Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Spadek po ekscentrycznej ciotce z Ameryki? Brzmi jak
marzenie. Do chwili, gdy w pakiecie dostajesz pazerną
rodzinę, zaginioną rzeźbę i mafię, która bardziej przypomina
kabaret niż zorganizowaną grupę przestępczą.
Magda Jakubowska wraca z Paryża ze złamanym sercem, gotowa
zacząć życie od nowa. Zamiast spokoju czeka na nią jednak ciotka
Mary – charyzmatyczna krewna z Ameryki, ikona rodzinnych
mitów, której życie owiane było dotąd tajemnicą. Kiedy
cioteczka niespodziewanie odchodzi z tego świata, pozostawia po
sobie niedokończoną historię miłosną, zagadkę pewnej figurki
i pytanie, które rozpala rodzinne apetyty: kto odziedziczy jej
majątek?
W grze o potencjalny spadek do akcji wkracza rodzina mająca
więcej energii niż zdrowego rozsądku, włoska mafia, która zamiast
strachu wzbudza raczej ból głowy, i były chłopak Magdy – gotów
ją odzyskać, nawet za cenę własnego zdrowia psychicznego.
„Sokoli spadek” to pełna zwrotów akcji historia o tym, że nie ma
takiej intrygi, której nie dałoby się jeszcze bardziej skomplikować...
najlepiej z humorem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
– Masz jakieś plany na dzisiaj? – zapytała Zofia, smarując masłem kromkę ciemnego chleba.
Magda nie odpowiedziała od razu. Każdego ranka próbowała znaleźć coś pozytywnego w sytuacji, w którą się wpakowała – na własne życzenie. Matka jak zwykle niczego jej nie ułatwiała.
Dziewczyna rozejrzała się po pokoju rodzinnego domu. Majowe słońce leniwie przenikało przez rolety jadalni i rzucało światło na suto zastawiony stół, przykryty białym obrusem z drobnym kwiatowym wzorem. Widok iście królewski.
Kto by pomyślał, że siedzimy w domu Jakubowskich, a nie Windsorów – parsknęła w myślach, nie mając odwagi na głośne wyrażenie swojego nastroju.
Patrząc na wybór produktów i ich ilość, można by pomyśleć, że domownicy za chwilę ugoszczą przynajmniej połowę sąsiadów z budynku, w którym mieszkali – kosz ze świeżym pieczywem, zarówno ciemnym, jak i jasnym, do tego croissanty, talerz z co najmniej pięcioma rodzajami wędlin, deska pełna serów, słoik ulubionego dżemu jej ojca, dzbanek z herbatą, mały talerzyk z pokrojoną w plasterki cytryną i oczywiście patera z sezonowymi owocami. Magda zastanawiała się, po co jej matka każdego ranka zastawiała stół taką ilością jedzenia, skoro byli tylko we troje. Jej ojciec pił rano kawę i zjadał wyłącznie croissanta posmarowanego powidłami, truskawkowymi lub śliwkowymi. Zofia regularnie utyskiwała na temat jego zdrowia, które z wiekiem niewątpliwie coraz bardziej dawało mu się we znaki. Magda zauważyła, że ostatnio oboje bardzo się postarzeli.
Jej ostatnie przygody sprzed kilku miesięcy, w które początkowo bez swojej zgody i wiedzy została wplątana, a potem już z pełną premedytacją sama brnęła coraz dalej, też odcisnęły na nich piętno. Na szczęście nigdy nie opowiedziała im wszystkich szczegółów tych wydarzeń. Gdyby to zrobiła, niechybnie oboje dostaliby wylewu, zawału albo obu tych nieszczęść jednocześnie.
Wbrew temu, co można by pomyśleć, Magdalena Jakubowska nie była żądną przygód podróżniczką ani nurkiem jaskiniowym czy nawet strażakiem. Pół roku wcześniej wszystko w jej życiu wyglądało zupełnie inaczej. Jako trzydziestopięcioletnia urzędniczka prowadziła ustabilizowaną, choć niezbyt ekscytującą codzienność. Praca, choć mało ambitna i niezbyt dobrze płatna, zapewniała jej samodzielność finansową, a jedyne chwile dostarczające adrenaliny wiązały się z obsługą klientów, którym po raz kolejny tłumaczyła zawiłości lokalnego prawa.
Podobnie było w życiu prywatnym – od czterech lat mieszkała ze swoim partnerem, którego kandydatura na męża była właściwie przesądzona. Może nie czuła przy nim porywów namiętności, ale był rozsądnym wyborem, co zgodnie potwierdzali zarówno ona, jak i jej rodzice. Zresztą i tak nie miała innej opcji. Wianuszek adoratorów nie śpiewał serenad pod jej oknem, a ponieważ rzadko wychodziła z domu, poznanie kogokolwiek graniczyło z cudem.
Jej życie społeczne ograniczało się do sporadycznych spotkań z przyjaciółką, z którą mimo rzadkich rozmów łączyło poczucie bliskości i szczerości. I choć nie mogła powiedzieć, że tryskała szczęściem, to czuła się niezależna i w miarę pewna jutra. Poza tym kto w dzisiejszych czasach promienieje radością? Wystarczy spojrzeć na miny przechodniów na ulicach. Magda nie wyróżniała się więc na tle innych ludzi, wiodących zwyczajne życie w wielkim mieście.
Aż do tego dnia, w którym wszystko diametralnie się zmieniło. Do tamtej chwili Magda mogła nie tryskać szczęściem, ale jej życie było przewidywalne, stabilne i uporządkowane – miała stałą pracę, pewną przyszłość u boku rozsądnego mężczyzny i żadnych większych niespodzianek na horyzoncie. Jednak los najwyraźniej uznał, że zbyt długo żyła w bezpiecznej rutynie i postanowił pokazać jej, jak wygląda prawdziwy chaos. I bynajmniej nie chodziło o szczęśliwy los na loterii, spadek z Ameryki czy odkrycie, że jest jedynym żyjącym potomkiem którejś z rodzin królewskich. Nie! Jej życie nie tylko kompletnie wywróciło się do góry nogami, ale jeszcze z niej zadrwiło, skrupulatnie niwecząc jakiekolwiek plany na spokój i normalność.
Najpierw jej niedoszły narzeczony postanowił, że jedyny węzeł, jaki zamierza zawiązać, może dotyczyć wyłącznie markowego krawata. W ramach marzeń o nowym, lepszym życiu postanowił bowiem udać się na drugi koniec świata. Niestety, w tej fantastycznie rokującej przyszłości zabrakło miejsca dla Magdy, o czym oznajmił jej przy kolacji, w wykwintnej restauracji, w obecności wszystkich zgromadzonych gości. To miał być dla niego wieczór bez łez i babskich histerii, bo te wybitnie psuły mu humor i nie pasowały do jego nowych planów.
Zrozpaczona Magda, za namową jedynej przyjaciółki, dała się skusić na babski wypad do Grecji. Miała nadzieję, że jej dramaty i smutki posłusznie pozostaną w Polsce, a ona odetchnie, odreaguje i może nawet sama zaplanuje swoje nowe życie. Katastrofa, która postanowiła się jej kurczowo uczepić, pojechała jednak razem z nią na te nieszczęsne wakacje i sprawiła, że w Grecji było już tylko gorzej.
Iza nieoczekiwanie dla Magdy zniknęła – początkowo zgodnie z własnym planem, o którym nie miała zamiaru nikogo informować, potem jednak i jej sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zniknięcie stało się więc wyjątkowo skuteczne, nieodwołalne i na wieki.
Tymczasem poznany na miejscu przystojniak, który przedstawił się jako Maximilien Marczak – w połowie Polak, w połowie Francuz – zaoferował Magdzie zupełnie bezinteresowną pomoc w odnalezieniu przyjaciółki. Niestety, ku jej rozpaczy, najpierw okazał się kłamcą, a potem, w tym całym bałaganie, ona sama straciła dla niego głowę.
To było istne szaleństwo – zaginione dzieła sztuki, włoska mafia, grecki potentat z powiązaniami z tak zwanym półświatkiem i… koniec końców Magda wróciła do Polski bez Izy. Wbrew własnej woli została wciągnięta w wir zdarzeń, których zwykły zjadacz chleba nie doświadczyłby nawet przez dwieście lat życia.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Magda dostała od losu solidną lekcję pokory i porządnego kopniaka na otrzeźwienie, dzięki czemu w końcu spojrzała na swoje życie z zupełnie innej perspektywy – tej bardziej realistycznej i, niestety, dość gównianej.
Jej były związek przestał wyglądać tak idealnie, jak kreowała go w swojej głowie, a co za tym idzie, rozpacz po nim jakby zmalała. Zwłaszcza że na horyzoncie błyszczała jej po oczach aparycja nowego amanta, poznanego w Grecji.
Długoletnia przyjaźń z Izą okazała się jednostronna i nie do końca bezinteresowna, a Magda musiała wreszcie przyznać, że jest naiwna jak dziecko, daje się wykorzystywać i kompletnie nie radzi sobie z własną matką. Chociaż to ostatnie wiedziała właściwie od dawna.
– Magda, pytałam, co będziesz dzisiaj robić?
– Nie mam pojęcia. Może poszperam w internecie i poszukam pracy? – Dziewczyna dźgała widelcem kawałek sera. Oczami wyobraźni widziała kogoś zupełnie innego na tej porcelanie i tym bardziej ochoczo wbiła sztućce w jedzenie.
– Trochę opornie ci to idzie, moje dziecko. – Matka skończyła rozsmarowywać z namaszczeniem masło i z kurtuazją wyciągnęła widelec w kierunku deski z wędlinami. – Może powinnaś spróbować w swojej dawnej pracy? Tam byłaś szanowana i ceniona. Na pewno żałują, że odeszłaś.
Magda westchnęła. Bardzo nie chciała zaczynać tego tematu, ponieważ wałkowały go już co najmniej kilkukrotnie, a ponadto dyskusja z matką wyglądała jak rozmowa głuchego ze ślepym. Zofia miała bowiem zawsze jedyne słuszne argumenty i wsłuchiwała się wyłącznie w brzmienie własnego głosu. Można było powiedzieć, że główne motto, którym kierowała się jej matka, powinno brzmieć: „Szanuj zdanie rozmówcy, pod warunkiem że jest takie jak twoje”.
– Właściwie to nie rozumiem, dlaczego ją rzuciłaś. Mogłaś przecież wziąć jakiś urlop bezpłatny albo coś innego. Na pewno poszliby ci na rękę – kontynuowała niezrażona matka.
Ojciec jak zwykle się nie odzywał. Przez lata małżeństwa z tą kobietą jego instynkt samozachowawczy wyćwiczony został do granic perfekcji, a jedynym tego celem było utrzymanie świętego spokoju albo… nietrafienie za kratki. Podobno antropolodzy twierdzą, że zakaz zabijania członków własnej społeczności to cecha, która łączyła przez wieki wszystkie kultury. W tym domu nie było to już aż tak oczywiste.
– Mamo, już o tym rozmawiałyśmy. – Magda przewróciła oczami. Zaczynała tracić resztki apetytu, jaki poczuła pierwszy raz od długiego czasu.
– Czyżby? Nie przypominam sobie. Od dwóch tygodni, odkąd wróciłaś z Paryża i zaległaś na kanapie w swoim… naszym pokoju gościnnym, prawie się nie odzywasz.
– To kiedyś był mój pokój i chyba mam prawo skorzystać z pomocy własnych rodziców, zanim sobie czegoś nie znajdę i nie stanę na nogi?
– Nie dramatyzuj, moja panno. Miałaś świetną pracę oraz stały dochód i wszystko zmarnowałaś.
Magda odłożyła widelec na talerz, spojrzała na nietkniętą kanapkę, którą sobie przygotowała, i policzyła w myślach do dziesięciu. Przez chwilę w pokoju panowała cisza, przerywana jedynie dźwiękiem stukania sztućców o porcelanę.
Całe szczęście, że myśli pozostają wyłącznie w naszych głowach i nikt nie może ich usłyszeć – pomyślała.
– Po pierwsze, nie wzięłam bezpłatnego urlopu, bo mój przełożony się na niego nie zgodził – odezwała się w końcu. – Po drugie, nie mogę tam tak po prostu wrócić, ponieważ przyjęli kogoś na moje miejsce. Urząd Miasta to nie jest prywatna firma. Obowiązują pewne procedury dotyczące zatrudniania pracowników, konkursy ofert i tak dalej. A po trzecie, jeżeli wam przeszkadzam, to nie ma sprawy, poszukam sobie jakiegoś przytułku albo zamieszkam pod mostem, bo w tej chwili nie stać mnie na wynajem.
Próbowała się nie rozpłakać, ponieważ ostatnio za często się rozklejała. Przechodziła trudny okres. Max, którego poznała w Grecji, stał się jej wyjątkowo bliski. Kiedy wyszło na jaw, że tak naprawdę jest prywatnym detektywem, który na zlecenie swojego klienta szuka szkiców skradzionych przez Izę, nie zostawił jej samej z tym chaosem. Do końca pomagał jej poskładać w całość bałagan, którego narobiła przyjaciółka, i wspierał ją, gdy przyszło jej zmierzyć się z wiadomością o jej śmierci. Oboje byli przekonani, że szkice zaginęły bezpowrotnie i nigdy już ich nie odzyskają. Jednak Iza, mimo swojej chciwości, okazała się przezorna i – co zaskakujące – ufała Magdzie. Jeszcze przed swoim zniknięciem przesłała jej te skradzione dzieła prosto do domu w Polsce. Magda otrzymała tę przedziwną przesyłkę dopiero po powrocie.
Na szczęście zatrzymała wizytówkę Maxa. Wracając z Grecji, była pewna, że nigdy więcej go nie spotka, ale los miał wobec niej inne plany. Dzięki paczce od nieżyjącej już przyjaciółki wkrótce znów znalazła się w samym centrum wydarzeń – tym razem w Paryżu.
Początkowo miał to być jedynie krótki pobyt – okazja, by poznać Maxa w codziennym życiu i zobaczyć, kim jest poza tajemniczym detektywem. Spotkała też jego przyjaciół, a zwłaszcza Filipe Calado, najlepszego klienta, któremu to właśnie Iza wykradła szkice. Z czasem jednak zdała sobie sprawę, że jej uczucia do Maxa to nie tylko chwilowe zauroczenie. Najzwyczajniej w świecie się w nim zakochała.
Nie było więc zaskoczeniem, że powrót do Polski stał się emocjonalnym rollercoasterem. Gdzieś w tle znów słyszała chichot losu. Patrząc na minę Maxa, kiedy odwiózł ją na lotnisko, była pewna, że czuł dokładnie to samo. Oboje byli kompletnie załamani, choć żadne z nich nie potrafiło się do tego przyznać.
Magda znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Kursowanie między Szczecinem a Paryżem nie wchodziło w grę – ani odległość, ani koszty przelotów na to nie pozwalały. Jej praca również nie ułatwiała utrzymywania takiej znajomości. Wystukiwali więc całymi dniami SMS-y, a wieczorami prowadzili długie rozmowy przez telefon, nierzadko do drugiej lub trzeciej w nocy.
Po miesiącu wyczerpana z niewyspania i zdesperowana postanowiła zrobić coś, na co jeszcze przed wyjazdem do Grecji nigdy sama by się nie odważyła – tym razem z własnej nieprzymuszonej woli postanowiła zburzyć plan, który los przygotował dla niej na kolejne lata. Plan, który do tej pory wydawał się żenująco nijaki. Zamiast podporządkować się temu, co przewidziano dla niej z góry, zdecydowała się na coś zupełnie innego – świadomie wprowadzić w swoje życie kompletny chaos.
Niestety, ku jej zaskoczeniu, kierownik w pracy z niezrozumiałych względów nie podzielił jej entuzjazmu. Nie chciał nawet słyszeć o bezterminowym bezpłatnym urlopie. Właściwie o jakimkolwiek urlopie. No cóż, najwyraźniej nigdy nie przeżył płomiennej miłości.
Magda nie miała też pewności, czy znajdzie jakiekolwiek zajęcie w Paryżu, bez znajomości języka. Zdała sobie więc sprawę, że utrzymanie wynajętego w Szczecinie mieszkania będzie równie nierealne, jak zatrzymanie pracy w urzędzie.
W swojej naiwności liczyła bowiem, że zostawi sobie furtkę, gdyby Max okazał się draniem, uwodzicielem, oszustem na miarę Kalibabki czy jakimś seryjnym mordercą stukniętych kobiet. Chociaż w przypadku tej ostatniej opcji ani mieszkanie w Polsce, ani praca nie byłyby jej już potrzebne.
Max tak gorliwie i ciepło zapewniał ją, że nie ma się czym martwić, że dwa tygodnie później, w chłodny listopadowy poranek, stała w toalecie na lotnisku w Berlinie, patrząc w lustro i pukając się w głowę. W saszetce z dokumentami miała świadectwo pracy, obok niej leżała spakowana wielka walizka, a w dłoni trzymała bilet w jedną stronę. Do dziś nie miała pojęcia, po co w ogóle zabrała to cholerne świadectwo pracy. Tak samo jak nie potrafiła znaleźć sensownego wyjaśnienia, dlaczego do reszty zdurniała dla tego mężczyzny.
Gdyby żyła Iza, zapewne kazałaby jej się zamknąć i płynąć z prądem, łapać szczęście, dać się ponieść czystej pierwotnej chuci, czerpać z życia garściami. Taka była jej przyjaciółka. Zupełne przeciwieństwo Magdy. No tak, tylko dokąd zaprowadziło ją to pozytywne nastawienie?
– Ty naprawdę uwielbiasz histeryzować. Czy ja powiedziałam, że nam przeszkadzasz? – rzuciła matka, wyrywając Magdę z zamyślenia. – Może jest i trochę ciasno, ale przecież zawsze chciałam dla ciebie dobrze, córeczko. Ty jednak nigdy moich rad nie słuchałaś. Bierz przykład z ojca. On nie kwestionuje moich decyzji, bo wie, że zawsze mam rację. Przynajmniej potem nie popełnia głupot. Prawda, kochanie? – Spojrzała karcącym wzrokiem na męża, który zdawał się jej w ogóle nie słyszeć.
Andrzej Jakubowski był wspaniałym rodzicem, ciepłym i troskliwym, ale potrafił wyglądać jak ameba, kiedy było mu to na rękę. Magda była przekonana, że gdyby sytuacja stała się podbramkowa, padłby na ziemię jak opos i udawał martwego.
– Poza tym nie pisnęłaś ani słowem, co się tak naprawdę w tym Paryżu wydarzyło. Najpierw opowiadasz o tym mężczyźnie z błyskiem w oku, rzucasz dla niego wszystko, lecisz do wielkiego, niebezpiecznego miasta, a potem nagle wracasz, zamykasz się w pokoju i płaczesz. Myślisz, że ja tego nie słyszę? Po nocach przez to nie śpię i serce mi się kraje, jak widzę, że moja córeczka cierpi i marnuje swoją młodość na jakiegoś drania, bo domyślam się, że okazał się łajdakiem niewartym tego całego wywracania życia do góry nogami. I co ci teraz zostało? Nie masz pracy ani mieszkania i tylko snujesz się zapuchnięta. W takim stanie nikogo sobie nie znajdziesz.
Apodyktyczna i wiecznie krytykująca Zofia niestety była mistrzynią w działaniu rzekomo w dobrych intencjach. Oczywiście wyłącznie dla dobra jedynaczki. I ciągle szukała dla niej tej wyjątkowej „partii”, z którą miała stworzyć tak idealne życie małżeńskie, jak wielmożni państwo Jakubowscy. Duma całej rodziny. Czterdzieści lat stażu i nadal razem. Wzór do naśladowania. Magda sądziła, że byli raczej jak para modliszek – co prawda ojciec, jako samiec, rolę reprodukcyjną już spełnił, ale z racji mnogości łatwo dostępnych produktów spożywczych matka, jako samica, nie potrzebowała go zjadać dla zapewnienia sobie składników odżywczych. Poza tym nikt inny, przy zdrowych zmysłach, nie zniósłby tej kobiety dłużej niż przez dobę.
– Nic się nie stało. Nie mam zamiaru opowiadać ci o swoich prywatnych sprawach – burknęła Magda.
– Nie mów tak do mnie, moja panno! Bycie dorosłą wcale nie oznacza, iż wszystko ci wolno. Beze mnie oboje z ojcem byście zginęli, ale ty mnie nigdy…
Tego zdania i zapewne kolejnych Magda już nie usłyszała. W czasie tyrady matki wstała od stołu, szybkim krokiem przeszła do przedpokoju, włożyła buty, chwyciła kurtkę i zatrzaskując z głośnym hukiem drzwi, wyszła na zewnątrz na chłodne jeszcze majowe powietrze.
Jednego była na razie pewna – siedziała w czarnej dziurze po same uszy. Nie zamierzała się jednak w niej urządzać. O Nie! Niestety na razie brakowało jej siły, aby cokolwiek zrobić ze swoim życiem i zadbać, aby nigdy więcej żaden mężczyzna w nim nie namieszał.
Pierwsza część tego, co powiedziała jej matka, była nawet przyjemna, ale Zofia uwielbiała metodę kija i marchewki. Najpierw dawała jej do zrozumienia, że kocha i troszczy się o nią, a następnie w tym samym zdaniu ganiła za każdą samodzielnie podjętą decyzję. Nigdy nie dawała jej przestrzeni na błędy, ponieważ każdy został zauważony i regularnie, z najdrobniejszymi szczegółami przez matkę przypominany. To sprawiło, że Magda, nawet jako dorosła osoba, była wycofana, zakompleksiona i stała się swoim największym krytykiem. Max od razu to zauważył, ale potrafił w przedziwny i jednocześnie wspaniały sposób mówić o każdej z jej cech jak o zalecie, a nie wadzie. Owszem, ganił ją za popełniane głupoty, zwłaszcza te w Grecji. Jednak wtedy w pełni sobie na to zasłużyła, ponieważ uparcie narażała ich na niebezpieczeństwo. Potrafił jednak zauważyć w niej coś, czego nie widział chyba żaden inny mężczyzna.
– I co z tego, kurwa? – powiedziała wściekła na głos, zwracając uwagę mijającego ją starszego mężczyzny.
Dawno już nie przeklinała. Właściwie to do momentu tego nieszczęsnego zdarzenia w Paryżu. Tylko co tak naprawdę się stało?
Spacerując kolejnymi znanymi jej z dzieciństwa uliczkami, wróciła pamięcią do „tego” dnia.
2
Paryż, dwa tygodnie wcześniej
Zdecydowanie nie powinna odbierać jego telefonu. Nigdy! Nie bez kozery mówi się, że niewiedza potrafi być błogosławieństwem, a wiedza przekleństwem. Może gdyby nie wcisnęła tej cholernej zielonej słuchawki, dalej byłaby szczęśliwa? Tylko z kim? Z oszustem i krętaczem?
A on akurat na złość brał prysznic. Chyba że się zmówili. Może nie umiał być szczery i stchórzył, więc namówił JĄ, do załatwienia za niego delikatnej w swej naturze kwestii? Ale przecież Max nie był ani tchórzliwy, ani nie wysługiwał się nigdy innymi. Dla Magdy był wzorem mężczyzny. Był… no tak, czas przeszły idealnie tu pasował.
Paula Antkowiak – takie imię i nazwisko wyświetliło się na ekranie tego cholernego telefonu. Oczywiście mówiła po polsku. Jak inaczej Magda by ją zrozumiała? Zapewne przeznaczenie, oburzone jej samodzielnymi decyzjami dotyczącymi wyjazdu, postanowiło się zemścić i dosięgło ją po pół roku sielanki.
Tego dnia ten wredny aparat dzwonił i dzwonił, wprawiając w wibracje jej szare komórki, które akurat próbowały zapamiętać kilka francuskich słówek. To był koszmarny język. Przez wiele lat nauki ledwo przyswoiła angielski na tyle, by móc się porozumieć w hotelu na wakacjach, ale na francuski była wyjątkowo odporna.
– Je vais demander la facture1– powiedziała, próbując starannie wymówić zdanie, które wcześniej na kursie zanotowała sobie fonetycznie.
Telefon nie odpuszczał i w kółko wygrywał fragment jednego z ostatnich hitów jakiejś topowej francuskiej wokalistki, której nazwiska Magda także nie umiała zapamiętać.
– Nie, no, ja zwariuję. Maaaax! – zawołała, ale z głębi długiego korytarza, na końcu którego znajdowała się łazienka, dochodził jedynie szum wody i pogwizdywanie mężczyzny.
Mieszkanie było ogromne. Kiedy weszła do niego po raz pierwszy, miała wrażenie, że ma wielkość boiska piłkarskiego. Potem się okazało, że w tej dzielnicy, w starych, pięknie odnowionych kamienicach takie apartamenty mogą mieć nawet sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych.
Mieszkanie Maxa miało ich sto dwadzieścia. Pokoje rozmieszczone były po obu stronach bardzo długiego korytarza. Trzeba więc było naprawdę głośno wołać z jednego końca, aby osoba na drugim jego skraju usłyszała.
Zirytowana uporczywym dzwonieniem podniosła telefon i jeszcze raz spojrzała na nazwisko kobiety, która najwyraźniej usilnie potrzebowała skontaktować się z Maxem.
Trudno – pomyślała. Może to naprawdę coś ważnego.
Dlaczego świat jest tak nieprzemyślany? Czy nie można by było tak normalnie za każdym razem zwiastować nadciągający kataklizm? Poinformować o zbliżającej się katastrofie? Wtedy człowiek miałby możliwość wyboru – pakuje się czy nie. Jedzie po tej szorstkiej bandzie czy trzyma dupę w spodniach.
Kiedy leciała do Grecji, zaginęła jej walizka. Można było uznać to za znak. Oczywiście go przegapiła, ale ostrzeżenie było. Potem Iza zachowywała się dziwnie, mówiła zagadkami i niedopowiedzeniami. To też był zwiastun. Z czystym sumieniem los mógłby więc oznajmić – dałem ci szansę, ty wybrałaś kierunek.
Tym razem jednak żaden piorun nie strzelił, światła nie zgasły, meteoryt nie spadł, a zupełnie nieświadoma nieszczęścia Magda wcisnęła tę cholerną zieloną słuchawkę i przyłożyła telefon do ucha. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, kobieta po drugiej stronie odezwała się pierwsza.
– Max! Nic nie mów… Przemyślałam wszystko, co mówiłeś, i mam dość. Nie zamierzam żyć w poczuciu winy. Proszę cię, żebyś… musisz ją odesłać. Niech wraca tam, skąd przyjechała. Inaczej zawsze już będzie stała na drodze mojego spokoju i szczęścia. Nie chcę się całe życie ukrywać. Chcę odetchnąć pełną piersią i mieć ukochanego przy sobie. W nosie mam konsekwencje. Może się wydawać, że to ja jestem problemem, że nie powinnam tego robić, wchodzić w czyjeś życie z bagażem, ale… teraz już wiem, zrozumiałam, że to ona… Znasz mnie, nie jestem przesądna, ale… Zrób coś z nią, proszę. – Kobieta przybrała błagalny ton.
Na chwilę zapadła cisza. Magda zaniemówiła, a w jej głowie chwilowo nie zrodziły się żadne myśli. Mózg w tym całym szoku, którego aktualnie doznawała, postanowił się wyłączyć, aby odwlec niechybnie zbliżające się objawy szaleństwa. Zamarła więc na moment i chyba przestała też oddychać.
– Max? Jesteś tam? – dopytywała kobieta, wyraźnie zaniepokojona brakiem odpowiedzi.
Magda otworzyła usta, aby się odezwać, ale skoro jej umysł przestał pracować, to i zakres słownictwa spadł do zera. Doznany wstrząs także nie ułatwiał sytuacji. Szybko więc wcisnęła czerwoną słuchawkę i z obrzydzeniem na twarzy odłożyła telefon na stół. Dopiero w tym momencie jej proces myślowy ruszył. Zagalopował, zatętnił kopytem i przystąpił do powolnego podwyższania ciśnienia do momentu, aż buchnęła para. Rozum powrócił, ale to, co jej teraz podpowiadał, mogło się niestety skończyć bardzo długim wyrokiem. Nie była do końca przekonana, czy zniosłaby więzienne niewygody. Poza tym jakie warunki panują we francuskich więzieniach? Nie… nie zmierzała tego sprawdzać.
Resztkami rozsądku zastanowiła się przede wszystkim, co właściwie usłyszała? Jakąś Paulę, która mówiła o innej kobiecie. Max miałby ją odesłać, bo ta Antkowiak chce mieć ukochanego dla siebie. Weszła w czyjeś życie, ale to ta druga jest problemem… Kurwa.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz blado – zapytał zaniepokojony Max, który stał teraz w drzwiach salonu owinięty w pasie ręcznikiem kąpielowym, a drugim, mniejszym, wycierał mokre jeszcze włosy.
Magda uwielbiała, kiedy tak robił. Kiedyś…
– Ty draniu! – warknęła i szybkim krokiem ruszyła do sypialni.
Wyciągnęła z wielkiej szafy swoją jedyną walizkę, tę samą, z którą pół roku wcześniej przyjechała do Paryża, i zaczęła ze złością zrywać swoje ubrania z wieszaków wiszących w garderobie, a następnie wrzucać je do środka.
Max najwyraźniej potrzebował chwili na otrząśnięcie się z tego, co usłyszał i zobaczył, ponieważ zanim dotarł za nią do sypialni, walizka była już prawie w pełni zapakowana. Przynajmniej tym, co było w zasięgu ręki Magdy.
– Madzia, o co chodzi?
– O gówno. Ty oszuście!
Zszokowany Max na moment zaniemówił. Oczywiste jest, że mądry i myślący mężczyzna ma zapisany w genach odruch obronny i w sytuacji dużego wzburzenia kobiety unika używania zbyt wielu słów, a te, które wypowiada, cedzi co najmniej dwa razy. Sytuacja zwiastowała jednak raczej katastrofę na miarę niszczycielskiego wybuchu wulkanu, ewentualnie tsunami lub uderzenie meteorytu i zdecydowanie wymagała działania, choćby niosła za sobą narażenie życia.
– Ja rozumiem, że w związku zdarzają się różne emocje, a kobiety czasem ulegają wpływowi hormonów… – odparł, w pełni gotowy na ciosy, które mogły spaść z każdej strony.
– Odwal się od moich hormonów!
Magda była w amoku pakowania i teatralnie dopychała kolanem zawartość walizki. Nie miała pojęcia, że razem ze swoimi ubraniami wrzucała wszystko, co wpadło jej w ręce, nawet niedoczytaną książkę Maxa, którą odłożył na nocnej szafce, oraz jego etui z okularami. W obecnym stanie psychicznym nie miało to jednak dla niej żadnego znaczenia.
– Albo nie, nie odwalaj się, przynajmniej będę mogła mówić, że zabiłam cię w afekcie, w dodatku podczas miesiączki. Jak myślisz? Wsadzą mnie czy raczej będą mi współczuć?
– Możemy o tym… czymś… porozmawiać spokojnie? Usiądźmy i opowiedz mi, co się stało. Co zrobiłem? Raczej nie narzekam na krótką pamięć i uwierz mi, że mój umysł pracuje teraz na najwyższych obrotach, ale za nic nie umiem zdiagnozować problemu.
– O niczym już nie będę z tobą rozmawiać! Mam dość oszustów i marnowania na nich czasu.
Magda zapięła ze złością walizkę i chwyciła ją za wysuwaną rączkę. Potem, nie oglądając się za siebie, zaciągnęła ją do wyjścia, wzięła torebkę, narzuciła płaszcz i włożyła buty, a następnie bez słowa pożegnania wyszła z mieszkania i dla dodatkowego efektu z całej siły trzasnęła drzwiami.
Windy w starych paryskich kamienicach lubiły się zacinać, więc przezornie skorzystała ze schodów. Nie chciała prosić tego drania o pomoc, w razie gdyby utknęła w tej małej klatce. Mógłby ją tam celowo przetrzymywać, choćby po to, aby wyciągnąć z niej wyjaśnienia. A na to nie miała w obecnej chwili ochoty. Stoczyła ciężką walizkę z drugiego piętra, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i oprawę dla całej dramaturgii. Dopiero kiedy wyszła na zewnątrz, zrozumiała, że nie ma dokąd pójść.
Od kilku tygodni pracowała w małej galerii prowadzonej przez Polkę. Anna była jedną z dawnych klientek Maxa. Szukał dla niej jakiegoś obrazu, który zaginął podczas wojny, a był jednym z elementów kolekcji jej ulubionego malarza. Dzieło, niestety, nigdy się nie odnalazło. Ze zdobytych informacji wynikało, że prawdopodobnie zostało zniszczone w pożarze posiadłości, w której się znajdowało. Właścicielka była jednak wdzięczna za pracę, jaką Max włożył w jego odnalezienie, zwłaszcza że wyjątkowo nie wziął za to pieniędzy. W zamian za jego poświęcenie właścicielka z ogromną radością zaproponowała Magdzie pracę.
To było jak wygrana w lotto. Bez znajomości języka francuskiego Magda nie miała bowiem szans na jakiekolwiek zajęcie. Praca zaś okazała się wspaniała. Jakubowska pomagała w organizacji wystaw, dbając o właściwą ekspozycję dzieł, uczestniczyła w drobnych naprawach konserwatorskich, a także kontaktowała się i współpracowała z polskimi artystami, których było niemało we Francji. Dzięki temu czuła się niezależna finansowo i bardziej pewna siebie.
Ponieważ Max się nie zgodził, aby dokładała się do utrzymania mieszkania, udało jej się zaoszczędzić trochę pieniędzy. Tylko dzięki nim w obecnej sytuacji nie była jeszcze tak całkowicie w czarnej dupie.
Zaraz po wyjściu z kamienicy udało jej się zatrzymać taksówkę, a kiedy wsiadła, poprosiła kierowcę o zawiezienie jej do któregoś z hoteli w pobliżu lotniska Charles de Gaulle.
Hotel Ibis nie był może najtańszy, ale wprost idealny, jeżeli chodziło o lokalizację. Gdyby nie okoliczności, zapewne doceniłaby zarówno czystość, wygodę, jak i dostępne na miejscu restauracje. Na szczęście w łazience stał komplet kosmetyków, bo w tym całym szale do walizki wrzuciła nawet jakieś spodenki Maxa, za to nie miała ani szamponu, ani pasty czy szczoteczki do zębów.
Była jak w transie. Jej głowa szalała, ale serce, o dziwo, zamarło bez jakichkolwiek emocji. Wiedziała jednak, że to tylko kwestia czasu. Teraz priorytetem było dostać się do domu w Polsce.
Jej telefon rozdzwonił się już w taksówce. Była przekonana, że Max ubierał się w pośpiechu, aby ją dogonić, a kiedy wybiegł na zewnątrz i nie miał pojęcia, gdzie jej szukać, zaczął dzwonić. Nie mogąc znieść w kółko powtarzającego się dźwięku, zablokowała jego numer.
Teraz, dwa tygodnie później, szła ulicami Pomorzan, dzielnicy, w której się wychowała, i zastanawiała się, czy nie popełniła błędu. Właściwie była pewna, że popełniła ich wiele, ale największym było porzucenie wszystkiego, co dawało jej stabilizację i samodzielność, dla kogoś, kogo tak naprawdę wcale nie znała. Trudno więc było mieć do niego pretensje.
Wolnym krokiem weszła z ulicy Boryny w Jagny i skierowała się do małego parku. Z przyjemnością usiadła na jednej z ławek i przyglądała się z rzadka mijającym ją ludziom. Zamknęła na chwilę oczy i wsłuchiwała się w dochodzące dźwięki. Starała się skupić uwagę jedynie na tych kojących – szumie drzew i śpiewie ptaków. Przez chwilę poczuła, jak myśli w jej głowie się wyciszyły, ale niestety nie trwało to długo. Natrętne głosy szybko jednak przedarły się przez medytacyjny stoicyzm.
Zdecydowanie musiała coś zrobić ze swoim życiem. Do Paryża nie było już powrotu. Do relacji z Maxem również. On też wyraźnie odpuścił. Po milionie wysłanych jej wiadomości, od przepraszających za coś, czego rzekomo nie zrobił, po wściekłe pretensje i błagania, aby dała jakikolwiek znak życia, chyba się poddał.
Kiedy wyjeżdżała z Izą do Grecji, zanim rozpętało się całe szaleństwo związane z jej przyjaciółką, postanowiła, że zbuduje sobie nowe życie. Ten babski wyjazd miał być początkiem, a stał się końcem wszystkiego, co znała i traktowała jako pewnik.
Teraz nie chciała już robić żadnych planów, ale nie wyobrażała sobie, że wróci do starych nawyków – bierności, składania własnego losu w ręce innych osób oraz ciągłej obawy przed jakimikolwiek zmianami.
Tylko co miałaby, do cholery, ze sobą zrobić?
1 Poproszę o rachunek
3
– Ciocia Mary przyjeżdża – oznajmiła chłodno Zofia.
Kiedy Magda w końcu zdecydowała się wrócić do domu, matka zajęta była wycieraniem z kurzu poustawianych w witrynie filiżanek, szklanek i kieliszków. Zofia jak zwykle udawała, że nic się wcześniej nie stało. W tym domu problemy zwyczajowo zamiatano pod dywan.
Na zewnątrz idealna rodzina – pomyślała z ironią Magda. Tymczasem ojciec dał się wykastrować dla świętego spokoju, córka w wieku trzydziestu pięciu lat nie miała domu, pracy ani grosza na koncie, a matka udawała, że jest królową angielską, która dla utrzymania dziwacznie rozumianej opinii na własny temat zdolna była do ścięcia kilku głów, nawet tych z najbliższej rodziny. Hiacynta Bucket przy Zofii wypadałaby raczej jak Pani Doubtfire.
– Jaka Mary? Marysia Kozłowska – burknął Andrzej zza jakiejś książki, za którą się chował, udając, że czyta. W takich momentach Zofia zwykle dawała mu spokój.
– Tyle lat mieszka w Stanach, że miała prawo dostosować nazwisko do tamtejszego języka. Teraz nazywa się Mary Kozlovsky. Pamiętasz ją, Madziu, prawda?
– Miałam dwa latka, kiedy była u nas ostatnio. Trudno, żebym cokolwiek pamiętała z tego okresu – burknęła Magda.
– Nie przesadzaj. Ciocia przywiozła ci wtedy tyle wspaniałych prezentów i te sukieneczki… W Polsce nie można było dostać takich wspaniałości. Na pewno coś z tego pamiętasz.
Ojciec spojrzał na Magdę zza okularów rozbawionym wzrokiem.
– Oczywiście, że pamięta, zwłaszcza te sukieneczki, prawda, Magdusiu? – powiedział z przekąsem.
Magda przezornie postanowiła milczeć. Wiedziała, jaki będzie dalszy temat rozmowy. Mieszkanie jej rodziców znajdowało się na jednym ze szczecińskich blokowisk z wczesnych lat osiemdziesiątych. Trzy pokoje, kuchnia i wspólna łazienka z toaletą zajmowały sześćdziesiąt metrów kwadratowych piątego piętra w wieżowcu ze śmierdzącym zsypem. W porównaniu z przeszło stumetrowym mieszkaniem Maxa, zlokalizowanym w pięknej paryskiej kamienicy, w Dzielnicy Łacińskiej, pełnej kawiarenek i księgarń, mieszkanie Zofii i Andrzeja Jakubowskich wypadało dość mizernie. Ale przez wiele lat było jej domem. To w nim się wychowała i czuła do niego sentyment. Biorąc jednak pod uwagę trzy mieszkające w nim dorosłe osoby, ugoszczenie ciotki z Ameryki mogło stanowić niewielki problem. Rodzice zajmowali swoją sypialnię, Magda dawny pokój, który obecnie był nazywany gościnnym, a jedyne wolne miejsce do spania stanowił rozkładany narożnik w salonie.
– Mary musi mieć wygodnie, z racji wieku oczywiście. – Zofia spojrzała wymownie na Magdę, której ciarki przeszły po plecach.
Czasami odnosiła wrażenie, że matka czyta jej w myślach.
– I? – zapytała, właściwie znając już odpowiedź.
– I będziesz się musiała przenieść do salonu – zawyrokowała Zofia, wracając do czyszczenia porcelany.
Magda westchnęła. Gdyby miała pracę i pieniądze…
– No, to w takim razie postanowione. Tylko nie snuj mi się przy ciotce jak ta zjawa. Jeszcze pomyśli, że mam córkę w depresji – kontynuowała matka.
W czarnej dupie… naprawdę jestem w czarnej dupie – jęknęła w myślach Magda.
***
Mary Kozlovsky, czy jak jej zapisano w akcie urodzenia – Maria Kozłowska, wyjechała do Stanów Zjednoczonych za swoim amerykańskim snem pod koniec lat siedemdziesiątych, a sposób, w jaki jej się to udało, zważywszy na ówczesną sytuację polityczną w kraju oraz problemy z otrzymaniem paszportu i wizy, zwłaszcza do krajów zgniłego Zachodu, nawet w kręgach rodzinnych stanowił tajemnicę.
Podobno pewnego dnia Maria, mając zaledwie dwadzieścia sześć wiosen, oświadczyła, że wyjeżdża, a następnego po prostu zniknęła. Dopiero po kilku latach, z przesłanej kartki z jakimś krajobrazem przedstawiającym stan Montana czy Kolorado, tego nikt nie wiedział, bo nikt nie miał dostępu do internetu w owych czasach, pozostała w Polsce rodzina dowiedziała się, gdzie przebywała kobieta. Kartka była wyjątkowo kolorowa, co biło po oczach w konfrontacji z szarością ówczesnej Polski, i przedstawiała widok skalistych gór, a u ich podstawy mieniło się błękitem jakieś jezioro. W lewym rogu widniał napis „United States” i amerykańska flaga. Roman, jeden z wujków Magdy, wtedy nauczyciel geografii, wiedzę w tej materii miał dużo większą niż reszta krewnych, od razu rozpoznał, z jakiego zakątka świata przyszła wieść od buńczucznej Marii, bo tak o niej wtedy myślano.
– Imperialistyczny wróg skusił ją coca-colą – stwierdził wujek Wiesław, cytując propagandowe hasła, zagorzały fan, jak mówi obecna młodzież, ówczesnego systemu. I taka opinia na temat Mary krążyła przez wiele lat.
Może też dlatego przez dekady ciotka odzywała się rzadko, a osobiście pojawiła tylko raz, dokładnie w drugie urodziny Magdy. Wieść niosła, że wyglądała na taką, której się bardzo dobrze powodziło, chociaż o swoim życiu w Ameryce za dużo opowiadać nie chciała. Przyznała jednak, że poleciała tam za niejakim Antonim Marszyńskim, rzekomo cudnej urody młodzieńcem, poznanym jeszcze w Polsce. Antoni był artystą i wyłącznie za oceanem widział światło dla swego talentu i kreatywności. Ponieważ ich związek przeżywał renesans, ciotka wracać do kraju przodków nie zamierzała. Nie wiadomo więc było, czy teraz zmieniła zdanie, czy była to jedynie kolejna kurtuazyjna wizyta.
Kobieta, która dwa dni później weszła z wdziękiem do mieszkania Jakubowskich, charyzmą i energią mogłaby zawstydzić całą pielgrzymkę młodych ludzi, śpiewających ku czci Pana. Była pełna wdzięku, ale i babcinego ciepła. Co prawda szeroki uśmiech pogłębiał jej zmarszczki na twarzy, lecz biły od niej pewność siebie i entuzjazm, którego Magda od razu jej pozazdrościła. Ciotka miała siedemdziesiąt jeden lat, ale osobowość i ikrę nastolatki.
– Moja dziecina. – Ściskała Magdę i całowała raz za razem, stojąc na palcach.
Mary miała zaledwie około stu pięćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, szczupłą sylwetkę i farbowane na blond włosy do ramion. Już na pierwszy rzut oka różniła się od przeciętnego polskiego emeryta nie tylko sposobem ubierania, ale także budową ciała i sprawnością fizyczną osoby, która wyraźnie dbała o figurę. Wyglądała przy tym jak jedna z wielu artystek, które Magda poznała w Paryżu. Wielobarwna marynarka, dopasowane spodnie, fantazyjny szal i skórzane kozaki stanowiły wyróżnik na tle białych ścian mieszkania Jakubowskich oraz idealnie charakteryzowały artystyczną duszę Marii, o której cała rodzina zwykle niepochlebnie opowiadała. Do tego z uszu zwisały jej dziwaczne kolczyki, składające się z dwóch kół wyłożonych spiralnie różowymi i żółtymi koralikami, które dalej przechodziły w trzy, powiązane jak snopki z frędzlami, różowe sznurki.
– Jak ty wyrosłaś. Jesteś przepiękną kobietą. – Szczerze zachwycała się Magdą, co działało jak miód na złamane i sterane serce dziewczyny.
Pierwsze powitanie starsi Jakubowscy odbyli już na lotnisku w Berlinie, skąd odebrali Mary. Jedyną osobą niewyściskaną i niewycałowaną pozostała więc tylko Magda.
Przed przylotem Mary zaznaczyła, iż chciałaby spotkać się wyłącznie z Zofią, dla której była kuzynką ze strony siostry jej matki. Chociaż dzieliło je jedenaście lat różnicy, najlepiej się z nią dogadywała. Dla Magdy stwierdzenie to było kompletnie niezrozumiałe, ponieważ własną matkę znała od urodzenia i nie wyobrażała sobie, aby ktoś mógł o niej kiedykolwiek mówić w kategorii „porozumienia”, ale widocznie ciotka miała krótką pamięć, a i resztę wspomnień być może przykrył kurz z tego Kolorado czy Montany.
Achom i ochom nie było końca. Zofia, trajkotając jak nastolatka, z dumą pokazywała całe swoje sześćdziesiąt metrów kwadratowych domostwa, a Andrzej standardowo wycofał się do living roomu, jak go niespodziewanie nazwała jej matka. Magda z ojcem przyjęli ten nagły popis językowy z lekkim uniesieniem brwi, ponieważ jedynym obcym językiem, jakim kiedykolwiek władała Zofia, był rosyjski, i to na poziomie mocno podstawowym, którego z miernym skutkiem wyuczyli ją w szkołach.
Mary, pomimo całej swojej charyzmy i ekspresji, okazała się wyjątkowo powściągliwa w opowieściach dotyczących własnego życia w Ameryce, pomimo wielu starań Zofii i próbach ciągnięcia jej za język. Jedyne więc, czego się dowiedzieli przy powitalnym obiedzie, to tego, iż po przybyciu do Stanów Zjednoczonych miłość Mary i Antoniego Marszyńskiego wybuchła z mocą wręcz wulkanu. Nieskrępowani żadną sytuacją polityczną i związaną z nią cenzurą mogli tworzyć dzieła wybitne, które pokazywane były w wielu galeriach. Przebyli większą część tego wspaniałego kraju, odwiedzili miejsca tak piękne, że żadne zdjęcia ani obrazy nie były w stanie oddać ich pełni, ale ostatecznie osiedli w Nowym Jorku, gdzie spędzili piękne lata pośród miejscowej bohemy. Reprezentowana przez to środowisko pogarda dla konwenansów, dla ekscentrycznej i wiecznie zbuntowanej Mary działała jak miód na jej serce oraz duszę i sprawiała, że jej kreatywność przekładała się na nieszablonowe projekty. W przeciwieństwie do Antoniego, który z każdym rokiem stawał się coraz mniej ekspresyjny i produktywny. Dzisiejsze pokolenie powiedziałoby, że stracił na zasięgach, a że nie były to czasy, kiedy łatwo sprzedawało się awantury i skandale, jego popularność, pomimo wielkiej wcześniej estymy, zmalała do poziomu wielce go niesatysfakcjonującego. To powodowało napięcia w ich jeszcze do niedawna udanym związku i przełożyło się na decyzje Mary o definitywnym jego zakończeniu. Na tej części swojego życia ciotka zakończyła opowieść.
Reszta dnia upłynęła całej rodzinie na biesiadowaniu przy suto zastawionym stole, czego oczywiście dopilnowała pani domu, oraz na relacjach dotyczących losów zarówno Jakubowskich, jak i pozostałych, ale nieobecnych członków rodziny.
– A ty, moje dziecko, masz męża, dzieci? Chciałabym ich poznać – powiedziała z uśmiechem Mary.
– Magda jest tak wybredna, że przegania każdego adoratora. – Zofia nie dopuściła córki do głosu. – W dodatku bardzo źle ich wybiera. Teraz uciekła przed jednym z Paryża. Wyobrażasz sobie? Takie piękne miasto. Niebezpieczne, owszem, ale pełne możliwości.
Magda zacisnęła szczęki tak mocno, że usłyszała zgrzytanie własnych zębów. Niekonsekwencja matki w tym, co mówiła jej i teraz ciotce, raziła w uszy.
– A kim jest ten młodzieniec, przed którym uciekłaś, i co takiego zrobił? – Mary wyciągnęła rękę nad stołem i dotknęła dłoni Magdy.
– Nie mamy pojęcia. Podobno jest prywatnym detektywem, szuka chyba zaginionych dzieł sztuki. Nawet robił to w Grecji, gdzie Magda poleciała ze swoją przyjaciółką. A ta dziewucha okazała się…
– Magda chyba umie mówić? – Mary przerwała tyradę Zofii i spojrzała ciepło na dziewczynę.
– No… to trochę prawda – wydukała Magda, która nie miała najmniejszej ochoty na zdawanie relacji ze swojej greckiej tragedii ani tym bardziej opowiadanie o telefonie niejakiej Pauli Antkowiak, żmii, która ukradła jej miłość życia. Tylko czy można nazwać miłością życia mężczyznę, który spotykał się jednocześnie z dwiema kobietami. A może było ich więcej?
– Jest detektywem? – Ku zaskoczeniu dziewczyny, z tych kilku dość ciekawie zapowiadających się dla każdego słuchacza informacji, ciotka zaakcentowała wyłącznie jedną, w dodatku najmniej istotną według Magdy.
– Tak. Kiedyś był policjantem, ale jego najlepszy klient i obecnie przyjaciel namówił go do zmiany profesji. Mam wrażenie, że spełnia się w tym, co robi, i podobno jest świetny.
– No, dość tych rozmów o romansach. Pora na deser.
Chociaż raz Magda była zadowolona z apodyktyczności matki, która uwolniła ją od konieczności opowiadania o swoich miłosnych perypetiach. Ze spojrzenia ciotki wywnioskowała jednak, że to nie był koniec pytań. Mary zaplanowała kilkudniowy pobyt w ich domu, a więc i szansa na rozmowę, bez obecności wszechwiedzącej Zofii, na pewno się trafi. Chociażby przy okazji konieczności zakupów czy załatwienia jakichś formalności. A w tak niewielkim mieszkaniu trudno będzie się ukryć.