Sokoli spadek - Szubert Agnieszka - ebook
NOWOŚĆ

Sokoli spadek ebook

Szubert Agnieszka

0,0

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Spadek po ekscentrycznej ciotce z Ameryki? Brzmi jak
marzenie. Do chwili, gdy w pakiecie dostajesz pazerną
rodzinę, zaginioną rzeźbę i mafię, która bardziej przypomina
kabaret niż zorganizowaną grupę przestępczą.

Magda Jakubowska wraca z Paryża ze złamanym sercem, gotowa
zacząć życie od nowa. Zamiast spokoju czeka na nią jednak ciotka
Mary – charyzmatyczna krewna z Ameryki, ikona rodzinnych
mitów, której życie owiane było dotąd tajemnicą. Kiedy
cioteczka niespodziewanie odchodzi z tego świata, pozostawia po
sobie niedokończoną historię miłosną, zagadkę pewnej figurki
i pytanie, które rozpala rodzinne apetyty: kto odziedziczy jej
majątek?

W grze o potencjalny spadek do akcji wkracza rodzina mająca
więcej energii niż zdrowego rozsądku, włoska mafia, która zamiast
strachu wzbudza raczej ból głowy, i były chłopak Magdy – gotów
ją odzyskać, nawet za cenę własnego zdrowia psychicznego.

„Sokoli spadek” to pełna zwrotów akcji historia o tym, że nie ma
takiej intrygi, której nie dałoby się jeszcze bardziej skomplikować...
najlepiej z humorem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

– Masz ja­kieś plany na dzi­siaj? – za­py­tała Zo­fia, sma­ru­jąc ma­słem kromkę ciem­nego chleba.

Magda nie od­po­wie­działa od razu. Każ­dego ranka pró­bo­wała zna­leźć coś po­zy­tyw­nego w sy­tu­acji, w którą się wpa­ko­wała – na wła­sne ży­cze­nie. Matka jak zwy­kle ni­czego jej nie uła­twiała.

Dziew­czyna ro­zej­rzała się po po­koju ro­dzin­nego domu. Ma­jowe słońce le­ni­wie prze­ni­kało przez ro­lety ja­dalni i rzu­cało świa­tło na suto za­sta­wiony stół, przy­kryty bia­łym ob­ru­sem z drob­nym kwia­to­wym wzo­rem. Wi­dok iście kró­lew­ski.

Kto by po­my­ślał, że sie­dzimy w domu Ja­ku­bow­skich, a nie Wind­so­rów – par­sk­nęła w my­ślach, nie ma­jąc od­wagi na gło­śne wy­ra­że­nie swo­jego na­stroju.

Pa­trząc na wy­bór pro­duk­tów i ich ilość, można by po­my­śleć, że do­mow­nicy za chwilę ugosz­czą przy­naj­mniej po­łowę są­sia­dów z bu­dynku, w któ­rym miesz­kali – kosz ze świe­żym pie­czy­wem, za­równo ciem­nym, jak i ja­snym, do tego cro­is­santy, ta­lerz z co naj­mniej pię­cioma ro­dza­jami wę­dlin, de­ska pełna se­rów, słoik ulu­bio­nego dżemu jej ojca, dzba­nek z her­batą, mały ta­le­rzyk z po­kro­joną w pla­sterki cy­tryną i oczy­wi­ście pa­tera z se­zo­no­wymi owo­cami. Magda za­sta­na­wiała się, po co jej matka każ­dego ranka za­sta­wiała stół taką ilo­ścią je­dze­nia, skoro byli tylko we troje. Jej oj­ciec pił rano kawę i zja­dał wy­łącz­nie cro­is­santa po­sma­ro­wa­nego po­wi­dłami, tru­skaw­ko­wymi lub śliw­ko­wymi. Zo­fia re­gu­lar­nie uty­ski­wała na te­mat jego zdro­wia, które z wie­kiem nie­wąt­pli­wie co­raz bar­dziej da­wało mu się we znaki. Magda za­uwa­żyła, że ostat­nio oboje bar­dzo się po­sta­rzeli.

Jej ostat­nie przy­gody sprzed kilku mie­sięcy, w które po­cząt­kowo bez swo­jej zgody i wie­dzy zo­stała wplą­tana, a po­tem już z pełną pre­me­dy­ta­cją sama brnęła co­raz da­lej, też od­ci­snęły na nich piętno. Na szczę­ście ni­gdy nie opo­wie­działa im wszyst­kich szcze­gó­łów tych wy­da­rzeń. Gdyby to zro­biła, nie­chyb­nie oboje do­sta­liby wy­lewu, za­wału albo obu tych nie­szczęść jed­no­cze­śnie.

Wbrew temu, co można by po­my­śleć, Mag­da­lena Ja­ku­bow­ska nie była żądną przy­gód po­dróż­niczką ani nur­kiem ja­ski­nio­wym czy na­wet stra­ża­kiem. Pół roku wcze­śniej wszystko w jej ży­ciu wy­glą­dało zu­peł­nie ina­czej. Jako trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia urzęd­niczka pro­wa­dziła usta­bi­li­zo­waną, choć nie­zbyt eks­cy­tu­jącą co­dzien­ność. Praca, choć mało am­bitna i nie­zbyt do­brze płatna, za­pew­niała jej sa­mo­dziel­ność fi­nan­sową, a je­dyne chwile do­star­cza­jące ad­re­na­liny wią­zały się z ob­sługą klien­tów, któ­rym po raz ko­lejny tłu­ma­czyła za­wi­ło­ści lo­kal­nego prawa.

Po­dob­nie było w ży­ciu pry­wat­nym – od czte­rech lat miesz­kała ze swoim part­ne­rem, któ­rego kan­dy­da­tura na męża była wła­ści­wie prze­są­dzona. Może nie czuła przy nim po­ry­wów na­mięt­no­ści, ale był roz­sąd­nym wy­bo­rem, co zgod­nie po­twier­dzali za­równo ona, jak i jej ro­dzice. Zresztą i tak nie miała in­nej opcji. Wia­nu­szek ad­o­ra­to­rów nie śpie­wał se­re­nad pod jej oknem, a po­nie­waż rzadko wy­cho­dziła z domu, po­zna­nie ko­go­kol­wiek gra­ni­czyło z cu­dem.

Jej ży­cie spo­łeczne ogra­ni­czało się do spo­ra­dycz­nych spo­tkań z przy­ja­ciółką, z którą mimo rzad­kich roz­mów łą­czyło po­czu­cie bli­sko­ści i szcze­ro­ści. I choć nie mo­gła po­wie­dzieć, że try­skała szczę­ściem, to czuła się nie­za­leżna i w miarę pewna ju­tra. Poza tym kto w dzi­siej­szych cza­sach pro­mie­nieje ra­do­ścią? Wy­star­czy spoj­rzeć na miny prze­chod­niów na uli­cach. Magda nie wy­róż­niała się więc na tle in­nych lu­dzi, wio­dą­cych zwy­czajne ży­cie w wiel­kim mie­ście.

Aż do tego dnia, w któ­rym wszystko dia­me­tral­nie się zmie­niło. Do tam­tej chwili Magda mo­gła nie try­skać szczę­ściem, ale jej ży­cie było prze­wi­dy­walne, sta­bilne i upo­rząd­ko­wane – miała stałą pracę, pewną przy­szłość u boku roz­sąd­nego męż­czy­zny i żad­nych więk­szych nie­spo­dzia­nek na ho­ry­zon­cie. Jed­nak los naj­wy­raź­niej uznał, że zbyt długo żyła w bez­piecz­nej ru­ty­nie i po­sta­no­wił po­ka­zać jej, jak wy­gląda praw­dziwy chaos. I by­naj­mniej nie cho­dziło o szczę­śliwy los na lo­te­rii, spa­dek z Ame­ryki czy od­kry­cie, że jest je­dy­nym ży­ją­cym po­tom­kiem któ­rejś z ro­dzin kró­lew­skich. Nie! Jej ży­cie nie tylko kom­plet­nie wy­wró­ciło się do góry no­gami, ale jesz­cze z niej za­drwiło, skru­pu­lat­nie ni­we­cząc ja­kie­kol­wiek plany na spo­kój i nor­mal­ność.

Naj­pierw jej nie­do­szły na­rze­czony po­sta­no­wił, że je­dyny wę­zeł, jaki za­mie­rza za­wią­zać, może do­ty­czyć wy­łącz­nie mar­ko­wego kra­wata. W ra­mach ma­rzeń o no­wym, lep­szym ży­ciu po­sta­no­wił bo­wiem udać się na drugi ko­niec świata. Nie­stety, w tej fan­ta­stycz­nie ro­ku­ją­cej przy­szło­ści za­bra­kło miej­sca dla Magdy, o czym oznaj­mił jej przy ko­la­cji, w wy­kwint­nej re­stau­ra­cji, w obec­no­ści wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych go­ści. To miał być dla niego wie­czór bez łez i bab­skich hi­ste­rii, bo te wy­bit­nie psuły mu hu­mor i nie pa­so­wały do jego no­wych pla­nów.

Zroz­pa­czona Magda, za na­mową je­dy­nej przy­ja­ciółki, dała się sku­sić na bab­ski wy­pad do Gre­cji. Miała na­dzieję, że jej dra­maty i smutki po­słusz­nie po­zo­staną w Pol­sce, a ona ode­tchnie, od­re­aguje i może na­wet sama za­pla­nuje swoje nowe ży­cie. Ka­ta­strofa, która po­sta­no­wiła się jej kur­czowo ucze­pić, po­je­chała jed­nak ra­zem z nią na te nie­szczę­sne wa­ka­cje i spra­wiła, że w Gre­cji było już tylko go­rzej.

Iza nie­ocze­ki­wa­nie dla Magdy znik­nęła – po­cząt­kowo zgod­nie z wła­snym pla­nem, o któ­rym nie miała za­miaru ni­kogo in­for­mo­wać, po­tem jed­nak i jej sy­tu­acja wy­mknęła się spod kon­troli. Znik­nię­cie stało się więc wy­jąt­kowo sku­teczne, nie­odwo­łalne i na wieki.

Tym­cza­sem po­znany na miej­scu przy­stoj­niak, który przed­sta­wił się jako Ma­xi­mi­lien Mar­czak – w po­ło­wie Po­lak, w po­ło­wie Fran­cuz – za­ofe­ro­wał Mag­dzie zu­peł­nie bez­in­te­re­sowną po­moc w od­na­le­zie­niu przy­ja­ciółki. Nie­stety, ku jej roz­pa­czy, naj­pierw oka­zał się kłamcą, a po­tem, w tym ca­łym ba­ła­ga­nie, ona sama stra­ciła dla niego głowę.

To było istne sza­leń­stwo – za­gi­nione dzieła sztuki, wło­ska ma­fia, grecki po­ten­tat z po­wią­za­niami z tak zwa­nym pół­świat­kiem i… ko­niec koń­ców Magda wró­ciła do Pol­ski bez Izy. Wbrew wła­snej woli zo­stała wcią­gnięta w wir zda­rzeń, któ­rych zwy­kły zja­dacz chleba nie do­świad­czyłby na­wet przez dwie­ście lat ży­cia.

Nie ma jed­nak tego złego, co by na do­bre nie wy­szło. Magda do­stała od losu so­lidną lek­cję po­kory i po­rząd­nego kop­niaka na otrzeź­wie­nie, dzięki czemu w końcu spoj­rzała na swoje ży­cie z zu­peł­nie in­nej per­spek­tywy – tej bar­dziej re­ali­stycz­nej i, nie­stety, dość gów­nia­nej.

Jej były zwią­zek prze­stał wy­glą­dać tak ide­al­nie, jak kre­owała go w swo­jej gło­wie, a co za tym idzie, roz­pacz po nim jakby zma­lała. Zwłasz­cza że na ho­ry­zon­cie błysz­czała jej po oczach apa­ry­cja no­wego amanta, po­zna­nego w Gre­cji.

Dłu­go­let­nia przy­jaźń z Izą oka­zała się jed­no­stronna i nie do końca bez­in­te­re­sowna, a Magda mu­siała wresz­cie przy­znać, że jest na­iwna jak dziecko, daje się wy­ko­rzy­sty­wać i kom­plet­nie nie ra­dzi so­bie z wła­sną matką. Cho­ciaż to ostat­nie wie­działa wła­ści­wie od dawna.

– Magda, py­ta­łam, co bę­dziesz dzi­siaj ro­bić?

– Nie mam po­ję­cia. Może po­szpe­ram w in­ter­ne­cie i po­szu­kam pracy? – Dziew­czyna dźgała wi­del­cem ka­wa­łek sera. Oczami wy­obraźni wi­działa ko­goś zu­peł­nie in­nego na tej por­ce­la­nie i tym bar­dziej ocho­czo wbiła sztućce w je­dze­nie.

– Tro­chę opor­nie ci to idzie, moje dziecko. – Matka skoń­czyła roz­sma­ro­wy­wać z na­masz­cze­niem ma­sło i z kur­tu­azją wy­cią­gnęła wi­de­lec w kie­runku de­ski z wę­dli­nami. – Może po­win­naś spró­bo­wać w swo­jej daw­nej pracy? Tam by­łaś sza­no­wana i ce­niona. Na pewno ża­łują, że ode­szłaś.

Magda wes­tchnęła. Bar­dzo nie chciała za­czy­nać tego te­matu, po­nie­waż wał­ko­wały go już co naj­mniej kil­ku­krot­nie, a po­nadto dys­ku­sja z matką wy­glą­dała jak roz­mowa głu­chego ze śle­pym. Zo­fia miała bo­wiem za­wsze je­dyne słuszne ar­gu­menty i wsłu­chi­wała się wy­łącz­nie w brzmie­nie wła­snego głosu. Można było po­wie­dzieć, że główne motto, któ­rym kie­ro­wała się jej matka, po­winno brzmieć: „Sza­nuj zda­nie roz­mówcy, pod wa­run­kiem że jest ta­kie jak twoje”.

– Wła­ści­wie to nie ro­zu­miem, dla­czego ją rzu­ci­łaś. Mo­głaś prze­cież wziąć ja­kiś urlop bez­płatny albo coś in­nego. Na pewno po­szliby ci na rękę – kon­ty­nu­owała nie­zra­żona matka.

Oj­ciec jak zwy­kle się nie od­zy­wał. Przez lata mał­żeń­stwa z tą ko­bietą jego in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy wy­ćwi­czony zo­stał do gra­nic per­fek­cji, a je­dy­nym tego ce­lem było utrzy­ma­nie świę­tego spo­koju albo… nie­tra­fie­nie za kratki. Po­dobno an­tro­po­lo­dzy twier­dzą, że za­kaz za­bi­ja­nia człon­ków wła­snej spo­łecz­no­ści to ce­cha, która łą­czyła przez wieki wszyst­kie kul­tury. W tym domu nie było to już aż tak oczy­wi­ste.

– Mamo, już o tym roz­ma­wia­ły­śmy. – Magda prze­wró­ciła oczami. Za­czy­nała tra­cić resztki ape­tytu, jaki po­czuła pierw­szy raz od dłu­giego czasu.

– Czyżby? Nie przy­po­mi­nam so­bie. Od dwóch ty­go­dni, od­kąd wró­ci­łaś z Pa­ryża i za­le­głaś na ka­na­pie w swoim… na­szym po­koju go­ścin­nym, pra­wie się nie od­zy­wasz.

– To kie­dyś był mój po­kój i chyba mam prawo sko­rzy­stać z po­mocy wła­snych ro­dzi­ców, za­nim so­bie cze­goś nie znajdę i nie stanę na nogi?

– Nie dra­ma­ty­zuj, moja panno. Mia­łaś świetną pracę oraz stały do­chód i wszystko zmar­no­wa­łaś.

Magda odło­żyła wi­de­lec na ta­lerz, spoj­rzała na nie­tkniętą ka­napkę, którą so­bie przy­go­to­wała, i po­li­czyła w my­ślach do dzie­się­ciu. Przez chwilę w po­koju pa­no­wała ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie dźwię­kiem stu­ka­nia sztuć­ców o por­ce­lanę.

Całe szczę­ście, że my­śli po­zo­stają wy­łącz­nie w na­szych gło­wach i nikt nie może ich usły­szeć – po­my­ślała.

– Po pierw­sze, nie wzię­łam bez­płat­nego urlopu, bo mój prze­ło­żony się na niego nie zgo­dził – ode­zwała się w końcu. – Po dru­gie, nie mogę tam tak po pro­stu wró­cić, po­nie­waż przy­jęli ko­goś na moje miej­sce. Urząd Mia­sta to nie jest pry­watna firma. Obo­wią­zują pewne pro­ce­dury do­ty­czące za­trud­nia­nia pra­cow­ni­ków, kon­kursy ofert i tak da­lej. A po trze­cie, je­żeli wam prze­szka­dzam, to nie ma sprawy, po­szu­kam so­bie ja­kie­goś przy­tułku albo za­miesz­kam pod mo­stem, bo w tej chwili nie stać mnie na wy­na­jem.

Pró­bo­wała się nie roz­pła­kać, po­nie­waż ostat­nio za czę­sto się roz­kle­jała. Prze­cho­dziła trudny okres. Max, któ­rego po­znała w Gre­cji, stał się jej wy­jąt­kowo bli­ski. Kiedy wy­szło na jaw, że tak na­prawdę jest pry­wat­nym de­tek­ty­wem, który na zle­ce­nie swo­jego klienta szuka szki­ców skra­dzio­nych przez Izę, nie zo­sta­wił jej sa­mej z tym cha­osem. Do końca po­ma­gał jej po­skła­dać w ca­łość ba­ła­gan, któ­rego na­ro­biła przy­ja­ciółka, i wspie­rał ją, gdy przy­szło jej zmie­rzyć się z wia­do­mo­ścią o jej śmierci. Oboje byli prze­ko­nani, że szkice za­gi­nęły bez­pow­rot­nie i ni­gdy już ich nie od­zy­skają. Jed­nak Iza, mimo swo­jej chci­wo­ści, oka­zała się prze­zorna i – co za­ska­ku­jące – ufała Mag­dzie. Jesz­cze przed swoim znik­nię­ciem prze­słała jej te skra­dzione dzieła pro­sto do domu w Pol­sce. Magda otrzy­mała tę prze­dziwną prze­syłkę do­piero po po­wro­cie.

Na szczę­ście za­trzy­mała wi­zy­tówkę Maxa. Wra­ca­jąc z Gre­cji, była pewna, że ni­gdy wię­cej go nie spo­tka, ale los miał wo­bec niej inne plany. Dzięki paczce od nie­ży­ją­cej już przy­ja­ciółki wkrótce znów zna­la­zła się w sa­mym cen­trum wy­da­rzeń – tym ra­zem w Pa­ryżu.

Po­cząt­kowo miał to być je­dy­nie krótki po­byt – oka­zja, by po­znać Maxa w co­dzien­nym ży­ciu i zo­ba­czyć, kim jest poza ta­jem­ni­czym de­tek­ty­wem. Spo­tkała też jego przy­ja­ciół, a zwłasz­cza Fi­lipe Ca­lado, naj­lep­szego klienta, któ­remu to wła­śnie Iza wy­kra­dła szkice. Z cza­sem jed­nak zdała so­bie sprawę, że jej uczu­cia do Maxa to nie tylko chwi­lowe za­uro­cze­nie. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie się w nim za­ko­chała.

Nie było więc za­sko­cze­niem, że po­wrót do Pol­ski stał się emo­cjo­nal­nym rol­ler­co­aste­rem. Gdzieś w tle znów sły­szała chi­chot losu. Pa­trząc na minę Maxa, kiedy od­wiózł ją na lot­ni­sko, była pewna, że czuł do­kład­nie to samo. Oboje byli kom­plet­nie za­ła­mani, choć żadne z nich nie po­tra­fiło się do tego przy­znać.

Magda zna­la­zła się w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Kur­so­wa­nie mię­dzy Szcze­ci­nem a Pa­ry­żem nie wcho­dziło w grę – ani od­le­głość, ani koszty prze­lo­tów na to nie po­zwa­lały. Jej praca rów­nież nie uła­twiała utrzy­my­wa­nia ta­kiej zna­jo­mo­ści. Wy­stu­ki­wali więc ca­łymi dniami SMS-y, a wie­czo­rami pro­wa­dzili dłu­gie roz­mowy przez te­le­fon, nie­rzadko do dru­giej lub trze­ciej w nocy.

Po mie­siącu wy­czer­pana z nie­wy­spa­nia i zde­spe­ro­wana po­sta­no­wiła zro­bić coś, na co jesz­cze przed wy­jaz­dem do Gre­cji ni­gdy sama by się nie od­wa­żyła – tym ra­zem z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli po­sta­no­wiła zbu­rzyć plan, który los przy­go­to­wał dla niej na ko­lejne lata. Plan, który do tej pory wy­da­wał się że­nu­jąco ni­jaki. Za­miast pod­po­rząd­ko­wać się temu, co prze­wi­dziano dla niej z góry, zde­cy­do­wała się na coś zu­peł­nie in­nego – świa­do­mie wpro­wa­dzić w swoje ży­cie kom­pletny chaos.

Nie­stety, ku jej za­sko­cze­niu, kie­row­nik w pracy z nie­zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie po­dzie­lił jej en­tu­zja­zmu. Nie chciał na­wet sły­szeć o bez­ter­mi­no­wym bez­płat­nym urlo­pie. Wła­ści­wie o ja­kim­kol­wiek urlo­pie. No cóż, naj­wy­raź­niej ni­gdy nie prze­żył pło­mien­nej mi­ło­ści.

Magda nie miała też pew­no­ści, czy znaj­dzie ja­kie­kol­wiek za­ję­cie w Pa­ryżu, bez zna­jo­mo­ści ję­zyka. Zdała so­bie więc sprawę, że utrzy­ma­nie wy­na­ję­tego w Szcze­ci­nie miesz­ka­nia bę­dzie rów­nie nie­re­alne, jak za­trzy­ma­nie pracy w urzę­dzie.

W swo­jej na­iw­no­ści li­czyła bo­wiem, że zo­stawi so­bie furtkę, gdyby Max oka­zał się dra­niem, uwo­dzi­cie­lem, oszu­stem na miarę Ka­li­babki czy ja­kimś se­ryj­nym mor­dercą stuk­nię­tych ko­biet. Cho­ciaż w przy­padku tej ostat­niej opcji ani miesz­ka­nie w Pol­sce, ani praca nie by­łyby jej już po­trzebne.

Max tak gor­li­wie i cie­pło za­pew­niał ją, że nie ma się czym mar­twić, że dwa ty­go­dnie póź­niej, w chłodny li­sto­pa­dowy po­ra­nek, stała w to­a­le­cie na lot­ni­sku w Ber­li­nie, pa­trząc w lu­stro i pu­ka­jąc się w głowę. W sa­szetce z do­ku­men­tami miała świa­dec­two pracy, obok niej le­żała spa­ko­wana wielka wa­lizka, a w dłoni trzy­mała bi­let w jedną stronę. Do dziś nie miała po­ję­cia, po co w ogóle za­brała to cho­lerne świa­dec­two pracy. Tak samo jak nie po­tra­fiła zna­leźć sen­sow­nego wy­ja­śnie­nia, dla­czego do reszty zdur­niała dla tego męż­czy­zny.

Gdyby żyła Iza, za­pewne ka­za­łaby jej się za­mknąć i pły­nąć z prą­dem, ła­pać szczę­ście, dać się po­nieść czy­stej pier­wot­nej chuci, czer­pać z ży­cia gar­ściami. Taka była jej przy­ja­ciółka. Zu­pełne prze­ci­wień­stwo Magdy. No tak, tylko do­kąd za­pro­wa­dziło ją to po­zy­tywne na­sta­wie­nie?

– Ty na­prawdę uwiel­biasz hi­ste­ry­zo­wać. Czy ja po­wie­dzia­łam, że nam prze­szka­dzasz? – rzu­ciła matka, wy­ry­wa­jąc Magdę z za­my­śle­nia. – Może jest i tro­chę cia­sno, ale prze­cież za­wsze chcia­łam dla cie­bie do­brze, có­reczko. Ty jed­nak ni­gdy mo­ich rad nie słu­cha­łaś. Bierz przy­kład z ojca. On nie kwe­stio­nuje mo­ich de­cy­zji, bo wie, że za­wsze mam ra­cję. Przy­naj­mniej po­tem nie po­peł­nia głu­pot. Prawda, ko­cha­nie? – Spoj­rzała kar­cą­cym wzro­kiem na męża, który zda­wał się jej w ogóle nie sły­szeć.

An­drzej Ja­ku­bow­ski był wspa­nia­łym ro­dzi­cem, cie­płym i tro­skli­wym, ale po­tra­fił wy­glą­dać jak ameba, kiedy było mu to na rękę. Magda była prze­ko­nana, że gdyby sy­tu­acja stała się pod­bram­kowa, padłby na zie­mię jak opos i uda­wał mar­twego.

– Poza tym nie pi­snę­łaś ani sło­wem, co się tak na­prawdę w tym Pa­ryżu wy­da­rzyło. Naj­pierw opo­wia­dasz o tym męż­czyź­nie z bły­skiem w oku, rzu­casz dla niego wszystko, le­cisz do wiel­kiego, nie­bez­piecz­nego mia­sta, a po­tem na­gle wra­casz, za­my­kasz się w po­koju i pła­czesz. My­ślisz, że ja tego nie sły­szę? Po no­cach przez to nie śpię i serce mi się kraje, jak wi­dzę, że moja có­reczka cierpi i mar­nuje swoją mło­dość na ja­kie­goś dra­nia, bo do­my­ślam się, że oka­zał się łaj­da­kiem nie­war­tym tego ca­łego wy­wra­ca­nia ży­cia do góry no­gami. I co ci te­raz zo­stało? Nie masz pracy ani miesz­ka­nia i tylko snu­jesz się za­puch­nięta. W ta­kim sta­nie ni­kogo so­bie nie znaj­dziesz.

Apo­dyk­tyczna i wiecz­nie kry­ty­ku­jąca Zo­fia nie­stety była mi­strzy­nią w dzia­ła­niu rze­komo w do­brych in­ten­cjach. Oczy­wi­ście wy­łącz­nie dla do­bra je­dy­naczki. I cią­gle szu­kała dla niej tej wy­jąt­ko­wej „par­tii”, z którą miała stwo­rzyć tak ide­alne ży­cie mał­żeń­skie, jak wiel­możni pań­stwo Ja­ku­bow­scy. Duma ca­łej ro­dziny. Czter­dzie­ści lat stażu i na­dal ra­zem. Wzór do na­śla­do­wa­nia. Magda są­dziła, że byli ra­czej jak para mo­dli­szek – co prawda oj­ciec, jako sa­miec, rolę re­pro­duk­cyjną już speł­nił, ale z ra­cji mno­go­ści ła­two do­stęp­nych pro­duk­tów spo­żyw­czych matka, jako sa­mica, nie po­trze­bo­wała go zja­dać dla za­pew­nie­nia so­bie skład­ni­ków od­żyw­czych. Poza tym nikt inny, przy zdro­wych zmy­słach, nie zniósłby tej ko­biety dłu­żej niż przez dobę.

– Nic się nie stało. Nie mam za­miaru opo­wia­dać ci o swo­ich pry­wat­nych spra­wach – burk­nęła Magda.

– Nie mów tak do mnie, moja panno! By­cie do­ro­słą wcale nie ozna­cza, iż wszystko ci wolno. Beze mnie oboje z oj­cem by­ście zgi­nęli, ale ty mnie ni­gdy…

Tego zda­nia i za­pewne ko­lej­nych Magda już nie usły­szała. W cza­sie ty­rady matki wstała od stołu, szyb­kim kro­kiem prze­szła do przed­po­koju, wło­żyła buty, chwy­ciła kurtkę i za­trza­sku­jąc z gło­śnym hu­kiem drzwi, wy­szła na ze­wnątrz na chłodne jesz­cze ma­jowe po­wie­trze.

Jed­nego była na ra­zie pewna – sie­działa w czar­nej dziu­rze po same uszy. Nie za­mie­rzała się jed­nak w niej urzą­dzać. O Nie! Nie­stety na ra­zie bra­ko­wało jej siły, aby co­kol­wiek zro­bić ze swoim ży­ciem i za­dbać, aby ni­gdy wię­cej ża­den męż­czy­zna w nim nie na­mie­szał.

Pierw­sza część tego, co po­wie­działa jej matka, była na­wet przy­jemna, ale Zo­fia uwiel­biała me­todę kija i mar­chewki. Naj­pierw da­wała jej do zro­zu­mie­nia, że ko­cha i trosz­czy się o nią, a na­stęp­nie w tym sa­mym zda­niu ga­niła za każdą sa­mo­dziel­nie pod­jętą de­cy­zję. Ni­gdy nie da­wała jej prze­strzeni na błędy, po­nie­waż każdy zo­stał za­uwa­żony i re­gu­lar­nie, z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami przez matkę przy­po­mi­nany. To spra­wiło, że Magda, na­wet jako do­ro­sła osoba, była wy­co­fana, za­kom­plek­siona i stała się swoim naj­więk­szym kry­ty­kiem. Max od razu to za­uwa­żył, ale po­tra­fił w prze­dziwny i jed­no­cze­śnie wspa­niały spo­sób mó­wić o każ­dej z jej cech jak o za­le­cie, a nie wa­dzie. Ow­szem, ga­nił ją za po­peł­niane głu­poty, zwłasz­cza te w Gre­cji. Jed­nak wtedy w pełni so­bie na to za­słu­żyła, po­nie­waż upar­cie na­ra­żała ich na nie­bez­pie­czeń­stwo. Po­tra­fił jed­nak za­uwa­żyć w niej coś, czego nie wi­dział chyba ża­den inny męż­czy­zna.

– I co z tego, kurwa? – po­wie­działa wście­kła na głos, zwra­ca­jąc uwagę mi­ja­ją­cego ją star­szego męż­czy­zny.

Dawno już nie prze­kli­nała. Wła­ści­wie to do mo­mentu tego nie­szczę­snego zda­rze­nia w Pa­ryżu. Tylko co tak na­prawdę się stało?

Spa­ce­ru­jąc ko­lej­nymi zna­nymi jej z dzie­ciń­stwa ulicz­kami, wró­ciła pa­mię­cią do „tego” dnia.

2

Pa­ryż, dwa ty­go­dnie wcze­śniej

Zde­cy­do­wa­nie nie po­winna od­bie­rać jego te­le­fonu. Ni­gdy! Nie bez ko­zery mówi się, że nie­wie­dza po­trafi być bło­go­sła­wień­stwem, a wie­dza prze­kleń­stwem. Może gdyby nie wci­snęła tej cho­ler­nej zie­lo­nej słu­chawki, da­lej by­łaby szczę­śliwa? Tylko z kim? Z oszu­stem i krę­ta­czem?

A on aku­rat na złość brał prysz­nic. Chyba że się zmó­wili. Może nie umiał być szczery i stchó­rzył, więc na­mó­wił JĄ, do za­ła­twie­nia za niego de­li­kat­nej w swej na­tu­rze kwe­stii? Ale prze­cież Max nie był ani tchórz­liwy, ani nie wy­słu­gi­wał się ni­gdy in­nymi. Dla Magdy był wzo­rem męż­czy­zny. Był… no tak, czas prze­szły ide­al­nie tu pa­so­wał.

Paula Ant­ko­wiak – ta­kie imię i na­zwi­sko wy­świe­tliło się na ekra­nie tego cho­ler­nego te­le­fonu. Oczy­wi­ście mó­wiła po pol­sku. Jak ina­czej Magda by ją zro­zu­miała? Za­pewne prze­zna­cze­nie, obu­rzone jej sa­mo­dziel­nymi de­cy­zjami do­ty­czą­cymi wy­jazdu, po­sta­no­wiło się ze­mścić i do­się­gło ją po pół roku sie­lanki.

Tego dnia ten wredny apa­rat dzwo­nił i dzwo­nił, wpra­wia­jąc w wi­bra­cje jej szare ko­mórki, które aku­rat pró­bo­wały za­pa­mię­tać kilka fran­cu­skich słó­wek. To był kosz­marny ję­zyk. Przez wiele lat na­uki le­dwo przy­swo­iła an­giel­ski na tyle, by móc się po­ro­zu­mieć w ho­telu na wa­ka­cjach, ale na fran­cu­ski była wy­jąt­kowo od­porna.

– Je vais de­man­der la fac­ture1– po­wie­działa, pró­bu­jąc sta­ran­nie wy­mó­wić zda­nie, które wcze­śniej na kur­sie za­no­to­wała so­bie fo­ne­tycz­nie.

Te­le­fon nie od­pusz­czał i w kółko wy­gry­wał frag­ment jed­nego z ostat­nich hi­tów ja­kiejś to­po­wej fran­cu­skiej wo­ka­listki, któ­rej na­zwi­ska Magda także nie umiała za­pa­mię­tać.

– Nie, no, ja zwa­riuję. Ma­aaax! – za­wo­łała, ale z głębi dłu­giego ko­ry­ta­rza, na końcu któ­rego znaj­do­wała się ła­zienka, do­cho­dził je­dy­nie szum wody i po­gwiz­dy­wa­nie męż­czy­zny.

Miesz­ka­nie było ogromne. Kiedy we­szła do niego po raz pierw­szy, miała wra­że­nie, że ma wiel­kość bo­iska pił­kar­skiego. Po­tem się oka­zało, że w tej dziel­nicy, w sta­rych, pięk­nie od­no­wio­nych ka­mie­ni­cach ta­kie apar­ta­menty mogą mieć na­wet sto pięć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych.

Miesz­ka­nie Maxa miało ich sto dwa­dzie­ścia. Po­koje roz­miesz­czone były po obu stro­nach bar­dzo dłu­giego ko­ry­ta­rza. Trzeba więc było na­prawdę gło­śno wo­łać z jed­nego końca, aby osoba na dru­gim jego skraju usły­szała.

Zi­ry­to­wana upo­rczy­wym dzwo­nie­niem pod­nio­sła te­le­fon i jesz­cze raz spoj­rzała na na­zwi­sko ko­biety, która naj­wy­raź­niej usil­nie po­trze­bo­wała skon­tak­to­wać się z Ma­xem.

Trudno – po­my­ślała. Może to na­prawdę coś waż­nego.

Dla­czego świat jest tak nie­prze­my­ślany? Czy nie można by było tak nor­mal­nie za każ­dym ra­zem zwia­sto­wać nad­cią­ga­jący ka­ta­klizm? Po­in­for­mo­wać o zbli­ża­ją­cej się ka­ta­stro­fie? Wtedy czło­wiek miałby moż­li­wość wy­boru – pa­kuje się czy nie. Je­dzie po tej szorst­kiej ban­dzie czy trzyma dupę w spodniach.

Kiedy le­ciała do Gre­cji, za­gi­nęła jej wa­lizka. Można było uznać to za znak. Oczy­wi­ście go prze­ga­piła, ale ostrze­że­nie było. Po­tem Iza za­cho­wy­wała się dziw­nie, mó­wiła za­gad­kami i nie­do­po­wie­dze­niami. To też był zwia­stun. Z czy­stym su­mie­niem los mógłby więc oznaj­mić – da­łem ci szansę, ty wy­bra­łaś kie­ru­nek.

Tym ra­zem jed­nak ża­den pio­run nie strze­lił, świa­tła nie zga­sły, me­te­oryt nie spadł, a zu­peł­nie nie­świa­doma nie­szczę­ścia Magda wci­snęła tę cho­lerną zie­loną słu­chawkę i przy­ło­żyła te­le­fon do ucha. Za­nim jed­nak zdą­żyła co­kol­wiek po­wie­dzieć, ko­bieta po dru­giej stro­nie ode­zwała się pierw­sza.

– Max! Nic nie mów… Prze­my­śla­łam wszystko, co mó­wi­łeś, i mam dość. Nie za­mie­rzam żyć w po­czu­ciu winy. Pro­szę cię, że­byś… mu­sisz ją ode­słać. Niech wraca tam, skąd przy­je­chała. Ina­czej za­wsze już bę­dzie stała na dro­dze mo­jego spo­koju i szczę­ścia. Nie chcę się całe ży­cie ukry­wać. Chcę ode­tchnąć pełną pier­sią i mieć uko­cha­nego przy so­bie. W no­sie mam kon­se­kwen­cje. Może się wy­da­wać, że to ja je­stem pro­ble­mem, że nie po­win­nam tego ro­bić, wcho­dzić w czy­jeś ży­cie z ba­ga­żem, ale… te­raz już wiem, zro­zu­mia­łam, że to ona… Znasz mnie, nie je­stem prze­sądna, ale… Zrób coś z nią, pro­szę. – Ko­bieta przy­brała bła­galny ton.

Na chwilę za­pa­dła ci­sza. Magda za­nie­mó­wiła, a w jej gło­wie chwi­lowo nie zro­dziły się żadne my­śli. Mózg w tym ca­łym szoku, któ­rego ak­tu­al­nie do­zna­wała, po­sta­no­wił się wy­łą­czyć, aby od­wlec nie­chyb­nie zbli­ża­jące się ob­jawy sza­leń­stwa. Za­marła więc na mo­ment i chyba prze­stała też od­dy­chać.

– Max? Je­steś tam? – do­py­ty­wała ko­bieta, wy­raź­nie za­nie­po­ko­jona bra­kiem od­po­wie­dzi.

Magda otwo­rzyła usta, aby się ode­zwać, ale skoro jej umysł prze­stał pra­co­wać, to i za­kres słow­nic­twa spadł do zera. Do­znany wstrząs także nie uła­twiał sy­tu­acji. Szybko więc wci­snęła czer­woną słu­chawkę i z obrzy­dze­niem na twa­rzy odło­żyła te­le­fon na stół. Do­piero w tym mo­men­cie jej pro­ces my­ślowy ru­szył. Za­ga­lo­po­wał, za­tęt­nił ko­py­tem i przy­stą­pił do po­wol­nego pod­wyż­sza­nia ci­śnie­nia do mo­mentu, aż buch­nęła para. Ro­zum po­wró­cił, ale to, co jej te­raz pod­po­wia­dał, mo­gło się nie­stety skoń­czyć bar­dzo dłu­gim wy­ro­kiem. Nie była do końca prze­ko­nana, czy znio­słaby wię­zienne nie­wy­gody. Poza tym ja­kie wa­runki pa­nują we fran­cu­skich wię­zie­niach? Nie… nie zmie­rzała tego spraw­dzać.

Reszt­kami roz­sądku za­sta­no­wiła się przede wszyst­kim, co wła­ści­wie usły­szała? Ja­kąś Paulę, która mó­wiła o in­nej ko­bie­cie. Max miałby ją ode­słać, bo ta Ant­ko­wiak chce mieć uko­cha­nego dla sie­bie. We­szła w czy­jeś ży­cie, ale to ta druga jest pro­ble­mem… Kurwa.

– Do­brze się czu­jesz? Wy­glą­dasz blado – za­py­tał za­nie­po­ko­jony Max, który stał te­raz w drzwiach sa­lonu owi­nięty w pa­sie ręcz­ni­kiem ką­pie­lo­wym, a dru­gim, mniej­szym, wy­cie­rał mo­kre jesz­cze włosy.

Magda uwiel­biała, kiedy tak ro­bił. Kie­dyś…

– Ty dra­niu! – wark­nęła i szyb­kim kro­kiem ru­szyła do sy­pialni.

Wy­cią­gnęła z wiel­kiej szafy swoją je­dyną wa­lizkę, tę samą, z którą pół roku wcze­śniej przy­je­chała do Pa­ryża, i za­częła ze zło­ścią zry­wać swoje ubra­nia z wie­sza­ków wi­szą­cych w gar­de­ro­bie, a na­stęp­nie wrzu­cać je do środka.

Max naj­wy­raź­niej po­trze­bo­wał chwili na otrzą­śnię­cie się z tego, co usły­szał i zo­ba­czył, po­nie­waż za­nim do­tarł za nią do sy­pialni, wa­lizka była już pra­wie w pełni za­pa­ko­wana. Przy­naj­mniej tym, co było w za­sięgu ręki Magdy.

– Ma­dzia, o co cho­dzi?

– O gówno. Ty oszu­ście!

Zszo­ko­wany Max na mo­ment za­nie­mó­wił. Oczy­wi­ste jest, że mą­dry i my­ślący męż­czy­zna ma za­pi­sany w ge­nach od­ruch obronny i w sy­tu­acji du­żego wzbu­rze­nia ko­biety unika uży­wa­nia zbyt wielu słów, a te, które wy­po­wiada, ce­dzi co naj­mniej dwa razy. Sy­tu­acja zwia­sto­wała jed­nak ra­czej ka­ta­strofę na miarę nisz­czy­ciel­skiego wy­bu­chu wul­kanu, ewen­tu­al­nie tsu­nami lub ude­rze­nie me­te­orytu i zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gała dzia­ła­nia, choćby nio­sła za sobą na­ra­że­nie ży­cia.

– Ja ro­zu­miem, że w związku zda­rzają się różne emo­cje, a ko­biety cza­sem ule­gają wpły­wowi hor­mo­nów… – od­parł, w pełni go­towy na ciosy, które mo­gły spaść z każ­dej strony.

– Od­wal się od mo­ich hor­mo­nów!

Magda była w amoku pa­ko­wa­nia i te­atral­nie do­py­chała ko­la­nem za­war­tość wa­lizki. Nie miała po­ję­cia, że ra­zem ze swo­imi ubra­niami wrzu­cała wszystko, co wpa­dło jej w ręce, na­wet nie­do­czy­taną książkę Maxa, którą odło­żył na noc­nej szafce, oraz jego etui z oku­la­rami. W obec­nym sta­nie psy­chicz­nym nie miało to jed­nak dla niej żad­nego zna­cze­nia.

– Albo nie, nie od­wa­laj się, przy­naj­mniej będę mo­gła mó­wić, że za­bi­łam cię w afek­cie, w do­datku pod­czas mie­siączki. Jak my­ślisz? Wsa­dzą mnie czy ra­czej będą mi współ­czuć?

– Mo­żemy o tym… czymś… po­roz­ma­wiać spo­koj­nie? Usiądźmy i opo­wiedz mi, co się stało. Co zro­bi­łem? Ra­czej nie na­rze­kam na krótką pa­mięć i uwierz mi, że mój umysł pra­cuje te­raz na naj­wyż­szych ob­ro­tach, ale za nic nie umiem zdia­gno­zo­wać pro­blemu.

– O ni­czym już nie będę z tobą roz­ma­wiać! Mam dość oszu­stów i mar­no­wa­nia na nich czasu.

Magda za­pięła ze zło­ścią wa­lizkę i chwy­ciła ją za wy­su­waną rączkę. Po­tem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, za­cią­gnęła ją do wyj­ścia, wzięła to­rebkę, na­rzu­ciła płaszcz i wło­żyła buty, a na­stęp­nie bez słowa po­że­gna­nia wy­szła z miesz­ka­nia i dla do­dat­ko­wego efektu z ca­łej siły trza­snęła drzwiami.

Windy w sta­rych pa­ry­skich ka­mie­ni­cach lu­biły się za­ci­nać, więc prze­zor­nie sko­rzy­stała ze scho­dów. Nie chciała pro­sić tego dra­nia o po­moc, w ra­zie gdyby utknęła w tej ma­łej klatce. Mógłby ją tam ce­lowo prze­trzy­my­wać, choćby po to, aby wy­cią­gnąć z niej wy­ja­śnie­nia. A na to nie miała w obec­nej chwili ochoty. Sto­czyła ciężką wa­lizkę z dru­giego pię­tra, ro­biąc przy tym mnó­stwo ha­łasu i oprawę dla ca­łej dra­ma­tur­gii. Do­piero kiedy wy­szła na ze­wnątrz, zro­zu­miała, że nie ma do­kąd pójść.

Od kilku ty­go­dni pra­co­wała w ma­łej ga­le­rii pro­wa­dzo­nej przez Po­lkę. Anna była jedną z daw­nych klien­tek Maxa. Szu­kał dla niej ja­kie­goś ob­razu, który za­gi­nął pod­czas wojny, a był jed­nym z ele­men­tów ko­lek­cji jej ulu­bio­nego ma­la­rza. Dzieło, nie­stety, ni­gdy się nie od­na­la­zło. Ze zdo­by­tych in­for­ma­cji wy­ni­kało, że praw­do­po­dob­nie zo­stało znisz­czone w po­ża­rze po­sia­dło­ści, w któ­rej się znaj­do­wało. Wła­ści­cielka była jed­nak wdzięczna za pracę, jaką Max wło­żył w jego od­na­le­zie­nie, zwłasz­cza że wy­jąt­kowo nie wziął za to pie­nię­dzy. W za­mian za jego po­świę­ce­nie wła­ści­cielka z ogromną ra­do­ścią za­pro­po­no­wała Mag­dzie pracę.

To było jak wy­grana w lotto. Bez zna­jo­mo­ści ję­zyka fran­cu­skiego Magda nie miała bo­wiem szans na ja­kie­kol­wiek za­ję­cie. Praca zaś oka­zała się wspa­niała. Ja­ku­bow­ska po­ma­gała w or­ga­ni­za­cji wy­staw, dba­jąc o wła­ściwą eks­po­zy­cję dzieł, uczest­ni­czyła w drob­nych na­pra­wach kon­ser­wa­tor­skich, a także kon­tak­to­wała się i współ­pra­co­wała z pol­skimi ar­ty­stami, któ­rych było nie­mało we Fran­cji. Dzięki temu czuła się nie­za­leżna fi­nan­sowo i bar­dziej pewna sie­bie.

Po­nie­waż Max się nie zgo­dził, aby do­kła­dała się do utrzy­ma­nia miesz­ka­nia, udało jej się za­osz­czę­dzić tro­chę pie­nię­dzy. Tylko dzięki nim w obec­nej sy­tu­acji nie była jesz­cze tak cał­ko­wi­cie w czar­nej du­pie.

Za­raz po wyj­ściu z ka­mie­nicy udało jej się za­trzy­mać tak­sówkę, a kiedy wsia­dła, po­pro­siła kie­rowcę o za­wie­zie­nie jej do któ­re­goś z ho­teli w po­bliżu lot­ni­ska Char­les de Gaulle.

Ho­tel Ibis nie był może naj­tań­szy, ale wprost ide­alny, je­żeli cho­dziło o lo­ka­li­za­cję. Gdyby nie oko­licz­no­ści, za­pewne do­ce­ni­łaby za­równo czy­stość, wy­godę, jak i do­stępne na miej­scu re­stau­ra­cje. Na szczę­ście w ła­zience stał kom­plet ko­sme­ty­ków, bo w tym ca­łym szale do wa­lizki wrzu­ciła na­wet ja­kieś spodenki Maxa, za to nie miała ani szam­ponu, ani pa­sty czy szczo­teczki do zę­bów.

Była jak w tran­sie. Jej głowa sza­lała, ale serce, o dziwo, za­marło bez ja­kich­kol­wiek emo­cji. Wie­działa jed­nak, że to tylko kwe­stia czasu. Te­raz prio­ry­te­tem było do­stać się do domu w Pol­sce.

Jej te­le­fon roz­dzwo­nił się już w tak­sówce. Była prze­ko­nana, że Max ubie­rał się w po­śpie­chu, aby ją do­go­nić, a kiedy wy­biegł na ze­wnątrz i nie miał po­ję­cia, gdzie jej szu­kać, za­czął dzwo­nić. Nie mo­gąc znieść w kółko po­wta­rza­ją­cego się dźwięku, za­blo­ko­wała jego nu­mer.

Te­raz, dwa ty­go­dnie póź­niej, szła uli­cami Po­mo­rzan, dziel­nicy, w któ­rej się wy­cho­wała, i za­sta­na­wiała się, czy nie po­peł­niła błędu. Wła­ści­wie była pewna, że po­peł­niła ich wiele, ale naj­więk­szym było po­rzu­ce­nie wszyst­kiego, co da­wało jej sta­bi­li­za­cję i sa­mo­dziel­ność, dla ko­goś, kogo tak na­prawdę wcale nie znała. Trudno więc było mieć do niego pre­ten­sje.

Wol­nym kro­kiem we­szła z ulicy Bo­ryny w Ja­gny i skie­ro­wała się do ma­łego parku. Z przy­jem­no­ścią usia­dła na jed­nej z ła­wek i przy­glą­dała się z rzadka mi­ja­ją­cym ją lu­dziom. Za­mknęła na chwilę oczy i wsłu­chi­wała się w do­cho­dzące dźwięki. Sta­rała się sku­pić uwagę je­dy­nie na tych ko­ją­cych – szu­mie drzew i śpie­wie pta­ków. Przez chwilę po­czuła, jak my­śli w jej gło­wie się wy­ci­szyły, ale nie­stety nie trwało to długo. Na­trętne głosy szybko jed­nak przedarły się przez me­dy­ta­cyjny sto­icyzm.

Zde­cy­do­wa­nie mu­siała coś zro­bić ze swoim ży­ciem. Do Pa­ryża nie było już po­wrotu. Do re­la­cji z Ma­xem rów­nież. On też wy­raź­nie od­pu­ścił. Po mi­lio­nie wy­sła­nych jej wia­do­mo­ści, od prze­pra­sza­ją­cych za coś, czego rze­komo nie zro­bił, po wście­kłe pre­ten­sje i bła­ga­nia, aby dała ja­ki­kol­wiek znak ży­cia, chyba się pod­dał.

Kiedy wy­jeż­dżała z Izą do Gre­cji, za­nim roz­pę­tało się całe sza­leń­stwo zwią­zane z jej przy­ja­ciółką, po­sta­no­wiła, że zbu­duje so­bie nowe ży­cie. Ten bab­ski wy­jazd miał być po­cząt­kiem, a stał się koń­cem wszyst­kiego, co znała i trak­to­wała jako pew­nik.

Te­raz nie chciała już ro­bić żad­nych pla­nów, ale nie wy­obra­żała so­bie, że wróci do sta­rych na­wy­ków – bier­no­ści, skła­da­nia wła­snego losu w ręce in­nych osób oraz cią­głej obawy przed ja­ki­mi­kol­wiek zmia­nami.

Tylko co mia­łaby, do cho­lery, ze sobą zro­bić?

1 Po­pro­szę o ra­chu­nek

3

– Cio­cia Mary przy­jeż­dża – oznaj­miła chłodno Zo­fia.

Kiedy Magda w końcu zde­cy­do­wała się wró­cić do domu, matka za­jęta była wy­cie­ra­niem z ku­rzu po­usta­wia­nych w wi­try­nie fi­li­ża­nek, szkla­nek i kie­lisz­ków. Zo­fia jak zwy­kle uda­wała, że nic się wcze­śniej nie stało. W tym domu pro­blemy zwy­cza­jowo za­mia­tano pod dy­wan.

Na ze­wnątrz ide­alna ro­dzina – po­my­ślała z iro­nią Magda. Tym­cza­sem oj­ciec dał się wy­ka­stro­wać dla świę­tego spo­koju, córka w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat nie miała domu, pracy ani gro­sza na kon­cie, a matka uda­wała, że jest kró­lową an­giel­ską, która dla utrzy­ma­nia dzi­wacz­nie ro­zu­mia­nej opi­nii na wła­sny te­mat zdolna była do ścię­cia kilku głów, na­wet tych z naj­bliż­szej ro­dziny. Hia­cynta Buc­ket przy Zo­fii wy­pa­da­łaby ra­czej jak Pani Do­ubt­fire.

– Jaka Mary? Ma­ry­sia Ko­złow­ska – burk­nął An­drzej zza ja­kiejś książki, za którą się cho­wał, uda­jąc, że czyta. W ta­kich mo­men­tach Zo­fia zwy­kle da­wała mu spo­kój.

– Tyle lat mieszka w Sta­nach, że miała prawo do­sto­so­wać na­zwi­sko do tam­tej­szego ję­zyka. Te­raz na­zywa się Mary Ko­zlo­vsky. Pa­mię­tasz ją, Ma­dziu, prawda?

– Mia­łam dwa latka, kiedy była u nas ostat­nio. Trudno, że­bym co­kol­wiek pa­mię­tała z tego okresu – burk­nęła Magda.

– Nie prze­sa­dzaj. Cio­cia przy­wio­zła ci wtedy tyle wspa­nia­łych pre­zen­tów i te su­kie­neczki… W Pol­sce nie można było do­stać ta­kich wspa­nia­ło­ści. Na pewno coś z tego pa­mię­tasz.

Oj­ciec spoj­rzał na Magdę zza oku­la­rów roz­ba­wio­nym wzro­kiem.

– Oczy­wi­ście, że pa­mięta, zwłasz­cza te su­kie­neczki, prawda, Mag­du­siu? – po­wie­dział z prze­ką­sem.

Magda prze­zor­nie po­sta­no­wiła mil­czeć. Wie­działa, jaki bę­dzie dal­szy te­mat roz­mowy. Miesz­ka­nie jej ro­dzi­ców znaj­do­wało się na jed­nym ze szcze­ciń­skich blo­ko­wisk z wcze­snych lat osiem­dzie­sią­tych. Trzy po­koje, kuch­nia i wspólna ła­zienka z to­a­letą zaj­mo­wały sześć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych pią­tego pię­tra w wie­żowcu ze śmier­dzą­cym zsy­pem. W po­rów­na­niu z prze­szło stu­me­tro­wym miesz­ka­niem Maxa, zlo­ka­li­zo­wa­nym w pięk­nej pa­ry­skiej ka­mie­nicy, w Dziel­nicy Ła­ciń­skiej, peł­nej ka­wia­re­nek i księ­garń, miesz­ka­nie Zo­fii i An­drzeja Ja­ku­bow­skich wy­pa­dało dość mi­zer­nie. Ale przez wiele lat było jej do­mem. To w nim się wy­cho­wała i czuła do niego sen­ty­ment. Bio­rąc jed­nak pod uwagę trzy miesz­ka­jące w nim do­ro­słe osoby, ugosz­cze­nie ciotki z Ame­ryki mo­gło sta­no­wić nie­wielki pro­blem. Ro­dzice zaj­mo­wali swoją sy­pial­nię, Magda dawny po­kój, który obec­nie był na­zy­wany go­ścin­nym, a je­dyne wolne miej­sce do spa­nia sta­no­wił roz­kła­dany na­roż­nik w sa­lo­nie.

– Mary musi mieć wy­god­nie, z ra­cji wieku oczy­wi­ście. – Zo­fia spoj­rzała wy­mow­nie na Magdę, któ­rej ciarki prze­szły po ple­cach.

Cza­sami od­no­siła wra­że­nie, że matka czyta jej w my­ślach.

– I? – za­py­tała, wła­ści­wie zna­jąc już od­po­wiedź.

– I bę­dziesz się mu­siała prze­nieść do sa­lonu – za­wy­ro­ko­wała Zo­fia, wra­ca­jąc do czysz­cze­nia por­ce­lany.

Magda wes­tchnęła. Gdyby miała pracę i pie­nią­dze…

– No, to w ta­kim ra­zie po­sta­no­wione. Tylko nie snuj mi się przy ciotce jak ta zjawa. Jesz­cze po­my­śli, że mam córkę w de­pre­sji – kon­ty­nu­owała matka.

W czar­nej du­pie… na­prawdę je­stem w czar­nej du­pie – jęk­nęła w my­ślach Magda.

***

Mary Ko­zlo­vsky, czy jak jej za­pi­sano w ak­cie uro­dze­nia – Ma­ria Ko­złow­ska, wy­je­chała do Sta­nów Zjed­no­czo­nych za swoim ame­ry­kań­skim snem pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych, a spo­sób, w jaki jej się to udało, zwa­żyw­szy na ów­cze­sną sy­tu­ację po­li­tyczną w kraju oraz pro­blemy z otrzy­ma­niem pasz­portu i wizy, zwłasz­cza do kra­jów zgni­łego Za­chodu, na­wet w krę­gach ro­dzin­nych sta­no­wił ta­jem­nicę.

Po­dobno pew­nego dnia Ma­ria, ma­jąc za­le­d­wie dwa­dzie­ścia sześć wio­sen, oświad­czyła, że wy­jeż­dża, a na­stęp­nego po pro­stu znik­nęła. Do­piero po kilku la­tach, z prze­sła­nej kartki z ja­kimś kra­jo­bra­zem przed­sta­wia­ją­cym stan Mon­tana czy Ko­lo­rado, tego nikt nie wie­dział, bo nikt nie miał do­stępu do in­ter­netu w owych cza­sach, po­zo­stała w Pol­sce ro­dzina do­wie­działa się, gdzie prze­by­wała ko­bieta. Kartka była wy­jąt­kowo ko­lo­rowa, co biło po oczach w kon­fron­ta­cji z sza­ro­ścią ów­cze­snej Pol­ski, i przed­sta­wiała wi­dok ska­li­stych gór, a u ich pod­stawy mie­niło się błę­ki­tem ja­kieś je­zioro. W le­wym rogu wid­niał na­pis „Uni­ted Sta­tes” i ame­ry­kań­ska flaga. Ro­man, je­den z wuj­ków Magdy, wtedy na­uczy­ciel geo­gra­fii, wie­dzę w tej ma­te­rii miał dużo więk­szą niż reszta krew­nych, od razu roz­po­znał, z ja­kiego za­kątka świata przy­szła wieść od buń­czucz­nej Ma­rii, bo tak o niej wtedy my­ślano.

– Im­pe­ria­li­styczny wróg sku­sił ją coca-colą – stwier­dził wu­jek Wie­sław, cy­tu­jąc pro­pa­gan­dowe ha­sła, za­go­rzały fan, jak mówi obecna mło­dzież, ów­cze­snego sys­temu. I taka opi­nia na te­mat Mary krą­żyła przez wiele lat.

Może też dla­tego przez de­kady ciotka od­zy­wała się rzadko, a oso­bi­ście po­ja­wiła tylko raz, do­kład­nie w dru­gie uro­dziny Magdy. Wieść nio­sła, że wy­glą­dała na taką, któ­rej się bar­dzo do­brze po­wo­dziło, cho­ciaż o swoim ży­ciu w Ame­ryce za dużo opo­wia­dać nie chciała. Przy­znała jed­nak, że po­le­ciała tam za nie­ja­kim An­to­nim Mar­szyń­skim, rze­komo cud­nej urody mło­dzień­cem, po­zna­nym jesz­cze w Pol­sce. An­toni był ar­ty­stą i wy­łącz­nie za oce­anem wi­dział świa­tło dla swego ta­lentu i kre­atyw­no­ści. Po­nie­waż ich zwią­zek prze­ży­wał re­ne­sans, ciotka wra­cać do kraju przod­ków nie za­mie­rzała. Nie wia­domo więc było, czy te­raz zmie­niła zda­nie, czy była to je­dy­nie ko­lejna kur­tu­azyjna wi­zyta.

Ko­bieta, która dwa dni póź­niej we­szła z wdzię­kiem do miesz­ka­nia Ja­ku­bow­skich, cha­ry­zmą i ener­gią mo­głaby za­wsty­dzić całą piel­grzymkę mło­dych lu­dzi, śpie­wa­ją­cych ku czci Pana. Była pełna wdzięku, ale i bab­ci­nego cie­pła. Co prawda sze­roki uśmiech po­głę­biał jej zmarszczki na twa­rzy, lecz biły od niej pew­ność sie­bie i en­tu­zjazm, któ­rego Magda od razu jej po­zaz­dro­ściła. Ciotka miała sie­dem­dzie­siąt je­den lat, ale oso­bo­wość i ikrę na­sto­latki.

– Moja dzie­cina. – Ści­skała Magdę i ca­ło­wała raz za ra­zem, sto­jąc na pal­cach.

Mary miała za­le­d­wie około stu pięć­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, szczu­płą syl­wetkę i far­bo­wane na blond włosy do ra­mion. Już na pierw­szy rzut oka róż­niła się od prze­cięt­nego pol­skiego eme­ryta nie tylko spo­so­bem ubie­ra­nia, ale także bu­dową ciała i spraw­no­ścią fi­zyczną osoby, która wy­raź­nie dbała o fi­gurę. Wy­glą­dała przy tym jak jedna z wielu ar­ty­stek, które Magda po­znała w Pa­ryżu. Wie­lo­barwna ma­ry­narka, do­pa­so­wane spodnie, fan­ta­zyjny szal i skó­rzane ko­zaki sta­no­wiły wy­róż­nik na tle bia­łych ścian miesz­ka­nia Ja­ku­bow­skich oraz ide­al­nie cha­rak­te­ry­zo­wały ar­ty­styczną du­szę Ma­rii, o któ­rej cała ro­dzina zwy­kle nie­po­chleb­nie opo­wia­dała. Do tego z uszu zwi­sały jej dzi­waczne kol­czyki, skła­da­jące się z dwóch kół wy­ło­żo­nych spi­ral­nie ró­żo­wymi i żół­tymi ko­ra­li­kami, które da­lej prze­cho­dziły w trzy, po­wią­zane jak snopki z frędz­lami, ró­żowe sznurki.

– Jak ty wy­ro­słaś. Je­steś prze­piękną ko­bietą. – Szcze­rze za­chwy­cała się Magdą, co dzia­łało jak miód na zła­mane i ste­rane serce dziew­czyny.

Pierw­sze po­wi­ta­nie starsi Ja­ku­bow­scy od­byli już na lot­ni­sku w Ber­li­nie, skąd ode­brali Mary. Je­dyną osobą nie­wy­ści­skaną i nie­wy­ca­ło­waną po­zo­stała więc tylko Magda.

Przed przy­lo­tem Mary za­zna­czyła, iż chcia­łaby spo­tkać się wy­łącz­nie z Zo­fią, dla któ­rej była ku­zynką ze strony sio­stry jej matki. Cho­ciaż dzie­liło je je­de­na­ście lat róż­nicy, naj­le­piej się z nią do­ga­dy­wała. Dla Magdy stwier­dze­nie to było kom­plet­nie nie­zro­zu­miałe, po­nie­waż wła­sną matkę znała od uro­dze­nia i nie wy­obra­żała so­bie, aby ktoś mógł o niej kie­dy­kol­wiek mó­wić w ka­te­go­rii „po­ro­zu­mie­nia”, ale wi­docz­nie ciotka miała krótką pa­mięć, a i resztę wspo­mnień być może przy­krył kurz z tego Ko­lo­rado czy Mon­tany.

Achom i ochom nie było końca. Zo­fia, traj­ko­ta­jąc jak na­sto­latka, z dumą po­ka­zy­wała całe swoje sześć­dzie­siąt me­trów kwa­dra­to­wych do­mo­stwa, a An­drzej stan­dar­dowo wy­co­fał się do li­ving ro­omu, jak go nie­spo­dzie­wa­nie na­zwała jej matka. Magda z oj­cem przy­jęli ten na­gły po­pis ję­zy­kowy z lek­kim unie­sie­niem brwi, po­nie­waż je­dy­nym ob­cym ję­zy­kiem, ja­kim kie­dy­kol­wiek wła­dała Zo­fia, był ro­syj­ski, i to na po­zio­mie mocno pod­sta­wo­wym, któ­rego z mier­nym skut­kiem wy­uczyli ją w szko­łach.

Mary, po­mimo ca­łej swo­jej cha­ry­zmy i eks­pre­sji, oka­zała się wy­jąt­kowo po­wścią­gliwa w opo­wie­ściach do­ty­czą­cych wła­snego ży­cia w Ame­ryce, po­mimo wielu sta­rań Zo­fii i pró­bach cią­gnię­cia jej za ję­zyk. Je­dyne więc, czego się do­wie­dzieli przy po­wi­tal­nym obie­dzie, to tego, iż po przy­by­ciu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych mi­łość Mary i An­to­niego Mar­szyń­skiego wy­bu­chła z mocą wręcz wul­kanu. Nie­skrę­po­wani żadną sy­tu­acją po­li­tyczną i zwią­zaną z nią cen­zurą mo­gli two­rzyć dzieła wy­bitne, które po­ka­zy­wane były w wielu ga­le­riach. Prze­byli więk­szą część tego wspa­nia­łego kraju, od­wie­dzili miej­sca tak piękne, że żadne zdję­cia ani ob­razy nie były w sta­nie od­dać ich pełni, ale osta­tecz­nie osie­dli w No­wym Jorku, gdzie spę­dzili piękne lata po­śród miej­sco­wej bo­hemy. Re­pre­zen­to­wana przez to śro­do­wi­sko po­garda dla kon­we­nan­sów, dla eks­cen­trycz­nej i wiecz­nie zbun­to­wa­nej Mary dzia­łała jak miód na jej serce oraz du­szę i spra­wiała, że jej kre­atyw­ność prze­kła­dała się na nie­sza­blo­nowe pro­jekty. W prze­ci­wień­stwie do An­to­niego, który z każ­dym ro­kiem sta­wał się co­raz mniej eks­pre­syjny i pro­duk­tywny. Dzi­siej­sze po­ko­le­nie po­wie­dzia­łoby, że stra­cił na za­się­gach, a że nie były to czasy, kiedy ła­two sprze­da­wało się awan­tury i skan­dale, jego po­pu­lar­ność, po­mimo wiel­kiej wcze­śniej es­tymy, zma­lała do po­ziomu wielce go nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cego. To po­wo­do­wało na­pię­cia w ich jesz­cze do nie­dawna uda­nym związku i prze­ło­żyło się na de­cy­zje Mary o de­fi­ni­tyw­nym jego za­koń­cze­niu. Na tej czę­ści swo­jego ży­cia ciotka za­koń­czyła opo­wieść.

Reszta dnia upły­nęła ca­łej ro­dzi­nie na bie­sia­do­wa­niu przy suto za­sta­wio­nym stole, czego oczy­wi­ście do­pil­no­wała pani domu, oraz na re­la­cjach do­ty­czą­cych lo­sów za­równo Ja­ku­bow­skich, jak i po­zo­sta­łych, ale nie­obec­nych człon­ków ro­dziny.

– A ty, moje dziecko, masz męża, dzieci? Chcia­ła­bym ich po­znać – po­wie­działa z uśmie­chem Mary.

– Magda jest tak wy­bredna, że prze­ga­nia każ­dego ad­o­ra­tora. – Zo­fia nie do­pu­ściła córki do głosu. – W do­datku bar­dzo źle ich wy­biera. Te­raz ucie­kła przed jed­nym z Pa­ryża. Wy­obra­żasz so­bie? Ta­kie piękne mia­sto. Nie­bez­pieczne, ow­szem, ale pełne moż­li­wo­ści.

Magda za­ci­snęła szczęki tak mocno, że usły­szała zgrzy­ta­nie wła­snych zę­bów. Nie­kon­se­kwen­cja matki w tym, co mó­wiła jej i te­raz ciotce, ra­ziła w uszy.

– A kim jest ten mło­dzie­niec, przed któ­rym ucie­kłaś, i co ta­kiego zro­bił? – Mary wy­cią­gnęła rękę nad sto­łem i do­tknęła dłoni Magdy.

– Nie mamy po­ję­cia. Po­dobno jest pry­wat­nym de­tek­ty­wem, szuka chyba za­gi­nio­nych dzieł sztuki. Na­wet ro­bił to w Gre­cji, gdzie Magda po­le­ciała ze swoją przy­ja­ciółką. A ta dzie­wu­cha oka­zała się…

– Magda chyba umie mó­wić? – Mary prze­rwała ty­radę Zo­fii i spoj­rzała cie­pło na dziew­czynę.

– No… to tro­chę prawda – wy­du­kała Magda, która nie miała naj­mniej­szej ochoty na zda­wa­nie re­la­cji ze swo­jej grec­kiej tra­ge­dii ani tym bar­dziej opo­wia­da­nie o te­le­fo­nie nie­ja­kiej Pauli Ant­ko­wiak, żmii, która ukra­dła jej mi­łość ży­cia. Tylko czy można na­zwać mi­ło­ścią ży­cia męż­czy­znę, który spo­ty­kał się jed­no­cze­śnie z dwiema ko­bie­tami. A może było ich wię­cej?

– Jest de­tek­ty­wem? – Ku za­sko­cze­niu dziew­czyny, z tych kilku dość cie­ka­wie za­po­wia­da­ją­cych się dla każ­dego słu­cha­cza in­for­ma­cji, ciotka za­ak­cen­to­wała wy­łącz­nie jedną, w do­datku naj­mniej istotną we­dług Magdy.

– Tak. Kie­dyś był po­li­cjan­tem, ale jego naj­lep­szy klient i obec­nie przy­ja­ciel na­mó­wił go do zmiany pro­fe­sji. Mam wra­że­nie, że speł­nia się w tym, co robi, i po­dobno jest świetny.

– No, dość tych roz­mów o ro­man­sach. Pora na de­ser.

Cho­ciaż raz Magda była za­do­wo­lona z apo­dyk­tycz­no­ści matki, która uwol­niła ją od ko­niecz­no­ści opo­wia­da­nia o swo­ich mi­ło­snych pe­ry­pe­tiach. Ze spoj­rze­nia ciotki wy­wnio­sko­wała jed­nak, że to nie był ko­niec py­tań. Mary za­pla­no­wała kil­ku­dniowy po­byt w ich domu, a więc i szansa na roz­mowę, bez obec­no­ści wszech­wie­dzą­cej Zo­fii, na pewno się trafi. Cho­ciażby przy oka­zji ko­niecz­no­ści za­ku­pów czy za­ła­twie­nia ja­kichś for­mal­no­ści. A w tak nie­wiel­kim miesz­ka­niu trudno bę­dzie się ukryć.

Redakcja: Barbara Wrona Ko­rekta: Olga Smo­lec-KmochPro­jekt okładki: To­masz Bier­natSkład: To­masz Bier­nat

Copyright by Agnieszka Szubert 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą,War­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-79-1

WYDAWNICTWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl