Sokół - Margaret Owen - ebook

Sokół ebook

Margaret Owen

4,7

Opis

Zobacz, jak królowie stają się wyrzutkami, a kochankowie wrogami w drugiej części cyklu Szepty zębów.

Fe zdaje sobie sprawę, że członkowie rodziny królewskiej nie słyną z dotrzymywania obietnic. Ma jednak nadzieję, że książę Jasimir potraktuje poważnie swoją przysięgę i będzie chronił jej ukochaną kastę Wron. Wkrótce każda pomoc będzie na wagę złota…

Śmierć króla Surimira daje początek bezlitosnej walce królowej Rhusany o tron. Kobieta jest gotowa posłużyć się nawet śmiercionośną zarazą, by wzmocnić swoje wpływy i zjednoczyć naród przeciwko Wronom. Fe musi połączyć siły z dawnymi sojusznikami, by stawić czoła śmiertelnie niebezpiecznej armii królowej, powstrzymać zarazę i ujawnić tajemnice Rhusany.

Jednak dziedzictwo Wron również jest pełne sekretów, które mogą je ocalić lub przeciwnie – sprowadzić katastrofę na cały świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (12 ocen)
8
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
leavemartawithbooks

Nie oderwiesz się od lektury

Czekałam tak długo na tę książkę i już trochę straciłam nadzieję, że kiedykolwiek zostanie u nas wydana. Na szczęście się myliłam i wydawnictwo umożliwiło nam poznanie zakończenia historii Fe i jej Wron. Oczywiście zanim sięgnęłam po Sokoła najpierw ponownie przeczytałam Wronę, żeby wszystko sobie odświeżyć i móc całkowicie zatopić się w magii królestwa Saboru. I, cóż, przygoda to była niesamowita. Sokół to taka książka, która wciąga od pierwszych stron, pełna bohaterów, których nie da się uwielbiać i intryg, które zapierają dech w piersiach. Chociaż można było mieć nadzieję, że Przymierze będzie choć odrobinę łaskawsze dla Fe i jej stada, to szybko okazuje się, że wcale tak nie będzie. Młoda Wroniczka bowiem wciąż ma Przysięgę do dotrzymania i rodzinę do uratowania. Droga na którą wkroczyła gdy wywiozła dwóch paniczów z zamku była dopiero początkiem, wstępem do jej historii. Teraz dziewczyna nie tylko musi ocalić stado i wszystkie Wrony, ale też i cały naród. Wraz z pomocą starych i n...
00

Popularność




Mapa

Część pierwsza. Królowie i wyrzutki

Rozdział pierwszy. Tysiąc podbojów

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

TYSIĄC POD­BO­JÓW

Fe zanadto się guz­drała z pod­rzy­na­niem dziew­czy­nie gar­dła.

Nie cho­dziło o samą czyn­ność; w ciągu trzech tygo­dni od obję­cia wła­dzy nad swoim sta­dem Wron udzie­liła już lito­ści nie raz i nie dwa. Księ­życ temu Tavin powie­dział jej, że zabi­ja­nie, choć ni­gdy nie powinno, z cza­sem przy­cho­dzi jed­nak łatwiej. Pod ostrzem jej stali życie zakoń­czyło już zbyt wielu ludzi, by mogła uda­wać, że w stwier­dze­niu Sokoła nie ma ani krzty prawdy.

Teraz cały amba­ras powo­do­wała młoda grzesz­nica.

Kiedy Fe weszła do baraku kwa­ran­tanny, dziew­czyna sie­działa na posła­niu; miała ciemne oczy o wład­czym spoj­rze­niu i mocno zaci­śnięte wargi, któ­rych linia sko­ja­rzyła się Fe z widzianą przed chwilą belką blo­ku­jącą od zewnątrz drzwi. Pozba­wione ręka­wów lniane gie­zło było dobrze skro­jone, ale zbyt zwy­czajne jak na jedyną córkę pawiej guber­na­torki; czarne włosy miała zaple­cione w czy­sty, lśniący war­kocz, który jesz­cze nie zdą­żył się postrzę­pić ani zma­to­wieć od potu gorączki. Na jej kola­nach spo­czy­wał na poły roz­po­starty zwój per­ga­minu. Przez płó­cienne zasłony w oknach prze­ni­kało aku­rat tyle pra­wie połu­dnio­wego słońca, aby dało się przy nim czy­tać.

Fe zga­dy­wała, że młoda Pawica jest mniej wię­cej w jej wieku, bli­żej sie­dem­na­stu niż szes­na­stu wio­sen. Mimo to na jej skro­niach wykwi­tały już deli­katne kręgi ciem­nie­ją­cych żył, dość blade, by uznać, że mają led­wie kilka godzin, lecz na tyle wyraźne, by stwier­dzić, że także samej dziew­czy­nie zostało led­wie kilka godzin.

A wła­ści­wie kilka minut, odkąd przy­szła po nią Fe.

Fe na ogół tra­fiała na grzesz­ni­ków, gdy ci bre­dzili w mali­gnie, byli oszo­ło­mieni, nie­kiedy już mar­twi; mór ni­gdy nie pozwa­lał żad­nej duszy wyśli­znąć się ze swo­ich szpo­nów, przy oka­zji odzie­ra­jąc ofiary z resz­tek god­no­ści. Ni­gdy dotąd żaden grzesz­nik nie obser­wo­wał Fe takim wzro­kiem, jakby była wil­czycą prze­cha­dza­jącą się zbyt bli­sko pastwi­ska.

Powinna była pew­nie zostać w masce. Zdjęła ją jed­nak.

Powinna była dobyć zła­ma­nego mie­cza. Pozo­sta­wał jed­nak u jej boku.

Powinna była kazać Pawiczce zamknąć oczy. Zamiast tego wska­zała ski­nie­niem głowy zwój i zapy­tała:

– Co tam czy­tasz?

Pawiczka wypro­sto­wała się na posła­niu, mru­żąc oczy, i wydęła wargę.

– Nie­ważne. I tak nie umiesz czy­tać. – Rzu­ciła Fe mały mie­szek, w któ­rym coś cicho zagrze­cho­tało. – Masz. Spraw się szybko i czy­sto.

Mie­szek wypeł­niały mle­czaki, a gdy Fe wzięła w palce jeden z nich, jego iskra ode­zwała się w jej kościach śpie­wem gło­śnym i ostrym. Niemi Navali szo Sakar, oznaj­miła, córka…

Fe wyszarp­nęła dłoń z mieszka. Ząb nale­żał do samej Niem… do mło­dej grzesz­nicy; będzie hała­so­wał, póki jego wła­ści­cielka nie umrze. Inne zęby w mieszku sie­działy cicho, ale Fe wychwy­ciła wśród nich pieśń pawich wiedźm. Umie­ra­jąca córka guber­na­torki wrę­czała jej łapówkę.

– Nie tak to działa – oświad­czyła, uwią­zu­jąc mie­szek u pasa – ale powiedzmy, że to napi­wek.

– Zróbże już to, po co przy­szłaś.

Fe wzru­szyła ramio­nami, rów­no­cze­śnie odsła­nia­jąc poły płasz­cza, i dobyła obu­rącz przy­pię­tych na obu bio­drach mie­czy. Jeden był od Tavina, mło­dego Sokoła, któ­rego zosta­wiła za sobą: piękny krótki miecz wykuty z naj­do­sko­nal­szej stali, poły­sku­jący z pozorną skrom­no­ścią w przy­ćmio­nych pro­mie­niach słońca. Drugi led­wie zasłu­gi­wał na miano mie­cza: była to stara, wysłu­żona klinga, zła­mana w poło­wie dłu­go­ści, zakoń­czona nie­rów­nymi szczer­bami. Miecz wodza Wron, dobry jedy­nie do udzie­la­nia lito­ści. Ten dostała od tatka, któ­rego wkrótce też będzie musiała zosta­wić za sobą.

Nie miała ochoty nad tym dumać. Wycią­gnęła przed sie­bie oba mie­cze i zapy­tała:

– Który wolisz?

Szu­ra­jąc nogami, pode­szła o krok bli­żej, żeby posza­rzała nagle na twa­rzy Pawiczka mogła lepiej się przyj­rzeć… i żeby ona sama mogła przyj­rzeć się lepiej. Litery na zwoju uło­żyły się dla niej w słowa; dzięki jej regu­lar­nym ćwi­cze­niom czy­ta­nia działo się to coraz szyb­ciej.

– Aha. Tysiąc pod­bo­jów. To okropna szmira.

Marsz­cząc gniew­nie brwi, Pawiczka porwała zwój z kolan.

– No jasne, że tak uwa­żasz. Nie spo­dzie­wa­ła­bym się po Wro­nie krzty gustu.

– Jestem przy pod­boju mniej wię­cej… dwu­set­nym? – powie­działa Fe, cedząc słowa. – Na tysiąc? Na razie Wrony są opi­sy­wane wyłącz­nie jako brudni zło­dzieje i pół­główki. Albo potwory. Uczony Sha­rivi zdaje się za to myśleć, że Pawie sikają ambro­zją, więc rozu­miem, że może ci się to podo­bać.

– Bo taka jest prawda – zasy­czała grzesz­niczka. – Pawie uro­dziły się, żeby rzą­dzić. Was Przy­mie­rze stwo­rzyło za karę.

Fe sły­szała to już wcze­śniej; pew­nie więk­szo­ści miesz­kań­ców Saboru wyda­wało się to oczy­wi­ste. Człon­ko­wie każ­dej innej kasty rodzili się z przy­ro­dzo­nym darem prze­ka­za­nym im przez mar­twych bogów, takim jak żurawi talent do wykry­wa­nia łgarstw czy wró­bla zdol­ność do umy­ka­nia czy­jejś nie­chcia­nej uwa­dze. Wie­rzono, że wręcz żyją wśród nich mar­twe bóstwa na nowo uro­dzone w zało­żo­nych przez sie­bie kastach, jak w przy­padku wiedźm i cza­row­ni­ków Żurawi, któ­rzy potra­fili wycią­gnąć prawdę z kłamcy, albo wiedźm Wró­bli, potra­fią­cych zupeł­nie znik­nąć komuś z oczu.

Mar­twi bogo­wie odmó­wili jed­nak przy­ro­dzo­nego daru Wro­nom. Ich wiedźmy i cza­row­nicy potra­fili tylko wykra­dać przy­ro­dzone dary z kości innych kast, i tylko dopóki w kościach tych pozo­sta­wał ślad zakoń­czo­nego życia. Zaś jako przed­sta­wi­ciele i przed­sta­wi­cielki jedy­nej kasty odpor­nej na mór grzesz­ni­ków Wrony trud­niły się pod­rzy­na­niem gar­deł i zbie­ra­niem zwłok.

Fe nie miała wąt­pli­wo­ści, że w związku z tym wszyst­kim szla­chet­nie uro­dzo­nej Pawicy życie Wrony musi wyda­wać się karą. Więk­szość Saboru wie­rzyła, że mar­twi grzesz­nicy odra­dzają się w kaście Wron, aby odpo­ku­to­wać za wszel­kie zbrod­nie, przez które ścią­gnęli na sie­bie mór.

A jed­nak…

Fe przy­kuc­nęła na kle­pi­sku, kła­dąc mie­cze mię­dzy sobą i Pawiczką.

– Zabawne, bo gdyby się tak zasta­no­wić, którą z nas Przy­mie­rze darzy w tej chwili przy­chyl­no­ścią… – Postu­kała się pal­cami w poli­czek. – Pew­nie na ten temat bym się z uczo­nym Sha­ri­vim poróż­niła.

Fe ocze­ki­wała, że Pawiczka odpo­wie jej szy­der­stwem, jakoś się ode­tnie.

Niemi tym­cza­sem zamknęła tylko oczy i unio­sła dłoń do wykwitu piętna grzesz­ni­ków na swo­jej twa­rzy. Łamią­cym się gło­sem odrze­kła:

– Chyba… chyba masz rację.

Fe poczuła w dołku maleńki, zimny supe­łek – zawią­zek poczu­cia winy. A jakże, gar­dziła tą deli­katną, czy­stą dziew­czyną – nie tylko dla­tego, że tamta wzgar­dziła nią pierw­sza. Mimo wszystko tylko jedna z nich miała wyjść stąd żywa.

Tatko powie­działby jej, żeby prze­stała zwle­kać.

Bieda napo­mnia­łaby ją, żeby się nie bawiła jedze­niem.

Fe spy­tała jed­nak:

– Wiesz, dla­czego Przy­mie­rze cię wybrało?

Pawiczka zaci­snęła wargi. Jej palec drżał, kiedy wska­zy­wała nim miecz Sokoła.

– Chcę ten.

– Boga­cze zawsze wolą ten ład­niej­szy – stwier­dziła w zadu­mie Fe. – Nie odpo­wie­dzia­łaś mi.

– Zakończże to już – prych­nęła dziew­czyna.

Fe pod­nio­sła Tysiąc pod­bo­jów i zaczęła zwi­jać je w rulon.

– To już z pięć lat, odkąd Wrony ostat­nio prze­szły przez wło­ści guber­na­torki Sakar, hę? – Per­ga­min w jej dło­niach wydał z sie­bie wyjąt­kowo zadziorny trzask. – Sły­sza­łam, że ostat­nie stado nie wyszło stąd żywe. W każ­dym razie w więk­szo­ści.

Pawiczka mil­czała.

– Jeden chło­piec prze­żył. Inna Wrona-wódz go zna­la­zła, przy­pro­wa­dziła do mojego tatka. Na imię miał Hun­cwot.

Miał. Dwa księ­życe temu pró­bo­wał uciec przed życiem Wrony. Dwa księ­życe temu zgi­nął na scho­dach innego pawiego pałacu.

O tym, co się stało z pierw­szym sta­dem Hun­cwota, tatko opo­wie­dział Fe, kiedy wystar­cza­jąco pod­ro­sła. Sam Hun­cwot wspo­mniał jej o tym tylko raz.

– Powie­dział mi, że do ich obo­zo­wi­ska przy­szła bogata dziew­czynka. Pozwo­lili jej obej­rzeć stos pogrze­bowy, zało­żyć maskę, zoba­czyć miecz wodza, bo nie odma­wia się komuś z kasty Pawi, nawet komuś tak małemu… A póź­niej tej nocy ta sama dziew­czynka przy­wio­dła wprost do ich obozu Szlachtę Ole­an­dra.

Dło­nie Pawiczki zaci­snęły się w pię­ści na jej nie­ska­zi­tel­nie bia­łej lnia­nej koszuli. Na przed­ra­mie­niu zaczął jej wła­śnie wykwi­tać kolejny tatuaż piętna grzesz­ni­ków.

Więk­szość miesz­kań­ców Saboru wolała wie­rzyć, że Przy­mie­rze chce, by karano Wrony. Według Fe Przy­mie­rze nie miało z tym nic wspól­nego; ludzie sami wyzna­czali się na namasz­czo­nych przez nie katów.

Niemi Navali szo Sakar zwró­ciła na Fe spoj­rze­nie roz­iskrzo­nych gnie­wem oczu.

– Zro­bi­ła­bym to znowu.

Fe uśmiech­nęła się do niej bez­na­mięt­nie całym kom­ple­tem zębów, zaty­ka­jąc Tysiąc pod­bo­jów za pas.

– Pew­ni­kiem dla­tego też Przy­mie­rze cię wzywa. Połóż się. – Dziew­czyna ani drgnęła, więc Fe osten­ta­cyj­nie unio­sła w dłoni sokoli miecz. – Nie mogę rów­no­cze­śnie pano­wać nad klingą i nad tobą.

Pawiczka legła z powro­tem na posła­nie.

Jej twarz zro­siły kro­ple potu.

– Będzie bolało?

Fe miała dotąd oka­zję przy­glą­dać się tysiącom ist­nień, duchom śmi­ga­ją­cym jak bystre płotki przez jej umysł, kiedy wycią­gała ich przy­ro­dzone dary z dawno wyschłych zębów. Widy­wała życie kró­lów i wyrzut­ków, kochan­ków i wro­gów, zdo­byw­ców i zło­dziei. Jedni koń­czyli we krwi, inni w ciszy. Nie­któ­rych wła­sną ręką dobi­jał tatko, pode­rżnię­ciem gar­dła udzie­la­jąc im lito­ści skra­ca­ją­cej męki moru grzesz­ni­ków. Te ist­nie­nia i te śmierci widy­wała czę­ściej od innych.

– Nie – zełgała, przy­ty­ka­jąc ostrze mie­cza do gar­dła grzesz­niczki.

Klinga z czy­stej stali drżała wraz z każ­dym ude­rze­niem tętna pod skórą na szyi dziew­czyny, coraz sil­niej­szego od gniewu, coraz szyb­szego od stra­chu.

Pawiczka wzięła drżący wdech i zer­k­nęła w oczy Fe.

– Wiedz, że dziś w nocy Szlachta Ole­an­dra przy­je­dzie i po cie­bie.

Chciała, by zabrzmiało to jak przy­sięga. Jak groźba. Jak, nawet w takiej chwili, przy­po­mnie­nie o tym, które kasty upodo­bało sobie Przy­mie­rze.

Lecz w ten wła­śnie spo­sób pokpiła sprawę.

Fe obda­ro­wała ją jesz­cze jed­nym uśmie­chem, rów­nie życz­li­wym i zim­nym jak klinga na gar­dle dziew­czyny.

– Niech przy­je­dzie.

Prawda była taka, że udzie­la­nie lito­ści grzesz­ni­kom wcale nie robiło się łatwiej­sze samo z sie­bie.

Cza­sami jed­nak oni sami je uła­twiali.

W ciągu ostat­nich trzech tygo­dni Fe nauczyła się nowej prak­tycz­nej sztuczki przy­dat­nej w nego­cjo­wa­niu wia­tyku.

Kiedy to tatko pod­rzy­nał gar­dła, zawsze sta­rał się w miarę moż­no­ści po wszyst­kim przy­naj­mniej obmyć ręce. Tłu­ma­czył, że bli­scy grzesz­ni­ków brzy­dzą się krwi, dla­tego cza­sem płacą Wro­nom wię­cej, by te ode­szły jak naj­szyb­ciej, ale jej zda­niem rów­nie czę­sto lub nawet czę­ściej żałob­nicy tylko bar­dziej kur­czowo ści­skali kiesy w dło­niach.

Fe nie przej­mo­wała się myciem. Co naj­wy­żej z demon­stra­cyjną powol­no­ścią ścią­gała z rąk uwią­zane u łokci pokrwa­wione szmaty, zanim przed­sta­wi­ciel rodziny prze­każe wia­tyk. Nikomu nie uśmie­chało się wykła­da­nie monet na dłoń wciąż jesz­cze czer­woną i śli­ską od lito­ści.

I o to cho­dziło.

Saka­ro­wie wysłali do Fe jakąś Wró­blicę odzianą w pro­sty, choć ele­gancki strój sługi domu; Wró­blicę, któ­rej zaczer­wie­nione oczy świad­czyły o bli­sko­ści ze zmarłą. A zatem nia­nię dziew­czyny. W jed­nej ręce kobieta ważyła pękatą kiesę pełną wia­ty­ko­wych naka; drugą wysu­pły­wała z niej brzę­czące monety, nie­chęt­nie odli­cza­jąc mizerne kilka sztuk.

Bo z wia­ty­kiem tak już było – czego Fe doświad­czała od lat – że ktoś zawsze pró­bo­wał ich przy nim okpić.

Cza­sami działo się tak, bo ludzie sądzili, że Wrony nie umieją racho­wać i nie zmiar­kują, że je oszu­kano. A cza­sami, bo ludzie chcieli, by Wrony zmiar­ko­wały, że je oszu­kano, co miało im przy­po­mi­nać, że na­dal nie mogą żądać uczci­wej zapłaty bez stą­pa­nia po cien­kim lodzie. Fe uznała, że ta Wró­blica wyko­nuje pole­ce­nia tak samo jak wiele innych sług, z któ­rymi miała wcze­śniej do czy­nie­nia. Za każ­dym razem dosta­wały pękatą kiesę, ale z naka­zem prze­ka­za­nia z niej Wro­nom jak naj­mniej­szej sumy.

Dla­tego w ciągu ostat­nich kilku tygo­dni Fe nauczyła się, jak im na to nie pozwa­lać.

Wró­bla nia­nia wzdry­gnęła się na widok krwi krzep­ną­cej na rękach dziew­czyny, a oczy nabie­gły jej łzami. Fe potrzą­snęła głową, strzą­sa­jąc z wło­sów pot. Przez więk­szość Mie­siąca Wrony trzy­mali się tery­to­riów pół­noc­nych, ale nawet w tych rejo­nach peł­nia lata ozna­czała wil­goć.

– Nie ma się czego bać. Może­cie wrę­czyć wia­tyk mojemu wier­nemu Kho­dzie.

Fe nie­mal ujrzała, jak nia­nia rachuje coś w gło­wie niby na łup­ko­wej płytce; zanim wyszło jej, że Khoda nie jest imie­niem Wrony, było za późno. Stał już przed nią smu­kły wojow­nik Soko­łów o kamien­nej twa­rzy, z wycią­gniętą ręką i włócz­nią zawa­diacko wspartą na ramie­niu.

Sztuczka, któ­rej nauczyła się Fe, pole­gała na tym, by kazać im wrę­czać wia­tyk komuś, kogo wole­liby nie oszu­kać.

Uwagę Fe przy­kuł sze­lest jedwa­biów na weran­dzie nie­opo­dal. Stała tam para Pawi sple­cio­nych w kur­czo­wym uści­sku, wciąż jesz­cze w sypial­nia­nych sza­tach; ich twa­rze miały zacięty wyraz. Wró­bla sługa pod­nio­sła pyta­jące spoj­rze­nie na guber­na­torkę i jej męża, aku­rat kiedy za ple­cami Fe skrzyp­nęły drzwi baraku kwa­ran­tanny.

Zeszłej nocy mieli jesz­cze córkę.

Teraz Dzi­wa­dło z Biedą kła­dli wła­śnie to, co z niej zostało, zawi­nięte w pokrwa­wione płótna, na wozie Wron.

Guber­na­torka Sakar wyko­nała jedno sztywne ski­nie­nie brodą, a potem ukryła twarz w roz­ło­ży­stych jedwab­nych ręka­wach.

Nia­nia gło­śno prze­łknęła ślinę. Solidna kiesa pełna naka zadźwię­czała jak dzwon, lądu­jąc na dłoni Khody.

Fe dosły­szała pogar­dliwe prych­nię­cie, choć Dzi­wa­dło sta­rało się je stłu­mić i w końcu zagłu­szyło ten odgłos kasz­lem. Nie­całe trzy księ­życe wstecz tego typu dar byłby nie do pomy­śle­nia, wię­cej, ozna­czałby dodat­kowe brze­mię jako jesz­cze jedna z rze­czy, z powodu któ­rych zapo­luje na nich Szlachta Ole­an­dra. Ale teraz…

Khoda był jed­nym z pię­ciorga Soko­łów, nie licząc dowód­czyni, któ­rzy zgło­sili się na ochot­nika do ochrony stada Fe, kiedy będzie ono odpo­wia­dać na zwia­stuny moru. Odkąd towa­rzy­szyła im sokola eskorta, zda­rzały się oso­bliwe cuda. Mało, że ludzie zaczęli pła­cić stadu uczciwe wia­tyki, to jesz­cze po raz pierw­szy w histo­rii uda­wało mu się je zacho­wać. Żadni Ole­an­drzy nie najeż­dżali ich obo­zo­wi­ska; żadne poste­run­kowe Sokoły nie wydu­szały z nich łapó­wek. Wrony Fe zosta­wiały szczo­dre dary we wszyst­kich odwie­dza­nych chram-azy­lach, a mimo to wystar­czało im zawsze aż nadto na wła­sne potrzeby do następ­nego wia­tyku.

Teraz zaś miały pełną monet kabzę wiel­ko­ści głowy Fe. I nie potrze­bo­wała nawet wzy­wać swo­ich do Tańca o Pie­niądz.

– Może być – rze­kła Fe, a potem zwil­żyła wargi, by odgwiz­dać roz­kaz wymar­szu.

– Zaraz! – Wró­blica wska­zała rulon zatknięty za pasem Fe. – To jest… to był jej ulu­biony.

Tysiąc pod­bo­jów. Kasty Wspa­niałe były w nim piękne i mądre, Kasty Łow­cze mężne i prawe, a Feniksy nie­mal równe bogom.

Wrony nato­miast były zło­dzie­jami, głup­cami i potwo­rami, niczym wię­cej.

– Spło­nie razem z nią – oznaj­miła Fe. Nia­nia z wyraźną ulgą roz­luź­niła ramiona. Fe dodała pod nosem: – Wszy­scy na tym zyskamy.

Wró­blica zamru­gała z zasko­cze­nia.

– Dla­cze…

Fe odgwiz­dała roz­kaz wymar­szu i sama dłu­gim kro­kiem wyszła na drogę, zanim kobieta mogła dora­cho­wać się cze­goś jesz­cze.

Zna­jomy brzęk oznaj­mił, że kapral Lakima zajęła już wyzna­czoną samej sobie pozy­cję mar­szową o krok za jej ple­cami; Soko­lica wystu­ki­wała obca­sami rytm, jakby odmie­rzała żar­łocz­nej dro­dze racje żyw­no­ściowe. Począt­kowo wyda­wało się to Fe upiorne: skrzy­pie­nie wypra­wio­nej skóry, cień żoł­nierki tuż obok jej wła­snego cie­nia. Nie­mal tak samo wytrą­cały ją z rów­no­wagi pyta­nia kapral Lakimy o roz­kazy.

Do tej pory jed­nak zdą­żyła już chyba przy­wyk­nąć i do obec­no­ści Soko­licy, i do jej pytań. Mimo to dzi­wacz­nie musiał wyglą­dać ich kon­dukt pogrze­bowy, ze żwa­wym chrzę­stem masze­ru­jący w pyle żwi­ro­wej drogi: drobna, chuda wódz-dziewka w masce o dłu­gim dzio­bie, góru­jący za jej ple­cami cień Soko­licy, dzie­więć Wron cią­gną­cych wóz z mar­twą grzesz­nicą, kolejne trzy Sokoły na końcu kolumny. Tatko i pozo­stała dwójka Soko­łów zostali z dru­gim wozem stada przy pła­sko­trak­cie.

Nawet drugi wóz zda­wał się nie­do­ści­głym luk­su­sem. Ni­gdy wcze­śniej nie mieli dość dobytku, by drugi wóz miał sens, ani dość ludzi czy zwie­rząt, by go cią­gnąć. Ale przy Soko­łach, które trzeba było wyży­wić, i obfi­tych wia­ty­kach sprawy miały się ina­czej. Teraz holo­wali jeden fur­gon z zapa­sami, a drugi tylko dla grzesz­ni­ków.

– Był jakiś kło­pot z dziewką? – Głos kapral Lakimy brzmiał nie­mal rów­nie zgrzy­tli­wie jak żwir drogi.

Fe pokrę­ciła głową.

– Tylko z jej pysko­wa­niem. Tym już nikomu wię­cej nie uprzy­krzy życia. – Zaczęła sku­bać spo­cone troczki maski, bar­dziej z ner­wów niż jakie­go­kol­wiek innego powodu. Maski zdejmą dopiero, gdy pawia rezy­den­cja zupeł­nie znik­nie im z oczu. – Powie­działa, że dziś w nocy zja­wią się Ole­an­drzy.

Kapral Lakima była chyba naj­bar­dziej nie­wzru­szo­nym Soko­łem, jakiego Fe dotąd poznała; o dzie­sięć lat od niej star­sza i o pół­to­rej głowy wyż­sza, nie tyle prze­strze­gała zasad, co trzy­mała się ich tak kur­czowo, jakby w mil­cze­niu wyzy­wała każ­dego, by spro­wo­ko­wał ją do ich naru­sze­nia. Daleko jej było do teatral­no­ści kome­dian­tów. Kiedy więc Fe dosły­szała pełen iry­ta­cji świsz­czący wydech, zanim kapralka odpo­wie­działa: „Tak jest, wodzu”, w pierw­szej chwili pomy­ślała, że dobiegł od zwłok na wozie. Takiego sap­nię­cia spo­dzie­wa­łaby się prę­dzej po mar­twej Pawiczce niż po kapral Laki­mie.

– Czyś ty wła­śnie wes­tchnęła? – zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem.

Lakima zaka­słała.

– Mówiła, kiedy dokład­nie się zja­wią?

– Tylko tyle, że tej nocy. Pew­nie mogłam ją dopy­tać o szcze­góły, zanim pode­rżnę­łam jej gar­dło. Wes­tchnę­łaś.

– Ci z nizin cier­pią chyba na nad­miar wol­nego czasu.

Fe zer­k­nęła ukrad­kiem za sie­bie. Lakima miała nie­prze­nik­nioną minę i wzrok utkwiony nie­wzru­sze­nie w dro­dze przed sobą, ale pozor­nie przy­pad­kowa zmarszczka mię­dzy jej brwiami ozna­czała, że kapralka jest roz­złosz­czona. Ole­an­drzy ozna­czali długą noc dla niej i jej Soko­łów.

Trzy księ­życe wstecz, nim jesz­cze Wrony Fe prze­szmu­glo­wały księ­cia Jasi­mira przez pół Saboru, Ole­an­drzy ozna­cza­liby dla nich grę w muszle o życie i per­spek­tywę kata­strofy. Gdyby to tat­kowi ktoś przy­rzekł wizytę zama­sko­wa­nych jeźdź­ców, gnałby ze sta­dem naprzód przez całą noc, nie sta­jąc nawet po to, by spa­lić ciało grzesz­nika, póki świt nie zerwałby z dróg całunu mroku.

Ale teraz wodzem była Fe. I miała Sokoły. Tatko zaś…

Tydzień temu popro­sił ją, by skie­ro­wała się na pół­nocny zachód, ku Zatoce Kłów, i wtedy zro­zu­miała, że nad­szedł jego czas.

To był kło­pot, któ­remu Sokoły Fe nie mogły zara­dzić.

Powie­działa więc tylko Laki­mie:

– Może zja­wią się wcze­śnie i będzie po wszyst­kim jesz­cze przed kola­cją.

Kapral Lakima unio­sła włócz­nię, salu­tu­jąc. Chwilę zajęło Fe zmiar­ko­wa­nie, że zro­biła to pod adre­sem nie jej, lecz Soko­łów na poste­runku sygna­ło­wym rezy­den­cji nad ich gło­wami. Kiedy Fe zwró­ciła wzrok w ich stronę, sokole hełmy bły­ska­wicz­nie cof­nęły się za kra­wędź plat­formy na wie­życzce obser­wa­cyj­nej. Wciąż jesz­cze snuła się nad nią cienka smużka czar­nego dymu ze zwia­stuna moru, który Sokoły zapa­liły, by wezwać tu Wrony.

Sokoli wojow­nicy nie mogli zapewne pojąć, dla­czego jacyś inni żoł­nie­rze z ich kasty chcie­liby towa­rzy­szyć Wro­nom. Na tę myśl Fe nie zdo­łała powstrzy­mać zło­śli­wego uśmieszku. Wygrała bez­dy­sku­syj­nie swoje Sokoły w spo­rze z gene­ra­lissą Dragą, a co waż­niej­sze, wygrała ochronę Soko­łów dla całej kasty Wron, gdy tylko książę Jasi­mir zasią­dzie na tro­nie. Może ci żoł­nie­rze już nie­długo sami tra­fią do eskorty wła­snego wro­niego stada.

Do uszu Fe docho­dziły już pogło­ski o tym, że następca tronu, książę Jasi­mir, prze­żył mór grzesz­ni­ków tak samo jak jego legen­darna przod­kini Ambra, a także opo­wie­ści o demon­stra­cyj­nym orszaku gene­ra­lissy Dragi wra­ca­ją­cej z Jasi­mirem do sto­licy kraju, Dumosy. Nikt nie wspo­mi­nał o kró­lo­wej Rhu­sa­nie, ale książę zawsze utrzy­my­wał, że pierw­szym jej ruchem pod­czas przej­mo­wa­nia wła­dzy będzie odsu­nię­cie od niej króla Suri­mira, ten zaś, jak się zda­wało, wciąż jesz­cze oddy­chał.

Wziąw­szy pod uwagę, że dowód­czyni jego wojsk oso­bi­ście pro­wa­dziła z powro­tem do domu księ­cia koron­nego – tego samego, na któ­rego Rhu­sana kil­ku­krot­nie pró­bo­wała zor­ga­ni­zo­wać zamach – Fe obsta­wiała, że kró­lowa woli się nie wychy­lać.

– Dla­czego zabra­łaś ten zwój? – zapy­tała kapral Lakima.

Fe miała na podo­rę­dziu mnó­stwo odpo­wie­dzi: bo dzięki temu poczuła się lepiej, pod­rzy­na­jąc gar­dło rówie­śnicy. Bo ten zwój wma­wia ary­sto­kra­tom, że zawsze są prawi, rów­no­cze­śnie tłu­ma­cząc Fe, że zawsze będzie potwo­rem. Bo we wspa­nia­łej pawiej rezy­den­cji, którą za sobą zosta­wiali, nikt nawet nie przy­pusz­czał, że potwory z opo­wie­ści i śpie­wek Wron zwy­kle cho­dzą w jedwa­biach.

– I tak by go spa­lili – powie­działa miast tego wszyst­kiego. – Przy­naj­mniej popa­trzę sobie, jak pło­nie.

Lakima ponow­nie zaka­słała.

– Aha. Czyli to Tysiąc pod­bo­jów.

Fe zrzu­ciła maskę, kiedy tylko ziem­no­dukt zapro­wa­dził ich mię­dzy drzewa, ale nie odry­wała wzroku od drogi przed sobą, jedy­nie co pewien czas zer­ka­jąc za sie­bie i upew­nia­jąc się, że ich śla­dem nie podąża żaden mściwy żałob­nik. Pięć lat może i wystar­czyło, by las zarósł miej­sce po obo­zo­wi­sku, w któ­rym zgi­nęli ziom­ko­wie Hun­cwota, a Wrony od małego uczono roz­po­zna­wa­nia naj­lep­szych miejsc na postój, ale Fe nie miała ochoty roz­kła­dać obozu na tej samej poża­ło­wa­nia god­nej pola­nie.

W ogóle nie miała ochoty myśleć o Hun­cwo­cie.

Wie­działa tyle, że do zdrady skło­nił go strach. Strach przed tym, co cze­kało go na dro­dze wodza Wron, strach przed tym, że skoń­czy się to dla niego tym samym, co dla reszty jego ziom­ków. Nie mogła mieć mu tego za złe.

Ale mogła mieć mu za złe prze­ko­na­nie, że jedy­nym jego wyj­ściem jest zdrada.

Fe poczuła pła­sko­trakt, jesz­cze zanim go zoba­czyła. Powie­trze stało się goręt­sze i bar­dziej pyli­ste, ziem­no­dukt zaczął się wyrów­ny­wać, a przez bal­da­chim zie­leni nad ich gło­wami coraz czę­ściej prze­bi­jały się szty­chy peł­nego słońca. W końcu wynu­rzyli się na sze­roką i gładką drogę. Tatko i pozo­stała dwójka Soko­łów chro­nili się wraz z peł­nym zapa­sów fur­go­nem po dru­giej stro­nie pła­sko­traktu, w cie­niu obro­śnię­tego blusz­czem sza­leju.

Na widok tatka Fe poczuła zna­jome ści­śnię­cie serca, które zda­rzyło się jej już nie­raz od chwili, kiedy popro­sił ją o popro­wa­dze­nie stada do Kłów. Potem przyj­rzała się jego minie i poczuła jesz­cze głęb­szy fra­su­nek.

Tatko miał oso­bliwą minę. Fe przy­po­mniała sobie, kiedy widziała ją ostat­nio – z aż nazbyt bli­ska, aż nazbyt wyraź­nie: gdy tatko powie­rzył jej miecz, zęby i księ­cia i posłał ją wraz z oby­dwoma pani­czami za balu­stradę mostu w Che­pa­roku.

Ta mina mówiła, że coś się spa­sku­dziło, i to w taki spo­sób, że praw­do­po­dob­nie nie zdo­łają już przed tym uciec.

– Co jest? – zawo­łała Fe, sadząc kroki w poprzek traktu… ale w chwili, gdy wyszła na słońce, zoba­czyła sama.

Na lewo od niej hory­zont roz­ma­zy­wała czarna smuga dymu wzno­sząca się o jakieś pół ligi dalej. Po jej pra­wej stro­nie roz­wi­jała się kolejna czarna nić. Za nimi wzno­siło się w niebo jesz­cze wię­cej czar­nych śla­dów, kre­śląc na połu­dnio­wym nie­bie pręgi przy­po­mi­na­jące zęby grze­bie­nia jakie­goś olbrzyma.

Fe widziała dotąd coś takiego tylko dwa razy w życiu, ale dosko­nale wie­działa, co ozna­czają czarne zwia­stuny moru roz­cho­dzące się z ligi na ligę.

Mimo zbli­ża­ją­cych się do wrót sto­licy wojsk księ­cia Jasi­mira Rhu­sana wyko­nała swój ruch.

Król umarł.

Rozdział drugi. Zagrabione

ROZ­DZIAŁ DRUGI

ZAGRA­BIONE

Witaj na naszych dro­gach, kuzynko.

Fe cisnęła na pogrze­bowy stos garść soli, po czym cof­nęła się o krok przed pło­mie­niami peł­ga­ją­cymi po cału­nie z tru­pem Pawiczki i odkle­pała w myślach szybką modli­twę do Kościo­żerki, mar­twej bogini Wron, która przy­cho­dzi po ofiary moru. Zgod­nie z wiarą więk­szo­ści miesz­kań­ców Saboru młoda grzesz­niczka miała się odro­dzić w nowym życiu jako Wrona, by odpo­ku­to­wać za wszystko, przez co Przy­mie­rze tak szybko zabrało ją z tego świata.

Fe nie wie­działa, czy rze­czy­wi­ście tak będzie, ale gdyby było, to szcze­rze liczyła, że dziew­czyna nauczy się być mniej nie­na­wistną jędzą.

– Nie brzmiało to zbyt szcze­rze – zauwa­żył tatko u jej boku.

Fe mięła w dłoni Tysiąc pod­bo­jów. Choć umyła się mydłu­pi­nami z solą, świa­tło pło­mieni i tak malo­wało jej palce czer­wie­nią na tle bla­dego, pognie­cio­nego per­ga­minu.

– Bo nie było szczere.

– Kiedy trafi do nas jako Wrona, będzie brzdą­cem – przy­po­mniał jej.

– Lepiej niech trafi do stada kogoś innego.

– Fe. – Tatko poło­żył dłoń na jej ramie­niu. – To nic nie zmie­nia.

Nie miał na myśli dziewki na sto­sie pogrze­bo­wym.

– Król umiera aku­rat w ostat­nim dniu Mie­siąca Wrony? Powie­dzą, że to przez nas, tatku.

Prze­cze­sał pal­cami brodę.

– Byli­śmy u nich w pałacu dwa księ­życe temu. Każdy, kto powie, że to przez nas, będzie tylko szu­kać nowego pre­tek­stu, żeby winić o coś Wrony. Pew­ni­kiem już i tak jeź­dzi z Ole­an­drami.

– Ale to się w ogóle kupy nie trzyma. – Fe pokrę­ciła głową. – Jesz­cze całe dwa tygo­dnie do prze­si­le­nia, kiedy powinno się jak należy koro­no­wać nowego Feniksa. Jas na pewno zdąży dotrzeć do pałacu wcze­śniej, żeby zająć tron, i to z nim idą woj­ska. W dodatku pół kró­le­stwa myśli teraz, że jest nowym wcie­le­niem Ambry, zesła­nym tu, żeby powieść nas w nowy świe­tlany wiek… Odkąd to ktoś taki jak Rhu­sana rwie się do bitki, skoro wie, że może tylko prze­grać?

Świa­tło pło­mieni zami­go­tało na zabliź­nio­nej rance w miej­scu, w któ­rym kie­dyś wyra­stał mały palec tatka. Stra­cił go wła­śnie w takiej bitce, jaką opi­sy­wała Fe.

– Ano – przy­znał. – Kupy się to nie trzyma, nawet z punktu widze­nia kró­lo­wej. Ale co ty masz z tym zro­bić?

– Słu­cham?

– Jesteś wodzem Wron i od Dumosy dzieli cię całe mnó­stwo lig. Co ty masz z tym zro­bić?

Fe mięła per­ga­min w rękach. Znała słowa odpo­wie­dzi aż za dobrze, a jed­nak tej nocy czuła ich cię­żar, jakby to były kaj­dany.

– Trosz­czyć się o swo­ich.

Tatko ści­snął krótko jej ramię i cof­nął dłoń.

– Niech sobie kró­lew­scy grają z losem w kości. My nie jeste­śmy już czę­ścią ich igra­szek, a jak­kol­wiek ich kości upadną, my wciąż będziemy wodzami. Masz swo­ich, o któ­rych musisz się zatrosz­czyć. A ja chram, któ­rym muszę się zająć.

Fe się wzdry­gnęła. Całym ser­cem chcia­łaby pognać teraz wprost na połu­dnie, do Dumosy, nie­ważne, ile zębów będzie musiała spa­lić, by posłać Rhu­sanę w jej kolejne życie, osa­dzić Jasa na tro­nie i wyru­szyć na gościńce z Tavi­nem u boku. Zwłasz­cza że wszystko to ozna­cza­łoby, że o tyle dłu­żej pozo­sta­nie z tat­kiem.

Tatko miał jed­nak rację. Wro­nom potrzebny był każdy dostępny chram-azyl, za to żad­nemu stadu nie trzeba było aż dwójki wodzów. Nad Zatoką Kłów cze­kała straż­nica mar­twego boga – Świad­ko­widki. Jej opie­kun, kto­kol­wiek nim był, pro­wa­dził rejestr wszyst­kich chra­mów poświę­co­nych mar­twym bogom Wron i wie­dział, które stoją opusz­czone i nie­uży­wane.

Stare Wrony, gdy nie były już w sta­nie wędro­wać po gościń­cach, doży­wały swo­ich dni w chram-azylu posta­wio­nym na gro­bie jed­nego z mar­twych wro­nich bogów. Dzięki bli­sko­ści mar­twego bóstwa każda Wrona mogła pod­trzy­my­wać żar w chra­mo­wych zapa­sach zębów, ukry­wa­jąc świą­ty­nię przed innymi kastami. Cza­row­nik pokroju tatka był zaś w sta­nie uczy­nić z chramu miej­sce nie do zdo­by­cia. Jasne było, że zosta­nie przy­dzie­lony do tego, w któ­rym się przyda naj­bar­dziej.

To Fe miała go tam dopro­wa­dzić, a potem zosta­wić za sobą na dobre.

Zano­siło się, że tym­cza­sem Rhu­sana będzie pewna swego zwy­cię­stwa. Rhu­sana, która obie­cała, że po obję­ciu przez nią rzą­dów Szlachta Ole­an­dra będzie mogła do woli polo­wać na Wrony. Rhu­sana, któ­rej sama tylko obiet­nica przy­zwo­le­nia ścią­gnęła Fe na głowę w ciągu ostat­nich trzech księ­ży­ców wię­cej Ole­an­drów, niż widziała ich przez całe lata. Nawet po tym, gdy już dopro­wa­dziła księ­cia w bez­pieczne miej­sce.

– A jeśli sprawy się pogor­szą? – szep­nęła. – A jeśli nie dam rady się o nich zatrosz­czyć?

– Masz szóstkę Soko­łów, Fe – przy­po­mniał z naci­skiem tatko. – Dwa mie­cze. Tysiące zębów Fenik­sów, żeby wypa­lić przed sobą czy­stą drogę. Jeśli coś prze­może to wszystko, to nie w walce, w któ­rej byłoby pisane wygrać zwy­kłej śmier­tel­niczce.

Fe wie­działa, że to wła­śnie leży u źró­dła jej iry­ta­cji. Ni­gdy dotąd żadne stado Wron nie cie­szyło się aż taką ochroną, a mimo to na­dal miała poczu­cie, że jej Wrony nie są bez­pieczne. Na hory­zon­cie przed nimi cza­iła się burza. Jedyne, co mogła zro­bić, to wraz z resztą swo­ich pró­bo­wać jej unik­nąć.

Dwa księ­życe temu stała przed parą pustych sto­sów pogrze­bo­wych z Hun­cwo­tem u boku, zaraz po tym, jak przy­mu­siła księ­cia koron­nego do zło­że­nia przy­sięgi. Jasi­mir pró­bo­wał ją wtedy prze­ko­nać, że rato­wa­nie go jest jedyną szansą na prze­trwa­nie Wron, a Hun­cwot utrzy­my­wał, że to wszystko bzdura.

Teraz znowu stała przed sto­sem pogrze­bo­wym, tyle że tym razem nie było przy niej Hun­cwota. Zwia­stuny moru mówiły jej, że odszedł ostatni czło­wiek sto­jący mię­dzy tro­nem i kró­lową Ole­an­drów. Na razie jed­nak nie mogła nic na to pora­dzić.

Ze stosu zaczęła do niej docie­rać woń palą­cego się ciała. Fe skrzy­wiła się i cof­nęła o kolejny krok. Ostrze­gaw­czy miauk spra­wił, że pod­sko­czyła. Odwró­ciła się i odkryła za sobą roz­cią­gniętą na ziemi Wymiotkę, szarą prę­go­waną kotkę, którą swego czasu wyrwała z kró­lew­skiego pałacu.

Jeśli nawet Wymiotka zro­zu­miała zło­wiesz­cze wie­ści o mar­twych kró­lach i ponu­rych gościń­cach, nie dawała tego po sobie poznać. Zamiau­czała tylko świer­go­tli­wie i prze­krę­ciła się na wznak, schlud­nie skła­da­jąc łapki pod brodą.

Fe znała tę sztuczkę aż za dobrze. Tatko jed­nak przy­kuc­nął, by pogła­skać kotkę po bia­łym brzuszku. Momen­tal­nie wcze­piła się w jego rękę jak żywy potrzask. Tatko wyszarp­nął dłoń, a Bieda za ich ple­cami zare­cho­tała.

– Powi­nie­neś już wie­dzieć, Par­chu – ode­zwała się. Imię tatki wciąż brzmiało dziw­nie w uszach Fe, odkąd tylko do niej całe stado zwra­cało się okre­śle­niem „wodzu”. – Kiedy ta bestia odsła­nia brzuch, to zawsze jest pułapka.

– Ano, prze­cie wiem – mruk­nął zrzę­dli­wie tatko. – Pomy­śla­łem tylko, że tym razem będzie ina­czej.

Fe zaci­snęła moc­niej pięść, jesz­cze bar­dziej mnąc w niej Tysiąc pod­bo­jów. Per­ga­min zro­bił się lepki od potu. Fe rzu­ciła go na pogrze­bowy stos, dokład­nie tak, jak obie­cała.

Zady­mił i nie­mal natych­miast zajął się ogniem. Fe wie­działa, jaką war­tość mają zwoje, ile czasu i wysiłku zaj­muje skry­bom Sów kopio­wa­nie takich dzieł jak Tysiąc pod­bo­jów i że każdą kopię się ceni, że każ­dej się strzeże. Uczony Sha­rivi twier­dził w cał­ko­wi­cie zbęd­nej przed­mo­wie, że nagry­zmo­lone w środku opo­wie­ści to szczera prawda. Że ujęta w nich została histo­ria Saboru, potęga jego wład­ców, pod­łość zdraj­ców, pod­wa­liny narodu.

Sądząc z tego, co zdą­żyła prze­czy­tać, Fe szcze­rze wąt­piła, by Sha­rivi ujął w swym dziele pod­wa­liny cze­go­kol­wiek wię­cej niż kro­wiego placka. Osta­tecz­nie jed­nak odkryła, że dał jej mimo wszystko tro­chę rado­ści: a to dla­tego, że wystar­czyła chwilka, by z Tysiąca pod­bo­jów nie zostało nic prócz dymią­cych popio­łów.

Ole­an­drzy fak­tycz­nie nad­je­chali jesz­cze tej samej nocy.

Wszystko roze­grało się tak samo, jak zawsze przez ostat­nie kilka tygo­dni: naj­pierw larum pod­nio­sła Wymiotka. Kocica nie prze­pa­dała za przed­sta­wi­cie­lami Szlachty Ole­an­dra, zwłasz­cza odkąd przez nich nie­mal spło­nęła żyw­cem, i od tam­tej pory miau­czała i stro­szyła ogon za każ­dym razem, gdy wyczu­wała tętent kopyt jeźdź­ców galo­pu­ją­cych w dzie­sięć lub wię­cej koni po gościńcu. W dodatku wyczu­wała go o co naj­mniej minutę wcze­śniej niż Fe.

Naj­pierw więc darła się kotka, a potem w ciem­no­ści nara­stało dud­nie­nie koń­skich kopyt ude­rza­ją­cych o trakt. Wrony zacie­śniały krąg wokół obo­zo­wego ogni­ska, ale ani myślały ucie­kać. Trzy Sokoły sto­jące aku­rat na war­cie zaj­mo­wały pozy­cje mię­dzy obo­zo­wi­skiem i drogą, zaś trójka odpo­czy­wa­ją­cych sia­dała na posła­niach z włócz­niami w zasięgu ręki.

Potem bywało róż­nie. Raz się zda­rzyło, że skon­ster­no­wana banda Ole­an­drów zapro­po­no­wała Soko­łom pomoc w aresz­to­wa­niu Wron. Innym razem jeźdźcy pró­bo­wali dys­ku­to­wać z Lakimą, a potem zaczęli jej gro­zić, aż w końcu jeden z nich zamach­nął się na kapralkę. Zbie­ra­nie zębów, które mu wybiła, spra­wiło Fe wyjąt­kową satys­fak­cję.

Tej nocy Ole­an­drzy zwol­nili, już pod­jeż­dża­jąc do obo­zo­wi­ska, wyraź­nie zbici z tropu wido­kiem cze­ka­ją­cych na nich włóczni. Przy­wódca bandy oce­nił sytu­ację spod maski z szorst­kiej szmaty i najwyraź­niej posta­no­wił poszu­kać sobie innej roz­rywki.

Pra­wie dwa tuziny kon­nych prze­kłu­so­wały obok nie­zręczną, pełną skrę­po­wa­nia kawal­kadą, mam­ro­cząc mię­dzy sobą i gapiąc się na straż­ni­ków.

Nie­gdyś Fe prze­ra­żały nie­bar­wione szaty i przy­pró­szone bielą twa­rze Ole­an­drów. Teraz miała ogień. Teraz miała stal. Teraz miała Sokoły. Konni ze Szlachty Ole­an­dra wyda­wali jej się prze­bra­nymi dzie­cia­kami, a odjeż­dża­jąc, wyglą­dali bez mała głu­pio.

Zawsze wie­działa, że tacy jak oni rwą się do bitki tylko wtedy, gdy są pewni zwy­cię­stwa. Nie wie­działa tylko, jakie to uczu­cie, kiedy ucie­kają z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

– Myśli­cie, że się zgu­bili? – zażar­to­wał wsparty na włóczni Khoda. – Mam im wska­zać drogę?

– Może taką w prze­paść – wymam­ro­tała Fe i znowu zasnęła.

Dotar­cie do Zatoki Kłów zajęło im kolejne pół­tora dnia.

Powia­dało się, że w jasny dzień można się­gnąć wzro­kiem hen aż do maleń­kiej wysepki na naj­dal­szym pół­nocno-zachod­nim krańcu Saboru, tuż za Rhu­na­dei. Ale jasne dni zda­rzały się rzadko nawet latem, więc kiedy wyszli na wzno­szące się nad Doma­rem wzgó­rze, połu­dniowe słońce prze­bi­jało się przez zasnu­wa­jące niebo chmury okrę­giem nie więk­szym niż moneta. Jak okiem się­gnąć, wybrzeże okry­wała zasłona cięż­kiej mgły – widać było led­wie kra­wędź wody, za którą tuman pochła­niał całą zatokę. Z opa­rów wysta­wały jedy­nie cie­nie kru­sze­ją­cych iglic.

Jak gło­siła legenda, zanim te wody stały się znane jako Kły, pewien od dawna już nie­ży­jący guber­na­tor z prze­ro­stem ambi­cji pró­bo­wał siłą otwo­rzyć zatokę na porządny han­del. Mewy, mające przy­ro­dzony dar czy­ta­nia wia­trów, potra­fiły pro­wa­dzić zwinne łodzie żaglowe przez mie­li­zny nawet we mgle; zaś prze­myt­nicy, czer­piąc z uświę­co­nej tra­dy­cją zna­jo­mo­ści labi­ryntu skał, umieli prze­śli­zgi­wać się wśród nich jak płotki przez zęby rekina.

Bez­pieczną drogę cięż­kim bar­kom kupiec­kim mogli jed­nak zapew­nić wyłącz­nie zdolni do roz­ka­zy­wa­nia wichrom cza­row­nicy Mew. Jako że w Sabo­rze pozo­stała ich przy życiu mniej niż setka, rze­czona bez­pieczna droga wią­zała się z wysoką ceną, któ­rej kupcy nie chcieli pła­cić po to tylko, by dowieźć towary do jakiejś rybac­kiej mie­ściny na odlu­dziu, gdzie tubylcy mogli w jedną noc roze­brać im sta­tek na czę­ści.

Guber­na­tor żywił prze­ko­na­nie, że Doma­rem powinno być perłą w koro­nie Saboru, rów­nie istot­nym por­tem han­dlo­wym na pół­nocy kraju jak Che­pa­rok na jego połu­dniu. Wie­rzył też, że uda mu się dopro­wa­dzić do tego bez opła­ca­nia Mew. Zarzą­dził wybu­do­wa­nie na dzie­siąt­kach łach tyluż straż­nic zaopa­trzo­nych w świa­tła prze­wod­nie, dzięki któ­rym kapi­ta­no­wie wie­dzieli, które miej­sca omi­jać.

Popeł­nił wszakże fatalny błąd. Świa­tła dzia­łały cał­kiem udat­nie nocą, roz­ja­śnia­jąc gęste mgły i wska­zu­jąc bez­pieczne szlaki.

Za dnia jed­nak nie były warte funta kła­ków.

A że guber­na­tor nadep­nął na odcisk Mewom, ich cza­row­nicy prze­stali dla niego pra­co­wać. W rezul­ta­cie dostoj­nik musiał się poże­gnać z por­tem han­dlo­wym, straż­nice skru­szały w wysta­jące zębi­ska ruin, a marze­nia guber­na­tora obró­ciły się wni­wecz, zosta­wia­jąc po sobie tylko prze­śmiew­czą nazwę Zatoki Kłów. W każ­dym razie tak gło­siła legenda.

Fe wyda­wało się, że Doma­rem i tak ota­cza o wiele za dużo kli­fów, by dało się z niego stwo­rzyć dobrze dzia­ła­jący port han­dlowy, choć wie­działa też, że taki szcze­gół ni­gdy nie powstrzy­małby żad­nego prze­ko­na­nego o wła­snym geniu­szu Pawia. Połowa mia­sta spra­wiała wra­że­nie wycio­sa­nej wprost w ska­łach urwisk, druga zaś połowa – jakby wła­śnie ześli­znęła się ze skarp i spię­trzyła bli­żej linii brze­go­wej. Przy nabrzeżu roiło się od jolek, okrą­głych łodzi o wikli­no­wym szkie­le­cie obcią­gnię­tym skórą i innych łódek pły­wa­ją­cych pod żaglami bar­wio­nymi żywo jaskra­wym, weso­łym błę­ki­tem, jaki upodo­bały sobie Mewy. Żagle Mew na połu­dniu zazwy­czaj pło­wiały od słońca i wody mor­skiej, lecz tutaj wyko­rzy­sty­wane jako barw­nik małże wystę­po­wały tak licz­nie, że srebrne pia­ski aż falo­wały od prze­ci­na­ją­cych je pręg z pokru­szo­nych muszli w kolo­rze indygo.

Kiedy zbli­żali się do miej­skich bram, kapral Lakima zapy­tała dys­kret­nie:

– Będziemy was wpro­wa­dzać?

Był to rodzaj tańca, który w ciągu ostat­nich kilku tygo­dni dopro­wa­dzili nie­mal do per­fek­cji, choć nie przy­szło im to łatwo. Cały sens ist­nie­nia chram-azy­lów pole­gał na tym, żeby Wrony – i tylko Wrony – miały miej­sca, w któ­rych mogły szu­kać schro­nie­nia. Prze­my­cić księ­cia z jego przy­bocz­nym straż­ni­kiem do dwóch czy trzech, jak zro­biła Fe, to było jedno. Wpro­wa­dzać jaw­nie sze­ściu soko­lich żoł­nie­rzy do każ­dego napo­tka­nego chramu Wron – to już była zupeł­nie inna para san­da­łów.

Lakima odpo­wia­dała za bez­pie­czeń­stwo stada, więc kiedy pro­szono ją, by odwra­cała się ple­cami, gdy Wrony zni­kały bez żad­nej ochrony w taj­nych przej­ściach i ukry­tych jarach, reago­wała z wyraź­nym… ocią­ga­niem. Była wię­cej niż chętna, by kon­ty­nu­ować lek­cje walki mie­czem z Fe tam, gdzie prze­rwał je Tavin, ale nie miała prze­ko­na­nia, że pół­to­rej klingi wystar­czy dziew­czy­nie do obrony całego stada.

Któ­rejś nocy jed­nak natknęli się na wię­cej upior­skór­ni­ków Rhu­sany, odra­ża­ją­cych wydrą­żo­nych mario­ne­tek spre­pa­ro­wa­nych ze skór mar­twych ludzi. Stal Soko­łów tylko nie­groź­nie dziu­ra­wiła ich wijące się jak piskorz powłoki, ale Fe wystar­czyło przy­wo­łać przy­ro­dzony dar ognia z jed­nego z wiszą­cych na jej sznu­rze zębów Fenik­sów, by w mig pora­dzić sobie ze stwo­rami.

Od tej pory Lakima była bar­dziej skłonna powie­rzać Fe obronę stada, kiedy odcho­dziło gdzieś, gdzie Sokoły nie mogły mu towa­rzy­szyć.

Fe nie zda­rzyło się jed­nak wcze­śniej odwie­dzać straż­nicy Świad­ko­widki; bywali tam tylko tatko i Bieda. Zer­k­nęła na nich teraz.

Tatko pokrę­cił głową i wska­zał roz­wi­dle­nie dróg na ich szlaku. W stronę urwi­ska pro­wa­dził stam­tąd węż­szy ziem­no­dukt.

– Przej­dziemy się sami.

– Będzie nam łatwiej bez wozu – dodała Fe. – Tatko, Psu­brat i Raj­furka, idziemy do chramu. Cała reszta zostaje tutaj i pil­nuje rze­czy. Bieda, ty dowo­dzisz.

– Pelen, Khoda i ja możemy uzu­peł­nić zapasy na poste­runku w mie­ście. – Kapral Lakima rzu­ciła Fe poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. – Dam ci znać, co sły­chać w rapor­tach.

Miała na myśli wie­ści o zgo­nie króla. Na gościńce nie tra­fiły dotąd żadne pogło­ski na temat ofi­cjal­nej przy­czyny jego śmierci, co i Fe, i Laki­mie wyda­wało się nie­po­ko­jące.

– Ano. Spo­tkamy się z powro­tem na tym roz­staju nie póź­niej niż o zacho­dzie słońca. – Fe wycią­gnęła z fur­gonu dwa toboły. Przy­go­to­wała je tego dnia rano, napy­cha­jąc do gra­nic moż­li­wo­ści zapa­so­wymi garn­kami, suszoną soloną wie­przo­winą i innymi rze­czami, które w naj­bliż­szym cza­sie nie miały się im przy­dać. Nie wypa­dało zja­wić się na gro­bie Świad­ko­widki z pustymi rękami. Jeden tobół wrę­czyła tat­kowi, drugi sama zarzu­ciła na ramiona. Potem mach­nęła ręką w stronę ziem­no­duktu. – Pro­wadź, tatku.

– Cudowny dzień na spa­cery – rzu­ciła wesoło Raj­furka, bio­rąc pod ramię Psu­brata. Ten uśmiech­nął się rów­nie sze­roko jak jego sio­stra bliź­niaczka. Oboje od dwu­dzie­stu paru lat nie usta­wali w wysił­kach, by tylko nie­liczni potra­fili odróż­nić ich od sie­bie: tak samo przy­ci­nali włosy, naśla­do­wali nawza­jem swoją wymowę, nawet ubie­rali się naj­iden­tycz­niej, jak mogli. Dotych­czas udało im się nabrać Lakimę trzy­krot­nie, a resztę Soko­łów nie mniej niż sie­dem­kroć.

Psu­brat okrę­cił sobie loczek wokół palca.

– Muszę przy­znać, wodzu, schle­bia mi, że wybra­łaś nas sobie do towa­rzy­stwa. To wręcz opty­mi­styczne z two­jej strony.

– Mimo wszel­kich waszych sta­rań oboje już dość długo utrzy­mu­je­cie się przy życiu – zauwa­żyła Fe. Nie było tajem­nicą, dla­czego chce mieć dodat­ko­wych pomoc­ni­ków pod­czas wizyty w chra­mie: straż­nica Świad­ko­widki była jedną z trzech naj­więk­szych świą­tyń poświę­co­nych zmar­łym bogom Wron, nale­żało zatem dobrze znać drogę do niej i pil­no­wać jej jak oka w gło­wie. W każ­dym sta­dzie ktoś zawsze winien wie­dzieć, jak ją odna­leźć. – Po mojemu, jeśli ta droga ma bez­piecz­nie prze­trwać w czy­jejś pamięci, to pew­nie w waszej.

– Psu­brat ani chybi wystawi bez­pie­czeń­stwo tej pamięci na jakąś próbę – zazna­czyła prze­cią­gle Raj­furka. – Jak myślisz, Par­chu, dokąd to wyśle cię straż­niczka?

Tatko podra­pał się po łysi­nie. Przej­mo­wał się bar­dziej, niż Fe się dotąd wyda­wało.

– Cza­row­ni­ków posyła się do ich wła­snych chra­mów, w każ­dym razie tak mi mówił mój dawny wódz. Oba­czymy.

Fe poczuła, że po tych sło­wach ciarki prze­bie­gły jej po grzbie­cie. Tatko wie­rzył, jak wiele osób, że po swo­jej śmierci tysiąc bogów naro­dziło się na nowo jako cza­row­nicy i cza­row­nice, aby sta­nąć na czele zało­żo­nych przez sie­bie kast. Co do samej Fe jed­nak, zbyt czę­sto poty­kała się o wła­sne nogi, by do końca uwie­rzyć, że też była kie­dyś bogi­nią.

Nie­po­ko­jąca prawda zaś wyglą­dała tak, że na myśl o tym dziew­czyna czuła się, jakby stała na brzegu oce­anu w bez­k­się­ży­cową noc – jakby miała przed sobą coś strasz­li­wego, roz­le­głego i nie­wi­docz­nego, coś, co ryczy, czy­ha­jąc tylko, by połknąć ją całą w oka­mgnie­niu, gdy tylko na krok ruszy się ze sta­łego lądu.

Wkrótce opu­ścili ziem­no­dukt i zna­leźli się na dobrze wydep­ta­nej ścieżce, która wiła się wśród wąskich czar­nych sosen i przy­po­mi­na­ją­cych poduszki kęp trawy o ostrych źdźbłach, roz­wi­dla­jąc się raz po raz.

– W dół – pora­dził tatko pozo­sta­łej trójce. – Zawsze wybie­raj­cie odnogę idącą w dół.

W końcu ścieżka dopro­wa­dziła ich do zatoczki oto­czo­nej ścia­nami bazal­to­wych kli­fów.

To, że dotarli na grób Świad­ko­widki, Fe zro­zu­miała, gdy tylko musnęła san­da­łem pia­sek na plaży. Jego jaśniej­sze pasma wciąż jesz­cze upstrzone były okru­chami węgla drzew­nego pozo­sta­łymi po ogni­skach pierw­szej nocy Mie­siąca Wrony, a nawet gdyby zigno­ro­wała ich świa­dec­two, pomruk kościa­nej magii pod sto­pami był zbyt zna­jomy, aby go prze­oczyć. Tatko pew­nym kro­kiem poma­sze­ro­wał ku wiel­kiemu kop­cowi gła­zów zwień­czo­nych sko­ru­pami błysz­czą­cych czar­nych małży, który pra­wie tonął w bia­łej pia­nie roz­bi­ja­ją­cych się na nim fal. Gdy Fe wspi­nała się nań w ślad za tat­kiem, wibra­cja, którą reago­wały jej wła­sne kości, powoli zamie­niała się w tłu­miony ryk.

Tatko doszedł do kra­wę­dzi gła­zów i postą­pił o krok przed sie­bie. Wła­ści­wie powi­nien był wpaść wprost w burzącą się pod nim kipiel i skoń­czyć zmiaż­dżony mię­dzy falami przy­boju a bazal­tem skał.

Zamiast tego znik­nął.

– Czyli to tak się ukrywa straż­nicę – domy­ślił się Psu­brat.

Fe też zmu­siła się do zej­ścia ze skał. Jak nale­żało się spo­dzie­wać, tra­fiła nogą na lite kamie­nie i w jed­nej chwili prze­biła się przez całun osła­nia­ją­cej chram magii. Tam, gdzie przed chwilą sza­lała woda, teraz wzno­siło się wię­cej bazal­to­wych skał, two­rzą­cych pod­stawę wieży Świad­ko­widki.

Ina­czej niż nędzne wieże, któ­rymi były naje­żone wody Kłów, ta mogła szczy­cić się nie czte­rema, lecz aż ośmioma bokami, była też wyż­sza, solid­niej­sza i star­sza niż któ­ra­kol­wiek z guber­na­tor­skich ruin. Wiele ze sta­ro­żyt­nych orna­men­tów zdo­bią­cych ściany straż­nicy nad­szarp­nęły ząb czasu i morze, ale naj­bar­dziej intry­gu­ją­cymi oca­leń­cami były cegły ster­czące z każ­dego jej rogu. Uło­żono je tak, by wysta­wała co druga z nich, jed­nak słona woda i sztormy starły je, nada­jąc im kształt obłych muszli, tak że wyglą­dały teraz jak osiem nie­moż­li­wej dłu­go­ści krę­go­słu­pów cią­gną­cych się aż po sam szczyt wieży. Powierzch­nię budowli zna­czyły jak bli­zny po ospie okna wycięte w kształt ośmio­ra­mien­nych gwiazd, wpusz­cza­jące do środka świa­tło, lecz nic nie­zdra­dza­jące.

Fe domy­ślała się, że spod szczytu wieży się­gnę­łaby pew­nie wzro­kiem aż po samą Dumosę. Jako bóg Świad­ko­widka przy­bie­rała postać małej żebraczki, która dostrze­gała wszyst­kie złe uczynki i zda­wała z nich rela­cję Przy­mie­rzu, by to mogło je osą­dzić. Pew­ni­kiem do tego wła­śnie celu potrze­bo­wała straż­ni­czej wieży takiej jak ta. A jeśli fak­tycz­nie zaczęła rela­cjo­no­wać Przy­mie­rzu wszyst­kie występki Dumosy, to nie dzi­wota, że zdą­żyła umrzeć na długo, zanim mogła taką wieżę opu­ścić.

Roz­legł się jękliwy zgrzyt, od któ­rego Fe aż pod­sko­czyła. Żela­zne odrzwia u pod­nóża wieży roz­pę­kły się uko­śnie, a oby­dwie ich połowy roz­su­nęły się, cho­wa­jąc za murem budowli. W wej­ściu stała mała dziew­czynka, nie wię­cej niż sied­mio­let­nia, bosa i ubrana jedy­nie w za dużą luźną sukienkę z wro­nię­czyny. Jej włosy, zwią­zane nie­dbale z tyłu, opa­dały na jej brą­zową twarz ciem­nymi kosmy­kami; świ­dro­wała Fe dwoj­giem czar­nych oczu.

Tatko odchrząk­nął.

– Kuzynko, przy­szli­śmy zoba­czyć się ze straż­nicz…

Dziew­czynka wska­zała ręką wprost na Fe.

– Jak się zowiesz?

Fe zachwiała się i omal nie upa­dła na ławicę małży.

– Co?

– W tym życiu – uzu­peł­niła dziew­czynka, zakła­da­jąc ręce na piersi, i powtó­rzyła: – Jak się zowiesz?

Fe rzu­ciła okiem na tatka, lecz ten wzru­szył tylko ramio­nami, rów­nie zdu­miony jak ona.

– Fe – odparła.

– Fe. Ty pierw­sza. – Dziew­czynka obró­ciła się w progu i ruszyła do środka.

– Ja tu nie… – wyrwało się Fe, aku­rat kiedy o głazy, na któ­rych stała, roz­biła się fala, obry­zgu­jąc ją od stóp do głów wodą mor­ską i pianą. – Przy­szli­śmy tu w spra­wie nie mojej, tylko tatka.

Dziew­czynka wychy­liła głowę zza fra­mugi. Spoj­rzała na tatka, mru­ga­jąc, po czym ponow­nie zni­kła.

– Gen-Mara, Posła­niec. Możemy pomó­wić za chwilę.

– Będziesz doglą­dać chramu Gen-Mary? – domy­śliła się Raj­furka, kle­piąc tatka po ple­cach. Gaje Gen-Mary były dru­gim z naj­więk­szych chram-azy­lów. – To mi dopiero miej­sce warte osie­dle­nia.

– Posła­niec ma objąć swój wła­sny chram – roz­legł się głos małej z głębi wieży. – Wszy­scy zacze­kaj­cie w środku… wszy­scy prócz cie­bie, Fe czy Sebiri, czy jak się tam teraz zowiesz. Ty chodź ze mną.

– To ma być straż­niczka? – wyszep­tał Psu­brat.

Tatko powoli pokrę­cił głową. Fe nie pamię­tała, żeby kie­dy­kol­wiek w życiu miał oczy więk­sze niż teraz.

– Chłop­cze… to Świad­ko­widka.

I Psu­brat, i Raj­furka zaklęli jed­no­cze­śnie, zarówno z sza­cun­kiem, jak i z fan­ta­zją. Fe zasty­gła w bez­ru­chu jak przy­mar­z­nięta do skały. W jej gło­wie sza­lał chaos. Prze­cież nie przy­szli tutaj z jej powodu. Cokol­wiek się działo, nie było jej pisane się z tym mie­rzyć, jesz­cze nie.

Tatko trą­cił ją lekko.

– Śmiało, dziew­czyno.

Wokół niej huczał ocean.

– Ale, tatku…

– Lepiej nie każ mar­twemu bogu cze­kać – pora­dził, a potem dłu­gim kro­kiem ruszył do wnę­trza wieży. Fe nie miała innego wyj­ścia niż pójść w ślad za nim.

W środku wszystko wyglą­dało zupeł­nie ina­czej, niż się spo­dzie­wała. Świa­tło wpa­da­jące przez otwarte okna uka­zy­wało osa­dzone wzdłuż ścian koła, krąż­kowe bloki i dźwi­gnie, a także półki zasy­pane zwo­jami i sto­sami per­ga­mi­nów. W więk­szo­ści chra­mów stał posąg mar­twego boga, na któ­rego gro­bie osa­dzono daną świą­ty­nię, i choć wieża Świad­ko­widki nie nale­żała do wyjąt­ków, to naj­wy­raź­niej jej now­sze wcie­le­nia uznały, że posąg może posłu­żyć bar­dziej prak­tycz­nym celom. Pry­mi­tywna kamienna rzeźba małej żebraczki trzy­mała teraz w wycią­gnię­tych rękach drew­niane deski, na któ­rych mie­ściły się zaku­rzone dzbany, nie­równo zło­żone koce i bele wro­nię­czyny. Mię­dzy pal­cami posągu roz­wie­szono sznury na pra­nie, które wyglą­dało, jakby wyschło tydzień temu i po pro­stu zostało zapo­mniane.

Gdy Wrony całą czwórką zna­la­zły się w środku, Fe usły­szała kolejne skrzyp­nię­cie i trzask – a potem uko­śne żela­zne wrota zatrza­snęły się za nimi. Maleńka postać prze­mknęła do spo­czy­wa­ją­cego na ziemi drew­nia­nego pode­stu o sze­ro­ko­ści i dłu­go­ści fur­gonu Wron. Do każ­dego rogu plat­formy były przy­mo­co­wane grube liny, pnące się wzwyż i zni­ka­jące wśród cieni nad ich gło­wami.

Świad­ko­widka wska­zała na plat­formę i roz­ka­zała:

– Właź.

Fe prze­łknęła gulę w gar­dle i wstą­piła na deski.

Świad­ko­widka rów­nież na nie wsko­czyła i prze­rzu­ciła jakąś dźwi­gnię. Fe usły­szała pod sobą szum wody, a zaraz potem ku jej zasko­cze­niu plat­forma zaczęła się wzno­sić.

– Niczego nie ruszaj­cie! – krzyk­nęła Świad­ko­widka do pozo­sta­łych. – Jak już musi­cie sia­dać, to na pod­ło­dze.

Schody, na oko sto­sun­kowo łatwe do poko­ny­wa­nia, wiły się nie­śpieszną spi­ralą stopni wokół murów wieży. Kiedy winda mijała jeden poziom po dru­gim, Fe ujrzała pię­tro zasłane od końca do końca sien­ni­kami, pew­ni­kiem z myślą o sta­dach odwie­dza­ją­cych wieżę; na innym znaj­do­wały się naj­wy­raź­niej zapasy wia­ty­ków, naj­więk­sze, jakie kie­dy­kol­wiek widziała. Kolejny poziom był w cało­ści prze­zna­czony na bez­miar zaku­rzo­nych dzba­nów peł­nych zębów – głów­nie wró­blich, do ukry­wa­nia straż­nicy, i pawich, do tka­nia w jej miej­scu ilu­zji. Na tym pię­trze Fe roz­bo­lały jej wła­sne zęby, które zaśpie­wały w odpo­wie­dzi, i poczuła ulgę, kiedy zostało ono w tyle.

– Kto zbu­do­wał ci tutaj windę wodną? – spy­tała, przy­trzy­mu­jąc się jakie­goś powrozu i pró­bu­jąc nie patrzeć w dół.

– Ja sama – odparł krótko mar­twy bóg-dziew­czynka.

Fe spoj­rzała wymow­nie w górę na wszyst­kie liny, które zda­wały się cią­gnąć przez całą wieżę aż do samego jej szczytu.

– Nie pomy­śla­ła­bym, że jesteś na to dość duża.

– Kie­dyś byłam. Osiem­na­ście żyć temu spa­dłam po wewnętrz­nych scho­dach wieży i zgi­nę­łam. W następ­nym życiu potrak­to­wa­łam trans­port prio­ry­te­towo. A czasu mi nie brak. – Zmarsz­czyła czoło, spo­glą­da­jąc przez mijane okno w kształ­cie gwiazdy, za któ­rego obry­sem prze­śli­znęło się Doma­rem. – Byłam bogiem pamięci. Od chwili, gdy się rodzę, pamię­tam wszystko, z każ­dego życia i ze wszyst­kich wcze­śniej­szych, Huwim czy też Dia­blę, czy też Fe.

– Wszystko poza moim imie­niem – mruk­nęła Fe.

– Nosi­łaś wiele imion – odpa­ro­wała Świad­ko­widka. – Nosi­łaś wiele żyć. Sie­dem­na­ście żyć temu to ty zepchnę­łaś mnie ze scho­dów. – Zadarła głowę i spoj­rzała na Fe tkwią­cymi w dzie­cię­cej buzi oczami sta­ruszki. – Widzisz? Jeśli teraz mnie zepchniesz, pocią­gnę cię za sobą.

Fe widziała tylko tyle, że stąd, gdzie były teraz, spa­da­łyby bar­dzo długo. Moc­niej zaci­snęła dło­nie na linie.

– Dziś nie mam ochoty zabi­jać mar­twego boga.

– Nie mia­łaś też, kie­dy­śmy roz­ma­wiały trzy ostat­nie razy. – Świad­ko­widka uśmiech­nęła się uśmie­chem rów­no­cze­śnie zmę­czo­nym, uro­czym i mor­der­czym. – Za każ­dym z tych trzech razy byłaś Wroną.

– Za każ­dym z tych trzech razy?

Plat­forma zrów­nała się ze szczy­tem scho­dów i Świad­ko­widka zesko­czyła z niej bez odpo­wie­dzi. Fe poszła w ślad za nią.

– Za każ­dym z tych trzech razy? – powtó­rzyła. – Jestem wiedźmą. Jeśli… jeśli wszy­scy jeste­śmy na nowo naro­dzo­nymi mar­twymi bogami, to czy i ja nie byłam bogiem Wron?

– Zaiste, czy nie jesteś?

Świad­ko­widka powio­dła ją po pię­ciu stop­niach w górę i wpro­wa­dziła do kom­naty, która ledwo zasłu­gi­wała na to miano. Roz­cią­gała się na całą sze­ro­kość wieży, ale w jej kamien­nych ścia­nach powy­ci­nano tak wiele ośmio­ra­mien­nych gwiazd, że przy­po­mi­nały sito. W szcze­li­nach gwiz­dał wiatr, a z zacią­gnię­tego chmu­rami nieba do pomiesz­cze­nia wle­wało się słabe świa­tło, nada­jąc mu nie­ziem­ski gra­fi­towy blask.

– To, czym byłaś, nie­spe­cjal­nie się liczy – rze­kła Świad­ko­widka, kie­ru­jąc się ku ster­cie wytar­tych podu­szek, na któ­rych zaraz usia­dła. – Liczy się to, co z sobą nosisz. Po pierw­sze zatem: co zosta­wisz w moich wia­ty­ko­wych zapa­sach?

Fe zdjęła z ple­ców tobół i usa­do­wiła się obok niego.

– Jedze­nie, sprzęt do goto­wa­nia… Tatko ma drugi tobół z resztą rze­czy…

– Wezmę zęby. – Świad­ko­widka wska­zała na sakwę zatkniętą za pasem Fe.

Serce dziew­czyny na chwilę zamarło. Miała nagłe strasz­liwe prze­czu­cie, ku czemu to zmie­rza, ale mimo wszystko drżą­cymi pal­cami roz­wią­zała troczki sakwy. Była piękna, zro­biona z wytła­cza­nej skóry, z wewnętrz­nymi kie­sze­niami i prze­gród­kami, które poma­gały Fe utrzy­my­wać zęby w porządku, żeby nie musiała ich szu­kać po nie­zli­czo­nych mniej­szych sakiew­kach. Sakwę tę poda­ro­wał jej Tavin przed jej odej­ściem z Tri­ko­voi. Miała pewien szcze­gólny czar zaszyty w sekret­nym zaka­marku: jeden z jego wła­snych mle­cza­ków. Zacho­wała je jego matka.

W swo­ich naj­czar­niej­szych chwi­lach, kiedy Fe wąt­piła, czy jesz­cze kie­dyś ujrzy Tavina, się­gała po ten ząb i tlącą się w nim iskrę, by prze­ko­nać się, że może jesz­cze odna­leźć swo­jego Sokoła.

– Nie ten – uprze­dziła Świad­ko­widka, gdy Fe opusz­kami pal­ców bez­wied­nie zbłą­dziła teraz ku mle­cza­kowi. Wska­zała naj­więk­szą prze­grodę, w któ­rej znaj­do­wały się zęby Fenik­sów. – Te.

Fe nie umiała powstrzy­mać żach­nię­cia.

– O co cho­dzi? – spy­tała Świad­ko­widka. – Prze­cież ich nie uży­wasz.

W uszach Fe zawyło tysiąc róż­nych odmów. Zapew­niają nam bez­pie­czeń­stwo. To dzięki nim się nas boją. Zasłu­ży­łam na nie.

Potrze­buję ich.

Krzywy uśmiech Świad­ko­widki zdra­dzał, że ta dosko­nale wie, o co prosi. A to tylko bar­dziej roz­zło­ściło Fe.

– I-ile? – wyce­dziła przez zęby, roz­su­płu­jąc wska­zaną kie­szeń.

– A ile możesz odża­ło­wać? – skon­tro­wała Świad­ko­widka. – Masz dwa mie­cze, szóstkę Soko­łów, tysiące ognio­zę­bów. Ile ci wystar­czy?

Fe znie­ru­cho­miała.

Mar­twy bóg-dziew­czynka nachy­lił się bli­żej; prze­ni­kliwe spoj­rze­nie nie paso­wało do jego dzie­cię­cej twa­rzyczki.

– Prawda jest taka, że wciąż zbyt­nio gustu­jesz w tym swoim ogniu. Zażą­da­łaś wszyst­kich fenik­so­wych zębów kró­le­stwa. Uwol­niło cię to od trosk? Wzię­łaś sobie stal Sokoła. Wystar­czyło ci to? Wymo­głaś na księ­ciu przy­sięgę, która miała odmie­nić cały Sabor. Czu­jesz się bez­pieczna?

W wieży świsz­czał wiatr. Fe chwy­ciła moc­niej sakwę i w odpo­wie­dzi spoj­rzała Świad­ko­widce pro­sto w oczy.

– Żadna Wrona nie jest bez­pieczna, póki Rhu­sana dąży do zdo­by­cia tronu.

– Ale nie cho­dzi tylko o Rhu­sanę, prawda? – spy­tała Świad­ko­widka.

Fe poczuła, jak na te słowa coś ści­ska ją w środku, a w głębi umy­słu usły­szała szept mar­twej Pawiczki: Was Przy­mie­rze stwo­rzyło za karę.

– A gdy na tro­nie zasią­dzie książę? Czy wtedy wyrzek­niesz się swo­ich ognio­zę­bów? – naci­skała Świad­ko­widka. – Czy to ci wystar­czy?

– Wiesz dobrze, że nie – wark­nęła Fe, zanim zdą­żyła się opa­no­wać. – A jakże, nie cho­dzi o samą Rhu­sanę, tylko o kon­nych, któ­rzy jeż­dżą w jej imie­niu. Któ­rzy wie­dzą, że będzie im na to pozwa­lać. O wszyst­kich myślą­cych sobie, że Wrony to nic innego jak grzesz­nicy, któ­rych można gnę­bić do woli. Czemu mie­liby myśleć ina­czej? To ty pamię­tasz wszystko aż od zara­nia dzie­jów, więc powiedz mi: dla­czego bogo­wie stwo­rzyli nas takimi? Dla­czego Wrony nie mają wła­snego przy­ro­dzo­nego daru?

Świad­ko­widka odchy­liła się w tył, mru­żąc oczy rów­nie trium­fal­nie jak Wymiotka trzy­ma­jąca w pazu­rach zła­paną mysz.

– A kto powie­dział, że go nie macie? – zapy­tała.

Na jedną straszną chwilę Fe zro­zu­miała aż nadto dobrze, co czuje taka mysz.

– C-co? – wyją­kała.

– Za każ­dym razem się tym gry­ziesz – powie­działa nie­mal ze smut­kiem Świad­ko­widka. – Myślisz, że jeśli chcesz wię­cej, to ci to umniej­sza, tym­cza­sem chcesz po pro­stu tego, co zostało zagra­bione. Masz rację! Rhu­sana to nie naj­więk­sza z two­ich trosk. To tylko naj­now­szy zło­dziej na tro­nie.

Fe wle­piła w nią wzrok.

– Cze­kaj. Zapo­mnij o Rhu­sa­nie. Mia­ły­śmy przy­ro­dzony dar?

Świad­ko­widka pogro­ziła jej pal­cem.

– Zapo­mnij o Rhu­sa­nie, a znów tylko umrzesz i ni­gdy nie zdą­żysz tu na czas w swym kolej­nym życiu.

– Dosyć. – Fe nie miała poję­cia, czy serce łomo­cze jej z wście­kło­ści, czy z zachwytu, ale wie­działa, co teraz ma nad nią wła­dzę. – Cała reszta Saboru myśli, że nie mamy im do zaofe­ro­wa­nia nic prócz pod­rzy­na­nia gar­deł grzesz­ni­kom. A ty mi mówisz, że przez cały ten prze­klęty czas wie­działaś, że mamy jakiś przy­ro­dzony dar?

– Nie możesz…

– Kiedy ty sie­dzia­łaś w swo­jej wieży, Wrony ginęły! – Fe zerwała się na równe nogi, a zęby Fenik­sów zagrze­cho­tały o bazal­tową posadzkę. W każ­dym swoim odde­chu czuła gorycz wspo­mnień o wszyst­kich sto­sach, które zapa­liła dla swo­ich bli­skich, od matki począw­szy. – A tobie nie chciało się, bo ja wiem, powie­dzieć komu­kol­wiek o naszym przy­ro­dzo­nym darze aż do teraz?

– Nic by to nie zmie­niło.

– POWIEDZ TO MOJEJ MAMIE! – wrza­snęła Fe.

– Naprawdę liczę, że tym razem mnie nie zabi­jesz – oznaj­miła Świad­ko­widka. – Dopiero co wresz­cie uro­słam na tyle, żeby uru­cha­miać windę bez sto­łeczka.

Ręce trzy­mane przez Fe wzdłuż boków same zaci­snęły się w pię­ści.

– Jeśli nie zaczniesz zaraz mówić jaśniej…

– Mówi­łam, w każ­dym razie o sto­łeczku. – Świad­ko­widka wes­tchnęła. – Pro­szę, naj­ja­śniej, jak mogę ci to rzec: A jakże, my, Wrony, mia­ły­śmy przy­ro­dzony dar. Został zagra­biony. A jeśli chcesz go odzy­skać, będziesz musiała dotrzy­mać swej przy­sięgi.

Fe na te słowa zamarła.

– Mojej… mojej przy­sięgi? Mojej przy­sięgi przed Przy­mie­rzem?

– Ano.

– Książę Jasi­mir jest bez­pieczny ze swoją ciotką – przy­po­mniała Fe, czu­jąc mętlik w gło­wie. – Dopro­wa­dzi­łam go do jego sojusz­ni­ków. Dwu­krot­nie, jeśli dokład­nie liczyć. Z naszej strony przy­sięga została dotrzy­mana.

A jeśli – jakimś cudem – nie została…?

To tatko zwią­zał się przy­sięgą z księ­ciem. A przy­sięga zło­żona przed Przy­mie­rzem szła w ślad za czło­wie­kiem z jed­nego życia w kolejne, dopóki się nie dopeł­niła.

– Dla­czego to nie wystar­czyło? – chciała wie­dzieć Fe.

– Sama mi powiedz. Szóstka Soko­łów, dwa mie­cze i wszyst­kie fenik­sowe zęby kró­le­stwa, i nawet to ci nie wystar­cza. – Świad­ko­widka roz­wią­zała swój koń­ski ogon i jęła dzie­lić dłu­gie czarne włosy na pasma, by zapleść je w war­kocz. – Dotrzy­maj przy­sięgi, a odnaj­dziesz swój przy­ro­dzony dar. Wcze­śniej nic z tego. Jaśniej rzec nie mogę.

– Ale co jest tym darem?

– A… – Świad­ko­widka po raz kolejny bły­snęła swoim strasz­nym uśmie­chem. – Gdy­bym ci powie­działa, to byłoby nie­uczciwe.

– Nie dalej jak pół godziny temu wyja­wi­łaś tat­kowi, że jest Gen-Marą.

Bóg w ciele dziew­czynki pokrę­cił głową.

– Gen-Mara nie uchy­bił swoim obo­wiąz­kom od setek lat. Czego nie mogę powie­dzieć o tobie.

– Już rozu­miem, dla­czego wciąż cię zabi­jam – mruk­nęła Fe, wpy­cha­jąc zęby na powrót do swo­jej sakwy. Gdy pod­nio­sła wzrok na Świad­ko­widkę, ta sie­działa z wycią­gniętą ręką.

– Pro­si­łam o zęby – przy­po­mniała.

– A ja spy­ta­łam, jakiż to przy­ro­dzony dar mam dla nas odna­leźć. Widzi mi się, że obie obej­dziemy się sma­kiem.

Chi­chot Świad­ko­widki był jesz­cze gor­szy niż jej uśmiech.

– Och, ależ mi tego brak, cie­bie i mnie. To było okrutne: umie­ścić w tobie taką iskrę, ale zaka­zać ci kochać ogień. – Ski­nęła dło­nią. – Chcę dwa­na­ście, dla wodzów, któ­rzy przyjdą do mnie w cza­sie następ­nego księ­życa. Wszy­scy wiemy, że nad­ciąga burza; jedy­nie głu­piec czeka z szu­ka­niem schro­nie­nia na pierw­sze bły­ska­wice.

Z tym trudno było dys­ku­to­wać. Fe odli­czyła tuzin zębów Fenik­sów, czu­jąc, że każdy z nich ciąży jej na sercu jak ołów.

Tuzin zębów, któ­rych już nie użyje do obrony swo­ich.

Tuzin zębów, któ­rych zamiast cie­bie użyją inni wodzo­wie, przy­po­mniał jej w myślach jej wła­sny głos wodza.

Uwie­rało ją, że jesz­cze trzy księ­życe temu nie wie­działa, jak to jest doty­kać fenik­so­wego zęba, a teraz led­wie umiała się z któ­rymś roz­stać.

Mimo wszystko upu­ściła je na wycze­ku­jącą rękę mar­twego boga-dziew­czynki. Świad­ko­widka zamknęła dłoń.

Spoj­rzała Fe pro­sto w oczy z nagłą prze­ni­kli­wo­ścią.

– Nie mogę opo­wie­dzieć ci twej wła­snej histo­rii, mały boże. Raz za razem, w każ­dym kolej­nym życiu pono­sisz klę­skę, a naj­więk­szą wtedy, kiedy mówię ci pro­sto z mostu, czego masz szu­kać. Ale to wła­śnie dla­tego Przy­mie­rze potrze­buje Wrony do ode­gra­nia two­jej roli, rozu­miesz? Twój przy­ro­dzony dar, twoja przy­sięga – to prawdy, któ­rych nikt nie może ci dać. Musisz odna­leźć je sama.

– A Rhu­sana? – burk­nęła Fe. – Możesz powie­dzieć mi cokol­wiek o niej? Czy raczej mam się wybrać w jakąś wewnętrzną podróż, by odkryć to, co mi pisane, i dać Rhu­sa­nie przed­wcze­śnie wpę­dzić nas wszyst­kich do gro­bów?

Świad­ko­widka poczęła ukła­dać zęby w ele­gancki sto­sik.

– Tylko tyle: Rhu­sana karmi potwora, który co dzień rośnie, a ona co dzień wma­wia sobie samej, że kon­tro­luje jego zęby. Jeśli ty jej nie znisz­czysz, ona znisz­czy Sabor. Choć muszę przy­znać, że jeśli szu­kasz swego grobu, to z pew­no­ścią znaj­dziesz go w pałacu.

Fe zmarsz­czyła brwi. Jej cier­pli­wość do zaga­dek się wyczer­pała.

– Liczy­łam raczej na coś w rodzaju: „Oto jak zamie­rza wymor­do­wać Wrony”.

– Prze­cież już wiesz jak. – Świad­ko­widka prze­chy­liła głowę. – Na dole czeka na cie­bie jakiś mło­dzie­niec. Nie jest Wroną.

Naj­strasz­liw­sze jak dotąd pyta­nie wyrwało się Fe, zanim zdo­łała je powstrzy­mać:

– A ja nią jestem?

Świad­ko­widka zamru­gała.

– A kimże innym mogła­byś być?

– Przez pół­tora księ­życa prze­my­ca­łam przez Sabor jed­nego i pół księ­cia. Obaj odgry­wali Wrony – powie­działa Fe. – Nosili to, co my, jedli to, co my, i cho­dzili po tych samych, co my, dro­gach, ale nie zro­biło to z nich Wron. Czymś się od nich róż­nię?

– A jakże. – Świad­ko­widka wstała i otrze­pała się z kurzu. – Jeste­śmy mar­twymi bogami. A ty… ty idziesz, gdzie cię wezwą. Chodź, ten mło­dzie­niec musi z tobą pomó­wić.

Pode­szła razem z Fe do plat­formy, ale nie weszła na nią, tylko pocią­gnęła za kolejną wbu­do­waną w mur dźwi­gnię.

– Kiedy zje­dziesz na dół, przy­ślij tu Gen-Marę. Dźwi­gnia jest przy urnie z wró­blimi zębami.

Deski zadrżały. Fe prze­mknęło przez głowę, że może Świad­ko­widka posta­no­wiła mimo wszystko ją zabić, zanim ona zaata­kuje pierw­sza. Po chwili jed­nak plat­forma zaczęła obni­żać się równo i sta­bil­nie.

– Fe.

Pod­nio­sła oczy. Świad­ko­widka stała na kra­wę­dzi scho­dów, odpro­wa­dza­jąc ją wzro­kiem.

– To dar – powie­dział mar­twy bóg-dziew­czynka. – Coś ku pamięci. Nie jesteś tym, kim byłaś.

Zanim jed­nak Fe zdą­żyła spy­tać, co to zna­czy, Świad­ko­widka znik­nęła tam, skąd przy­szła.

Kiedy plat­forma zatrzy­mała się na dole, cze­kali tam Bieda i Khoda z twa­rzami ścią­gnię­tymi tro­ską. Ich nie­po­kój udzie­lał się wszyst­kim: tat­kowi, Psu­bra­towi, Raj­furce, a w końcu i Fe. Cokol­wiek wyma­gało wpusz­cze­nia Sokoła do straż­nicy Świad­ko­widki, zwia­sto­wało tra­ge­dię.

– Prze… prze­pra­szam – wyją­kał Khoda – ale musimy jak naj­szyb­ciej wra­cać na gościńce. Kró­lowa obwi­nia was o śmierć króla.

Naj­gor­szą rze­czą nie było dla Fe ani zasko­cze­nie, ani wście­kłość, choć jedno i dru­gie zmro­ziło ją aż do kości. Naj­gor­sze było to, że w głębi duszy zawsze wie­działa, że do tego doj­dzie. Oczy­wi­sta sprawa, że Rhu­sana wymy­śliła spo­sób, by zwa­lić winę na Wrony.

Mimo to zapy­tała:

– Jak to? Tam­tej nocy, gdy byli­śmy w pałacu, widziały to setki świad­ków. Król nie wyściu­bił do nas nosa, nie chciał nawet popa­trzeć, jak wywo­zimy Jasi­mira.

– To nie­ważne – rze­kła Bieda, potrzą­sa­jąc ponuro siwie­ją­cymi lokami. – Jej Kró­lew­ska Mość ręczy swoim sło­wem… że król zmarł od moru grzesz­ni­ków.

Rozdział trzeci. Zęby i magnolie

ROZ­DZIAŁ TRZECI

ZĘBY I MAGNO­LIE

Kiedy tam byli­śmy, z Dumosy dotarł umyślny sokół. – Kapral Lakima prze­cią­gnęła wierz­chem dłoni po zro­szo­nym potem policzku. Nawet na pła­sko­trak­cie, w palą­cym popo­łu­dnio­wym słońcu, odma­wiała zdej­mo­wa­nia hełmu. – Jej Kró­lew­ska Mość twier­dzi, że to wy spro­wa­dzi­li­ście mór do pałacu.

Fe zmarsz­czyła brwi, patrząc na zaku­rzoną drogę. Jak tylko tatko skoń­czył ze Świad­ko­widką, zgar­nęli resztę Wron i omalże wypa­dli na pła­sko­trakt. Tatko miał rację: skoro Rhu­sana pró­bo­wała obwi­niać Wrony, potrze­bo­wali ilu się tylko dało dzia­ła­ją­cych chram-azy­lów, zaś ten poświę­cony Gen-Marze był z nich wszyst­kich naj­więk­szy.

– Gówno prawda – mruk­nął Khoda i chyba dopiero ponie­wcza­sie poła­pał się, że dowód­czyni idzie tuż obok. – Zna­czy… prze­pra­szam, pani kapral. To brzmi jak… jak…

– Gówno prawda – dopo­wie­działa usłuż­nie Fe. – Dobrześ to ujął. Co zro­bili z cia­łem króla?

– Jak utrzy­muje Jej Kró­lew­ska Mość, dziś o świ­cie jego naj­wier­niejsi słu­dzy spa­lili go, po czym sami rzu­cili się na stos. Jak twier­dzi, nie trzeba im było żad­nych Wron.

Fe roze­śmiała się szorstko, po czym roz­kasz­lała się, zaczerp­nąw­szy nagły haust pyłu drogi.

– Łajno pierw­szego sortu. Gdyby zmarł od moru przed­wczo­raj i cze­ka­liby ze spa­le­niem go aż do dziś, połowa pałacu para­do­wa­łaby teraz z pięt­nem grzesz­ni­ków. – Przy­mie­rze uczy­niło z moru grzesz­ni­ków szcze­gólny rodzaj kary: zaraza roz­prze­strze­niała się szybko i daleko dopiero po śmierci jej ofiary.

– Może naci­skają na nią przy­wódcy Szlachty Ole­an­dra – dodał tatko. – Pew­nie się fra­sują, że książę jest tak bli­ski obję­cia tronu.

Fe potknęła się, ale odzy­skała rów­no­wagę.

– Ja… jasne – rze­kła szybko, baga­te­li­zu­jąc temat. Zwie­wali ze straż­nicy w takim pośpie­chu, że nie miała czasu opo­wie­dzieć tat­kowi o przy­się­dze, którą oboje uwa­żali za dotrzy­maną, a teraz nie czuła się na tę opo­wieść dość odważna. – Rhu­sana wła­śnie dała wszyst­kim gro­dom pre­tekst do wyrzu­ca­nia nas.

Lakima zer­k­nęła za sie­bie przez ramię i powie­działa ciszej:

– Jaki­kol­wiek ma powód, mie­rzy także w cie­bie. W rapor­cie stało, żeby strzec się Wrony noszą­cej zęby Fenik­sów.

– Pró­buje spo­wol­nić Jasa, żeby tra­cił czas, usi­łu­jąc nas odna­leźć – powie­działa Fe, dra­piąc się po bro­dzie. – Jak myślisz, dokąd zdą­żył dotrzeć?

– Według ostat­niego raportu orszak z księ­ciem kro­czył pła­sko­trak­tem nad Wino­ro­ślą, dwa dni temu mijał Lumi­lar. Jeśli się pośpie­szymy, rusza­jąc wprost na połu­dnie, powin­ni­śmy prze­ciąć mu drogę przed koń­cem tygo­dnia.

Fe zasta­no­wiła się. Świad­ko­widka uprze­dziła ją, że nie odnaj­dzie swo­jego przy­ro­dzo­nego daru, dopóki nie dotrzyma przy­sięgi. Co jesz­cze mogła zro­bić, skoro nie dopeł­niło jej prze­ka­za­nie księ­cia jego ciotce? Już raz stra­ciła bli­skich, by dotrzy­mać przy­rze­cze­nia; cze­góż wię­cej jesz­cze ją ono pozbawi?

Co mu wystar­czy?

– Dopro­wa­dzimy tatka do jego chramu – powie­działa. – Potem spró­bu­jemy dogo­nić orszak, a jeśli ład­nie popro­szę, może Draga zachowa dla mnie choć część zębów kró­lo­wej.

Do świą­tyni Gen-Mary dotarli dwa dni póź­niej rano, choć Fe nie od razu się zorien­to­wała, że są już na miej­scu.

Kiedy wodzem był tatko, ni­gdy nie został wezwany ze swoim sta­dem do żad­nego chwi­lowo opusz­czo­nego chramu, a i Fe nie zda­rzyło się to jesz­cze w jej krót­kiej karie­rze wodza. Każdy chram, jaki dotąd odwie­dziła, brzę­czał i śpie­wał w jej kościach, gdy tylko się doń zbli­żała, ale wszyst­kie miały wła­snego straż­nika, który miesz­kał na tere­nie świą­tyni, dba­jąc o to, by zęby nie zasnęły.

Nim minęło pół czasu do połu­dnia, tatko zwol­nił, chwy­cił Fe pod łokieć i mru­żąc oczy, spoj­rzał na jedno ze wzgórz. Z pła­sko­traktu Fe widziała jedy­nie czubki drzew, nie­mal ugi­na­jące się pod cię­ża­rem ciem­no­zie­lo­nych liści.

– Tu gdzieś powi­nien być ziem­no­dukt – powie­dział tatko. Coś zmie­niło się w jego ogo­rza­łej twa­rzy, jakby tylko po czę­ści był obecny na tym świe­cie. Aż zanadto koja­rzyło jej się to ze Świad­ko­widką.

Fe gwizd­nęła, naka­zu­jąc postój. Co prawda nie widziała roz­wi­dle­nia, ale to jesz­cze nie zna­czyło, że go tam nie ma. Podob­nie jak w przy­padku straż­nicy, chram Gen-Mary sta­no­wił miej­sce zbyt cenne, by ryzy­ko­wać, że napa­to­czy się tam byle ście­karz.

– Raj­furko, Dzi­wa­dło, pomóż­cie nam szu­kać.

Mogła sobie daro­wać zawra­ca­nie im głowy błą­dze­niem po omacku; już kilka minut póź­niej tatko sam zna­lazł drogę. Ze zmarsz­czo­nym czo­łem przy­sta­nął przy gęstwi­nie para­so­lo­proci, po czym poło­żył dłoń na sęka­tym pniu magno­lii. W chwilę póź­niej Fe poczuła prze­miesz­cza­nie się i drże­nie iskier pawich zębów. Część zaro­śli znik­nęła i uka­zała się za nimi gładka, choć solid­nie wydep­tana ziemna droga. Skraj ścieżki wyzna­czała kolejna magno­lia; Fe ujrzała, że do pni obu drzew cia­sno przy­wią­zano pękami pną­czy po gli­nia­nym dzba­nie. Dzbany wibro­wały pie­śnią pawich powa­bów.

Kapral Lakima dała znak swoim żoł­nie­rzom i ode­zwała się:

– Gdyby ktoś pytał, sta­nę­li­śmy tu na popas na… Jak długo wam zej­dzie?

Tatko wzru­szył ramio­nami.

– Byłem tu raz, przed laty. Powie­dział­bym, że godzinę, nie wię­cej niż dwie.

– A zatem popas na spóź­nione śnia­da­nie. – Lakima ruszyła w stronę gościńca. Przy­sta­nęła i obej­rzała się na tatka. – Wię­cej się nie zoba­czymy, prawda?

– Naj­pew­niej – odpo­wie­dział. Przy­tknął do swych warg zwi­niętą w pięść prawą dłoń, po czym wycią­gnął ją ku kapralce. Był to gest pozdro­wie­nia zna­jo­mych, ale i poże­gna­nia przy­ja­ciół.

Na początku, kiedy Sokoły Lakimy dołą­czyły do stada Fe, jesz­cze przez tydzień nie korzy­stały z tego samego fur­gonu z zapa­sami, co Wrony. Rozu­miała dla­czego; na pozór cho­dziło o strach przed morem, który tylko Wron się nie imał, ale na głęb­szym pozio­mie był to strach przed czymś innym. Widziała już kie­dyś podobny taniec, gdy Tavin i Jasi­mir popeł­niali gafy dwa księ­życe wcze­śniej, ale i tak ją to bolało.

Teraz, w czwar­tym dniu Mie­siąca Feniksa, kapral Lakima uca­ło­wała kostki swo­jej dłoni i bez waha­nia uści­snęła rękę tatka.

– Nie­chaj ci los sprzyja, Par­chu – powie­działa. – Raduj się spo­czyn­kiem.

– Spró­buję. – Tatko zwol­nił uścisk dłoni. – Dbaj o moją dziew­czynkę, hę?

Lakima posłała mu pełne powagi ski­nie­nie głową.

– Roz­kaz, wodzu.

Tatko po raz ostatni, choć Fe sta­rała się o tym nie myśleć, popro­wa­dził ich ziem­no­duk­tem. Droga wiła się, wio­dąc głę­biej w las i wzno­sząc się przy tym lekko w górę. Fe nie czuła żad­nych wibra­cji, nie licząc tych w dzba­nach z zębami, które zosta­wili za sobą, ale im dalej szli, tym grub­sze pnie drzew i szer­sze liście wyra­stały przed nimi, aż nie­mal prze­stała widzieć cokol­wiek prócz zie­leni. W powie­trzu zaczął się uno­sić słaby, ale czy­sty, jakby cytry­nowy aro­mat – wkrótce też zaczęła z każ­dym kro­kiem tatka wyczu­wać szcze­gólny rodzaj drże­nia, niby ton bicia jakie­goś odle­głego dzwonu. Znała ciche wrze­nie chram-azy­lów, ale to – to było coś innego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki