Sokoli spadek - Szubert Agnieszka - ebook
NOWOŚĆ

Sokoli spadek ebook

Szubert Agnieszka

4,2

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Spadek po ekscentrycznej ciotce z Ameryki? Brzmi jak
marzenie. Do chwili, gdy w pakiecie dostajesz pazerną
rodzinę, zaginioną rzeźbę i mafię, która bardziej przypomina
kabaret niż zorganizowaną grupę przestępczą.

Magda Jakubowska wraca z Paryża ze złamanym sercem, gotowa
zacząć życie od nowa. Zamiast spokoju czeka na nią jednak ciotka
Mary – charyzmatyczna krewna z Ameryki, ikona rodzinnych
mitów, której życie owiane było dotąd tajemnicą. Kiedy
cioteczka niespodziewanie odchodzi z tego świata, pozostawia po
sobie niedokończoną historię miłosną, zagadkę pewnej figurki
i pytanie, które rozpala rodzinne apetyty: kto odziedziczy jej
majątek?

W grze o potencjalny spadek do akcji wkracza rodzina mająca
więcej energii niż zdrowego rozsądku, włoska mafia, która zamiast
strachu wzbudza raczej ból głowy, i były chłopak Magdy – gotów
ją odzyskać, nawet za cenę własnego zdrowia psychicznego.

„Sokoli spadek” to pełna zwrotów akcji historia o tym, że nie ma
takiej intrygi, której nie dałoby się jeszcze bardziej skomplikować...
najlepiej z humorem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
10
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TeraAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Magda wraca z Paryża do rodzinnego domu przekonana, że została zdradzona. Liczy na to, że w domu rodziców zazna spokoju i odetchnie od zgiełku wielkiego świata... Nic z tych rzeczy! Z Ameryki przyjeżdża ciotka, która kiedyś uciekła tam z kraju i...nagle odchodzi z tego świata zostawiając rodzinę z pytaniami o spadek i tajemniczą figurkę sokoła... Książkę czytało mi się bardzo dobrze i szybko, a to zapewne za sprawą pędzącej fabuły i zaskakujących zwrotów akcji oraz świetnego i inteligentnego humoru, którym ksiażka jest przesiąknięta! 😃 Znakomite portrety postaci, czasem przerysowane, co akurat w tym gatunku literackim, dla lepszego odbioru i podkreślenia jego komediowego wydźwieku, jest pożądane! 😃 Historia prosta, przy której można sie zrelaksować, uśmiechnąć szeroko i odpocząć od cięższych tematów, ale i wciągająca, angażująca i wywołująca ciekawość... Pierwsze moje spotkanie z komedią kryminalną było udane, choć chyba jednak wolę nie mieszać gatunków (ale to tylko moje osobis...
10
Poczytajzemna

Nie oderwiesz się od lektury

Po „Nowym życiu”, czyli pierwszej części przygód Magdy i Maxa, wiedziałam, że kontynuacja to obowiązkowa lektura. Tamta książka była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Okazała się lekką, pełną humoru historią, przy której śmiałam się w głos i po prostu dobrze się bawiłam. To była taka książka, z którą człowiek siada na chwilkę… czyta się, czyta i kończy ją z uśmiechem na twarzy. Dlatego z ogromnym apetytem sięgnęłam po „Sokoli spadek” i absolutnie się nie zawiodłam! Już sam motyw spadku po ekscentrycznej ciotce z Ameryki brzmi obiecująco i rzeczywiście, dzieje się tu tyle, że ani przez chwilę nie było nudno. Agnieszka Schubert po raz kolejny serwuje nam historię, w której lekkość przeplata się z tajemnicą, a dobry humor z lekkim wątkiem kryminalnym. Uwielbiam to, jak pisze ponieważ jej styl jest swobodny, bardzo przystępny, ale przy tym z wyczuciem i taktem. Jej poczucie humoru to dokładnie to, co lubię inteligentne, nienachalne, a jednocześnie bardzo trafne. Tym razem Magda wraca z Par...
00
Stelka

Z braku laku…

Z trudem przebrnęłam przez całość. Kilka świetnych wątków, kilka absurdalnych i oderwanych od reszty książki. Wrażenie wielkiego misz-maszu.
02



1

– Masz ja­kieś plany na dzi­siaj? – za­py­tała Zo­fia, sma­ru­jąc ma­słem kromkę ciem­nego chleba.

Magda nie od­po­wie­działa od razu. Każ­dego ranka pró­bo­wała zna­leźć coś po­zy­tyw­nego w sy­tu­acji, w którą się wpa­ko­wała – na wła­sne ży­cze­nie. Matka jak zwy­kle ni­czego jej nie uła­twiała.

Dziew­czyna ro­zej­rzała się po po­koju ro­dzin­nego domu. Ma­jowe słońce le­ni­wie prze­ni­kało przez ro­lety ja­dalni i rzu­cało świa­tło na suto za­sta­wiony stół, przy­kryty bia­łym ob­ru­sem z drob­nym kwia­to­wym wzo­rem. Wi­dok iście kró­lew­ski.

Kto by po­my­ślał, że sie­dzimy w domu Ja­ku­bow­skich, a nie Wind­so­rów – par­sk­nęła w my­ślach, nie ma­jąc od­wagi na gło­śne wy­ra­że­nie swo­jego na­stroju.

Pa­trząc na wy­bór pro­duk­tów i ich ilość, można by po­my­śleć, że do­mow­nicy za chwilę ugosz­czą przy­naj­mniej po­łowę są­sia­dów z bu­dynku, w któ­rym miesz­kali – kosz ze świe­żym pie­czy­wem, za­równo ciem­nym, jak i ja­snym, do tego cro­is­santy, ta­lerz z co naj­mniej pię­cioma ro­dza­jami wę­dlin, de­ska pełna se­rów, słoik ulu­bio­nego dżemu jej ojca, dzba­nek z her­batą, mały ta­le­rzyk z po­kro­joną w pla­sterki cy­tryną i oczy­wi­ście pa­tera z se­zo­no­wymi owo­cami. Magda za­sta­na­wiała się, po co jej matka każ­dego ranka za­sta­wiała stół taką ilo­ścią je­dze­nia, skoro byli tylko we troje. Jej oj­ciec pił rano kawę i zja­dał wy­łącz­nie cro­is­santa po­sma­ro­wa­nego po­wi­dłami, tru­skaw­ko­wymi lub śliw­ko­wymi. Zo­fia re­gu­lar­nie uty­ski­wała na te­mat jego zdro­wia, które z wie­kiem nie­wąt­pli­wie co­raz bar­dziej da­wało mu się we znaki. Magda za­uwa­żyła, że ostat­nio oboje bar­dzo się po­sta­rzeli.

Jej ostat­nie przy­gody sprzed kilku mie­sięcy, w które po­cząt­kowo bez swo­jej zgody i wie­dzy zo­stała wplą­tana, a po­tem już z pełną pre­me­dy­ta­cją sama brnęła co­raz da­lej, też od­ci­snęły na nich piętno. Na szczę­ście ni­gdy nie opo­wie­działa im wszyst­kich szcze­gó­łów tych wy­da­rzeń. Gdyby to zro­biła, nie­chyb­nie oboje do­sta­liby wy­lewu, za­wału albo obu tych nie­szczęść jed­no­cze­śnie.

Wbrew temu, co można by po­my­śleć, Mag­da­lena Ja­ku­bow­ska nie była żądną przy­gód po­dróż­niczką ani nur­kiem ja­ski­nio­wym czy na­wet stra­ża­kiem. Pół roku wcze­śniej wszystko w jej ży­ciu wy­glą­dało zu­peł­nie ina­czej. Jako trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia urzęd­niczka pro­wa­dziła usta­bi­li­zo­waną, choć nie­zbyt eks­cy­tu­jącą co­dzien­ność. Praca, choć mało am­bitna i nie­zbyt do­brze płatna, za­pew­niała jej sa­mo­dziel­ność fi­nan­sową, a je­dyne chwile do­star­cza­jące ad­re­na­liny wią­zały się z ob­sługą klien­tów, któ­rym po raz ko­lejny tłu­ma­czyła za­wi­ło­ści lo­kal­nego prawa.

Po­dob­nie było w ży­ciu pry­wat­nym – od czte­rech lat miesz­kała ze swoim part­ne­rem, któ­rego kan­dy­da­tura na męża była wła­ści­wie prze­są­dzona. Może nie czuła przy nim po­ry­wów na­mięt­no­ści, ale był roz­sąd­nym wy­bo­rem, co zgod­nie po­twier­dzali za­równo ona, jak i jej ro­dzice. Zresztą i tak nie miała in­nej opcji. Wia­nu­szek ad­o­ra­to­rów nie śpie­wał se­re­nad pod jej oknem, a po­nie­waż rzadko wy­cho­dziła z domu, po­zna­nie ko­go­kol­wiek gra­ni­czyło z cu­dem.

Jej ży­cie spo­łeczne ogra­ni­czało się do spo­ra­dycz­nych spo­tkań z przy­ja­ciółką, z którą mimo rzad­kich roz­mów łą­czyło po­czu­cie bli­sko­ści i szcze­ro­ści. I choć nie mo­gła po­wie­dzieć, że try­skała szczę­ściem, to czuła się nie­za­leżna i w miarę pewna ju­tra. Poza tym kto w dzi­siej­szych cza­sach pro­mie­nieje ra­do­ścią? Wy­star­czy spoj­rzeć na miny prze­chod­niów na uli­cach. Magda nie wy­róż­niała się więc na tle in­nych lu­dzi, wio­dą­cych zwy­czajne ży­cie w wiel­kim mie­ście.

Aż do tego dnia, w któ­rym wszystko dia­me­tral­nie się zmie­niło. Do tam­tej chwili Magda mo­gła nie try­skać szczę­ściem, ale jej ży­cie było prze­wi­dy­walne, sta­bilne i upo­rząd­ko­wane – miała stałą pracę, pewną przy­szłość u boku roz­sąd­nego męż­czy­zny i żad­nych więk­szych nie­spo­dzia­nek na ho­ry­zon­cie. Jed­nak los naj­wy­raź­niej uznał, że zbyt długo żyła w bez­piecz­nej ru­ty­nie i po­sta­no­wił po­ka­zać jej, jak wy­gląda praw­dziwy chaos. I by­naj­mniej nie cho­dziło o szczę­śliwy los na lo­te­rii, spa­dek z Ame­ryki czy od­kry­cie, że jest je­dy­nym ży­ją­cym po­tom­kiem któ­rejś z ro­dzin kró­lew­skich. Nie! Jej ży­cie nie tylko kom­plet­nie wy­wró­ciło się do góry no­gami, ale jesz­cze z niej za­drwiło, skru­pu­lat­nie ni­we­cząc ja­kie­kol­wiek plany na spo­kój i nor­mal­ność.

Naj­pierw jej nie­do­szły na­rze­czony po­sta­no­wił, że je­dyny wę­zeł, jaki za­mie­rza za­wią­zać, może do­ty­czyć wy­łącz­nie mar­ko­wego kra­wata. W ra­mach ma­rzeń o no­wym, lep­szym ży­ciu po­sta­no­wił bo­wiem udać się na drugi ko­niec świata. Nie­stety, w tej fan­ta­stycz­nie ro­ku­ją­cej przy­szło­ści za­bra­kło miej­sca dla Magdy, o czym oznaj­mił jej przy ko­la­cji, w wy­kwint­nej re­stau­ra­cji, w obec­no­ści wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych go­ści. To miał być dla niego wie­czór bez łez i bab­skich hi­ste­rii, bo te wy­bit­nie psuły mu hu­mor i nie pa­so­wały do jego no­wych pla­nów.

Zroz­pa­czona Magda, za na­mową je­dy­nej przy­ja­ciółki, dała się sku­sić na bab­ski wy­pad do Gre­cji. Miała na­dzieję, że jej dra­maty i smutki po­słusz­nie po­zo­staną w Pol­sce, a ona ode­tchnie, od­re­aguje i może na­wet sama za­pla­nuje swoje nowe ży­cie. Ka­ta­strofa, która po­sta­no­wiła się jej kur­czowo ucze­pić, po­je­chała jed­nak ra­zem z nią na te nie­szczę­sne wa­ka­cje i spra­wiła, że w Gre­cji było już tylko go­rzej.

Iza nie­ocze­ki­wa­nie dla Magdy znik­nęła – po­cząt­kowo zgod­nie z wła­snym pla­nem, o któ­rym nie miała za­miaru ni­kogo in­for­mo­wać, po­tem jed­nak i jej sy­tu­acja wy­mknęła się spod kon­troli. Znik­nię­cie stało się więc wy­jąt­kowo sku­teczne, nie­odwo­łalne i na wieki.

Tym­cza­sem po­znany na miej­scu przy­stoj­niak, który przed­sta­wił się jako Ma­xi­mi­lien Mar­czak – w po­ło­wie Po­lak, w po­ło­wie Fran­cuz – za­ofe­ro­wał Mag­dzie zu­peł­nie bez­in­te­re­sowną po­moc w od­na­le­zie­niu przy­ja­ciółki. Nie­stety, ku jej roz­pa­czy, naj­pierw oka­zał się kłamcą, a po­tem, w tym ca­łym ba­ła­ga­nie, ona sama stra­ciła dla niego głowę.

To było istne sza­leń­stwo – za­gi­nione dzieła sztuki, wło­ska ma­fia, grecki po­ten­tat z po­wią­za­niami z tak zwa­nym pół­świat­kiem i… ko­niec koń­ców Magda wró­ciła do Pol­ski bez Izy. Wbrew wła­snej woli zo­stała wcią­gnięta w wir zda­rzeń, któ­rych zwy­kły zja­dacz chleba nie do­świad­czyłby na­wet przez dwie­ście lat ży­cia.

Nie ma jed­nak tego złego, co by na do­bre nie wy­szło. Magda do­stała od losu so­lidną lek­cję po­kory i po­rząd­nego kop­niaka na otrzeź­wie­nie, dzięki czemu w końcu spoj­rzała na swoje ży­cie z zu­peł­nie in­nej per­spek­tywy – tej bar­dziej re­ali­stycz­nej i, nie­stety, dość gów­nia­nej.

Jej były zwią­zek prze­stał wy­glą­dać tak ide­al­nie, jak kre­owała go w swo­jej gło­wie, a co za tym idzie, roz­pacz po nim jakby zma­lała. Zwłasz­cza że na ho­ry­zon­cie błysz­czała jej po oczach apa­ry­cja no­wego amanta, po­zna­nego w Gre­cji.

Dłu­go­let­nia przy­jaźń z Izą oka­zała się jed­no­stronna i nie do końca bez­in­te­re­sowna, a Magda mu­siała wresz­cie przy­znać, że jest na­iwna jak dziecko, daje się wy­ko­rzy­sty­wać i kom­plet­nie nie ra­dzi so­bie z wła­sną matką. Cho­ciaż to ostat­nie wie­działa wła­ści­wie od dawna.

– Magda, py­ta­łam, co bę­dziesz dzi­siaj ro­bić?

– Nie mam po­ję­cia. Może po­szpe­ram w in­ter­ne­cie i po­szu­kam pracy? – Dziew­czyna dźgała wi­del­cem ka­wa­łek sera. Oczami wy­obraźni wi­działa ko­goś zu­peł­nie in­nego na tej por­ce­la­nie i tym bar­dziej ocho­czo wbiła sztućce w je­dze­nie.

– Tro­chę opor­nie ci to idzie, moje dziecko. – Matka skoń­czyła roz­sma­ro­wy­wać z na­masz­cze­niem ma­sło i z kur­tu­azją wy­cią­gnęła wi­de­lec w kie­runku de­ski z wę­dli­nami. – Może po­win­naś spró­bo­wać w swo­jej daw­nej pracy? Tam by­łaś sza­no­wana i ce­niona. Na pewno ża­łują, że ode­szłaś.

Magda wes­tchnęła. Bar­dzo nie chciała za­czy­nać tego te­matu, po­nie­waż wał­ko­wały go już co naj­mniej kil­ku­krot­nie, a po­nadto dys­ku­sja z matką wy­glą­dała jak roz­mowa głu­chego ze śle­pym. Zo­fia miała bo­wiem za­wsze je­dyne słuszne ar­gu­menty i wsłu­chi­wała się wy­łącz­nie w brzmie­nie wła­snego głosu. Można było po­wie­dzieć, że główne motto, któ­rym kie­ro­wała się jej matka, po­winno brzmieć: „Sza­nuj zda­nie roz­mówcy, pod wa­run­kiem że jest ta­kie jak twoje”.

– Wła­ści­wie to nie ro­zu­miem, dla­czego ją rzu­ci­łaś. Mo­głaś prze­cież wziąć ja­kiś urlop bez­płatny albo coś in­nego. Na pewno po­szliby ci na rękę – kon­ty­nu­owała nie­zra­żona matka.

Oj­ciec jak zwy­kle się nie od­zy­wał. Przez lata mał­żeń­stwa z tą ko­bietą jego in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy wy­ćwi­czony zo­stał do gra­nic per­fek­cji, a je­dy­nym tego ce­lem było utrzy­ma­nie świę­tego spo­koju albo… nie­tra­fie­nie za kratki. Po­dobno an­tro­po­lo­dzy twier­dzą, że za­kaz za­bi­ja­nia człon­ków wła­snej spo­łecz­no­ści to ce­cha, która łą­czyła przez wieki wszyst­kie kul­tury. W tym domu nie było to już aż tak oczy­wi­ste.

– Mamo, już o tym roz­ma­wia­ły­śmy. – Magda prze­wró­ciła oczami. Za­czy­nała tra­cić resztki ape­tytu, jaki po­czuła pierw­szy raz od dłu­giego czasu.

– Czyżby? Nie przy­po­mi­nam so­bie. Od dwóch ty­go­dni, od­kąd wró­ci­łaś z Pa­ryża i za­le­głaś na ka­na­pie w swoim… na­szym po­koju go­ścin­nym, pra­wie się nie od­zy­wasz.

– To kie­dyś był mój po­kój i chyba mam prawo sko­rzy­stać z po­mocy wła­snych ro­dzi­ców, za­nim so­bie cze­goś nie znajdę i nie stanę na nogi?

– Nie dra­ma­ty­zuj, moja panno. Mia­łaś świetną pracę oraz stały do­chód i wszystko zmar­no­wa­łaś.

Magda odło­żyła wi­de­lec na ta­lerz, spoj­rzała na nie­tkniętą ka­napkę, którą so­bie przy­go­to­wała, i po­li­czyła w my­ślach do dzie­się­ciu. Przez chwilę w po­koju pa­no­wała ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie dźwię­kiem stu­ka­nia sztuć­ców o por­ce­lanę.

Całe szczę­ście, że my­śli po­zo­stają wy­łącz­nie w na­szych gło­wach i nikt nie może ich usły­szeć – po­my­ślała.

– Po pierw­sze, nie wzię­łam bez­płat­nego urlopu, bo mój prze­ło­żony się na niego nie zgo­dził – ode­zwała się w końcu. – Po dru­gie, nie mogę tam tak po pro­stu wró­cić, po­nie­waż przy­jęli ko­goś na moje miej­sce. Urząd Mia­sta to nie jest pry­watna firma. Obo­wią­zują pewne pro­ce­dury do­ty­czące za­trud­nia­nia pra­cow­ni­ków, kon­kursy ofert i tak da­lej. A po trze­cie, je­żeli wam prze­szka­dzam, to nie ma sprawy, po­szu­kam so­bie ja­kie­goś przy­tułku albo za­miesz­kam pod mo­stem, bo w tej chwili nie stać mnie na wy­na­jem.

Pró­bo­wała się nie roz­pła­kać, po­nie­waż ostat­nio za czę­sto się roz­kle­jała. Prze­cho­dziła trudny okres. Max, któ­rego po­znała w Gre­cji, stał się jej wy­jąt­kowo bli­ski. Kiedy wy­szło na jaw, że tak na­prawdę jest pry­wat­nym de­tek­ty­wem, który na zle­ce­nie swo­jego klienta szuka szki­ców skra­dzio­nych przez Izę, nie zo­sta­wił jej sa­mej z tym cha­osem. Do końca po­ma­gał jej po­skła­dać w ca­łość ba­ła­gan, któ­rego na­ro­biła przy­ja­ciółka, i wspie­rał ją, gdy przy­szło jej zmie­rzyć się z wia­do­mo­ścią o jej śmierci. Oboje byli prze­ko­nani, że szkice za­gi­nęły bez­pow­rot­nie i ni­gdy już ich nie od­zy­skają. Jed­nak Iza, mimo swo­jej chci­wo­ści, oka­zała się prze­zorna i – co za­ska­ku­jące – ufała Mag­dzie. Jesz­cze przed swoim znik­nię­ciem prze­słała jej te skra­dzione dzieła pro­sto do domu w Pol­sce. Magda otrzy­mała tę prze­dziwną prze­syłkę do­piero po po­wro­cie.

Na szczę­ście za­trzy­mała wi­zy­tówkę Maxa. Wra­ca­jąc z Gre­cji, była pewna, że ni­gdy wię­cej go nie spo­tka, ale los miał wo­bec niej inne plany. Dzięki paczce od nie­ży­ją­cej już przy­ja­ciółki wkrótce znów zna­la­zła się w sa­mym cen­trum wy­da­rzeń – tym ra­zem w Pa­ryżu.

Po­cząt­kowo miał to być je­dy­nie krótki po­byt – oka­zja, by po­znać Maxa w co­dzien­nym ży­ciu i zo­ba­czyć, kim jest poza ta­jem­ni­czym de­tek­ty­wem. Spo­tkała też jego przy­ja­ciół, a zwłasz­cza Fi­lipe Ca­lado, naj­lep­szego klienta, któ­remu to wła­śnie Iza wy­kra­dła szkice. Z cza­sem jed­nak zdała so­bie sprawę, że jej uczu­cia do Maxa to nie tylko chwi­lowe za­uro­cze­nie. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie się w nim za­ko­chała.

Nie było więc za­sko­cze­niem, że po­wrót do Pol­ski stał się emo­cjo­nal­nym rol­ler­co­aste­rem. Gdzieś w tle znów sły­szała chi­chot losu. Pa­trząc na minę Maxa, kiedy od­wiózł ją na lot­ni­sko, była pewna, że czuł do­kład­nie to samo. Oboje byli kom­plet­nie za­ła­mani, choć żadne z nich nie po­tra­fiło się do tego przy­znać.

Magda zna­la­zła się w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Kur­so­wa­nie mię­dzy Szcze­ci­nem a Pa­ry­żem nie wcho­dziło w grę – ani od­le­głość, ani koszty prze­lo­tów na to nie po­zwa­lały. Jej praca rów­nież nie uła­twiała utrzy­my­wa­nia ta­kiej zna­jo­mo­ści. Wy­stu­ki­wali więc ca­łymi dniami SMS-y, a wie­czo­rami pro­wa­dzili dłu­gie roz­mowy przez te­le­fon, nie­rzadko do dru­giej lub trze­ciej w nocy.

Po mie­siącu wy­czer­pana z nie­wy­spa­nia i zde­spe­ro­wana po­sta­no­wiła zro­bić coś, na co jesz­cze przed wy­jaz­dem do Gre­cji ni­gdy sama by się nie od­wa­żyła – tym ra­zem z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli po­sta­no­wiła zbu­rzyć plan, który los przy­go­to­wał dla niej na ko­lejne lata. Plan, który do tej pory wy­da­wał się że­nu­jąco ni­jaki. Za­miast pod­po­rząd­ko­wać się temu, co prze­wi­dziano dla niej z góry, zde­cy­do­wała się na coś zu­peł­nie in­nego – świa­do­mie wpro­wa­dzić w swoje ży­cie kom­pletny chaos.

Nie­stety, ku jej za­sko­cze­niu, kie­row­nik w pracy z nie­zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie po­dzie­lił jej en­tu­zja­zmu. Nie chciał na­wet sły­szeć o bez­ter­mi­no­wym bez­płat­nym urlo­pie. Wła­ści­wie o ja­kim­kol­wiek urlo­pie. No cóż, naj­wy­raź­niej ni­gdy nie prze­żył pło­mien­nej mi­ło­ści.

Magda nie miała też pew­no­ści, czy znaj­dzie ja­kie­kol­wiek za­ję­cie w Pa­ryżu, bez zna­jo­mo­ści ję­zyka. Zdała so­bie więc sprawę, że utrzy­ma­nie wy­na­ję­tego w Szcze­ci­nie miesz­ka­nia bę­dzie rów­nie nie­re­alne, jak za­trzy­ma­nie pracy w urzę­dzie.

W swo­jej na­iw­no­ści li­czyła bo­wiem, że zo­stawi so­bie furtkę, gdyby Max oka­zał się dra­niem, uwo­dzi­cie­lem, oszu­stem na miarę Ka­li­babki czy ja­kimś se­ryj­nym mor­dercą stuk­nię­tych ko­biet. Cho­ciaż w przy­padku tej ostat­niej opcji ani miesz­ka­nie w Pol­sce, ani praca nie by­łyby jej już po­trzebne.

Max tak gor­li­wie i cie­pło za­pew­niał ją, że nie ma się czym mar­twić, że dwa ty­go­dnie póź­niej, w chłodny li­sto­pa­dowy po­ra­nek, stała w to­a­le­cie na lot­ni­sku w Ber­li­nie, pa­trząc w lu­stro i pu­ka­jąc się w głowę. W sa­szetce z do­ku­men­tami miała świa­dec­two pracy, obok niej le­żała spa­ko­wana wielka wa­lizka, a w dłoni trzy­mała bi­let w jedną stronę. Do dziś nie miała po­ję­cia, po co w ogóle za­brała to cho­lerne świa­dec­two pracy. Tak samo jak nie po­tra­fiła zna­leźć sen­sow­nego wy­ja­śnie­nia, dla­czego do reszty zdur­niała dla tego męż­czy­zny.

Gdyby żyła Iza, za­pewne ka­za­łaby jej się za­mknąć i pły­nąć z prą­dem, ła­pać szczę­ście, dać się po­nieść czy­stej pier­wot­nej chuci, czer­pać z ży­cia gar­ściami. Taka była jej przy­ja­ciółka. Zu­pełne prze­ci­wień­stwo Magdy. No tak, tylko do­kąd za­pro­wa­dziło ją to po­zy­tywne na­sta­wie­nie?

– Ty na­prawdę uwiel­biasz hi­ste­ry­zo­wać. Czy ja po­wie­dzia­łam, że nam prze­szka­dzasz? – rzu­ciła matka, wy­ry­wa­jąc Magdę z za­my­śle­nia. – Może jest i tro­chę cia­sno, ale prze­cież za­wsze chcia­łam dla cie­bie do­brze, có­reczko. Ty jed­nak ni­gdy mo­ich rad nie słu­cha­łaś. Bierz przy­kład z ojca. On nie kwe­stio­nuje mo­ich de­cy­zji, bo wie, że za­wsze mam ra­cję. Przy­naj­mniej po­tem nie po­peł­nia głu­pot. Prawda, ko­cha­nie? – Spoj­rzała kar­cą­cym wzro­kiem na męża, który zda­wał się jej w ogóle nie sły­szeć.

An­drzej Ja­ku­bow­ski był wspa­nia­łym ro­dzi­cem, cie­płym i tro­skli­wym, ale po­tra­fił wy­glą­dać jak ameba, kiedy było mu to na rękę. Magda była prze­ko­nana, że gdyby sy­tu­acja stała się pod­bram­kowa, padłby na zie­mię jak opos i uda­wał mar­twego.

– Poza tym nie pi­snę­łaś ani sło­wem, co się tak na­prawdę w tym Pa­ryżu wy­da­rzyło. Naj­pierw opo­wia­dasz o tym męż­czyź­nie z bły­skiem w oku, rzu­casz dla niego wszystko, le­cisz do wiel­kiego, nie­bez­piecz­nego mia­sta, a po­tem na­gle wra­casz, za­my­kasz się w po­koju i pła­czesz. My­ślisz, że ja tego nie sły­szę? Po no­cach przez to nie śpię i serce mi się kraje, jak wi­dzę, że moja có­reczka cierpi i mar­nuje swoją mło­dość na ja­kie­goś dra­nia, bo do­my­ślam się, że oka­zał się łaj­da­kiem nie­war­tym tego ca­łego wy­wra­ca­nia ży­cia do góry no­gami. I co ci te­raz zo­stało? Nie masz pracy ani miesz­ka­nia i tylko snu­jesz się za­puch­nięta. W ta­kim sta­nie ni­kogo so­bie nie znaj­dziesz.

Apo­dyk­tyczna i wiecz­nie kry­ty­ku­jąca Zo­fia nie­stety była mi­strzy­nią w dzia­ła­niu rze­komo w do­brych in­ten­cjach. Oczy­wi­ście wy­łącz­nie dla do­bra je­dy­naczki. I cią­gle szu­kała dla niej tej wy­jąt­ko­wej „par­tii”, z którą miała stwo­rzyć tak ide­alne ży­cie mał­żeń­skie, jak wiel­możni pań­stwo Ja­ku­bow­scy. Duma ca­łej ro­dziny. Czter­dzie­ści lat stażu i na­dal ra­zem. Wzór do na­śla­do­wa­nia. Magda są­dziła, że byli ra­czej jak para mo­dli­szek – co prawda oj­ciec, jako sa­miec, rolę re­pro­duk­cyjną już speł­nił, ale z ra­cji mno­go­ści ła­two do­stęp­nych pro­duk­tów spo­żyw­czych matka, jako sa­mica, nie po­trze­bo­wała go zja­dać dla za­pew­nie­nia so­bie skład­ni­ków od­żyw­czych. Poza tym nikt inny, przy zdro­wych zmy­słach, nie zniósłby tej ko­biety dłu­żej niż przez dobę.

– Nic się nie stało. Nie mam za­miaru opo­wia­dać ci o swo­ich pry­wat­nych spra­wach – burk­nęła Magda.

– Nie mów tak do mnie, moja panno! By­cie do­ro­słą wcale nie ozna­cza, iż wszystko ci wolno. Beze mnie oboje z oj­cem by­ście zgi­nęli, ale ty mnie ni­gdy…

Tego zda­nia i za­pewne ko­lej­nych Magda już nie usły­szała. W cza­sie ty­rady matki wstała od stołu, szyb­kim kro­kiem prze­szła do przed­po­koju, wło­żyła buty, chwy­ciła kurtkę i za­trza­sku­jąc z gło­śnym hu­kiem drzwi, wy­szła na ze­wnątrz na chłodne jesz­cze ma­jowe po­wie­trze.

Jed­nego była na ra­zie pewna – sie­działa w czar­nej dziu­rze po same uszy. Nie za­mie­rzała się jed­nak w niej urzą­dzać. O Nie! Nie­stety na ra­zie bra­ko­wało jej siły, aby co­kol­wiek zro­bić ze swoim ży­ciem i za­dbać, aby ni­gdy wię­cej ża­den męż­czy­zna w nim nie na­mie­szał.

Pierw­sza część tego, co po­wie­działa jej matka, była na­wet przy­jemna, ale Zo­fia uwiel­biała me­todę kija i mar­chewki. Naj­pierw da­wała jej do zro­zu­mie­nia, że ko­cha i trosz­czy się o nią, a na­stęp­nie w tym sa­mym zda­niu ga­niła za każdą sa­mo­dziel­nie pod­jętą de­cy­zję. Ni­gdy nie da­wała jej prze­strzeni na błędy, po­nie­waż każdy zo­stał za­uwa­żony i re­gu­lar­nie, z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami przez matkę przy­po­mi­nany. To spra­wiło, że Magda, na­wet jako do­ro­sła osoba, była wy­co­fana, za­kom­plek­siona i stała się swoim naj­więk­szym kry­ty­kiem. Max od razu to za­uwa­żył, ale po­tra­fił w prze­dziwny i jed­no­cze­śnie wspa­niały spo­sób mó­wić o każ­dej z jej cech jak o za­le­cie, a nie wa­dzie. Ow­szem, ga­nił ją za po­peł­niane głu­poty, zwłasz­cza te w Gre­cji. Jed­nak wtedy w pełni so­bie na to za­słu­żyła, po­nie­waż upar­cie na­ra­żała ich na nie­bez­pie­czeń­stwo. Po­tra­fił jed­nak za­uwa­żyć w niej coś, czego nie wi­dział chyba ża­den inny męż­czy­zna.

– I co z tego, kurwa? – po­wie­działa wście­kła na głos, zwra­ca­jąc uwagę mi­ja­ją­cego ją star­szego męż­czy­zny.

Dawno już nie prze­kli­nała. Wła­ści­wie to do mo­mentu tego nie­szczę­snego zda­rze­nia w Pa­ryżu. Tylko co tak na­prawdę się stało?

Spa­ce­ru­jąc ko­lej­nymi zna­nymi jej z dzie­ciń­stwa ulicz­kami, wró­ciła pa­mię­cią do „tego” dnia.

2

Pa­ryż, dwa ty­go­dnie wcze­śniej

Zde­cy­do­wa­nie nie po­winna od­bie­rać jego te­le­fonu. Ni­gdy! Nie bez ko­zery mówi się, że nie­wie­dza po­trafi być bło­go­sła­wień­stwem, a wie­dza prze­kleń­stwem. Może gdyby nie wci­snęła tej cho­ler­nej zie­lo­nej słu­chawki, da­lej by­łaby szczę­śliwa? Tylko z kim? Z oszu­stem i krę­ta­czem?

A on aku­rat na złość brał prysz­nic. Chyba że się zmó­wili. Może nie umiał być szczery i stchó­rzył, więc na­mó­wił JĄ, do za­ła­twie­nia za niego de­li­kat­nej w swej na­tu­rze kwe­stii? Ale prze­cież Max nie był ani tchórz­liwy, ani nie wy­słu­gi­wał się ni­gdy in­nymi. Dla Magdy był wzo­rem męż­czy­zny. Był… no tak, czas prze­szły ide­al­nie tu pa­so­wał.

Paula Ant­ko­wiak – ta­kie imię i na­zwi­sko wy­świe­tliło się na ekra­nie tego cho­ler­nego te­le­fonu. Oczy­wi­ście mó­wiła po pol­sku. Jak ina­czej Magda by ją zro­zu­miała? Za­pewne prze­zna­cze­nie, obu­rzone jej sa­mo­dziel­nymi de­cy­zjami do­ty­czą­cymi wy­jazdu, po­sta­no­wiło się ze­mścić i do­się­gło ją po pół roku sie­lanki.

Tego dnia ten wredny apa­rat dzwo­nił i dzwo­nił, wpra­wia­jąc w wi­bra­cje jej szare ko­mórki, które aku­rat pró­bo­wały za­pa­mię­tać kilka fran­cu­skich słó­wek. To był kosz­marny ję­zyk. Przez wiele lat na­uki le­dwo przy­swo­iła an­giel­ski na tyle, by móc się po­ro­zu­mieć w ho­telu na wa­ka­cjach, ale na fran­cu­ski była wy­jąt­kowo od­porna.

– Je vais de­man­der la fac­ture1– po­wie­działa, pró­bu­jąc sta­ran­nie wy­mó­wić zda­nie, które wcze­śniej na kur­sie za­no­to­wała so­bie fo­ne­tycz­nie.

Te­le­fon nie od­pusz­czał i w kółko wy­gry­wał frag­ment jed­nego z ostat­nich hi­tów ja­kiejś to­po­wej fran­cu­skiej wo­ka­listki, któ­rej na­zwi­ska Magda także nie umiała za­pa­mię­tać.

– Nie, no, ja zwa­riuję. Ma­aaax! – za­wo­łała, ale z głębi dłu­giego ko­ry­ta­rza, na końcu któ­rego znaj­do­wała się ła­zienka, do­cho­dził je­dy­nie szum wody i po­gwiz­dy­wa­nie męż­czy­zny.

Miesz­ka­nie było ogromne. Kiedy we­szła do niego po raz pierw­szy, miała wra­że­nie, że ma wiel­kość bo­iska pił­kar­skiego. Po­tem się oka­zało, że w tej dziel­nicy, w sta­rych, pięk­nie od­no­wio­nych ka­mie­ni­cach ta­kie apar­ta­menty mogą mieć na­wet sto pięć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych.

Miesz­ka­nie Maxa miało ich sto dwa­dzie­ścia. Po­koje roz­miesz­czone były po obu stro­nach bar­dzo dłu­giego ko­ry­ta­rza. Trzeba więc było na­prawdę gło­śno wo­łać z jed­nego końca, aby osoba na dru­gim jego skraju usły­szała.

Zi­ry­to­wana upo­rczy­wym dzwo­nie­niem pod­nio­sła te­le­fon i jesz­cze raz spoj­rzała na na­zwi­sko ko­biety, która naj­wy­raź­niej usil­nie po­trze­bo­wała skon­tak­to­wać się z Ma­xem.

Trudno – po­my­ślała. Może to na­prawdę coś waż­nego.

Dla­czego świat jest tak nie­prze­my­ślany? Czy nie można by było tak nor­mal­nie za każ­dym ra­zem zwia­sto­wać nad­cią­ga­jący ka­ta­klizm? Po­in­for­mo­wać o zbli­ża­ją­cej się ka­ta­stro­fie? Wtedy czło­wiek miałby moż­li­wość wy­boru – pa­kuje się czy nie. Je­dzie po tej szorst­kiej ban­dzie czy trzyma dupę w spodniach.

Kiedy le­ciała do Gre­cji, za­gi­nęła jej wa­lizka. Można było uznać to za znak. Oczy­wi­ście go prze­ga­piła, ale ostrze­że­nie było. Po­tem Iza za­cho­wy­wała się dziw­nie, mó­wiła za­gad­kami i nie­do­po­wie­dze­niami. To też był zwia­stun. Z czy­stym su­mie­niem los mógłby więc oznaj­mić – da­łem ci szansę, ty wy­bra­łaś kie­ru­nek.

Tym ra­zem jed­nak ża­den pio­run nie strze­lił, świa­tła nie zga­sły, me­te­oryt nie spadł, a zu­peł­nie nie­świa­doma nie­szczę­ścia Magda wci­snęła tę cho­lerną zie­loną słu­chawkę i przy­ło­żyła te­le­fon do ucha. Za­nim jed­nak zdą­żyła co­kol­wiek po­wie­dzieć, ko­bieta po dru­giej stro­nie ode­zwała się pierw­sza.

– Max! Nic nie mów… Prze­my­śla­łam wszystko, co mó­wi­łeś, i mam dość. Nie za­mie­rzam żyć w po­czu­ciu winy. Pro­szę cię, że­byś… mu­sisz ją ode­słać. Niech wraca tam, skąd przy­je­chała. Ina­czej za­wsze już bę­dzie stała na dro­dze mo­jego spo­koju i szczę­ścia. Nie chcę się całe ży­cie ukry­wać. Chcę ode­tchnąć pełną pier­sią i mieć uko­cha­nego przy so­bie. W no­sie mam kon­se­kwen­cje. Może się wy­da­wać, że to ja je­stem pro­ble­mem, że nie po­win­nam tego ro­bić, wcho­dzić w czy­jeś ży­cie z ba­ga­żem, ale… te­raz już wiem, zro­zu­mia­łam, że to ona… Znasz mnie, nie je­stem prze­sądna, ale… Zrób coś z nią, pro­szę. – Ko­bieta przy­brała bła­galny ton.

Na chwilę za­pa­dła ci­sza. Magda za­nie­mó­wiła, a w jej gło­wie chwi­lowo nie zro­dziły się żadne my­śli. Mózg w tym ca­łym szoku, któ­rego ak­tu­al­nie do­zna­wała, po­sta­no­wił się wy­łą­czyć, aby od­wlec nie­chyb­nie zbli­ża­jące się ob­jawy sza­leń­stwa. Za­marła więc na mo­ment i chyba prze­stała też od­dy­chać.

– Max? Je­steś tam? – do­py­ty­wała ko­bieta, wy­raź­nie za­nie­po­ko­jona bra­kiem od­po­wie­dzi.

Magda otwo­rzyła usta, aby się ode­zwać, ale skoro jej umysł prze­stał pra­co­wać, to i za­kres słow­nic­twa spadł do zera. Do­znany wstrząs także nie uła­twiał sy­tu­acji. Szybko więc wci­snęła czer­woną słu­chawkę i z obrzy­dze­niem na twa­rzy odło­żyła te­le­fon na stół. Do­piero w tym mo­men­cie jej pro­ces my­ślowy ru­szył. Za­ga­lo­po­wał, za­tęt­nił ko­py­tem i przy­stą­pił do po­wol­nego pod­wyż­sza­nia ci­śnie­nia do mo­mentu, aż buch­nęła para. Ro­zum po­wró­cił, ale to, co jej te­raz pod­po­wia­dał, mo­gło się nie­stety skoń­czyć bar­dzo dłu­gim wy­ro­kiem. Nie była do końca prze­ko­nana, czy znio­słaby wię­zienne nie­wy­gody. Poza tym ja­kie wa­runki pa­nują we fran­cu­skich wię­zie­niach? Nie… nie zmie­rzała tego spraw­dzać.

Reszt­kami roz­sądku za­sta­no­wiła się przede wszyst­kim, co wła­ści­wie usły­szała? Ja­kąś Paulę, która mó­wiła o in­nej ko­bie­cie. Max miałby ją ode­słać, bo ta Ant­ko­wiak chce mieć uko­cha­nego dla sie­bie. We­szła w czy­jeś ży­cie, ale to ta druga jest pro­ble­mem… Kurwa.

– Do­brze się czu­jesz? Wy­glą­dasz blado – za­py­tał za­nie­po­ko­jony Max, który stał te­raz w drzwiach sa­lonu owi­nięty w pa­sie ręcz­ni­kiem ką­pie­lo­wym, a dru­gim, mniej­szym, wy­cie­rał mo­kre jesz­cze włosy.

Magda uwiel­biała, kiedy tak ro­bił. Kie­dyś…

– Ty dra­niu! – wark­nęła i szyb­kim kro­kiem ru­szyła do sy­pialni.

Wy­cią­gnęła z wiel­kiej szafy swoją je­dyną wa­lizkę, tę samą, z którą pół roku wcze­śniej przy­je­chała do Pa­ryża, i za­częła ze zło­ścią zry­wać swoje ubra­nia z wie­sza­ków wi­szą­cych w gar­de­ro­bie, a na­stęp­nie wrzu­cać je do środka.

Max naj­wy­raź­niej po­trze­bo­wał chwili na otrzą­śnię­cie się z tego, co usły­szał i zo­ba­czył, po­nie­waż za­nim do­tarł za nią do sy­pialni, wa­lizka była już pra­wie w pełni za­pa­ko­wana. Przy­naj­mniej tym, co było w za­sięgu ręki Magdy.

– Ma­dzia, o co cho­dzi?

– O gówno. Ty oszu­ście!

Zszo­ko­wany Max na mo­ment za­nie­mó­wił. Oczy­wi­ste jest, że mą­dry i my­ślący męż­czy­zna ma za­pi­sany w ge­nach od­ruch obronny i w sy­tu­acji du­żego wzbu­rze­nia ko­biety unika uży­wa­nia zbyt wielu słów, a te, które wy­po­wiada, ce­dzi co naj­mniej dwa razy. Sy­tu­acja zwia­sto­wała jed­nak ra­czej ka­ta­strofę na miarę nisz­czy­ciel­skiego wy­bu­chu wul­kanu, ewen­tu­al­nie tsu­nami lub ude­rze­nie me­te­orytu i zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gała dzia­ła­nia, choćby nio­sła za sobą na­ra­że­nie ży­cia.

– Ja ro­zu­miem, że w związku zda­rzają się różne emo­cje, a ko­biety cza­sem ule­gają wpły­wowi hor­mo­nów… – od­parł, w pełni go­towy na ciosy, które mo­gły spaść z każ­dej strony.

– Od­wal się od mo­ich hor­mo­nów!

Magda była w amoku pa­ko­wa­nia i te­atral­nie do­py­chała ko­la­nem za­war­tość wa­lizki. Nie miała po­ję­cia, że ra­zem ze swo­imi ubra­niami wrzu­cała wszystko, co wpa­dło jej w ręce, na­wet nie­do­czy­taną książkę Maxa, którą odło­żył na noc­nej szafce, oraz jego etui z oku­la­rami. W obec­nym sta­nie psy­chicz­nym nie miało to jed­nak dla niej żad­nego zna­cze­nia.

– Albo nie, nie od­wa­laj się, przy­naj­mniej będę mo­gła mó­wić, że za­bi­łam cię w afek­cie, w do­datku pod­czas mie­siączki. Jak my­ślisz? Wsa­dzą mnie czy ra­czej będą mi współ­czuć?

– Mo­żemy o tym… czymś… po­roz­ma­wiać spo­koj­nie? Usiądźmy i opo­wiedz mi, co się stało. Co zro­bi­łem? Ra­czej nie na­rze­kam na krótką pa­mięć i uwierz mi, że mój umysł pra­cuje te­raz na naj­wyż­szych ob­ro­tach, ale za nic nie umiem zdia­gno­zo­wać pro­blemu.

– O ni­czym już nie będę z tobą roz­ma­wiać! Mam dość oszu­stów i mar­no­wa­nia na nich czasu.

Magda za­pięła ze zło­ścią wa­lizkę i chwy­ciła ją za wy­su­waną rączkę. Po­tem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, za­cią­gnęła ją do wyj­ścia, wzięła to­rebkę, na­rzu­ciła płaszcz i wło­żyła buty, a na­stęp­nie bez słowa po­że­gna­nia wy­szła z miesz­ka­nia i dla do­dat­ko­wego efektu z ca­łej siły trza­snęła drzwiami.

Windy w sta­rych pa­ry­skich ka­mie­ni­cach lu­biły się za­ci­nać, więc prze­zor­nie sko­rzy­stała ze scho­dów. Nie chciała pro­sić tego dra­nia o po­moc, w ra­zie gdyby utknęła w tej ma­łej klatce. Mógłby ją tam ce­lowo prze­trzy­my­wać, choćby po to, aby wy­cią­gnąć z niej wy­ja­śnie­nia. A na to nie miała w obec­nej chwili ochoty. Sto­czyła ciężką wa­lizkę z dru­giego pię­tra, ro­biąc przy tym mnó­stwo ha­łasu i oprawę dla ca­łej dra­ma­tur­gii. Do­piero kiedy wy­szła na ze­wnątrz, zro­zu­miała, że nie ma do­kąd pójść.

Od kilku ty­go­dni pra­co­wała w ma­łej ga­le­rii pro­wa­dzo­nej przez Po­lkę. Anna była jedną z daw­nych klien­tek Maxa. Szu­kał dla niej ja­kie­goś ob­razu, który za­gi­nął pod­czas wojny, a był jed­nym z ele­men­tów ko­lek­cji jej ulu­bio­nego ma­la­rza. Dzieło, nie­stety, ni­gdy się nie od­na­la­zło. Ze zdo­by­tych in­for­ma­cji wy­ni­kało, że praw­do­po­dob­nie zo­stało znisz­czone w po­ża­rze po­sia­dło­ści, w któ­rej się znaj­do­wało. Wła­ści­cielka była jed­nak wdzięczna za pracę, jaką Max wło­żył w jego od­na­le­zie­nie, zwłasz­cza że wy­jąt­kowo nie wziął za to pie­nię­dzy. W za­mian za jego po­świę­ce­nie wła­ści­cielka z ogromną ra­do­ścią za­pro­po­no­wała Mag­dzie pracę.

To było jak wy­grana w lotto. Bez zna­jo­mo­ści ję­zyka fran­cu­skiego Magda nie miała bo­wiem szans na ja­kie­kol­wiek za­ję­cie. Praca zaś oka­zała się wspa­niała. Ja­ku­bow­ska po­ma­gała w or­ga­ni­za­cji wy­staw, dba­jąc o wła­ściwą eks­po­zy­cję dzieł, uczest­ni­czyła w drob­nych na­pra­wach kon­ser­wa­tor­skich, a także kon­tak­to­wała się i współ­pra­co­wała z pol­skimi ar­ty­stami, któ­rych było nie­mało we Fran­cji. Dzięki temu czuła się nie­za­leżna fi­nan­sowo i bar­dziej pewna sie­bie.

Po­nie­waż Max się nie zgo­dził, aby do­kła­dała się do utrzy­ma­nia miesz­ka­nia, udało jej się za­osz­czę­dzić tro­chę pie­nię­dzy. Tylko dzięki nim w obec­nej sy­tu­acji nie była jesz­cze tak cał­ko­wi­cie w czar­nej du­pie.

Za­raz po wyj­ściu z ka­mie­nicy udało jej się za­trzy­mać tak­sówkę, a kiedy wsia­dła, po­pro­siła kie­rowcę o za­wie­zie­nie jej do któ­re­goś z ho­teli w po­bliżu lot­ni­ska Char­les de Gaulle.

Ho­tel Ibis nie był może naj­tań­szy, ale wprost ide­alny, je­żeli cho­dziło o lo­ka­li­za­cję. Gdyby nie oko­licz­no­ści, za­pewne do­ce­ni­łaby za­równo czy­stość, wy­godę, jak i do­stępne na miej­scu re­stau­ra­cje. Na szczę­ście w ła­zience stał kom­plet ko­sme­ty­ków, bo w tym ca­łym szale do wa­lizki wrzu­ciła na­wet ja­kieś spodenki Maxa, za to nie miała ani szam­ponu, ani pa­sty czy szczo­teczki do zę­bów.

Była jak w tran­sie. Jej głowa sza­lała, ale serce, o dziwo, za­marło bez ja­kich­kol­wiek emo­cji. Wie­działa jed­nak, że to tylko kwe­stia czasu. Te­raz prio­ry­te­tem było do­stać się do domu w Pol­sce.

Jej te­le­fon roz­dzwo­nił się już w tak­sówce. Była prze­ko­nana, że Max ubie­rał się w po­śpie­chu, aby ją do­go­nić, a kiedy wy­biegł na ze­wnątrz i nie miał po­ję­cia, gdzie jej szu­kać, za­czął dzwo­nić. Nie mo­gąc znieść w kółko po­wta­rza­ją­cego się dźwięku, za­blo­ko­wała jego nu­mer.

Te­raz, dwa ty­go­dnie póź­niej, szła uli­cami Po­mo­rzan, dziel­nicy, w któ­rej się wy­cho­wała, i za­sta­na­wiała się, czy nie po­peł­niła błędu. Wła­ści­wie była pewna, że po­peł­niła ich wiele, ale naj­więk­szym było po­rzu­ce­nie wszyst­kiego, co da­wało jej sta­bi­li­za­cję i sa­mo­dziel­ność, dla ko­goś, kogo tak na­prawdę wcale nie znała. Trudno więc było mieć do niego pre­ten­sje.

Wol­nym kro­kiem we­szła z ulicy Bo­ryny w Ja­gny i skie­ro­wała się do ma­łego parku. Z przy­jem­no­ścią usia­dła na jed­nej z ła­wek i przy­glą­dała się z rzadka mi­ja­ją­cym ją lu­dziom. Za­mknęła na chwilę oczy i wsłu­chi­wała się w do­cho­dzące dźwięki. Sta­rała się sku­pić uwagę je­dy­nie na tych ko­ją­cych – szu­mie drzew i śpie­wie pta­ków. Przez chwilę po­czuła, jak my­śli w jej gło­wie się wy­ci­szyły, ale nie­stety nie trwało to długo. Na­trętne głosy szybko jed­nak przedarły się przez me­dy­ta­cyjny sto­icyzm.

Zde­cy­do­wa­nie mu­siała coś zro­bić ze swoim ży­ciem. Do Pa­ryża nie było już po­wrotu. Do re­la­cji z Ma­xem rów­nież. On też wy­raź­nie od­pu­ścił. Po mi­lio­nie wy­sła­nych jej wia­do­mo­ści, od prze­pra­sza­ją­cych za coś, czego rze­komo nie zro­bił, po wście­kłe pre­ten­sje i bła­ga­nia, aby dała ja­ki­kol­wiek znak ży­cia, chyba się pod­dał.

Kiedy wy­jeż­dżała z Izą do Gre­cji, za­nim roz­pę­tało się całe sza­leń­stwo zwią­zane z jej przy­ja­ciółką, po­sta­no­wiła, że zbu­duje so­bie nowe ży­cie. Ten bab­ski wy­jazd miał być po­cząt­kiem, a stał się koń­cem wszyst­kiego, co znała i trak­to­wała jako pew­nik.

Te­raz nie chciała już ro­bić żad­nych pla­nów, ale nie wy­obra­żała so­bie, że wróci do sta­rych na­wy­ków – bier­no­ści, skła­da­nia wła­snego losu w ręce in­nych osób oraz cią­głej obawy przed ja­ki­mi­kol­wiek zmia­nami.

Tylko co mia­łaby, do cho­lery, ze sobą zro­bić?

1 Po­pro­szę o ra­chu­nek

3

– Cio­cia Mary przy­jeż­dża – oznaj­miła chłodno Zo­fia.

Kiedy Magda w końcu zde­cy­do­wała się wró­cić do domu, matka za­jęta była wy­cie­ra­niem z ku­rzu po­usta­wia­nych w wi­try­nie fi­li­ża­nek, szkla­nek i kie­lisz­ków. Zo­fia jak zwy­kle uda­wała, że nic się wcze­śniej nie stało. W tym domu pro­blemy zwy­cza­jowo za­mia­tano pod dy­wan.

Na ze­wnątrz ide­alna ro­dzina – po­my­ślała z iro­nią Magda. Tym­cza­sem oj­ciec dał się wy­ka­stro­wać dla świę­tego spo­koju, córka w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat nie miała domu, pracy ani gro­sza na kon­cie, a matka uda­wała, że jest kró­lową an­giel­ską, która dla utrzy­ma­nia dzi­wacz­nie ro­zu­mia­nej opi­nii na wła­sny te­mat zdolna była do ścię­cia kilku głów, na­wet tych z naj­bliż­szej ro­dziny. Hia­cynta Buc­ket przy Zo­fii wy­pa­da­łaby ra­czej jak Pani Do­ubt­fire.

– Jaka Mary? Ma­ry­sia Ko­złow­ska – burk­nął An­drzej zza ja­kiejś książki, za którą się cho­wał, uda­jąc, że czyta. W ta­kich mo­men­tach Zo­fia zwy­kle da­wała mu spo­kój.

– Tyle lat mieszka w Sta­nach, że miała prawo do­sto­so­wać na­zwi­sko do tam­tej­szego ję­zyka. Te­raz na­zywa się Mary Ko­zlo­vsky. Pa­mię­tasz ją, Ma­dziu, prawda?

– Mia­łam dwa latka, kiedy była u nas ostat­nio. Trudno, że­bym co­kol­wiek pa­mię­tała z tego okresu – burk­nęła Magda.

– Nie prze­sa­dzaj. Cio­cia przy­wio­zła ci wtedy tyle wspa­nia­łych pre­zen­tów i te su­kie­neczki… W Pol­sce nie można było do­stać ta­kich wspa­nia­ło­ści. Na pewno coś z tego pa­mię­tasz.

Oj­ciec spoj­rzał na Magdę zza oku­la­rów roz­ba­wio­nym wzro­kiem.

– Oczy­wi­ście, że pa­mięta, zwłasz­cza te su­kie­neczki, prawda, Mag­du­siu? – po­wie­dział z prze­ką­sem.

Magda prze­zor­nie po­sta­no­wiła mil­czeć. Wie­działa, jaki bę­dzie dal­szy te­mat roz­mowy. Miesz­ka­nie jej ro­dzi­ców znaj­do­wało się na jed­nym ze szcze­ciń­skich blo­ko­wisk z wcze­snych lat osiem­dzie­sią­tych. Trzy po­koje, kuch­nia i wspólna ła­zienka z to­a­letą zaj­mo­wały sześć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych pią­tego pię­tra w wie­żowcu ze śmier­dzą­cym zsy­pem. W po­rów­na­niu z prze­szło stu­me­tro­wym miesz­ka­niem Maxa, zlo­ka­li­zo­wa­nym w pięk­nej pa­ry­skiej ka­mie­nicy, w Dziel­nicy Ła­ciń­skiej, peł­nej ka­wia­re­nek i księ­garń, miesz­ka­nie Zo­fii i An­drzeja Ja­ku­bow­skich wy­pa­dało dość mi­zer­nie. Ale przez wiele lat było jej do­mem. To w nim się wy­cho­wała i czuła do niego sen­ty­ment. Bio­rąc jed­nak pod uwagę trzy miesz­ka­jące w nim do­ro­słe osoby, ugosz­cze­nie ciotki z Ame­ryki mo­gło sta­no­wić nie­wielki pro­blem. Ro­dzice zaj­mo­wali swoją sy­pial­nię, Magda dawny po­kój, który obec­nie był na­zy­wany go­ścin­nym, a je­dyne wolne miej­sce do spa­nia sta­no­wił roz­kła­dany na­roż­nik w sa­lo­nie.

– Mary musi mieć wy­god­nie, z ra­cji wieku oczy­wi­ście. – Zo­fia spoj­rzała wy­mow­nie na Magdę, któ­rej ciarki prze­szły po ple­cach.

Cza­sami od­no­siła wra­że­nie, że matka czyta jej w my­ślach.

– I? – za­py­tała, wła­ści­wie zna­jąc już od­po­wiedź.

– I bę­dziesz się mu­siała prze­nieść do sa­lonu – za­wy­ro­ko­wała Zo­fia, wra­ca­jąc do czysz­cze­nia por­ce­lany.

Magda wes­tchnęła. Gdyby miała pracę i pie­nią­dze…

– No, to w ta­kim ra­zie po­sta­no­wione. Tylko nie snuj mi się przy ciotce jak ta zjawa. Jesz­cze po­my­śli, że mam córkę w de­pre­sji – kon­ty­nu­owała matka.

W czar­nej du­pie… na­prawdę je­stem w czar­nej du­pie – jęk­nęła w my­ślach Magda.

***

Mary Ko­zlo­vsky, czy jak jej za­pi­sano w ak­cie uro­dze­nia – Ma­ria Ko­złow­ska, wy­je­chała do Sta­nów Zjed­no­czo­nych za swoim ame­ry­kań­skim snem pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych, a spo­sób, w jaki jej się to udało, zwa­żyw­szy na ów­cze­sną sy­tu­ację po­li­tyczną w kraju oraz pro­blemy z otrzy­ma­niem pasz­portu i wizy, zwłasz­cza do kra­jów zgni­łego Za­chodu, na­wet w krę­gach ro­dzin­nych sta­no­wił ta­jem­nicę.

Po­dobno pew­nego dnia Ma­ria, ma­jąc za­le­d­wie dwa­dzie­ścia sześć wio­sen, oświad­czyła, że wy­jeż­dża, a na­stęp­nego po pro­stu znik­nęła. Do­piero po kilku la­tach, z prze­sła­nej kartki z ja­kimś kra­jo­bra­zem przed­sta­wia­ją­cym stan Mon­tana czy Ko­lo­rado, tego nikt nie wie­dział, bo nikt nie miał do­stępu do in­ter­netu w owych cza­sach, po­zo­stała w Pol­sce ro­dzina do­wie­działa się, gdzie prze­by­wała ko­bieta. Kartka była wy­jąt­kowo ko­lo­rowa, co biło po oczach w kon­fron­ta­cji z sza­ro­ścią ów­cze­snej Pol­ski, i przed­sta­wiała wi­dok ska­li­stych gór, a u ich pod­stawy mie­niło się błę­ki­tem ja­kieś je­zioro. W le­wym rogu wid­niał na­pis „Uni­ted Sta­tes” i ame­ry­kań­ska flaga. Ro­man, je­den z wuj­ków Magdy, wtedy na­uczy­ciel geo­gra­fii, wie­dzę w tej ma­te­rii miał dużo więk­szą niż reszta krew­nych, od razu roz­po­znał, z ja­kiego za­kątka świata przy­szła wieść od buń­czucz­nej Ma­rii, bo tak o niej wtedy my­ślano.

– Im­pe­ria­li­styczny wróg sku­sił ją coca-colą – stwier­dził wu­jek Wie­sław, cy­tu­jąc pro­pa­gan­dowe ha­sła, za­go­rzały fan, jak mówi obecna mło­dzież, ów­cze­snego sys­temu. I taka opi­nia na te­mat Mary krą­żyła przez wiele lat.

Może też dla­tego przez de­kady ciotka od­zy­wała się rzadko, a oso­bi­ście po­ja­wiła tylko raz, do­kład­nie w dru­gie uro­dziny Magdy. Wieść nio­sła, że wy­glą­dała na taką, któ­rej się bar­dzo do­brze po­wo­dziło, cho­ciaż o swoim ży­ciu w Ame­ryce za dużo opo­wia­dać nie chciała. Przy­znała jed­nak, że po­le­ciała tam za nie­ja­kim An­to­nim Mar­szyń­skim, rze­komo cud­nej urody mło­dzień­cem, po­zna­nym jesz­cze w Pol­sce. An­toni był ar­ty­stą i wy­łącz­nie za oce­anem wi­dział świa­tło dla swego ta­lentu i kre­atyw­no­ści. Po­nie­waż ich zwią­zek prze­ży­wał re­ne­sans, ciotka wra­cać do kraju przod­ków nie za­mie­rzała. Nie wia­domo więc było, czy te­raz zmie­niła zda­nie, czy była to je­dy­nie ko­lejna kur­tu­azyjna wi­zyta.

Ko­bieta, która dwa dni póź­niej we­szła z wdzię­kiem do miesz­ka­nia Ja­ku­bow­skich, cha­ry­zmą i ener­gią mo­głaby za­wsty­dzić całą piel­grzymkę mło­dych lu­dzi, śpie­wa­ją­cych ku czci Pana. Była pełna wdzięku, ale i bab­ci­nego cie­pła. Co prawda sze­roki uśmiech po­głę­biał jej zmarszczki na twa­rzy, lecz biły od niej pew­ność sie­bie i en­tu­zjazm, któ­rego Magda od razu jej po­zaz­dro­ściła. Ciotka miała sie­dem­dzie­siąt je­den lat, ale oso­bo­wość i ikrę na­sto­latki.

– Moja dzie­cina. – Ści­skała Magdę i ca­ło­wała raz za ra­zem, sto­jąc na pal­cach.

Mary miała za­le­d­wie około stu pięć­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, szczu­płą syl­wetkę i far­bo­wane na blond włosy do ra­mion. Już na pierw­szy rzut oka róż­niła się od prze­cięt­nego pol­skiego eme­ryta nie tylko spo­so­bem ubie­ra­nia, ale także bu­dową ciała i spraw­no­ścią fi­zyczną osoby, która wy­raź­nie dbała o fi­gurę. Wy­glą­dała przy tym jak jedna z wielu ar­ty­stek, które Magda po­znała w Pa­ryżu. Wie­lo­barwna ma­ry­narka, do­pa­so­wane spodnie, fan­ta­zyjny szal i skó­rzane ko­zaki sta­no­wiły wy­róż­nik na tle bia­łych ścian miesz­ka­nia Ja­ku­bow­skich oraz ide­al­nie cha­rak­te­ry­zo­wały ar­ty­styczną du­szę Ma­rii, o któ­rej cała ro­dzina zwy­kle nie­po­chleb­nie opo­wia­dała. Do tego z uszu zwi­sały jej dzi­waczne kol­czyki, skła­da­jące się z dwóch kół wy­ło­żo­nych spi­ral­nie ró­żo­wymi i żół­tymi ko­ra­li­kami, które da­lej prze­cho­dziły w trzy, po­wią­zane jak snopki z frędz­lami, ró­żowe sznurki.

– Jak ty wy­ro­słaś. Je­steś prze­piękną ko­bietą. – Szcze­rze za­chwy­cała się Magdą, co dzia­łało jak miód na zła­mane i ste­rane serce dziew­czyny.

Pierw­sze po­wi­ta­nie starsi Ja­ku­bow­scy od­byli już na lot­ni­sku w Ber­li­nie, skąd ode­brali Mary. Je­dyną osobą nie­wy­ści­skaną i nie­wy­ca­ło­waną po­zo­stała więc tylko Magda.

Przed przy­lo­tem Mary za­zna­czyła, iż chcia­łaby spo­tkać się wy­łącz­nie z Zo­fią, dla któ­rej była ku­zynką ze strony sio­stry jej matki. Cho­ciaż dzie­liło je je­de­na­ście lat róż­nicy, naj­le­piej się z nią do­ga­dy­wała. Dla Magdy stwier­dze­nie to było kom­plet­nie nie­zro­zu­miałe, po­nie­waż wła­sną matkę znała od uro­dze­nia i nie wy­obra­żała so­bie, aby ktoś mógł o niej kie­dy­kol­wiek mó­wić w ka­te­go­rii „po­ro­zu­mie­nia”, ale wi­docz­nie ciotka miała krótką pa­mięć, a i resztę wspo­mnień być może przy­krył kurz z tego Ko­lo­rado czy Mon­tany.

Achom i ochom nie było końca. Zo­fia, traj­ko­ta­jąc jak na­sto­latka, z dumą po­ka­zy­wała całe swoje sześć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych do­mo­stwa, a An­drzej stan­dar­dowo wy­co­fał się do li­ving ro­omu, jak go nie­spo­dzie­wa­nie na­zwała jej matka. Magda z oj­cem przy­jęli ten na­gły po­pis ję­zy­kowy z lek­kim unie­sie­niem brwi, po­nie­waż je­dy­nym ob­cym ję­zy­kiem, ja­kim kie­dy­kol­wiek wła­dała Zo­fia, był ro­syj­ski, i to na po­zio­mie mocno pod­sta­wo­wym, któ­rego z mier­nym skut­kiem wy­uczyli ją w szko­łach.

Mary, po­mimo ca­łej swo­jej cha­ry­zmy i eks­pre­sji, oka­zała się wy­jąt­kowo po­wścią­gliwa w opo­wie­ściach do­ty­czą­cych wła­snego ży­cia w Ame­ryce, po­mimo wielu sta­rań Zo­fii i pró­bach cią­gnię­cia jej za ję­zyk. Je­dyne więc, czego się do­wie­dzieli przy po­wi­tal­nym obie­dzie, to tego, iż po przy­by­ciu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych mi­łość Mary i An­to­niego Mar­szyń­skiego wy­bu­chła z mocą wręcz wul­kanu. Nie­skrę­po­wani żadną sy­tu­acją po­li­tyczną i zwią­zaną z nią cen­zurą mo­gli two­rzyć dzieła wy­bitne, które po­ka­zy­wane były w wielu ga­le­riach. Prze­byli więk­szą część tego wspa­nia­łego kraju, od­wie­dzili miej­sca tak piękne, że żadne zdję­cia ani ob­razy nie były w sta­nie od­dać ich pełni, ale osta­tecz­nie osie­dli w No­wym Jorku, gdzie spę­dzili piękne lata po­śród miej­sco­wej bo­hemy. Re­pre­zen­to­wana przez to śro­do­wi­sko po­garda dla kon­we­nan­sów, dla eks­cen­trycz­nej i wiecz­nie zbun­to­wa­nej Mary dzia­łała jak miód na jej serce oraz du­szę i spra­wiała, że jej kre­atyw­ność prze­kła­dała się na nie­sza­blo­nowe pro­jekty. W prze­ci­wień­stwie do An­to­niego, który z każ­dym ro­kiem sta­wał się co­raz mniej eks­pre­syjny i pro­duk­tywny. Dzi­siej­sze po­ko­le­nie po­wie­dzia­łoby, że stra­cił na za­się­gach, a że nie były to czasy, kiedy ła­two sprze­da­wało się awan­tury i skan­dale, jego po­pu­lar­ność, po­mimo wiel­kiej wcze­śniej es­tymy, zma­lała do po­ziomu wielce go nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cego. To po­wo­do­wało na­pię­cia w ich jesz­cze do nie­dawna uda­nym związku i prze­ło­żyło się na de­cy­zje Mary o de­fi­ni­tyw­nym jego za­koń­cze­niu. Na tej czę­ści swo­jego ży­cia ciotka za­koń­czyła opo­wieść.

Reszta dnia upły­nęła ca­łej ro­dzi­nie na bie­sia­do­wa­niu przy suto za­sta­wio­nym stole, czego oczy­wi­ście do­pil­no­wała pani domu, oraz na re­la­cjach do­ty­czą­cych lo­sów za­równo Ja­ku­bow­skich, jak i po­zo­sta­łych, ale nie­obec­nych człon­ków ro­dziny.

– A ty, moje dziecko, masz męża, dzieci? Chcia­ła­bym ich po­znać – po­wie­działa z uśmie­chem Mary.

– Magda jest tak wy­bredna, że prze­ga­nia każ­dego ad­o­ra­tora. – Zo­fia nie do­pu­ściła córki do głosu. – W do­datku bar­dzo źle ich wy­biera. Te­raz ucie­kła przed jed­nym z Pa­ryża. Wy­obra­żasz so­bie? Ta­kie piękne mia­sto. Nie­bez­pieczne, ow­szem, ale pełne moż­li­wo­ści.

Magda za­ci­snęła szczęki tak mocno, że usły­szała zgrzy­ta­nie wła­snych zę­bów. Nie­kon­se­kwen­cja matki w tym, co mó­wiła jej i te­raz ciotce, ra­ziła w uszy.

– A kim jest ten mło­dzie­niec, przed któ­rym ucie­kłaś, i co ta­kiego zro­bił? – Mary wy­cią­gnęła rękę nad sto­łem i do­tknęła dłoni Magdy.

– Nie mamy po­ję­cia. Po­dobno jest pry­wat­nym de­tek­ty­wem, szuka chyba za­gi­nio­nych dzieł sztuki. Na­wet ro­bił to w Gre­cji, gdzie Magda po­le­ciała ze swoją przy­ja­ciółką. A ta dzie­wu­cha oka­zała się…

– Magda chyba umie mó­wić? – Mary prze­rwała ty­radę Zo­fii i spoj­rzała cie­pło na dziew­czynę.

– No… to tro­chę prawda – wy­du­kała Magda, która nie miała naj­mniej­szej ochoty na zda­wa­nie re­la­cji ze swo­jej grec­kiej tra­ge­dii ani tym bar­dziej opo­wia­da­nie o te­le­fo­nie nie­ja­kiej Pauli Ant­ko­wiak, żmii, która ukra­dła jej mi­łość ży­cia. Tylko czy można na­zwać mi­ło­ścią ży­cia męż­czy­znę, który spo­ty­kał się jed­no­cze­śnie z dwiema ko­bie­tami. A może było ich wię­cej?

– Jest de­tek­ty­wem? – Ku za­sko­cze­niu dziew­czyny, z tych kilku dość cie­ka­wie za­po­wia­da­ją­cych się dla każ­dego słu­cha­cza in­for­ma­cji, ciotka za­ak­cen­to­wała wy­łącz­nie jedną, w do­datku naj­mniej istotną we­dług Magdy.

– Tak. Kie­dyś był po­li­cjan­tem, ale jego naj­lep­szy klient i obec­nie przy­ja­ciel na­mó­wił go do zmiany pro­fe­sji. Mam wra­że­nie, że speł­nia się w tym, co robi, i po­dobno jest świetny.

– No, dość tych roz­mów o ro­man­sach. Pora na de­ser.

Cho­ciaż raz Magda była za­do­wo­lona z apo­dyk­tycz­no­ści matki, która uwol­niła ją od ko­niecz­no­ści opo­wia­da­nia o swo­ich mi­ło­snych pe­ry­pe­tiach. Ze spoj­rze­nia ciotki wy­wnio­sko­wała jed­nak, że to nie był ko­niec py­tań. Mary za­pla­no­wała kil­ku­dniowy po­byt w ich domu, a więc i szansa na roz­mowę, bez obec­no­ści wszech­wie­dzą­cej Zo­fii, na pewno się trafi. Cho­ciażby przy oka­zji ko­niecz­no­ści za­ku­pów czy za­ła­twie­nia ja­kichś for­mal­no­ści. A w tak nie­wiel­kim miesz­ka­niu trudno bę­dzie się ukryć.

Redakcja: Barbara Wrona Ko­rekta: Olga Smo­lec-KmochPro­jekt okładki: To­masz Bier­natSkład: To­masz Bier­nat

Copyright by Agnieszka Szubert 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą,War­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-79-1

WYDAWNICTWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl