„Przypływ” Magazyn literacki - Aleksander Janowski - ebook

„Przypływ” Magazyn literacki ebook

Aleksander Janowski

0,0

Opis

Przypływ to polskojęzyczny magazyn literacko-publicystyczny

Znakomita poezja i proza dostarczająca potężnej fali wzruszeń i refleksji.  Artystyczny Gulfstream na Florydzie!

Dla każdego coś miłego, czyli:

Intrygujące uwikłania sercowe amerykańskiej Polki,

Opowieść nie z tej Ziemi,

Chichotki dialogowe na ławeczce z przyśpiewkami,

Rewelacyjne wspomnienia oficera AK z okupowanej przez Sowietów Wileńszczyzny,

Poruszające wiersze Renezji,

Wywiad z legendą polskiej estrady.

Wspierajcie polską kulturę na obczyźnie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




„Przypływ” Magazyn literacki”

 

Copyright © by Aleksander Janowski, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor naczelny: Adam Borkowski

Wydawca: Aleksander Janowski

Redaguje Zespół w składzie: Andrzej Kowalski, Bożena Malinowska, Stefania Przemyska

Stała współpraca: Jerzy Tabor – niespożyty, twórczy duch, artysta-muzyk i niezapomniany Tespian,

Marta Kisielewicz – faworytka muzy Kaliope, dbająca o powroty Autorów zza drugiej strony lustra,

Anna Kłosowska – internacjonalistka na straży feminizmu w prozie i poezji, w domu i w zagrodzie,

Aleksander Janowski – przygotowanie zacieru, procesu fermentacji i destylacji produktu

oraz zaproszeni autorzy występujący gościnnie

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: Andrzej Bartniak

Skład: „Dobry Duszek”

Projekt okładki: Magda Wiklińska

Public relations, promocja i reklama: Albert Stępniak

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-635-2

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

przypływ unosi wszystkie łodzie

Aleksander Janowski

Planeta ludzi

Z głośników rozległ się przyjemny, melodyjny głos stewardesy:

– Proszę państwa, rozpoczynamy schodzenie do lądowania na lotnisku La Guardia w Nowym Jorku. Uprzejmie proszę o ustawienie foteli w pozycji pionowej oraz wyłączenie urządzeń elektronicznych. Kapitan Budd Kowal oraz załoga samolotu dziękują państwu za wspólny lot i zapraszają do korzystania z usług naszej kompanii lotniczej East American.

Drugi pilot wypowiedział zwyczajową w takich przypadkach formułkę „oddaję stery”, na co pierwszy odreagował lakonicznym „przejmuję” – na użytek tak zwanej czarnej skrzynki skrupulatnie rejestrującej w czasie lotu wszystkie rozmowy zarówno między pilotami, jak i wieżą kontrolną lotniska. Późniejsze badania aparatury rejestrującej nie wykazały żadnej anomalii w czasie prawie trzygodzinnego przelotu, zapoczątkowanego w Fort Lauderdale na słonecznej Florydzie. Nic nie zwiastowało niespodzianki.

Nad metropolią nowojorską usadowił się od dwóch dni głęboki wschodnioatlantycki niż, co oznacza, że siąpiło tu jednostajnie, ciągle, beznamiętnie i ponuro, z pułapem szarych chmur wiszącym na poziomie tysiąca stóp. W zapadającym zmierzchu koła Aerobusu 321 opadły na pas dokładnie o 7.49 z kilkuminutowym opóźnieniem spowodowanym na starcie przez niesfornych pasażerów, gubiących a to dzieci, a to liczne bagaże podręczne i wystawiających cierpliwość załogi na poważną próbę. Ale czego się nie wybacza tanim liniom lotniczym? Chcesz komfortu i przesłodzonej uprzejmości personelu latającego – idź do kontuaru American Airlines i zapłać za przelot kilkaset dolarów więcej. A z tańszymi przewoźnikami zaoszczędzoną na biletach sporą sumkę można przyjemnie wydać w Disneylandzie, z całą rodziną, obejrzawszy i myszkę Miki i tego kaczora… jak mu tam… Donalda. I tak, zresztą, pilot nadrobił początkowe czterdziestominutowe opóźnienie, „lecąc na przełaj” jak się wyraził, co chyba oznaczało, że być może skorzystał ze strefy zarezerwowanej wyłącznie dla przelotów wojskowych. Wiadomo przecież, że większość „latawców” przechodzi do cywilnych linii bezpośrednio z lotnictwa wojskowego, nic więc w tym dziwnego, że korzystają nadal z dawnych koleżeńskich kontaktów – dla dobra pasażerów, ma się rozumieć, prawda? Jakże by inaczej.

Tym razem kapitan trochę się w tej mżawce przeasekurował i posadził maszynę nieco dalej na pasie, niż to czynił zwyczajowo – dlatego musiał hamować dość ostro przed końcem szybko umykającego pod kołami betonu. Z tego też powodu wyniosło go daleko od budynku terminalu i zaczął zawracać powoli ciężką maszyną na pas dojazdowy prowadzący do jednego z rękawów pasażerskich dworca lotniczego.

No, dość na dziś. Swoją normę dzienną wylatał. A wieczór w Nowym Jorku ma swoje przyjemne strony. Zaprosi gdzieś na drinka tę nową stewardesę. Też Polka, sądząc z nazwiska. Na pewno urodzona w Ameryce. Po polsku chyba już nie mówi. Coś ją jednak przyjemnie odróżnia od miejscowych pokręconych feministek. Chyba jakaś wewnętrzna ciepłota w charakterze.

Gwałtowne szarpnięcie za rękaw wyrwało kapitan z błogostanu, w jaki się pogrążał. „Tak, wiem, zbliżamy się do terminalu. Sam widzę. Wszystko jest pod kontrolą. Spoko” – odreagował.

„Ale czego chce ten facet na betonie z przodu? Owszem, macha latarkami, wskazując, że mamy odbić bardziej w lewo, bliżej budynku, ale dlaczego tak dziko gestykuluje i rozwiera swoją czarną gębę w niemym krzyku, którego i tak nie słyszy się z kabiny pilotów? Co, aż taką wielką rybę złapał, że ramiona rozłożył szeroko? No, czy nie pajac? Kogo oni tu teraz zatrudniają? No tak, w kraju przecież panuje recesja, w lotnictwie też płacą głodowe pensje, więc biorą każdego, kto się nawinie… Ot, banda cywili… Czego od nich można wymagać?”

– Rejs 741, prosimy kapitana na zewnątrz. – To wieża kontrolna. Wyłączyli się.

„Gdzie, w taki deszcz? Zwariowali? Po kiego diabła?”  – Napotkał nierozumiejące pytanie drugiego pilota. Wzruszył ramionami. „Ci biurokraci zawsze czegoś chcą. Zazdroszczą nam wysokich pensji, czy co? A odpowiedzialność za losy setek pasażerów? Jest warta każdych pieniędzy, prawda? I do czego im potrzebny jest zmoknięty pilot?”

Zobaczył przez boczne okienko kabiny nadjeżdżający specjalny trap. „To aż tak jego honorują? Na sygnale pędzą dwa samochody, w tym jeden głównego mechanika. Co za cyrk? Nie mogą poczekać aż pasażerowie opuszczą samolot? Po co ten pośpiech?”

U dołu trapu tkwił już jakiś facecik z ogromnym parasolem. Przy nim inny. Z mniejszym. Ruszyli obaj po schodkach do góry. „Co to, wykazują minimalną troskę o ciężko pracującego pilota? To miło. Czego te obiboki chcą?” – Witamy, Budd, w Nowym Jorku. – To szef zmiany kontrolerów. Ten obok to rzeczywiście główny mechanik.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Wygrałem nagle na loterii? Chcecie swoją dolę?

– Chcemy, byś sam zobaczył… i nam wyjaśnił, jeśli potrafisz… – Szef otworzył nad pilotem parasol, prowadząc po trapie w dół.

Podążył wzrokiem za ręką mechanika, który wskazywał na coś u dołu maszyny. „Co, podwozie? Opona? O rany!!!” – W dolnej części samolotowego kadłuba, tuż pod kabiną pilota widniało wgniecenie… jakby olbrzym kopnął wielgachnym narciarskim butem.

– Nic w locie nie poczułeś? Zderzenie z czymkolwiek? Uderzenie czegoś?

– Ależ skąd! Mieliśmy trochę turbulencji nad Karoliną Północną… maszynę rzuciło jakieś sto stóp w dół… i tyle… Co to było w takim razie? Ptaszysko? Musiało być wielkie jak… jak struś…

– Nie uczyli cię w szkole, że struś biega, nie lata?

– Kończyłem uczelnię o profilu technicznym, tam nie było czasu na bzdury…

– Panowie, nie czas na uprzejmości  – przerwał im kierownik lotów.  – Proszę udostępnić zapis podróży oraz sporządzić szczegółowe sprawozdanie z całej trasy przelotu. Poprosimy też o zeznania stewardes. Na piśmie. Maszynę odstawimy do hangaru. Następny rejs wypadnie, niestety, z harmonogramu. Podstawimy większy samolot na ostatni wieczorny lot na Florydę. Proszę jechać do hotelu lotniskowego i nie oddalać się bez mojej wiedzy i wyraźnego polecenia. Dziękuję panom.

***

Szef FBI na lotnisku Kennedy’ego bez specjalnego zainteresowania przyjął meldunek o wgnieceniu na kadłubie, z jakim wylądował samolot rejsowy z Florydy. Pismo nie było adresowane specjalne do niego – rutynowo otrzymywał kopie wiadomości, przesyłanych do bossów lotniczych i w sprawach czysto zawodowych. „Ot, zapewne dzika gęś kanadyjska zderzyła się na starcie z samolotem. Dobrze, że tylko jedna, a nie całe stado, co to potrafi zatkać turbinę silnika samolotu. I co wtedy? Lądować w rzece, jak ostatnio? Nie każdemu się to udaje. Po to właśnie się trzyma na koszt linii kilka sokołów przy lotniskach, by swoją obecnością odstraszały natrętne ptactwo i kierowały je w inne regiony, z dala od pasów startowych. A na dużych wysokościach gęsi i inne opierzone nie latają, jak wiadomo”.

„Ale co to? W wyniku hipotetycznego zderzenia – czytał w notatce – powstało w przedniej części kadłuba samolotu wgniecenie o powierzchni ponad czterdziestu stóp kwadratowych… Zaraz… zaraz… to jak wielkie musiało być to bydlątko, co tak kopnęło wielotonowy samolot? W sprawie powstałego zjawiska prowadzone jest intensywne postępowanie”.

„Czyli, g… wiedzą” – wyciągnął dla siebie wniosek. „Jaki jest największy ptak na świecie?”  – Włączył na komputerze wyszukiwarkę

Google. „Jest. Struś. Emu. I jakiś inny. Nielatające. A kondory? Nie nad Florydą… i są o wiele mniejsze. To w co uderzył samolot albo raczej, co go tak uderzyło? Piorun? Ale załoga nie meldowała o żadnej burzy na trasie, jak wynika z załączonego oświadczenia obu pilotów”.

Wystukał numer telefonu do Biura Bezpieczeństwa Lotniskowego. – Bob, widziałeś to pisemko od Stepha? Nie miałeś kiedy? To wpadnij na kawę, skoro jeszcze tam jesteś… A co cię w domu czeka takiego przyjemnego? Tu możesz też obejrzeć ten mecz… mam duży ekran… już włączam pudło… Piwo? I to jakie! Z Millwaukee… prywatny browar… nie ten… uboczny produkt starej kobyły, co sprzedają w supermarketach… Wpadaj szybko.

***

Poranna narada u Prezesa East American Airlines dobiegała końca, kiedy dyrektor eksploatacyjny poprosił o głos. Przewodniczący spojrzał na niego ze zdziwieniem. „Przecież Freda nie ma na uprzednio zatwierdzonej liście mówców”. – Na przyzwalające skinienie bossa udzielił mu głosu. – Przepraszam Pana Prezesa i szanownych kolegów za niezaplanowane absorbowanie ich uwagi i cennego czasu – rozpoczął tamten. Zebrani zgodnie unieśli głowy – taka wypowiedź stanowiła swojego rodzaju niespodziankę. Przeprosiny za cokolwiek absolutnie nie leżały w naturze tego człowieka. Nie po to Prezes osobiście namaścił go na takie stanowisko. Do obowiązków dyrektora należało wymagać, wymagać i jeszcze raz wymagać. I karać. Surowo karać za najmniejsze uchybienia techniczne i proceduralne. Karami pieniężnymi. I pozbawianiem premii  – kwartalnych, miesięcznych i tygodniowych. Na jego biurku w skórzanej oprawie zawsze leżała widoczna dla podwładnego książka wielkiego Francuza Saint Exupery’ego „Nocny Lot”. Biada temu, kto jej nie przeczytał lub nie poznał jej myśli przewodniej. Dyrektor powtarzał zresztą tę myśl zawsze, trawestując ją stosownie do potrzeb. – Nasze samoloty latają zawsze i zawsze docierają tam, gdzie je posyłamy. Wbrew wszystkiemu. Zawsze. I zawsze dolatują. I my tu jesteśmy od tego, by tak było. Zawsze. Wspólnie mamy to zapewnić. I ja tego dopilnuję, by tak właśnie było. Zrozumiano? – Każdy rozmówca skwapliwie zapewniał, że rozumie. Absolutnie. Tak jest. Całkowicie. – Otóż niektórych tu zebranych powiadomiłem o przykrej konieczności tymczasowego wycofania z eksploatacji – mam nadzieję, że na krótko – jednego z naszych Airbusów 321… z powodów, powiedzmy… do ustalenia… Niezbędne badania stanu czołowej części kadłuba, przeprowadzone wczoraj w nocy, nie wykazały żadnej anomalii w aspekcie stanu wytrzymałości metalu. Poleciłem dokonać szczegółowych oględzin całej kabiny pilotów pod kątem ustalenia przyczyny zaistniałego stanu rzeczy… Tych, którzy się jeszcze nie orientują w sytuacji, informuję, że w czasie wczorajszego wieczornego lotu doszło do niewyjaśnionego jeszcze pewnego odkształcenia materiału w sąsiedztwie kabiny pilotów. Polecono także pobrać z powierzchni… ewentualne… najmniejsze nawet cząsteczki materii… które mógłby pozostawić nieznany obiekt, w zetknięciu się z kadłubem naszego samolotu. Niestety, silny wiatr i ulewny deszcz na podejściu do lądowania nie pozostawiają zbyt wiele nadziei na znalezienie czegokolwiek, co wskazywałoby na przyczynę powstania przedmiotowego odkształcenia konstrukcyjnego. W miarę rozwoju sytuacji będę panów informował. – Usiadł, patrząc wprost przed siebie.

Zgromadzeni byli nazbyt dobrze wychowani i zbyt długo pozostawali na swoich dobrze opłacanych stanowiskach, by zareagować na te słowa inaczej niż pełnym szacunku i atencji milczeniem.

***

– I masz te zdjęcia? – rzucił od progu szef biura bezpieczeństwa lotniskowego.

– Zobacz sam. Jakby kto buciskiem kopnął – podsunął tamtemu przez stół cały plik.

Łysiejący brunet włożył okulary w czarnej oprawie i uważnie zaczął przeglądać zdjęcie po zdjęciu. W kolorze. Gwizdnął przeciągle na widok rozległego wgniecenia.

– Nigdy czegoś takiego nie oglądałem. Czy znane są podobne przypadki w historii lotnictwa?

– Owszem, kursanci wpadali na wieżę kontrolną, wysokie drzewa, budynki, słupy telegraficzne… Zawsze jednak w takich wypadkach byli świadkowie lub sami piloci dawali niezbędne wyjaśnienia. Jeśli przeżyli. – Podszedł do małej lodówki pod oknem, wyjął dwie ceramiczne butelki piwa z Milwaukee. – Albo dzikie ptactwo rozbijało się o poszycie samolotu… – Brunet z aprobatą skinął głową, podważając kapsel.

– Tak jest. Ale nigdy nie było aż takiego wgięcia. Przecież to musiałby być ptak wielkości krowy. Niewielkiej. A takie stworzenia w naturze powietrznej nie rosną, jak mawiał pewien słuchacz na jednym roku ze mną, w szkole policyjnej.

– Nie był przypadkiem z Birmingham?

– Zaglądałeś w moje akta?

– Nie musiałem. Twój zastępca powiedział.

Panowie dochodzili już do dna jednopintowej butelki piwa Shnitz Liquor z błękitnym szarżującym bykiem na nalepce, kiedy na tle ryku kibiców na ekranie telewizyjnym zabrzęczał melodyjnie telefon satelitarny na biurku pod ścianą.

– Inspektor Glass, słucham… Taaak… Jesteś pewien? Dobrze. Badania laboratoryjne wgniecionej powierzchni kabiny Aerobusu 321 nie wykazały obecności na niej żadnej obcej materii. Co więcej, warstwa lakieru nawierzchniowego i farba pod nim pozostały nienaruszone. Powiedz mi, jak można wgnieść cokolwiek, nie dotykając? Do tego tak wielkiego i w locie?

Wrzask w telewizorze ogłuszył ich prawie. Niebiescy zdobyli punkty i bramkę. „Futbol amerykański to najpiękniejsza gra świata, prawda?” – Dziewczyny w kusych spódniczkach wymachiwały kolorowymi girlandkami. Wybuchły na koronie stadionu dymne petardy, z nieba sypnęło barwne confetti. „To jest prawdziwe widowisko!”

***

– Wieża… halo… wieża… Los Angeles? Wieża… Tu rejs 1076…

– Słucham cię, 1076…

– Zgłaszam niestandardową sytuację…

– Czy zagraża życiu bądź bezpieczeństwu pasażerów?

– Nie sądzę… nie… nie wiem…

– Wyrażaj się jaśniej, 1076… używaj zwrotów regulaminowych… – nalegał kontroler lotów.

– Nie ma ich w regulaminie…

– O co chodzi, 1076?

– Mam dziurę w podłodze… – wyjąkał pilot.

– Masz co? Powtórz, 1076…

– Dziurę… w podłodze kabiny… taki otwór… okrągły…

– Dobrze się czujesz, 1076? Daj mi drugiego pilota… – z troską w głosie prosi kontroler.

– Jest zajęty… właśnie usiłuje zatkać tę dziurę, bo wieje… – tłumaczy dowódca statku powietrznego.

– W czym jest ta „dziura”? W toalecie? – głos z wyraźną nutką drwiny, z wieży.

– W naszej kabinie, tuż pod moimi nogami… Widzę przez nią kawałek Kalifornii… Muszę się zniżyć jeszcze bardziej, bo zimno jak cholera… Proszę o pozwolenie na zejście na cztery tysiące stóp… – pewniejszym już głosem melduje pilot.

– 1076, zastosuj się do obowiązujących procedur rozmowy… W razie porwania statku używaj słów przewidzianych regulaminem. Czy chcesz powiedzieć, że nie możesz swobodnie rozmawiać? – odzywa się inny głos z wieży kontrolnej. Z nutą autorytetu.

– Ależ mogę… Kolega zatkał dziurę poduszką i kocem… Przestało wiać… Podchodzimy do pasa… za sześć minut… Kurs 230, proszę o pozwolenie na lądowanie… – Pilot już jest uosobieniem profesjonalizmu i spokoju.

– Pozwalam… Ląduj na A-3, bezpośrednio po nalocie na pas… Czekamy. – Wieża się wyłącza.

Punktualnie o 16.43 czasu lokalnego Rejs 1076 Zachodnich Linii Lotniczych dotknął betonu lotniska, po którym pędziła z wyciem syreny w jego kierunku karetka pogotowia psychiatrycznego.

***

W niemym osłupieniu patrzyli na dolną część samolotu. Jak gdyby wielkolud jaki rąbnął w nią ogromnym ciężkim młociskiem. A na dnie tego mocarnego wgłębienia we wgiętym aluminium, pośrodku, widniała okrągła taka, regularna, wielkości głowy sporego dziecka… dziura.

– Matko Boska, a gdyby to się zdarzyło na większej wysokości?

– Rozhermetyzuje samolot w sekundę… To jakby bomba wybuchła na pokładzie… Tragedia…

– Jak to się stało? Gdzie jest ten humorysta pilot?

– Właśnie składa zeznania na lotniskowym posterunku… Podbił oko jednemu pielęgniarzowi, a drugiemu złamał rękę… Dopiero policjanci musieli go prądem obezwładnić… To furiat jakiś…

– Głupki… Dawać go tu…

***

– Myślisz, że to nasze chłopaki w zielonym niegrzecznie się bawią? – odezwał się szczupły cywil przy końcu stołu, bez marynarki, rękawy białej koszuli podwinięte, kasztanowe włosy z przedziałkiem z prawej strony. Porcelanowa fajka na zielonym suknie przed nim, na stosie papierów.

– Indagowałem ich… Owszem, pozwalają czasami tym bardzo opóźnionym cywilom przelatywać przez wojskowe korytarze powietrzne, ale wyłącznie w przypadkach naprawdę okazjonalnych… na naszą nieoficjalną prośbę – odpowiada tęgi mężczyzna o okrągłej mięsistej twarzy, masywnym karku i ramionach. Ostrzyżony króciutko, wygląda na emerytowanego gracza drużyny futbolowej.

– Nie pracują nad jakąś nową bronią czy inną niebezpieczną zabawką dla dorosłych? – To ten w złotych okularkach wyprostowany, siedzący sztywno, w granatowej marynarce.

– Jeżeli nawet i tak jest, to czy sądzisz, że powiedzą mi prawdę? Zapewniali jednak, że nigdy nie kierują niczego w stronę cywilnych samolotów… – odreagował „futbolista”.

– W takim razie, jeśli nie oni, to kto? Marynarka wojenna? – włączył się grubasek o wyglądzie podstarzałego dziecka, różowiutki, bez krawata, białawe, rzadkie włosy.

– Nie śmieliby niczego takiego robić, moim zdaniem. Baliby się. Za duży skandal w razie wykrycia. I po karierze… – zapewnił jedyny mundurowy pilot w ich gronie, z naszywkami linii East.

– Zgadzam się. To kto? Ruscy? Chinole? Terroryści? – To gospodarz spotkania, z przeciwległej strony stołu, dystyngowany, szpakowaty, siwe skronie, o wyglądzie profesora uniwersytetu. – Myślę, że trzeba zebrać razem kilka tęgawych głów z różnych resortów i się wspólnie zastanowić. W pojedynkę nie damy rady. Stracimy furę czasu. Przygotuj odpowiednią listę. Zaproś tego nowego mądralę z tej agencji… no wiesz… – skinął do sekretarza, siedzącego na krześle z tyłu, w postawie pełnej gotowości urzędniczej.

***

Sądząc po liczbie szacownych łysin przy stole, musiała to być narada wysokiego szczebla. Gdyby jakiś wścibski nocnikarz przypadkiem miał chwilowy wgląd do tej podziemnej sali o ponurej urodzie nadmiernie wychłodzonego bunkra, zdziwiłby się niepomiernie, widząc przyjaźnie rozmawiających ze sobą szefów dwóch ostro rywalizujących na co dzień największych agencji bezpieczeństwa. Rywalizujących, oczywiście, o pieniądze podatników. Konkurencja to podstawa funkcjonowania rynku. Znamy to, prawda? No, może w nieco innym kontekście.

– …Musimy niezwłocznie położyć kres dwuznacznym sytuacjom, potencjalnie brzemiennym w nieprzewidywalne skutki… W tym również finansowe… Dla linii lotniczych borykających się z obecnymi wysokimi cenami paliwa – perorował brunecik z Biura, w eleganckim błękitnym włoskim garniturze.

Pozostali znakomicie imitowali stan najwyższego skupienia i całkowitej uwagi, kreśląc bohomazy na kartach papieru, bądź wznosząc w zadumie wzrok ku sufitowi, pomalowanemu olejną farbą na szaro-stalowo.

– Dziękuję panu Santorinelli za jego światłe uwagi – podsumował przewodniczący. – Ogłaszam godzinną przerwę na lunch. Zapraszam panów do kantyny na piętrze.

Zebrani luźnymi grupkami przeszli do wskazanego pomieszczenia. – Uważam, panowie, że w takiej zrelaksowanej atmosferze, kiedy wystąpienia nie są rejestrowane, łatwiej nam będzie dokonać nieformalnej wymiany poglądów i dojść do pożądanych wniosków, które mogą być potem oficjalnie zaprezentowane naszym decydentom politycznym. Zgadzam się z generalną tezą waszych przemówień, że bezpieczeństwo pasażerów jest sprawą nadrzędną. I musimy mieć więcej środków na jego zapewnienie. To jest poza wszelką wątpliwością i dopilnuję osobiście, by taki zapis o potrzebie zwiększenia funduszy znalazł się w sprawozdaniu z naszego owocnego posiedzenia.

– Byłbym panom bardziej niż wdzięczny za próbę dokonania analizy rodzaju zagrożenia, w którego obliczu znalazły się nasze pasażerskie linie lotnicze. I wskazania jego ewentualnych źródeł, oczywiście. Poza tym, o ile mi wiadomo, żaden inny kraj nie spotkał się z takim fenomenem. Co o tym wszystkim sądzicie? Może ty, Bill? – zwrócił się do siedzącego po prawej mocno łysawego blondyna o ascetycznym wyglądzie i dużych okularach w rogowej oprawie, w brązowej koszuli, z granatową muszką pod brodą.

– Dziękuję, Joe. Z naszego wstępnego rozeznania, na podstawie tak fragmentarycznych i przypadkowych faktów, wynika, iż mamy do czynienia ze zjawiskiem dotychczas niezbadanym w stopniu zadowalającym… Dokładnie mówiąc, w ogóle. Jeśli wykluczymy niewczesne żarty ze strony kolegów z innych agencji czy rodzajów sił zbrojnych… – Spojrzał na prawą stronę stołu.

– Ależ, ależ… – dały się słyszeć oburzone głosy.

– Przepraszam panów, ale głośna afera z zarazkami ospy syberyjskiej po Ataku z Jedenastego Września miała swoje źródło w laboratorium jednej ze służb mundurowych, prawda? – nalegała granatowa muszka pod brodą.

Przy drugim końcu stołu nagle poczerwieniały łysiny.

– Nie może pan, na podstawie jednego wyrwanego z kontekstu faktu oskarżać naszych dzielnych…

– Nikogo nie oskarżam… Stwierdzam fakt… – Mówca świdrował wojskowych spojrzeniem.

– Panowie, panowie… Proponuję toast za nasze wspaniałe siły zbrojne – mitygował przewodniczący.

– Więc, jeśli panowie mi pozwolą kontynuować, nie można również wykluczyć któregokolwiek z rywalizujących z nami mocarstw bądź państw typu Korea Północna, Kuba czy Wenezuela z ich komunizującym prezydentem… które weszły w posiadanie odpowiedniej technologii…

– Iran – wtrącił się przedstawiciel Agencji. – Należy najpierw zbombardować Teheran… Oni przygotowują bombę atomową… i chcą zniszczyć Izrael… Trzeba zbombardować irański reaktor jądrowy…

– Ależ Chris – delikatnie przemówił przewodniczący. – Co ma irański reaktor do wgniecenia w kadłubie samolotu? Poza tym, czy to nie twoja wspaniała firma popychała kiedyś naszego prezydenta do zbombardowania Bagdadu, pod fałszywym pretekstem, że Saddam już posiadł technologię broni masowego rażenia i wyprodukował odpowiednie bomby? – Działaliśmy w dobrej wierze… Zostaliśmy wprowadzeni w błąd… przez przeciwników Saddama. – Poczerwieniał pracownik Agencji.

– Więc nie powtórzmy tego błędu… w dobrej wierze… Proszę kontynuować, Bill…

– Nasi właśni naukowcy nie wykluczają możliwości opracowania… w niedającej się określić przyszłości rodzaju działa… nanolaserowego… w oparciu o prowadzone od lat próby… Mają jednak poważne trudności z niezbędnym skupieniem ogromnej ilości potrzebnej energii w jednej małej wiązce, zdolnej do zdalnej penetracji jakiejkolwiek materii. Pamiętacie, panowie, tę słynną awarię całej sieci energetycznej i egipskie ciemności na północnym wschodzie USA, kilka lat temu? Nawet taka ilość energii nie wystarczyła do pomyślnej próby… Chcę przez to powiedzieć, że nie wierzę w możliwość wyprzedzenia nas w tej dziedzinie przez jakiegokolwiek rywala.

Zapadło milczenie. Nawet sztućce nie brzęknęły.

– Chcesz powiedzieć, że to… krasnoludki…? Nie mogę przecież pójść do Bossa z takim wnioskiem z poważnej narady. – Przewodniczący pozwolił sobie na ironię w głosie”. – Oczywiście, że nie. Trzymajmy się więc przepisów i rutynowego postępowania. Proponuję, by służby Johna skontaktowały się ze swoimi odpowiednikami z Chin i Rosji i postarały się wysondować, co za tym się kryje i kto za tym stoi.

– A jeśli się okaże, że tamci nie spotkali się dotychczas z takimi zjawiskami? I nie będą szli na współdziałanie? – zaniepokoił się wysoki pracownik innej, rywalizującej agencji.

– Wtedy pomyślimy. Najwyżej wgnieciesz gdzieś ich samoloty, żeby poczuli się zainteresowani współpracą… zaczęli nas podejrzewać… i sami do nas przyszli – podsumował przewodniczący zebrania.

***

Mont Blanc lśnił w całej swojej wspaniałej, trzymilowej podniebnej okazałości. Odsłonił się dziś całkowicie. Pozwalał się podziwiać licznym o tej porze roku turystom. Wręcz pozował do zdjęć.

„Mam szczęście” – pomyślał major Daniel Jacob, ubrany, oczywiście, w cywilny szary garnitur z niebieską koszulą i czerwonym krawatem. „Wielu naszych przylatuje tu na kilka dni i wszystko, co widzą, to fałszywy Mont Blanc – tę pierwszą „amerykańską górę” nad samym jeziorem Genewskim, wskazywaną im przez chytrych tubylców. Ta Prawdziwa Góra zawsze jest z tyłu, o wiele wyżej, ukryta za obłokami. Trzeba porządnie zadrzeć głowę, by spojrzeć na sam jej szczyt, dumnie połyskujący teraz w popołudniowym słońcu. Mam szczęście” – pomyślał ponownie, trzaskając migawką aparatu cyfrowego. „Będzie dobry kadr. Pokażę w domu Katty i dzieciakom”.

Delikatne chrząknięcie za plecami. Obejrzał się. Oleg Borodow, niewątpliwie. Utył, wyłysiał, ale to ten sam myląco serdeczny, szeroki uśmiech ze szparą między zębami. W ręku niewielki, czarny neseserek. – Masz szczęście, kowboju – odezwał się Rosjanin po angielsku. – Sterczę w tym mieście już trzy miesiące i oglądam szczyt po raz pierwszy.

– Trzeba umieć zamawiać dobrą pogodę – roześmiał się Amerykanin. – No tak, na pewno znów coś zmanipulowaliście, specjalnie dla mnie. Już w to wierzę.

– Dobra, przyjmij to jako mój prezent. Cieszę się, że cię widzę… po latach… – Rosjanin otworzył neseserek, pokazując dwie puszki kawioru i butelkę „Carskiej”.

– Czytasz mi w myślach. Mam dla ciebie czarnego Johny Walkera, jeśli gust ci się nie zmienił…

– Nic a nic, tylko w mniejszych ilościach…

– Wszyscy powoli stajemy się koneserami.

Biały rolls-royce bezszelestnie podjechał pod samo nabrzeże. Szofer w liberii pomógł wysiąść elegancko ufryzowanej, mocno starszej damie, ubranej mimo wrześniowego upału w białe spodnie i półfuterko z szynszyli. Dreptając powolutku, dotarła nad kamienny parapet. Szofer uroczyście niósł za nią na wyciągniętych rękach mały wiklinowy koszyk owinięty białą, wyszywaną złotem serwetką. Dwa śnieżnobiałe łabędzie, płynnie sunąc po gładkiej powierzchni, zbliżyły się oczekująco do brzegu. Starsza pani uszczypnęła cienkimi paluszkami białą bułkę i majestatycznym gestem rzuciła kawałek w kierunku ptaków. Podpłynęły bez pośpiechu, godnie.

– Hrabina Zubowa… ma chyba ze sto lat. Zawsze ją tu widuję w niedzielę, po nabożeństwie w tutejszej cerkwi… Co cię sprowadza, Danielu? Usiądziemy gdzieś przy stoliku czy pospacerujemy? – Rosjanin wskazał gestem betonowe nabrzeże.

– Jeśli możesz mi poświęcić dwie godziny, zapraszam na obiad… Po kawie możemy też się przejść…

Usiedli na tarasie pobliskiej restauracyjki, złożyli zamówienie, zgodnie przystając na ostrygi z mrożoną białą wódką oraz średnio wypieczony argentyński befsztyk z czerwonym francuskim merlotem. Kawę espresso na koniec.

– Wy, Amerykanie, zawsze przypalacie swoje befsztyki.

– Oleg, nazywamy je dobrze upieczonymi.

– Nie wątpię, tylko, po co ta warstwa żużlu na wierzchu? Smaczniejsze? – ironizował Borodow.

– Właśnie tak demaskujemy waszych szpiegów u nas  – jak tylko który zamawia w knajpie półsurowy befsztol, zaraz go chwytamy i do pudła… Ha ha… Mamy ptaszka… Pozwolisz, że przejdę do sedna – Amerykanin spoważniał nagle.

– Naturalnie, słucham cię…

– Otóż, podejrzewamy was o pewną rzecz…

– Jak zawsze… Nic nowego.

– Ponieważ to ty zajmowałeś się kiedyś w waszej Ambasadzie w Waszyngtonie sprawami naukowo-technicznymi… z pewnym powodzeniem… przyznam… i dlatego nadal nie możemy cię oficjalnie witać w Ameryce…

– Nigdy mnie nie złapaliście na gorącym uczynku…  – przypomniał Rosjanin.

– Byłeś dobry, przyznaję. Zwiałeś prawie w ostatniej chwili. Miałeś od kogoś z naszych cynk, powiedz? –Amerykanin spojrzał wyczekująco.

– Dziękuję za uznanie. Medale i odznaczenia już mam od swoich. I po to przeleciałeś taki szmat drogi? – zbył go Rosjanin.

– Tak, przekonsultować z tobą pewien temat… Co byś powiedział, gdyby samolot Aeroflotu w regularnym rejsie wylądował z potężnym wgnieceniem w kadłubie? Podczas lotu wszystko odbywało się normalnie, piloci i reszta załogi niczego dziwnego po drodze nie zauważyli i nie meldowali. Stan techniczny maszyny nie budzi zastrzeżeń.

– Pierwsze podejrzenia skierowałbym na was. Potem dopiero na naszych skośnookich przyjaciół. Reszta się jeszcze nie liczy. Ani Francuziki ani nawet Brytany – stwierdził Oleg z dużą pewnością siebie.

– Właśnie w tej chwili to czynimy. Dokładnie.

– Niech to diabli… Naprawdę chcesz powiedzieć, że…

– Niestety… Wolałbym nie… – John uniósł kielich z winem.

– A niech to wszyscy diabli… Przecież ja po to wykrad… wywiozłem od was dokumentację, że byliście bardziej zaawansowani w badaniach nad wysokimi energiami i ich zastosowaniem… Ten wasz profesor Blumstein… Co się stało? – Oleg wyraźnie się ożywił.

– Na to nie odpowiem. Czy sądzisz, że „skośnoocy” jak ich nazywasz, mogli nas wyprzedzić w dalszych badaniach?

– Mowy nie ma… Oni nawet za nami są kilka lat do tyłu… Mają na razie inne priorytety… Wiesz… kosmos – Oleg uniósł pusty kieliszek.

– No to jesteśmy we mgle. Nie martwimy się za bardzo, ale jak długo można to ukrywać przed szeroką publicznością? I tak już w sprawie UFO kłamiemy na potęgę, że niby wcale nie istnieją. Czy ludzie uwierzą w jeszcze jedną bajkę? A raczej anty-bajkę? – Amerykanin sięgnął po butelkę, dolewając wina partnerowi i sobie.

– Wszystkie rządy w tym względzie mają podobną politykę. Publiczność kupi każdą bzdurę, jeśli ją umieścisz w kilku nośnikach informacyjnych. Tylko jak to zjawisko skomentujesz i wytłumaczysz? Jako zagrożenie? Wtedy co masz robić? Jak się bronić…? Oczywiście, zamelduję naszym o treści tej przyjemnej rozmowy. Nie będę jednak czynił tego w kategoriach sensacji. Przedstawię to zagadnienie jako fenomen ś c i ś l e przyrodniczy, wymagający pilnego wyjaśnienia. Dziękuję za miłe spotkanie. Ukłony dla Irene. – Rosjanin skinął na kelnera.

– Niestety, rozwiedliśmy się dwa lata temu. Chłopaki pozostali przy niej. Mam prawo wizytacji – John starał się zachować neutralny ton.

– Przepraszam. Nie sądziłem, że to jest możliwe. Tworzyliście wrażenie wspaniałej pary.

– Nie ma za co. A jak twoja rodzina?

– Dziękuję, dobrze. Może innym razem opowiem ci szczegóły, skoro tak. Trzymaj się. – Rosjanin wstał i nie oglądając się, pierwszy opuścił restaurację.

***

W dwóch samochodach różnych marek zaparkowanych w dwóch różnych miejscach technicy wyłączyli dwie różne aparatury rejestrujące. Dobrze zbudowani przechodnie z kilku bocznych uliczek, w podobnych zbyt obszernych marynarkach od nienajlepszego krawca, wsiedli do trzech różnych wozów. Zakochana para tuląca się na ławeczce otrzymała od przejeżdżającego motocyklisty sygnał, że oboje są wolni. Ksiądz z brewiarzem w ręku wyszeptał coś do krucyfiksu zwisającego z czarnej sutanny i wstał z ławki na pobliskim skwerku. Zaklął całkiem po świecku pod nosem i wrócił po pozostawioną torbę sportową. Coś metalicznie szczęknęło, jak zarzucał ją na ramię. Musiała być dość ciężka.

Ukryty za kominem pobliskiego bloku mieszkalnego młody człowiek w sportowym dresie wkładał jakiś podłużny przedmiot do czarnego drewnianego futerału. Takiego jak na instrument muzyczny. „Skrzypek na dachu?”

Skośnooki turysta z ogromną lunetą teleskopową usadowiony w rozkładanym krzesełku chyba ze trzysta metrów od restauracji, z uśmiechem powiedział coś do swojej towarzyszki, obładowanej wielkim plecakiem. Coś, że niby ich szef będzie zadowolony z jakości zdjęć.

Widać było, że Genewa im się szalenie podoba. I mieszkańcy są tacy przyjaźni. Szwajcaria jest wspaniałym krajem. „Ach, racja… Mont Blanc też jest wart jednej klatki. Zaraz pstrykniemy tę słynną Białą Górę”.

– Ustawcie się, kursantka Yan Pu Tsin, pod słońce. Tak, dobrze. Mamy dziś szczęście, prawda?

***

Popołudniowe wrześniowe słońce na Grinzingu skąpało okoliczne wzgórza w łagodnym złotawym blasku, nadając malowniczemu krajobrazowi niepowtarzalny, ciepły koloryt. Hoża dziewoja przy kominku w restauracji turystycznej dostosowała się do ogólnego nastroju, wydobywając ze swojego akordeonu czarowne dźwięki Bajek Lasku Wiedeńskiego. „Potem powinny być Fale Dunaju” – pomyślał w i e d e ń s k i rezydent wiadomej Agencji Stanów Zjednoczonych, John Doolie, i w tym momencie, jakby zgadując jego życzenie, dziewczyna rozciągnęła miechy instrumentu, wypełniając zapełnioną salę znaną od dziecka łagodną, kołyszącą melodią. – Zapijaj to ich wino wodą… – ostrzegł swego kompana, zwalistego blondyna o okrągłej, poczciwej twarzy, nieswojo czującego się w przyciasnej, granatowej marynarce i krawacie. – To nie są nasze kalifornijskie gatunki… tutejszym zwyczajem podaje się do stołu młode, białe wina, nie do końca chyba wyleżakowane… Moim zdaniem dodają do beczek karbidu czy innego świństwa, by to dojrzewanie przyspieszyć. Wypijesz takie trzy achtelki i rano głowa ci pęka na sto bolesnych części. Jedyna rada – łyk wina, łyk wody… I dobra, pełna zakąska. Polecam te pieczone świńskie nogi… Nie wystraszaj się… To nic złego… Smakują niebiańsko. Z kolei, by taką dwufuntową porcję strawić, musisz napić się wina… i… sam rozumiesz… należy zakąsić. I od nowa. Najlepiej nie planuj niczego ważnego na jutro, z samego rana.

Za oknem kolejny autobus turystyczny wtoczył się ciężko na niewielki placyk. Wysypał się ożywiony, czarnowłosy tłumek z aparatami fotograficznymi, kamerami video i innym sprzętem. Chińczycy tym razem. Pełno tego.

– Od kiedy są mocarstwem, widać ich wszędzie. Ta olimpiada była dla nich ogromnym sukcesem propagandowym. Weszli na arenę światową z hukiem i trzaskiem.

– No cóż, należy im się… Taka stara cywilizacja… w połączeniu z nowoczesnością… Umieli to zrobić.

Roześmiany Chińczyk, w okularach słonecznych, obwieszony dwoma aparatami, z bejsbolową czapeczką z napisem New York na czarnej czuprynie, przeciskał się obok nich do swego stołu. Tak nieszczęśliwie się obrócił, że potrącił wystającym obiektywem aparatu wysoką szklankę z wodą na stoliku Amerykanów. Ciecz chlusnęła na obrus i spodnie Johna.

– I am so sorry, sir… – zwrócił się po angielsku do ofiary swoje niezręczności. – Mam nadzieje, że wybaczy pan mi moją niezdarność. Czysta woda nie powinna zaplamić materiału. Przepraszam tysiąckrotnie… – Wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę i wręczył ją Amerykanowi. – Proszę jej użyć do wysuszenia swojego garnituru, sir… Jeszcze raz uprzejmie przepraszam. Naprawdę jest mi przykro. Proszę o wybaczenie. – Odszedł do swoich współtowarzyszy.

– To drobiazg… Nie wart wzmianki… Zdarza się – automatycznie odrzekł John, kiedy poczuł naraz, że jedwabna chusteczka jest w środku sztywna.

– Przepraszam, idę do toalety – rzucił do przyjaciela.

– Potrzyj plamę gorącą wodą… Zejdzie jak nic… – poradził tamten. John szybkim krokiem, jak ktoś, komu się spieszy do wiadomej czynności, wszedł do kabiny w wyłożonej sosnowym drewnem męskiej toalecie i zamknął za sobą drzwiczki. Rozwinął chusteczkę. Na kwadratowej kartce czarnym długopisem napisano NIE DZIURAWIMY WASZYCH SAMOLOTÓW. SZUKAJCIE PROF. OSETYŃSKIEGO. MOSKWA. INSTYTUT MIAR I WAG.

„Mój ty dobry Boże!” – Przed wyjściem z Ambasady zapoznał się z treścią supertajnej depeszy polecającej nawiązanie niezwłocznego kontaktu ze swoim chińskim odpowiednikiem w Wiedniu i sondaż w tej właśnie sprawie! Z samego rana jutro, w poniedziałek, zamierzał poczynić odpowiednie kroki! „Jak te żółtki sprawnie działają! Podziwu godne! Nie chciałbym ich mieć za przeciwnika” – pomyślał.

Dla pozoru spuścił w muszli wodę. Wyszedł. Umył ręce. Wrócił do swojego towarzysza. Tamten z apetytem wgryzał się właśnie w parującą golonkę.

John spojrzał na rozgadane towarzystwo przy chińskim stole. Miejsce, przy którym uprzednio siedział ten z aparatami, opustoszało.

– Nie zauważyłeś, kiedy wyszedł ten niezdara? – zagadnął kumpla. – Zaraz po tobie… Nawet myślałem, że popędził ciebie przepraszać kolejny raz… Czy to ważne?

– Nie, chciałem mu podziękować… Woda rzeczywiście nie plami… Śladu nie pozostało.

***

Dostojnych łysin przy szarym, metalowym stole w podziemnym bunkrze wyraźnie przybyło. Ależ nie, to pierwsze wrażenie jest mylące. Po prostu przybyła tylko jedna, ta w prążkowanym garniturze, a pozostałe po prostu wybrały dziś inne miejsca. Przytuliły się do korpulentnego wąsacza roztaczającego ogromną pewność siebie i przerzucającego właśnie jakieś papierki schludnie ułożone przed nim przez usłużnego sekretarza. Jak poprzednio, wyłącznie męskie towarzystwo.

– Witając dostojne grono, które zapewne ma dziś coś lepszego do roboty…  – Przewodniczący odczekał, aż ucichną dyskretne śmieszki, jako reakcja na jego przedni, niewątpliwie, żart. – Mam przyjemność kontynuować nasze wznowione obrady… Zostałem upoważniony przez najwyższe czynniki… – Zawiesił głos, pozwalając, by waga tych słów dotarła do świadomości zebranych… Do zapoznania panów z najnowszymi wydarzeniami na temat przedmiotu naszych obrad oraz ich kompleksową oceną… Na obecnym etapie… Z uwagi na znaną, a wysoce niepokojącą sytuację geostrategiczną w regionie Morza Czarnego i potrzebę mojej pilnej obecności w innym miejscu, ograniczę się do stwierdzenia, iż naszym służbom nie udało się jednoznacznie ustalić odpowiedzialności naszych potencjalnych przeciwników za wiadome poczynania zaobserwowane ostatnio wobec samolotów kilku amerykańskich cywilnych linii lotniczych…

Lampka na stole zamigotała pomarańczowym, trwożnym blaskiem. Nacisnął przycisk.

– Tak, Mike… Przynieś.

Uchyliły się stalowe drzwi. Sierżant w pełnym umundurowaniu sprężyście zasalutował na progu, zbliżył się do stołu i wyjął z teczki kartkę papieru. Wręczył ją przewodniczącemu.

Ten szybko przebiegł ją oczami.

– Panowie, wiadomość z ostatniej chwili. Samolot linii lotniczych WINGS wylądował niedawno w Palm Beach z dziurą w skrzydle. Maszyna w chwili startu była absolutnie sprawna. Zarówno piloci, jak i obsługa latająca niczego niezwykłego w czasie lotu nie zauważyli.

– Mamy więc kolejny prztyczek w nasz zbiorowy nos. Ktoś chce wyraźnie ośmieszyć mocarstwo światowe, wystawić nas na pośmiewisko całego świata. Nie możemy na to pozwolić, albowiem doprowadzi to do utraty prestiżu międzynarodowego, a co za tym idzie – i naszych wpływów… Na to się godzić nie możemy… Nie mamy prawa… I się nie zgodzimy. Czy to jest jasne?

– Proszę więc odnotować, jako najpilniejsze zadanie obecnie – doprowadzić do zaprzestania tych niecnych prowokacyjnych praktyk – ktokolwiek za nimi stoi. Pan prezydent na panów liczy. Dziękuję panom – wstał gwałtownie, dając do zrozumienia, że narada jest skończona.

W sekretariacie obok na ekranie wielkiego płaskiego telewizora na ścianie jakiś łasy na sensacje dziennikarzyna z lokalnej stacji cytuje wypowiedź trzyletniej Sofii, że tuż przed lądowaniem na lotnisku na Florydzie widziała „dużego pelikana”, takiego jak na plaży w pobliskiej Pompano Beach i ten ptak „dziobał skrzydło” samolotu, którym lecieli oni z tatusiem i mamusią i starszym braciszkiem. Do dziadka Aleksa lecieli.

– Szczyt ogłupiania widzów. Ogórkowy sezon. Ci pseudoreporterzy zupełnie poupadali na swoje dziennikarskie łby. – Takich sympatycznych komentarzy nie szczędzili uczestnicy spotkania, opuszczając gościnne progi Urzędu.

Wsiadając na przepastnym parkingu podziemnego garażu do swoich samochodów, nie zobaczyli już dalszego ciągu reportażu z sali przylotów. Za radą korpulentnego kamerzysty, reporter podsunął dziewczynce czystą kartkę papieru, by narysowała tego ptaszka, którego niby widziała na skrzydle samolociku.

Dziecko niepewną rączką poprowadziło długopis pod samym okiem kamery. Z narastającym zdumieniem tłumek dorosłych, który oblepił maluszkę ze wszystkich stron, przyglądał się, jak z białej kartki rozwierał okropne uzębione pyszczysko wielgachny uskrzydlony potwór…

– To przecież pterodaktyl – wykrzyknął reporter z oburzeniem… – Łżesz, mała… Ty kłamczucho…

Mała Sofia wybuchnęła płaczem. Nikt jeszcze jej tak w jej krótkim życiu nie wyzywał. Tego już serce matki nie wytrzymało. Dumna jeszcze przed chwilą ze swego genialnego dziecka, zamachnęła się na bezczelnego reportera torebką.

***

Owdowiały przed laty członek Akademii Rosyjskiej, odznaczony trzema Orderami za Zasługi Naukowe, laureat wielu Nagród Państwowych Pierwszego Stopnia profesor nadzwyczajny Aleksander Piotrowicz Osetyński znany był z pedantycznego wprost przestrzegania rozkładu dnia – budzenie o 5.30, potem poranna toaleta, następnie półgodzinny spacer po terenie zamkniętego ośrodka naukowego pod Moskwą, niezależnie od kaprysów pogody, samotne śniadanie o 7 z jednoczesnym oglądaniem programu wiadomości telewizyjnych, przeglądanie prasy porannej. O godzinie 8.01 siedział już w wielkiej czarnej limuzynie z kierowcą, by udać się do gmachu Instytutu o enigmatycznej nazwie. Wtajemniczeni i tak wiedzieli, czym się zajmuje ta placówka naukowa. A reszta nie musiała.

W niedzielę, natomiast, wszystko było inaczej – Dzień Improwizacji. Tak miał w zwyczaju to nazywać. Zwalniał wtedy na cały dzień Katię, swoją wieloletnią, wierną pomoc domową, zarazem kucharkę, praczkę i sprzątaczkę w jednej osobie. Mógł wtedy pospać do 7 rano, poczłapać do kuchni w zdeptanych – wstyd! – kapciach, sam zaparzyć sobie wonną herbatę w jedyny swój sposób, własnoręcznie usmażyć smakowitą jajecznicę z czterech jaj, na boczku, i do późnego popołudnia kartkować obcojęzyczne periodyki.

Dlatego też ochrona przy wjeździe do strzeżonego osiedla popatrzyła podejrzliwie na jakąś podfruwajkę z tytułem doktorskim, w obdrapanej ładzie, co niby przywiozła profesorowi jakieś „szczotki do sczytania” i uporczywie podtykała im pod nos stos wydrukowanych kartek papieru, wraz ze swoją legitymacją służbową.

– Na którą doktorowa tu miała być?

– Nie jestem doktorowa, tylko doktor nauk fizycznych. Maria Iwanowna Pawliczuk. Umówiona jestem na 10 rano, a już jest kwadrans po… Panowie mnie zatrzymują… Profesor nie znosi niepunktualności…

– To pani do sprzątania? A gdzie te szczotki?

– Panowie, nie żartujcie… Zadzwońcie sami… Profesor potwierdzi…

Jeden z nich powrócił z ociąganiem do oszklonej budki. Widać było jak wystukuje numer. Słuchał przez chwilę. Wyszedł na zewnątrz.

– Nie odpowiada. Widocznie nie ma go w domu.

– To przecież niemożliwe. Czeka na mnie. Zawsze dotrzymuje słowa. I od nas wymaga. Może gdzieś spaceruje? Sprawdźcie, panowie, to ważne… Na Kremlu czekają na ten artykuł… Na jutro ma być… – doktorka podniosła głos. No, raczej głosik. Cieniutki taki.

– Kola, weź Griszę i idźcie sprawdzić… A pani tu poczeka… – Spochmurniał g ł ó w n y ochroniarz.

Po kilkuminutowym dobijaniu się do drzwi wejściowych tenże Grisza wpadł na pomysł, by zajrzeć do okna sypialni od tyłu, od strony ogrodu. Zobaczyli przez dokładnie wypucowaną szybę, iż profesor Osetyński leży oparty na poduszce z jakimś grubym żurnalem w ręku. Na stoliczku nocnym pali się lampa. A kto pali światło o 11 przed południem? We wrześniu? Kiedy już jest widno?

Oficjalnie zawezwany lekarz stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. Serce. Nieboszczyk, jak by nie było, dźwigał na karku ósmy krzyżyk. Świeć Panie! Dobry był człowiek. Trochę dziwaczny, jak wszyscy naukowcy, ale dobry. I ludziom pomagał.

Asystentka profesora starannie zapakowała wszystkie papiery naukowe i prywatne zmarłego, dokładnie je segregując w ciągu kilku dni. Postanowiła zatrzymać dla siebie ten gruby polski żurnal naukowy, który profesor trzymał w ręku po raz ostatni. ZAGADNIENIA PALEONTOLOGII. Otworzyła na założonej stronie.

Jakiś doktor Kubasiński z wydziału nauk przyrodniczych z Uniwersytetu Kopernika wysuwał śmiałą tezę, że wzmagające się ocieplenie klimatyczne w połączeniu z trwającymi drugi miesiąc pożarami leśnymi w Kalifornii mogą przyczynić się do „duplikacji warunków prehistorycznych, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu skutkami dla świata roślinnego i zwierzęcego”. Na marginesie dopisek profesora: „ma Polaczek łeb nie od parady – skontaktować się”. „O co mu mogło chodzić? Trzeba napisać do tego Torunia. Gdzie to jest? Chyba w byłym Polskojęzycznym Regionie Europejskim. Czy to już niemiecki?” – Sprawdzi w komputerze jeszcze dziś.

***

– Jak to się stało?

– Na autostradzie pod Baltimor. Z niewiadomych przyczyn mercedes profesora nagle przyspieszył i na pełnej szybkości uderzył w barierkę rozdzielającą… przekoziołkował kilkakrotnie… spłonął całkowicie… Mowy nie było o zbliżeniu się do wraku… Policja bada okoliczności wypadku. – Zastępca dyrektora trzymał w ręku kartkę papieru.

– Nad czym ostatnio pracował?

– Niekonwencjonalne środki napędu oraz zastosowanie wysokich energii w działaniach obronnych… Powiedzmy… Razem z doktorem Evansem od nas. Byli bliscy przełomowego odkrycia.

– Rozumiem. Sam prowadził wóz?

– Tak, jak zdołano ustalić. W wozie była też asystentka. Częściowo wtajemniczona.

– Co z nią? Przeżyła?– Szef spojrzał badawczo.

– Sprawdzają DNA spalonych szczątek… Niezwykle silny żar spopielił prawie wszystko…

– Meldujcie. Podejmijcie odpowiednio środki. Tego Evansa wysłać na urlop. Zapewnić dyskretną ochronę i obserwację. Jeśli trzeba, zarządzę przeniesienie całego Ośrodka za Potomak, najlepiej do Zielonego Stanu. Wiesz gdzie?

– Domyślam się. Sam bym tak postąpił.

***

Po przeźroczystym panelu informacyjnym pomknęły świetliste znaki, wskazujące, że międzyplanetarny superstatek kosmiczny wchodzi właśnie na pierwszą orbitę intergalaktyczną.

– Sądzisz, o Wielka, że zrozumieją nasze przesłanie, mimo wszystko? – Obawiam się, że dalej niczego nie pojmują, zaślepieni wzajemną wrogością. Czerwoni właśnie ogłosili powszechną mobilizację. Niebiescy odpowiadają tym samym.

– Nie mam już do nich więcej cierpliwości…

– Sugerujesz jakiś kolejny potop? Skutkiem niespodziewanego przesunięcia się osi ziemskiej?

– Coś w tym rodzaju…

– Czy nie spotkamy się jednak ponownie z silną opozycją ze strony naszego sentymentalnego staruszka Ojca? Już raz mieliśmy z tym do czynienia. Wtedy potrafił postawić na swoim. Wprawdzie, układ głosów w Radzie Wszechświata był wtedy dla niego korzystniejszy.

– Tego nie wykluczam… Rozejrzyj się więc na wszelki wypadek za takim… wiesz… idealistą… który gotów jest siebie poświęcić dla wspólnej sprawy… Jako naprawdę ostatni tego rodzaju eksperyment…

– Z jakiego plemienia, o Mocarna?

– W żadnym wypadku nie z tego, co poprzednio wybraliśmy… Zawiedli chciwcy nasze zaufanie… Pokłaniają się fałszywym bogom… A propos… przypomnij mi, które to plemię wydało Promienistego?

– Lechici, o Wspaniała…

– Czy ktoś z nich by się jeszcze nadał? Czy też mają już wzrok nienawiścią i chciwością zmącony?

– Mają jeszcze takiego jednego… spod znaku B i a ł e g o Ptaka… – Wyślij do nich naszego posłańca… W ludzkiej postaci oczywiście… To będzie ostatnia szansa Ziemian i ich planety.

– Tak jest, Pani. Obawiam się jednak, czy nie spotka go los Ukrzyżowanego.

– Wtedy nie widzę dla nich ratunku.

– Niech się stanie, Wszechwładna.

KONIEC

Koniec wersji demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok