Sandy. Część 1 - Aleksander Janowski - ebook

Sandy. Część 1 ebook

Aleksander Janowski

0,0

Opis

„Sandy” Aleksandra Janowskiego to obszerna i wielowątkowa powieść obyczajowa z elementami romansu, sensacji i kryminału. Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, który polskiemu czytelnikowi wyda się swojski, gdyż autor przemyca w tekście wiele polskich akcentów i smaków. A opis biurokracji i działalności służb miejskich, łącznie z policją, przypomina absurdy z czasów PRL-u, wyśmiewane w filmach przez Stanisława Bareję.

W pierwszym tomie poznajemy głównych bohaterów powieści, ich plany i pragnienia. Mieszają się tu miłość, zachłanność, chęć posiadania władzy i czasem… świętego spokoju. Powieść „Sandy” napisana jest lekkim piórem, więc przez jej pierwszą część przebiegamy, jakbyśmy unosili się na skrzydłach spadającego na Nowy Jork huraganu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Janowski "Sandy cz.I"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2014 Copyright © by Aleksander Janowski, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Juliusz Kłosowski oraz Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. Zdjęcie okładki: Juliusz Kłosowski – www.JulisSimo.com Korekta: Paulina Jóźwiak

ISBN: 978-83-7900-208-5

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Aleksander Janowski
Sandy cz.I
Wydawnictwo

Liczne i serdeczne podziękowania

Dla Koleżanki Małżonki

Ani

za

Rozdział I

Niecierpliwie kliknąłem myszą swojego czteroletniego laptopa. Miałem wrażenie, że wolniej ostatnio pracuje. Może nadszedł czas, by kupić nowy? Czytałem gdzieś, że należy je zmieniać na kolejne modele co trzy lata, by nadążyć za nieustającym wyścigiem techniki. Muszę się nad tym jeszcze zastanowić. Pochopne decyzje nigdy nie są optymalne.

Zastanawiałem się też od kilku dni nad weekendowym wypadem w pobliskie Góry Niedźwiedzie. Przeszedłem na internetową stronę „10-dniowa prognoza pogody dla Nowego Jorku”. Na ekranie zawirował okrągły obłoczek - taki niby obwarzanek z dziurką w środku - z napisem „Sandy”. Czerwone strzałki wskazywały przewidywany kierunek przemieszczania się potężnego frontu atmosferycznego - z Karaibów na północny zachód Atlantyku. Prawdopodobnie uderzy na kontynent amerykański gdzieś między Południową Karoliną a Nową Anglią. Spodziewana siła wiatru – do 120 mil na godzinę, wysokość fali przypływowej – do 30 stóp. Poważnie to brzmiało. I groźnie.

Po chwili refleksji skwitowałem tę wiadomość wzruszeniem ramion – przecież przed rokiem burmistrz również hiobowym tonem wieścił nadciągającą apokalipsę. Apelował zatroskanym tonem do mieszkańców o opuszczanie niżej położonych domostw w pobliżu zatoki, w obawie przed niszczycielskimi skutkami nieposkromionego żywiołu. Ogłoszono wtedy przymusową ewakuację z zagrożonych terenów. Pilną, w dodatku.

Ludność posłusznie usłuchała wezwań, apeli i poleceń. Z tak zwanych stref „ A”, najbardziej narażonych na katastrofalne skutki zapowiedzianej apokalipsy, wypełzały długie węże samochodów osobowych, dostawczych i ciężarówek obładowanych całymi rodzinami, z psami, kotami i małymi dziećmi, przyciskającymi kurczowo do piersi słoiki ze złotymi rybkami. Nierzadki widok stanowiły podwójne materace uwiązane rzemieniami do dachów fordów, chevroletów i nissanów. Mercedesów i cadillaców w tym natłoku pojazdów nie zauważyłem. Może pojechały inną trasą? Dla droższych wozów?  Z budżetu miasta – molocha - skrupulatnie wyciśnięto pokaźne sumy na przemieszczenie w bezpieczne miejsca pacjentów szpitali, domów starców i opieki społecznej. Szkoły i uczelnie pozamykano. Urzędy publiczne również. Ulice opustoszały. Nawet wysoki, płaski gmach ONZ, zawsze jarzący się o zmroku tysiącem świateł, straszył ciemnością. Miasto przyczaiło się w trwożnym oczekiwaniu.

Feralnego dnia wszystkie kanały telewizyjne od szarego świtu nadawały złowieszczo jeden i ten sam temat – Uwaga! Nadchodzi!

- Zupełnie jak polskie radio, kiedy zapowiadało nalot hitlerowskich bombowców nad Warszawę we wrześniu1939 roku – odezwała się babcia z kuchni, rozsmarowując orzechowe masło na białej bułce. Przeniosła się do mnie na kilka dni ze swojego małego domku na Staten Island po przeciwnej stronie Manhattanu, bo jej ”samej jest jakoś niewyraźnie”. Bała się natomiast jeden jedyny raz w życiu.

–Na Polesiu, kiedy byłam młodą mężatką i nadciągnęła znienacka czarna lipcowa nawałnica, z ogłuszającymi piorunami i błyskawicami, wyglądająca jak koniec świata… Służba się przelękła i pochowała, a mój Ignac gdzieś się w lesie ze strzelbą zawieruszył… Od tamtego czasu nic mnie nie wystraszy.”

- Ależ babciu, kto ma taką pamięć?… - skomentowałem. A dlaczego właściwie babcia nie chciała w ubiegłym roku ewakuować się ze swoimi przyjaciółkami do miejscowego schroniska? Podstawiali przecież w tym celu wygodne autobusy miejskie.

Zapomniałem powiedzieć, że babunia wyglądała jak mocno starsza siostra pięknej i rasowej polskiej aktorki Beaty Tyszkiewicz, mimo że nie pochodziła ze szlacheckiej rodziny. Kto jednak wie? Wiadomo, że panowie szlachta zwyczajowo obficie korzystali z łask swoich żeńskich poddanych. Kto wie…

Wyprostowała się dumnie.

- Niedoczekanie ich. Za stara jestem na takie historie. Hitlera przeżyłam, Stalina przeżyłam, komunizm przeżyłam, Busha młodego i Obamę przeżyłam, to i Bóg da i tę całą zawieruchę przeżyję – doleciało zza otwartych drzwiczek ogromnej lodówki. A dlaczego ty, kochanieńki, teraz zostałeś, a mnie namawiasz do wyjazdu?

No proszę. Nie spodziewałem się takiej reakcji. Muszę odpowiedzieć coś sensownego.

- Bo mam pilny projekt do ukończenia. Na przedwczoraj. Jak zawalę termin, to mi więcej żadnej pracy zleconej nie dadzą. Mam na pojutrze dostarczyć. Niezależnie od wszystkiego. Poza tym, nasz budynek jest cały ceglany, z wysokim strychem i dodatkowym pokoikiem na poddaszu. Tam się schronimy, w razie czego. Mieszkamy zresztą w bezpiecznej strefie „C”, a więc żadna powódź nam nie grozi. Dlatego właśnie – odparowałem.

- Najsilniejszych porywów wiatru dla miasta Nowego Jorku oczekuje się od godziny czternastej do osiemnastej – zapowiedziała w telewizorze aksamitnym głosikiem słodka spikerka o wyglądzie upadłego przed chwilą blond aniołka.

- Ożeniłbyś się – po mojej prawej ręce pojawił się nagle błękitny porcelanowy talerzyk z dwiema połówkami białej bułki posmarowanej czerwonym dżemem truskawkowym. Moim ulubionym. Polskim.

- Która godzina? – spytałem sięgając po przysmak. – Dziękuję, babciu – wymamrotałem z pełnymi ustami.

Wskazała ręką w kierunku cichutko tykającego drewnianego zegara na ścianie, który z litości kupiłem osiem lat temu w drodze do Niagary od biednie ubranej, steranej kobieciny z dwojgiem wychudzonych dzieci. W tle – pamiętam – malowniczo pozowała nędzna chałupa z niemalowanych desek. Kilka mil od granicy kanadyjskiej, po naszej stronie.

- Prawie trzecia.

- To gdzie jest ten obiecany gwałtowny wicher? – popatrzyłem przez przybrudzoną nieco szybę na ledwo poruszające się liście na gałęzi pięknego platana.

- Takimi drzewami, pamiętam, obsadzano bulwary w Budapeszcie, kiedy z twoim dziadkiem pojechaliśmy zwiedzać Węgry…

- Przy szybkości dwudziestu mil na godzinę wiatr zrywa liście z drzew oraz drobne gałązki - prowadzący dziennik telewizyjny Azjata uśmiechnął się oślepiająco.

- I czego się szczerzy, żółtodziób, kiedy komentuje tak poważną sprawę? – rzeczowo spytała mnie babcia.

- Z obowiązku. Za to mu płacą – wyjaśniłem.

- Ty byś podłapał taką pracę.

- …przy sześćdziesięciu wichura łamie grube gałęzie – straszył odbiornik.

- Straszyć, to my, ale nie nas – zacytowałem znane powiedzonko. Nie pamiętam już czyje. Jakiegoś przodka?

Babcia wzruszyła ramionami.

- Przy osiemdziesięciu na godzinę huragan zwala młode drzewa – stopniował napięcie prowadzący.

- Radzimy przestawić w inne, bezpieczniejsze miejsca zaparkowane pod drzewami samochody… - z udawanym zatroskaniem nadawała postawna blondynka na ekranie, sparowana z Chińczykiem.

- A gdzie trzymasz swojego tego… mustanga? – zainteresowała się babcia zabierając pusty talerzyk.

- W garażu. Nic się mu nie stanie – uspokoiłem starowinkę.

- …natomiast przy stu dwudziestu wyrywa drzewa z korzeniami, zrywa dachy oraz trakcję elektryczną… - słowotok z telewizora nie ustawał. Panienka czytała z promptera jak automat. Nie powiem, atrakcyjny.

- Przełącz, kochany, na inny kanał. Tymczasem zaparzę herbaty – babunia zdecydowanie odkręciła kran z zimną wodą.

- Ożeniłbyś się… I nie gap się na nią jak wilk na owcę. Takie nie są dla ciebie. Chytre są. Zimne, wyrachowane i przebiegłe. A ty jesteś prostoduszek.

No proszę. Babcia w ataku. Muszę zareagować.

- Już byłem żonaty – wypowiedziałem głośno pierwszą myśl, która mi przyszła do głowy. Owszem, mało oryginalną.

- Bo nie taką sobie upatrzyłeś. Mówiłam to twojej matce.

Pomyślałem, że trzeba pilnie zmienić temat.

- I zobacz… jest grubo po trzeciej, a żadnego silnego wiatru, ani straszliwej fali jak nie było, tak nie ma. A tyle forsy wpakowali w tę ewakuację. Panikarze – nie kryłem swego zdegustowania.

- Jako żonaty miałbyś teraz do kogo swoje żale wypowiedzieć, a nie do starowiny – nie ustawała moja najulubieńsza babcia.

- Nie jesteś stara – zaoponowałem - jesteś tylko wcześnie urodzona.

Zamachnęła się na mnie ściereczką.

- Twój dziadek też taki był niepoważny.

Na podobnych przekomarzaniach upłynęła nam kolejna godzina, przerywana piciem malinowej herbaty z ciastkami, które przezornie nabyłem w pobliskiej włoskiej cukierni. Mimo to udało mi się wstępnie naszkicować prawie trzy pełne strony. W nielicznych przerwach.

Za oknem nagle mocno zakołysały się gałęzie platana i stadnie pofrunęły zielone jeszcze, mimo kalendarzowej jesieni, liście. Babunia spojrzała zatrwożona w szybę i żwawo nastawiła kolejny czajnik z wodą.

- Wolę gazowe piece – spojrzała na mnie błękitnymi oczkami znad modnych okularków „telewizyjnych”. Do czytania używała innych. Okrągłych. Jeszcze innych, prostokątnych, do „patrzenia na świat”.

-Elektryczne kuchenki nie pozwalają tak precyzyjnie wyregulować ciepła…zawsze albo za mało, albo za dużo.

- Tak jest, babciu - odpowiedziałem machinalnie. -Za mało, albo za dużo….

Machnęła ręką z rezygnacją.

- Jak twój dziadek… w ogóle mnie nie słuchasz.

- Ależ słucham – zaoponowałem. -Bardzo uważnie.

Z zewnątrz coś naraz walnęło w ścianę z głuchym łoskotem. Huknęło też po dachu, nad samym oknem.

- O Jezu! To ten huragan… Gałąź musiała spaść. – skomentowała staruszka.

Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem trzech smarkaczy uciekających w kierunku parkingu.

- Aleś skąd! Sąsiedzkie chłopaki grają w bejsbol. Szkołę zamknęli dziś, to im się nudzi. Piłką walnęli w ścianę.

Na ekranie telewizora inny spiker, tym razem elegancki brunecik francuskiego typu, czarował równie olśniewającym uśmiechem:

- Miło mi państwa powiadomić, że zapowiadany od tygodnia huragan osłabł do sztormu tropikalnego kategorii pierwszej. Prosimy jednak o zachowanie podstawowych środków ostrożności.

Na ekranie zmienił się obraz.

- I warto było te przerażające bajki dla dzieci opowiadać? – wskazałem ciasteczkiem na ekran.

Otulona w płaszcz przeciwdeszczowy czarna prezenterka, na tle smutnej plaży i rytmicznie nabiegających na nią wcale niestrasznych fal, opowiadała do mikrofonu o nadzwyczajnych wysiłkach władz miasta w celu uchronienia jego mieszkańców przed piekielnymi siłami matki – natury.

- I po co było tak straszyć? – babcia gniewnie błysnęła okularkami. - U nas na Polesiu taki jeden wiejski głupek stale biegał za dnia i krzyczał ”wilk… wilk!…”

- I co, babciu? – udałem zainteresowanie, mimo że od dziecka znałem tę przypowiastkę.

- Jak to co? Kazałam zawołać go na pokoje, nakarmić i napoić… a kiedy sobie już dobrze podjadł, obiecałam, że dostanie batogów jak będzie wieśniaków straszył.

- I co, babciu? - powtórzyłem mechanicznie, myśląc o tym, jakie argumenty znaleźć do obalenia popularnej ostatnio, a kontrowersyjnej tezy, o upodobnianiu się obecnej Ameryki do starożytnego Rzymu z jego epoki schyłkowej. Muszę tę pracę zleconą dla Instytutu Polityki skończyć do jutra. Bezapelacyjnie.

- Jak to co? – dumnie odrzuciła siwiutką głowę do tyłu. -Przestał! – zaśmiała się młodzieńczo, ukazując wszystkie własne zęby. -Takie strachy, to nie na Lachy – dodała. Nie zrozumiałem dokładnie, co to znaczy, ale chyba chodziło o to, że babcia niczego się nie boi.

I po co był ten cały zgiełk, szum, zamieszanie, medialny hałas i ogromne wydatki na niepotrzebną ewakuację i uciążliwe transportowanie chorych i niedołężnych? Dla wykazania zbędnego pokazu sprawności miejskiej administracji? Zapewnienia wyboru burmistrza na kolejną kadencję?

- Nie masz racji – rozległ się babciny głos z przedpokoju.- Po pamiętnym huraganie Katrina, który zatopił połowę Nowego Orleanu, z licznymi ofiarami w ludziach, amerykańskie służby miejskie czegoś się jednak nauczyły. Reagują przed szkodą, jak należy.

- A jakże! W roku ubiegłym w telewizji nowojorskiej też występowała taka damusia, z łupieżem na granatowym kostiumiku: -Lepiej przesadzić w wysiłkach, niż potem żałować – przekonywała usilnie. Nie dałem się wtedy namówić. I miałem rację.  

***   

- Gromadźcie zapasy żywności, wody butelkowanej, zapałek, świec, koców, latarek i baterii - apelowała obecnie spikerka. Brunetka, dla odmiany. Pokazywała właśnie na ekranie dzisiejszą gazetę z mobilizującymi nagłówkami.

Okazało się, że Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Serbii przy ONZ, na swoim blogu, opublikowanym w New York Times, umieścił zdjęcie opustoszonych półek sklepowych w prestiżowej i przebogatej manhattańskiej dzielnicy East Side. Najlepszy przykład amerykańskiej paranoi społecznej i podsycanej przez mass media paniki, jego dyplomatycznym zdaniem.

- Takiego wała! – powiedziałem sam do siebie niecenzuralnie. -Ani mi się śni nabijać kabzę chciwym właścicielom supermarketów, pod pretekstem jakichś tam podmuchów świeżego powietrza. Niedoczekanie wasze.

Niezastąpiona telewizja ukazała rozmowę z grupką mieszkańców zagrożonej powodzią Rockaway Beach. Długowłosy, pucołowaty Latynos, z nieodłącznym wąsikiem, perorował z wielką pewnością siebie:

- Przed rokiem ten sam burmistrz tak samo nadymał się, pohukiwał i straszył …I co? I nic. Nie ruszyłem się stąd. Mieszkam na czwartym piętrze z pięknym widokiem na morze…co mi się może stać? W te bzdury o zatopieniu nie wierzyłem i nie wierzę. Owszem, ocean podszedł wtedy pod sam parking przy plaży, fale zabrały parę drewnianych ławek i koszy na śmieci…i tyle. Teraz administracja grozi, że odłączą nam wodę, światło i gaz, jeśli się nie ewakuujemy. No to co? Będzie jak w strefie wojennej w Iraku…Nie pierwszyzna. Ja stąd się nie ruszam.

Hm, strzeżonego podobno Bóg strzeże. Na strychu trzymam w skrzyni nabyte w ubiegłym roku, a dotychczas niewykorzystane, świece parafinowe i zapałki. Może jeszcze dokupić? Nie, nie ma potrzeby – łatwo przekonałem sam siebie.

Włożyłem do latarki dwie nowe baterie. Sprawdziłem stan zapasów w lodówce – na trzy dni wystarczy. Nie sądzę, by stan pohuraganowy trwał dłużej. W ogóle nie wierzę w żaden niszczycielski huragan. Nowy Jork to nie Karaiby. Jeśli jednak wydarzy się coś nieprzyjemnego, to przecież mamy doskonale funkcjonujące służby miejskie, prawda?

Kiedy w lecie tego roku piorun strzelił o ósmej wieczór w narożny transformator i zapanowały piwniczne ciemności, pozbawiając nas transmisji telewizyjnej meczu koszykarskiego oraz zimnego piwa z lodówki, ekipa naprawcza Con Edisiona przyjechała po kwadransie. Ponownie mieliśmy prąd po godzinie. Tacy są sprawni.

To nie koniec historii - powracająca burza rozwaliła tej samej nocy świeżo naprawiony transformator. Ta sama grupa robotników zjawiła się z nowiutkim urządzeniem, które szybko zamontowała w strugach siekącego deszczu i nad ranem przywróciła zasilanie w całej okolicy. Jedyna ofiara tych burzliwych wydarzeń , to na pół rozmrożony łosoś w zamrażarce, którego musiałem rano następnego dnia zamarynować w ziołach i upiec według własnego przepisu. Jakiego? Prostego - natrzeć bydlątko wszystkim, co jest w domu. Sól, pieprz, majeranek, musztarda, miód pszczeli, meksykańska salsa, oliwka z oliwek, drobniutko pokrajany czosnek… Nie, pasta do butów nie. Brudzi.

Wstawiłem wtedy natarte dekapitowane rybsko do lodówki na kilkadziesiąt minut, po czym wsunąłem cielsko w folii aluminiowej wprost do mocno rozgrzanego piekarnika. I tyle. Wyszło, moim zdaniem, wspaniale. Czy jeszcze ktoś chwalił? Nooo… mniejsza o to. Mnie smakowało.

Reasumując, dzielna i ofiarna załoga zakładu energetycznego nie zostawiła nas wtedy w pilnej, nocnej potrzebie elektrycznej i spisała się wyjątkowo sprawnie. Więc co nam jakiś tam kolejny straszak huraganowy? Pestka. I po co robić zbędne zapasy, które potem galopem należy odwozić z powrotem do sklepu? Telewizja pokazywała kiedyś takie obrazki – konsumenci masowo odwozili do supermarketów stosy zakupionych uprzednio produktów, głównie makaronów, oliwy i butli z wodą. I po co to było? Panikarze to nie my.

***

Przypomniałem sobie, jak odbierałem dziś rano babcię z taksówki wraz z pojemnym wiklinowym koszem. Wypełniały go po brzegi: twardy żółty holenderski ser, aromatyczna sucha polska kiełbasa, słoiki kiszonych ogórków i marynowanych grzybków, dwa okrągłe bochenki wiejskiego chleba z porannego wypieku, kilowa puszka szynki „Krakus”, trzy paczki herbaty różnych gatunków oraz litrowy słój dżemu truskawkowego własnej roboty. I nie tylko za to ją tak lubię.

- Nie będę objadała wnuka na dorobku – wyjaśniła, pozwalając mi zapłacić taksówkarzowi, któremu podziękowała po rosyjsku. Chłopisko aż poczerwieniał z zadowolenia. Dopiero po jego odjeździe uświadomiłem sobie, że omyłkowo wręczyłem mu banknot dwudziestodolarowy, zamiast dziesiątki. Stąd jego radość.

- Wiaterek rzeczywiście jest świeży – entuzjastycznie stwierdziła babcia.

- Miało już urywać głowy i dachy. Panikarze – stęknąłem z wysiłku, gdyż kosz sporo ważył.

***

Popijałem kolejną herbatę, stukając w klawisze komputera. Kiedyś umiałem pisać tak zwaną metodą bezwzrokową, ale rozleniwiłem się i teraz już tak nie potrafię. Mozolnie więc używałem czterech palców, zamiast dziesięciu. Znalazłem się już, mimo wszystko, na jedenastej stronie. Nie jest źle, zważywszy na okoliczności.

Na balkonie poryw wiatru z hukiem przewrócił doniczkę z araukarią. Wstałem, otworzyłem drzwi i wtaszczyłem drzewko do środka. Gwałtowny podmuch o mało nie wyrwał mi drzwi z ręki. Z trudem je przymknąłem. Poza tym ochładzało się wyraźnie. Po niskim niebie goniły się postrzępione chmury z południowego wschodu. Zaczął padać drobny deszcz. Zrobiło się nieprzyjemnie i jakoś tak trwożliwie.

- Dalej będziesz stukał w klawisze jak jaki komputerowy dzięcioł, czy zrobisz przerwę na ciasto? – krzyknęła babcia z kuchni. Nie wiedziałem, że zna takie słownictwo. Idzie z postępem. - Jeszcze kwadrans i poproszę o dwa kawałki! – odkrzyknąłem. – Grube!

Pstryknąłem pilotem telewizora. Starannie ufryzowana szatynka w orientalnej bluzce w delikatne kwiaty, z wysiłkiem poruszając botoksowymi ustami, poinformowała, iż wszystkie linie metra oraz autobusowe zaprzestały właśnie kursowania – do odwołania. Zamknięto też okoliczne lotniska. Na mostach przez Hudson i Rzekę Wschodnią ograniczono prędkość ruchu pojazdów do dwudziestu mil na godzinę. Na ekranie pokazywano dużym planem stację benzynową, gdzie na jednym z dystrybutorów zawieszano właśnie karton z odręcznym, flamastrowym napisem BENZYNY BRAK. Już wystraszeni kierowcy wykupują paliwo? Przed sztormem? Nie do wiary. Co za ludzie.

- Ależ panikarze - burknąłem pod nosem. – Jak łatwo nimi manipulować.

- Dmuchają na zimne – nie zgodziła się babcia, stawiając przy komputerze pokrojony zawijaniec jabłkowy. Mój ulubiony.

Wstałem od stołu, przeciągnąłem się, dla odprężenia wykonałem kilka skłonów bocznych i zauważyłem, że zapadł zmrok. Wyszedłem do łazienki umyć ręce i w tej samej chwili coś białego poleciało łagodnym łukiem z góry. Podszedłem do okna i zobaczyłem plastykowe krzesło, pędzone wiatrem po mokrym asfalcie. Musi nieźle wiać – pomyślałem i nagle przy narożnej latarni zaiskrzyło, jak przy robotach spawalniczych. Snop iskier wystrzelił z gałęzi wysokiego klonu po drugiej stronie uliczki. Światło w pokoju zamigotało, przygasło i zajaśniało na powrót. Za oknem iskrzyło ponownie. Tym razem gwałtowniej.

- O Boże! – zareagowała babcia.

- Nic to – uspokoiłem. – Silny poryw wiatru rozhuśtał przewody elektryczne, które się zwarły i zaiskrzyły… ale potem się rozwarły i znów mamy prąd. Nie ma strachu.

Kobiety należy podtrzymywać na duchu. Nieustannie.

- A co, jeśli… - spytała.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, ponieważ na zewnątrz coś trzasnęło, zgrzytnęło i grzmotnęło o asfalt z siłą słonia spadającego z drapacza chmur. Telewizor nagle zamilkł w pół słowa… i zgasł. Podbiegłem do okna - gruby konar z mnóstwem gęstych gałęzi i liści przegradzał uliczkę w poprzek. Nadjeżdżający jeep zahamował rozpaczliwie w gęstniejących strugach deszczu i zaczął wycofywać się płochliwie tyłem, zygzakiem, po mokrym asfalcie. Na chodniku przed domem wiła się plątanina czarnych przewodów i drutów.

- Zerwało nam kabel telewizyjny, a także internetowy i telefoniczny. Na szczęście mamy jeszcze światło i telefon komórkowy, który powinien działać – oznajmiłem spokojnie. – Nie jest tak źle.

- Radio masz na baterie? – padło pytanie. – Zawsze czegoś się dowiemy.

Babcia wyraźnie ochłonęła po pierwszym szoku. Nic dziwnego. Przeżyła Hitlera, Stalina i komunizm… Busha młodszego i Obamę. Ma osiągnięcia. Pozazdrościć.

- Absolutnie – sięgnąłem po komórkę, by połączyć się z kolegą mieszkającym o dwie przecznice dalej. Nie zastałem go w domu. Jego żona poinformowała podekscytowanym tonem, że kabel i internet, owszem, mają nadal. Piotr właśnie poszedł na róg po wodę sodową i torbę lodu, bo im zabrakło do whisky. Zapraszają mnie na wieczór do siebie na telewizję, nawet z babcią. Ma być nowy film z Brucem Williamsem. Podziękowałem i wymigałem się od wizyty.

- Tylko nam zerwało… Sąsiadów nie ruszyło – pożaliłem się. - Mamy pecha.

- Pech to jest wtedy, kiedy ci w drewnianym kościele cegła na głowę spadnie, jak mawiali u nas na Polesiu, a tak to jest tylko mała niedogodność. I bez telewizji można…

Nie dokończyła. Za szybą naraz zgrzytnęło, rozbłysło… Strzelił w górę wysoki płomień. Ogień pomknął po gałęzi klonu. Mokrego na szczęście – pomyślałem. W tej samej sekundzie na zewnątrz dmuchnęło potężnie, poleciały wysoko żółte iskry… huknęło jak sto piorunów… Mrok… Ciemność! Cisza…

Gdzie mam latarkę? Z rozmachu uderzyłem nogą o róg kredensu, zawyłem z bólu i podskakując na jednej stopie, namacałem szufladę, w której zgromadziłem wszystkie niezbędne rzeczy na sztormową pogodę. Otworzyłem, zdzierając naskórek na palcu. Włączyłem latarkę.

Długi snop światła wychwycił moje odbicie w lustrze - nieco pobladłe, wystraszone i niepewne, na tle jasnych, wzorzystych tapet. Babcia nerwowo zachichotała.

- Zapal świece – poradziła.

Podszedłem do okna. Poświeciłem na zewnątrz. Przy dzikim wietrze gałęzie chwiały się obłędnie na tle czarnego nieba. Przy naszym kutym ogrodzeniu wyciągał się drugi rozcapierzony konar, skutecznie blokując wyjazd z podwórka. A to klops. Akacja po drugiej stronie uliczki mocno przechylona, oparła się cieńszą gałęzią o przewody elektryczne oraz grubszą o przeciwległy rozłożysty klon i tylko dlatego nie runęła sąsiadowi na dach. Większych szkód, poza tym, nie zauważyłem. Oby nie było gorzej. Może najgorsze już minęło?

- Tamta akacja z dziuplą – wskazałem palcem - zwarła przewody na amen – zawyrokowałem po oględzinach.

- I co?

- Nie mamy prądu, ani ciepłej wody, a tym samym i ogrzewania, ponieważ domowy grzejnik wodny bez iskry elektrycznej nie zastartuje.

Babcia słuchała z uwagą, przechylając ufryzowaną głowę na prawą stronę. Wyraz twarzy ułożyła w lekko zmartwiony oraz nieco wyrozumiały. Tak to odczytałem.

- Ale na pewno Con Edison jak zawsze szybko przyjedzie, odetnie gałąź, która nadal zwiera te trzy druty, zreperuje co trzeba i będzie po kłopocie. Nie widziałem, by transformator na słupie się palił, więc na pewno jest sprawny – pocieszałem babcię i siebie. Naprawdę wierzyłem wtedy w to, co mówiłem.

Wyszedłem na balkon okutany w kurtkę. Chłodno. Coraz chłodniej. Cała nasza uliczka tonęła w ciemności. Dwie przecznice dalej wesoło jarzyły się w słabnącym deszczu latarnie uliczne i migotały niebieską poświatą telewizyjną okna domów i mieszkań. Wiatr nadlatywał silnymi porywami i wielkie drzewa dokoła niepokojąco wyginały się i szumiały. Po chwili zaczęło mi się wydawać, że rozkapryszony żywioł jednak słabnie.

- Jak w Polsce po wprowadzonym przez komunistów stanie wojennym w 1981 roku – babcia zapaliła trzy świecie na stole. - Też było zimno i bez prądu. Paliliśmy wtedy świece.

- Poczekaj, na pewno w ciągu kilku godzin zreperują… najdalej do rana - dodałem niepewnie.

- Ani mi się śni martwić. Tamtych przeżyłam, Busha przeżyłam, Obamę przeżyłam, to i tych przeżyję, a mieszkanie możemy gazem ogrzewać, jak w Warszawie, kiedy elektryczności brakowało.

- Na razie termometr wskazuje w środku 76 stopni – zaprotestowałem. – Nie ma potrzeby gazu marnować i smrodzić.

- To po naszemu ile będzie?

- Po waszemu dwadzieścia dwa w Celsjuszach – nabrałem od dawna wprawy w przeliczaniu amerykańskich i europejskich jednostek miar, wag i temperatury.

Nagle zdałem sobie sprawę, że w tych warunkach baterii w laptopie wystarczy mi najwyżej na cztery godziny i nikt mnie potem nie rozgrzeszy za niewywiązanie się z obietnicy napisania eseju. Co więcej, nikt mi nie zapłaci za niedostarczoną pracę. Nikt. I będę musiał pożegnać się z marzeniami o stanowisku płatnego konsultanta politycznego przy jednej z większych stacji telewizyjnych. Nie, nie powiem której. Nie chcę zapeszać. Taki jestem. Ależ skąd, nie jestem przesądny. Wcale. Ostrożny tylko.

- Babciu, przepraszam, teraz będę incommunicado, ponieważ naprawdę muszę się sprężyć i skończyć tę pisaninę - poczułem się winny.

- Nie szkodzi, zapal mi… o, przy tamtym fotelu, trzy świecie, to sobie poczytam jakiś dobry kryminał - odrzekła wspaniałomyślnie. - Zaparzę tobie jeszcze herbaty. Taka Agatha Christi zawsze ją popijała przy pisaniu. Ciekawe, co też ten Aleksander Janikowski zwykł pijać, że takie różności niestworzone zawsze wypisuje. Szaleju się najadł?

Nie widziałem, co to jest ten szalej, ale z kontekstu wywnioskowałem, że musi to być jakiś środek psychotropowy lub zbliżony.

- Oni wszyscy teraz biorą – dorzuciłem swoją opinię. Nieproszony.

Babcia musiała niedosłyszeć, gdyż nijak nie skomentowała mojego niewybrednego ataku na jej ulubionego autora powieści sensacyjno – kryminalnych.

***

Rano byłem z siebie w miarę dumny. Przy kolejnych trzech świecach i akompaniamencie świszczącego wiatru, późno w nocy, ukończyłem swój wysoce polemiczny artykulik. Starałem się nakreślić w nim pewne paralele ekonomiczne, społeczne i polityczne między starożytnym Rzymem a obecną Ameryką. Starannie unikałem jednak ewidentnej, natrętnej konkluzji, że wszystkie imperia kiedyś rozsypują się w proch i – zdaniem niektórych lewicowców – USA znajduje się w epoce schyłkowej. Uczciwie przytoczyłem w artykule wszystkie znane mi ważniejsze fakty, opinie i poglądy na powyższy temat. Wnioski pozostawiłem PT czytelnikom. Każdy, kto ma minimum oleju w głowie, samodzielnie doda dwa do dwóch i postawi wszystkie kropki nad „i”. Moim zadaniem jest zainteresować szeroką publiczność opisywaną problematyką oraz ukazać różnorodne szkoły myślenia na dyskutowany temat.

- Nade wszystko zachować bezstronność – pouczała mnie zleceniodawczyni. Znałem ją jeszcze z instytutu. Kolegowaliśmy się na uczelni. Nawet przespaliśmy się ze sobą. Jeden raz. Czy mi się podobała? Właściwie to się zdarzyło dość przypadkowo, z wdzięczności za pewną przysługę. Wtedy jeszcze nie wyglądała jak przeuczona szara myszka w biznesowym kostiumiku. Mogła się podobać. Potem straciłem ją z oczu na dłużej.

W czasie rozmowy przecierała nerwowo papierową, kawiarnianą serwetką potniejące okulary. Czym się tak ekscytowała? Naszym spotkaniem po tylu latach?

***

A tak po prawdzie, to z tym zleceniem wyglądało nieco kuriozalnie. Zadzwonił wówczas telefon na moim biurku. Ten z lewej. Zielony. Zapamiętałem ten fakt, ponieważ wtedy jeszcze pobierałem stałe wynagrodzenie, wraz z premiami kwartalnymi. Zegar w kształcie rombu na przeciwległej ścianie wskazywał równo siódmą rano. Dlaczego tak wcześnie byłem na posterunku? Ponieważ po nagłym zakończeniu mocno nietypowej pracy dla zespołu doradców poprzedniego burmistrza, pełniłem zaszczytną i dobrze płatną funkcję kierownika działu sprzedaży aplikacji biznesowych dla dużych i średnich firm.

Zajęcie to znalazłem poprzez sieć swoich poprzednich kontaktów bankowych, które nieustannie pieczołowicie pielęgnowałem. Do moich psich obowiązków w nowym miejscu należało, przede wszystkim, dawanie dobrego przykładu podwładnym. Każdego ranka musiałem wbijać się w ciemny, biznesowy garnitur, wykrochmaloną koszulę, stonowany nudny krawat i do glancu wypucowane buty od Cardena. Inne by mnie dyskwalifikowały. Rozumiecie więc, że wstawać z pościeli musiałem codziennie o piątej rano. Przed świtem w naszej szerokości geograficznej. Za karę? – spytacie zapewne. Otóż nie – najpierw odbywałem przymusowy półgodzinny lekki trucht po okalającym naszą dzielnicę parku, potem brałem orzeźwiający prysznic, spożywałem lekkie śniadanie złożone z płatków owsianych i jogurtu owocowego, zapijanego filiżanką piekielnej kawy brazylijskiej, bez cukru.

Dojazd własnym porsche do przysługującego mi korporacyjnego parkingu zabierał kolejne dwadzieścia siedem minut. Dlatego też zasiadałem niezmiennie przy swoim przepastnym biurku za trzy siódma. W pełnej gotowości pracowniczej, gotów na każde wyzwanie dnia.

Czy znałem się na aplikacjach? To pytanie zdradza totalną ignorancję pytającego w przedmiocie rozmowy. Otóż absolwent kierunku zarządzania na prestiżowym uniwersytecie amerykańskim nie musi się znać na niczym szczegółowym. Od tego zatrudnia tak zwanych wąskich specjalistów. Inżynierów, popularnie mówiąc. Głodnych sukcesu i marnie płatnych, wśród których przebiera jak… chłop w kartoflach, powiedzmy.

Natomiast dyplomant uniwersytetu – czyli niżej podpisany – zna się doskonale na zarządzaniu zasobami ludzkimi i sprawdza się na każdym stanowisku kierowniczym.

- Zrozumiano, kursanci? – jak pytano mnie kiedyś w wojsku. - Nie, panie poruczniku – odpowiadaliśmy chórem, doprowadzając wykładowcę do pasji.

Dodam, że w wojsku kariery nie zrobiłem, ponieważ uporczywie odmawiałem połykania pożywienia po regulaminowych dziewięciu ruchach żuchwą. W domu mnie nauczono starannego przeżuwania pokarmu, wymagającego minimum dwudziestu ruchów szczękami. I tak pozostało po dzień dzisiejszy. Świat niewątpliwie stracił kolejnego wielkiego dowódcę, na miarę Cezara, Napoleona czy Pattona.

No więc zadzwonił ten telefon. Z lewej strony. Zielony. Zdziwiłem się nieco, ponieważ ostatni raz niepokoił mnie ponad dwa miesiące temu, kiedy jeszcze mieszkała u mnie zbzikowana Nelka. Zbzikowana na tle tenisa, ponieważ ciągnęła mnie na wszystkie mecze turnieju US Open. Do tego zapisała się na kurs tej pięknej – jej zdaniem – dyscypliny sportowej i na dodatkowe, prywatne lekcje u sławnego instruktora ze słynnej akademii tenisowej w Bradenton na Florydzie. Mało tego, zaprowadziła we wspólnym mieszkaniu ekskluzywną niskokaloryczną dietę energetyczną, po której straciłem chyba z dziesięć funtów wagi, nie mając ku temu najmniejszej ochoty. Skutkiem tego wybuchła między nami nieco burzliwa, jak powiedzieliby meteorolodzy, wymiana zdań, i nasza znajomość uległa nagłej, mówiąc eufemistycznie, dyskontynuacji. Skutkiem tego zyskałem naraz pokaźną przestrzeń w dwóch dużych szafach ściennych.

- Mówiłem ci, Neluś, abyś zapomniała o tym numerze i nigdy do mnie nie dzwoniła - powiedziałem do telefonu łagodnie, ale stanowczo.

- Michael? – rozległ się nieznajomy, nieco podekscytowany kobiecy głos w słuchawce. Dały się też słyszeć jakieś hałasy uliczne, klakson samochodowy. Skąd dzwoni?

- A jeżeli Michael, to kto mówi? – odpowiedziałem zaskoczony, bezwiednie cytując jeden z dowcipów babci sprzed II wojny światowej.

- Cieszę się, że cię odnalazłam. Pamiętasz, od kogo ściągałeś podczas testu z prawa handlowego? - głos się roześmiał.

- Ryża Kama… przepraszam, wyrwało mi się… - zacząłem się usprawiedliwiać.

- Nie szkodzi – dalej z uśmiechem w głosie. - Jestem teraz ciemnokasztanową szatynką i noszę okulary. Nazwisko to samo, pracuję tam, gdzie przedtem. Masz do mnie kontakt?

- Ttak… - słowa nie przechodziły mi przez gardło. Pamiętałem ją – rudawa, niska, przysadzista, o szerokiej twarzy, ale miła. Ładne oczy i uśmiech. Z wdzięczności zaprosiłem ją po zdanym egzaminie na dobrą kolację… z niespodziewaną kontynuacją w moim kawalerskim mieszkaniu. Tak wyszło. Wypiliśmy wtedy zbyt dużo szampana. Przyjemnie było. Po przebudzeniu już jej nie zastałem. Jak jej tam było? Kama? Kamilla. Czego może chcieć? Ile to czasu minęło? Ponad rok, lekko licząc. Chyba nie urodziła mojego dziecka? – poczułem lekki niepokój. Z drugiej strony, zawsze stosuję profilaktykę. Uspokoiłem się nieco.

- Nie dzwoń, przyjdź – nalegał głos.

- Czy to jest aż tak pilne? – starałem się wysondować ostrożnie.

- Dla mnie nie, dla ciebie tak – padła zdecydowana odpowiedź. - Dowiesz się wkrótce. Do zobaczenia - wyłączyła się.

Siedziałem tak nieruchomo, rozpamiętując dawne wydarzenia, kiedy bez pukania otworzyły się drzwi. Stanęła w nich moja pobladła sekretarka i kadrowiec Leonardo. Sympatyczny, przyjazny wobec wszystkich, znany z tego, że na piknikach korporacyjnych smażył doskonałe hamburgery. Nigdy nie przypalał. Poza tym, przyjemnie śpiewał piosenki hiszpańskie przy gitarze, otoczony szczelnym wianuszkiem koleżanek biurowych. O takim powodzeniu u płci odmiennej mogłem tylko pomarzyć.

- Michael, mamy sytuację – rozpoczął, kładąc lewą rękę na moim telefonie i wyszarpując prawą sznur z gniazdka. To samo uczynił z kolejnym. I kolejnym. Patrzyłem w milczeniu. Nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę.

- Z uwagi na nieprzewidzianą sytuację biznesową, musimy dokonać drastycznej redukcji młodszego personelu kierowniczego. Od zaraz – kontynuował. - Otrzymasz półroczną odprawę i doskonałe rekomendacje od prezesa kompanii. Proszę oddać przepustkę do gmachu i wskazać Mary swoje rzeczy osobiste, które zostaną spakowane do kartonu i pozostaną do odbioru na portierni. Proszę również o natychmiastowe opuszczenie gmachu – nie spojrzał na mnie ani razu. Utkwił wzrok w różnokolorowych plastikowych teczkach z dokumentami, równiutko ułożonych na brzegu mojego biurka.

Poczułem chłód w okolicy serca. Historia lubi się powtarzać, jak widać. Trzeba się przyzwyczaić. To jest Ameryka i tak zwany wolny rynek. Pracownika wolno zwalniać. Bez uprzedniego powiadomienia. On też może się zwolnić natychmiast. Ma takie prawo. Taką umowę kiedyś podpisałem. Innej nie proponowali.

Poruszając się jak automat, pod czujnym okiem kadrowca, zdjąłem z wieszaka marynarkę, zgarnąłem z biurka kluczyki od wozu, rozejrzałem się ostatni raz po obszernym, narożnym gabinecie o wielkich weneckich oknach. No cóż, Murzyn kolejny raz zrobił swoje…

Mary zaszlochała w głos. Kadrowiec jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Podszedł do otwartych drzwi i zastygł przy prawej framudze.

- Do widzenia, Mary – powiedziałem głośno, siląc się na wesołość. – Dziękuję za doskonałą pracę – obróciłem się na pięcie i wyszedłem. Na miękkich nogach.

Na korytarzu mijałem zaciekawione twarze pracowników. Na niektórych zauważyłem prawdziwe współczucie, na innych niekłamaną radość. Co takiego im zrobiłem? Nacisnąłem przycisk windy, lecz nagle postanowiłem, że zbiegnę w dół po schodach. Na parterze, przy wyjściu, zasalutowałem milczącemu strażnikowi i wręczyłem mu niepotrzebną już kartę parkingową. Odwzajemnił pozdrowienie. Wiedział już?

Wybiegłem z mrocznego hallu mrocznej firmy w jasny, pogodny dzień. - Pies was wszystkich trącał – pomyślałem bezadresowo.

Nie przeszedłem pięciu kroków, kiedy usłyszałem głośne: - Hej, Michael!

Niska dziewczyna w okularach, w masie targanych wiatrem długich do ramion, kasztanowych włosów, z wielką brązową skórzaną torbą na ramieniu, zastąpiła mi drogę. Uśmiechała się miło.

- To ja dzwoniłam – spojrzała mi w oczy. Nadal trzymała uśmiech. Wyciągnęła małą dłoń na powitanie. Uścisnąłem ją bezwiednie. Sucha i ciepła.

- Właśnie mnie wypieprzyli z pracy - nie potrafiłem znaleźć lepszej odzywki na przywitanie. Siliłem się na twardego faceta.

- Wiem, dlatego dzwoniłam – uśmiech jeszcze się rozszerzył, ukazując równiutkie ząbki.

Zatrzymałem się na chodniku. Nie czułem nawet ostrych promieni palącego słońca. Coś mi się tu nie zgadzało.

- Ale przecież dzwoniłaś z a n i m mnie zwolniono.

Uśmiech na twarzyczce zgasł. Piwne oczy spojrzały przenikliwie.

- Dlatego właśnie dzwoniłam.

Dalej nie pojmowałem kobiecej logiki. Ująłem ją pod łokieć i wprowadziłem pod cień płóciennej markizy przy sklepie z damskimi akcesoriami bieliźnianymi. Wychodząca z drzwi damulka spojrzała na nas z wyraźnym zaciekawieniem.

- Chcesz powiedzieć, że wiedziałaś, że mnie za chwilę zwolnią? – wypowiedziałem te słowa wolno, nawet bardziej niż wolno. Powolutku, tak, jak do dziecka.

Zawahała się przez chwilę. – Inaczej bym nie zadzwoniła.

Poczułem, że napotkałem jakiś mur, którego nie przebiję. Przynajmniej w tej chwili.

- Chciałaś mnie ostrzec? – próbowałem drogi okrężnej.

- Nie, ponieważ to by niczego nie zmieniło – tym razem posłała mi bardziej rozwodniony uśmiech.

- Więc po co zadzwoniłaś? Postanowiłem zmienić taktykę. Niech nie mówi, skąd wiedziała, niech chociaż powie, dlaczego mnie ostrzegała.

- Nie ostrzegałam – upierała się przy swoim. - Chciałam tylko, byś się ze mną skontaktował…

Musiałem mylnie zinterpretować jej słowa, gdyż dodała, mocno zarumieniona:

- Nie, nie… Mam chłopaka i nie szukam innych relacji – urwała.

Wiem. Twoich usług seksualnych – dodałem w myślach.

- Rozumiem – powiedziałem, by ją uspokoić.

- Po tej naszej… kolacji … i potem… u ciebie …– słowa przychodziły jej z trudem – to się stało tak niespodziewanie… zapamiętałam tylko, gdzie pracujesz i stąd mój telefon do twojej pracy. – Odwróciła twarz. - Nie miałam innego kontaktu.

Trudno, będę niedelikatny.

- Chcesz mi coś przekazać? Coś ważnego? Pilnego? Osobistego?

Wskazała ręką szyld Starbucksa po przeciwnej stronie placyku.

- Zapraszam na kawę. Masz dużo czasu.

W środku, na skórzanych fotelach, przy ściszonej muzyce Fourplay – „Let,s touch the sky”, zamówiliśmy po małej frappuccino i francuskim rogaliku, otuleni gęstym aromatem świeżo palonej kawy i wanilii.

- Miło tu… Przejdę od razu do rzeczy – zapowiedziała Kamilla. - Mój obecny chłopak, Ferdinand, Freddy w skrócie, jest szefem programu autorskiego przy stacji telewizyjnej NNC…

- Gratuluję – wtrąciłem. Poczułem ulgę na myśl, że rozmowa nie będzie dotyczyła zdarzenia sprzed kilkunastu miesięcy, z nami w rolach głównych. Trochę się jednak myliłem.

-… którego myślą przewodnią będą zmiany zachodzące w życiu współczesnej Ameryki – uniosła filiżankę do pełnych ust. Przypomniało mi się naraz jak całowaliśmy się u mnie na dywanie, na podłodze. Zanim…

- Nie słuchasz mnie – zauważyła nagle.

- Ciekawe, ciekawe – zapewniłem. - Ależ słucham, bardzo uważnie – zmusiłem się do wysiłku, by wymazać kuszący obraz ze swej pamięci.

- Otóż, Freddy poszukuje zdolnych, młodych i ambitnych autorów… właściwie komentatorów społeczno - politycznych do tego programu, takich nowych twarzy, które jeszcze się nie opatrzyły widzom. Rozumiesz?

- A jakże – zapewniłem ponownie. – Ale co to ma wspólnego ze mną? – Naprawdę nie rozumiałem.

Spojrzała na mnie jakby z rozżaleniem. Westchnęła.

- Zanim wtedy u ciebie… no wiesz…

- Wiem – przerwałem jej. Naprawdę nie chciałem brnąć w ten temat. Było, skończyło się. Co tu jest rozpamiętywać?

- …opowiadałeś mi o swoich planach życiowych.

- Tak? – naprawdę byłem zdziwiony. I zaskoczony. To musiało nastąpić, zanim wypiliśmy po dużym koniaku. „Utrwalaczu”.

- Niczego nie pamiętasz – stwierdziła z prawdziwym żalem.

- Ależ skąd – zaprzeczyłem. – Wszystko pamiętam. Było bardzo przyjemnie. – Co innego mogłem powiedzieć?

Rzuciła mi spojrzenie z ukosa.

- Pokazałeś mi wtedy i dałeś do przeczytania artykuł, odrzucony przez redakcję Foreign Affairs.

- Tak? – spytałem bez przekonania.

- Przeprowadzałeś w nim paralele między obecną Ameryką, a starożytnym Rzymem.

- O rany! Jeden jedyny egzemplarz… myślałem, że zaginął. Komputer mi wtedy siadł. Masz go? – ucieszyłem się.

- Boś go zalał czerwonym szampanem – przypomniała Kamilla bez uśmiechu. - Za jego zdrowie.

Poczułem się głupio.

- Wiesz, wydoroślałem od tamtego czasu.

Dziewczyna uśmiechnęła się. Życzliwie.

- Freddy też tak sądził, po przeczytaniu twojej pracy.

I znów mnie diabeł pociągnął za ozór.

- Ty wtedy już byłaś z nim?

Zamilkła. Chyba się nie obraziła? Mocnymi zębami nadgryzła rogalika. Parsknęła śmiechem.

- Z moją urodą raczej nie upolowałabym dwóch naraz.

- Jak możesz! – autentycznie się oburzyłem. – Jesteś bardzo atrakcyjna.

Machnęła ręką, że mam sobie oszczędzić komunałów i że nie potrzebuje mojego sztucznego dowartościowywania jej osoby.

- Poznałam go trzy miesiące po naszym… po naszym egzaminie. Nie wykazywałeś po tym fakcie ze swej strony żadnego zainteresowania – uważała za potrzebne wyjaśnić.

Wybrałem milczenie. Wymowne, jak mawiał poeta.

Młoda dziewczyna za ladą, o słowiańskim wyglądzie, przełączyła program na kanał muzyczny.

Siedmiostrunna gitara. Smutny kobiecy głos śpiewał po rosyjsku. Rozpoznam ten język wszędzie.

- Poproszę głośniej - poprosiła nagle Kamilla. Bufetowa sięgnęła po pilota.

„Już nie ma Ojczyzny

I nie ma już wiary

A ofiar daremnych

Powiększa się stos”[1]

- doleciało z ekranu.

- Boże, jaki krańcowy pesymizm w tej pieśni! Co to jest? – chciałem natychmiast wiedzieć.

- Biczewska. Taki styl trochę folk - country. Wykonuje tak zwane zaangażowane piosenki – wytłumaczyła Kamilla.

Audycja w telewizorze dobiegła końca. Pokazywano obecnie program o potrzebie ochrony przyrody.

- Przeczytałam twoje opracowanie i pokazałam Freddy’emu – Kamilla powróciła do przerwanej narracji.

Milczałem, czekając na dalszy ciąg.

- Wpadł w autentyczny entuzjazm, że niby takie śmiałe i świeże spojrzenie i nikt już dziś nie pisze tak odważnie i bezkompromisowo, i że poprawność polityczna w tym kraju zabija wszelkie autentyczne dziennikarstwo, i że koniecznie, ale to koniecznie musi ciebie poznać.

Przerwała i patrzyła na mnie w skupieniu.

- Przecież to było kilkanaście miesięcy temu – zauważyłem, nie wiedząc, co mądrego powiedzieć.

- Jedenaście miesięcy, dwa tygodnie i trzy dni – wyliczyła. Ale nie martw się… spłynęło po mnie bez śladu – poinformowała, patrząc mi głęboko w oczy. - Freddy ma dla ciebie propozycję.

- Nie do odrzucenia – zacytowałem znane powiedzenie. Chciałem błysnąć dowcipem, ponieważ nie byłem pewien całej sytuacji.

- Do odrzucenia jak najbardziej – skontrowała, wzruszając ramionami pod kremowym żakietem. - Jeżeli byłbyś na tyle nierozsądny.

Kelnerka przyniosła i postawiła na szklanym blacie stolika wysoką, oszronioną szklaneczkę z sokiem. Z głośników popłynęła wczesna piosenka Celine Dion.

- Czy wiesz, że ta kanadyjska panienka na początku swojej kariery była właściwie bez głosu i dopiero jej własny mąż uczynił z niej gwiazdę estrady? – usiłowałem zmienić temat konwersacji, by zyskać nieco czasu do namysłu.

Kamilla nie dała się nabrać na tak tanią sztuczkę.

- Masz pięć dni do powrotu Freddy’ego z Paryża. Uaktualnij swoje wypociny, popraw co trzeba i dopisz wnioski końcowe – wyciągnęła z torby kilkanaście spiętych kartek maszynopisu. Poznałem swój artykuł. Położyła papiery na stoliku między nami.

- Jeśli tekst spodoba się radzie programowej, możesz startować w konkursie na komentatora politycznego przy NNC. Freddy niczego jednak nie gwarantuje. Musisz naprawdę się wykazać. A propos, płaci trzy tysiące za artykuł.

Siedziałem oszołomiony. Pociągnąłem łyk zimnej kawy.

- Pędzę już. Ureguluj rachunek – wstała i wyciągnęła do mnie sztywną dłoń. Zerwałem się z miejsca. Uścisnąłem drobną rączkę. Patrzyłem jak oddala się w kasztanowej burzy włosów, miotanych porywistym wiatrem, starannie stawiając drobne stopy.

- Ma ogromne pretensje, że niczego nie pamiętam z tamtej nocy – zdałem sobie naraz sprawę. Jestem gbur. Trzeba było do niej zadzwonić po kilku dniach. Ale po co? Przecież nie zamierzałem tej znajomości kontynuować. Ot, koleżeńskie party, jakich wiele. Czy zaszło wtedy między nami coś wyjątkowego? Nie wydaje mi się.

Chwileczkę! Nie powiedziała, skąd wiedziała o moim nadchodzącym zwolnieniu. Nie spytałem o to. Jestem kiep.

***

Z kuchni doleciał mnie jakiś przyjemny zapach. Co to? Kawa? Usiadłem w pościeli. Zimnawo w mojej sypialni. Poczułem dreszcze.

- Wstawaj, śpiochu – usłyszałem z otwartych drzwi i w tej samej chwili przypomniałem sobie wczorajsze zdarzenia.