Mali złodzieje - Owen Margaret - ebook + książka
NOWOŚĆ

Mali złodzieje ebook

Owen Margaret

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Mali złodzieje kradną złoto, a wielcy kradną królestwa, lecz tylko jedni z nich idą na szubienicę”.

Dawno, dawno temu służąca zdradziła swoją panią i odebrała jej twarz. Zamieszkała w pełnym przepychu pałacu, gdzie za dnia udawała szlachciankę a nocą okradała bogatych. Jednak choć czuwały nad nią Śmierć i Fortuna, nie zdołała ustrzec się przed klątwą z rąk leśnej bogini.

Taka jest jednak kara za chciwość. By uwolnić się od przekleństwa, służąca musi zadośćuczynić za krzywdy, które wyrządziła i dowieść swojej bezinteresowności. Ale jak to zrobić, gdy z każdej strony czyha na nią niebezpieczeństwo, a jej jedynymi sprzymierzeńcami mogą być ci, których oszukała? Czy zdołają jej zaufać i pomóc w dokonaniu niemożliwego?

Albo co ważniejsze: czy ona zdoła zaufać im?

___________________________________________________________________________

MARGARET OWEN - urodziła się i spędziła dzieciństwo w Oregonie. Po zdobyciu dyplomu z języka japońskiego przeniosła się na północ do Seattle, gdzie podejmowała się różnych działań - od pracy w sklepach, po prowadzenie kampanii prezydenckich. Ostatecznie jednak wróciła do tego, co chciała robić w dzieciństwie - pisania.

Wydaje od 2019 roku, a do tej pory opublikowała m.in. serię "Wrona" oraz dwa tomy serii „Mali złodzieje".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 588

Data ważności licencji: 11/22/2028

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: LITTLE THIEVES

Copyright © 2021 by Margaret Owen Henry Holt and Company, Henry Holt® is a registered trademark of Macmillan Publishing Group, LLC. All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Copyright © for the translation by Piotr Kucharski

Wydawca prowadzący: Natalia Karolak

Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Aleksandra Szpak

Adaptacja makiety na potrzeby polskiego wydania: Agnieszka Gontarz

Ilustracje na stronach działowych: copyright © 2021 by Margaret Owen

Grafika pod dedykacją: bazzier / Shutterstock

Grafiki przedstawiające fazy Księżyca: Sundora 14 / Shutterstock

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Projekt okładki: Rich Deas i Kathleen Breitenfeld

Ilustracja na okładce: © 2021 by MS Corley

Adaptacja projektu na potrzeby polskiego wydania: Agnieszka Gontarz

ISBN 978-83-8135-695-4

www.moondrive.pl

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

OD AUTORKI

Jest to opowieść o wielu rzeczach: pięknych i brzydkich, bolesnych i szczerych. Mówi się w niej o krzywdzeniu i zaniedbywaniu dzieci, o przetrwaniu w patologicznych środowiskach i o urazach psychicznych wynikających z prób napaści w przeszłości. Wielu z nas postrzega je jako rany, a ja starałam się je tutaj wyrazić w taki sposób, by nie rozrywać założonych z trudem szwów. Ufam jednak, że znacie własne blizny.

Mały złodziej kradnie złoto,

a wielki kradnie królestwa;

lecz tylko jeden z nich idzie na szubienicę.

przysłowie almandzkie

Dawno, dawno temu, w najmroźniejszą noc przesilenia zimowego, w najmroczniejszym sercu lasu Śmierć i Fortuna stanęły na rozstaju dróg.

Dumne i niemożliwe do ogarnięcia rozumem, stały w śniegu gładkim niczym szkło, Śmierć w całunie utkanym z dymu ze stosu ofiarnego oraz cieni, Fortuna zaś w sukni ze złota i kości. Więcej rzec się o nich nie da, bowiem żadne dwie dusze nie postrzegają Śmierci i Fortuny w taki sam sposób, a jednak wszyscy je rozpoznajemy, gdy się z nimi spotykamy.

Tej nocy pewna kobieta przyszła właśnie w tym celu: żeby się z nimi spotkać. Jej loki o barwie marchwi wymykały się spod wełnianej czapki, zaś poczerwieniała od wiatru twarz była równie dotknięta czasem jak wytarta peleryna okrywająca jej ramiona. W jednej dłoni trzymała gasnącą żelazną latarenkę, której płomień pełgał ledwie na tyle, by światło mogło padać na płatki śniegu przemykające niczym świetliki, zanim wtopiły się z powrotem w ciemność.

Drugą dłoń zaciskała na strzępiącej się mitence małej dziewczynki stojącej obok niej.

– Proszę – odezwała się kobieta, drżąc w śniegu sięgającym jej do łydek. – Gonimy już resztkami sił, by nakarmić pozostałych dwanaście gąb, a ta tutaj… przynosi nieszczęście. Dokądkolwiek by się udała, tam mleko kwaśnieje, wełna się plącze, ziarno rozsypuje. Czegokolwiek dotknie, to popada w ruinę.

Dziewczynka się nie odzywała.

– Ona ma tylko… – Fortuna przekrzywiła głowę, a wieniec z monet na jej czole zamigotał i obrócił się z miedzi w węgiel i ze srebra w złoto. – Trzy lata? Dziesięć? Wybacz mi, ale nigdy nie wiem, jak to jest z wami, ludźmi.

– Cztery – rzekła Śmierć swoim łagodnym, mrocznym głosem, bowiem Śmierć zawsze wiedziała.

Fortuna zmarszczyła nos.

– Młoda. To stosowny wiek, by rozsypywać ziarno i niszczyć rzeczy.

– Jest trzynasta – nalegała kobieta, unosząc latarenkę wyżej, jakby próbowała wskazać upartej jałówce drogę do domu. Słaby blask padł na wieniec Fortuny, na wiotki rąbek kaptura Śmierci. – Zupełnie jak ja. A zatem jest trzynastą córką trzynastej córki. Jej przeznaczenie jest znaczone przez zgniliznę.

– Powiedziałaś swoim pozostałym dzieciom, że zabierzesz ją do lasu, by poznać jej los. – Bogini Dołu wysupłała monetę z wieńca i posłała ją w tan po palcach, gdzie błyskała miedzią i srebrem, złotem i czernią.

– Tak naprawdę szukałaś mnie – dokończyła Śmierć swoim mrocznie aksamitnym głosem, a twarz kobiety skrzywiła się w grymasie wstydu. – A jednak odnalazłaś nas tu obie. Zaszłaś daleko w głąb ciemności i mrozu, żeby prosić nas o przysługę.

– Prosisz o błogosławieństwo Pani Szczęścia. Ryzykownie. Nie da się zgadnąć, na czym może ono polegać. – Oblicze Fortuny mieniło się na zmianę okrucieństwem i współczuciem, zaś moneta wciąż przeskakiwała pomiędzy zwinnymi palcami, błyskając nocą i dniem, czerwienią i bielą.

Śmierć natomiast nawet nie drgnęła.

– Znasz moje talenty, a zatem wiesz, że mogę wiele odebrać, a niewiele dać. Coś ci jednak powiem: tylko jedna z was trafi do domu.

Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze.

Fortuna uśmiechnęła się, a jej moneta zalśniła niczym słońce i śnieg, niczym cień i krew.

– Poszukiwałaś Śmierci w lesie. Czy przypuszczałaś, że droga powrotna okaże się prosta?

Kobieta milczała. Płomień w jej latarence jeszcze bardziej przygasł.

– Proś – nakazała Śmierć. – Czego od nas chcesz?

Latarenka zadrżała w dłoni kobiety. Jej knykcie popękane były od odcisków i chłodu.

– Chcę tego, co najlepsze. Dla wszystkich.

– Wybieraj – poleciła znowu Śmierć. – Która z was wróci?

Kobieta puściła rączkę córki.

Fortuna uniosła podbródek dziewczynki. Ujrzała dwoje oczu o barwie najwyrazistszej czerni, osadzone w bladej, piegowatej twarzy, dwa warkocze koloru płomienia latarenki związane strzępkami szmat.

– Jak masz na imię? – spytała Śmierć, gdy kobieta obróciła się i uciekła z rozstaja dróg, zabierając ze sobą ostatki światła.

– Vanja – było pierwszą rzeczą, którą powiedziałam do swoich matek chrzestnych. – Mam na imię Vanja.

ROZDZIAŁ 1

Gry karciane

Minęło niemal trzynaście lat, odkąd Śmierć i Fortuna zagarnęły mnie dla siebie, a ja przeszłam przez zimę i chłód na tyle daleko, że już niemal nikt nie nazywał mnie Vanją.

Łup-łup. Dwa stuknięcia knykciami otulonymi rękawiczką w dach powozu. Z zewnątrz dobiegł mnie stłumiony głos woźnicy:

– Już prawie jesteśmy, prinzessin.

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Już dawno nauczyłam się, że księżniczki nie są winne odpowiedzi swojej służbie.

Zaś przez większość ostatniego roku właśnie taką twarz nosiłam: księżniczki.

Czy też mówiąc precyzyjniej: Gisele-Berthilde Ludwili von Falbirg z księstwa Sovabin, prinzessin-wahl z Błogosławionego Cesarstwa Almandu. I wkrótce markgräfin Gisele to-wszystko-co-przedtem von Reigenbach z największego terytorium cesarstwa, granicznej marchii Bóern. Kiedy już jej margrabia w końcu ją poślubi.

No chyba że będę miała coś do powiedzenia na ten temat.

(Później do tego wrócimy).

Konie wiozły nas coraz bliżej celu, a ja zmrużyłam powieki, wyglądając przez okno o złoconym obramowaniu i przyglądając się wykonanym z drewna i gipsu fasadom budynków składających się na dwór Eisendorf. Cienie przemykały za szybami na parterze, przemieniając je w zaróżowione oczy mrugające do nas w mroźnym półmroku zmierzchu. Dobrze – księżniczka powinna być ostatnim z gości przybywających do von Eisendorfów. Nie bez powodu tak długo guzdrałam się w swojej sypialni w zamku Reigenbach – wyjeżdżając godzinę temu, chciałam być pewna, że utkniemy w największym ruchu w Minkji.

Miałam jednak lepszy pretekst, żeby przyglądać się scenerii posiadłości, niż tylko pilnowanie, by prinzessin przybyła modnie spóźniona. Na drugim piętrze było mniej rozświetlonych okien, mimo to zauważyłam dwa takie po obu stronach podwójnych drzwi umieszczonych w miejscu, gdzie z głównej sypialni wychodziło się na charakterystyczny wielki balkon.

Właściwe pytanie tego wieczoru brzmiało, czy jest to jedyny balkon.

Nie był jedyny. Po jego bokach widniały portfenetry. Światło latarni ozłacało wyłącznie jeden z nich, lało się z przyległego pokoju, najwyraźniej dzielącego spory kominek z główną sypialnią.

Ów kominek sapał obecnie dymem w stronę ciemniejącego nieba. Można by się zastanawiać, dlaczego von Eisendorfowie mieliby palić ogień w swojej sypialni, skoro przez cały wieczór byli zajęci zabawianiem gości na dole.

Postawiłabym trzy lite gildeny, że raczej ogrzewali sąsiednie komnaty gościnne, w razie gdybym ja… no dobrze, w razie gdyby prinzessin potrzebowała odetchnąć. Nie można było przegapić okazji do podlizania się narzeczonej margrabiego.

Można by się również zastanawiać, dlaczego w ogóle zawracałam sobie głowę kominkami, portfenetrami i podlizywaniem się. To dlatego, że tego wieczoru von Eisendorfowie podsuwali mi pod nos zupełnie odmienną szansę.

Byłaby wielka szkoda, gdyby którakolwiek z nich pozostała niewykorzystana.

W szybie ujrzałam niewyraźne odbicie swojego ironicznego uśmieszku. Chwilę później zniknęło, gdy mój oddech zamglił szkło w późnolistopadowym chłodzie.

Powinnam zachować ostrożność, oprzeć się z powrotem na siedzeniu i wrócić do pogodnej, pełnej wdzięku fasady prinzessin.

Zamiast tego oceniłam odległość, jaka pozostała nam do pierwszego wartownika, którego będziemy mijać, po czym na zaparowanej szybie szybko narysowałam parę charakterystycznych krzywizn. Dopiero później rozsiadłam się wygodnie i przemieniłam ironiczny uśmieszek w łagodniejszy wyraz twarzy.

Kiedy przejeżdżaliśmy obok strażnika, zobaczyłam, że stanął jak wryty. Szturchnął łokciem swojego kolegę i wskazał okno powozu, a ja byłam niemal pewna, że usłyszałam: „… dupa!”.

– I tak nikt ci nigdy nie uwierzy – mruknęłam pod nosem, gdy mgiełka ulotniła się z szyby.

Stukot końskich kopyt wreszcie ucichł, gdy podjechaliśmy pod solidne dębowe wrota frontowe dworu. Zerknęłam pod przeciwną ławkę i upewniłam się, że moja nierzucająca się w oczy torba na przybory toaletowe wciąż jest tam schowana. Na razie miała tam zostać.

Następnie zamknęłam oczy, zachwiałam się wraz z powozem, gdy woźnica zeskoczył z kozła, i wyobraziłam sobie trzy zakryte karty do gry tańczące na stole. Nadeszła pora na rozpoczęcie mojej najstarszej gry: znajdź damę.

Prowadzeniu jej towarzyszyły liczne sztuczki, ale ta absolutnie najważniejsza była następująca: tylko jedna osoba powinna cały czas wiedzieć, gdzie jest dama. Tą osobą byłam ja.

Przeciągnęłam opuszkami palców po ciężkich, idealnych perłach wiszących mi na szyi. W zasadzie był to nawyk, bo zorientowałabym się, gdyby się rozpięły. Na pewno.

Drzwiczki powozu się otworzyły. W myślach odsłoniłam pierwszą z kart.

Prinzessin. Srebrne oczy, jasnozłote loki, nieskazitelne perły pod lodowatobłękitnym aksamitem i burgundowym brokatem, łagodny uśmiech z nutką tajemniczości. Nawet imię „Gisele” intrygowało, wymykało się twardemu almandzkiemu na rzecz bourgieńskiej wymowy o samogłoskach delikatnych jak miód i „G” miękkim niczym masło. Podobną pretensjonalną teatralność uwielbiała serwować dama von Falbirg, wiedziała bowiem, że ludzie tacy jak von Eisendorfowie będą się nią delektować.

Widzicie, właśnie w ten sposób rozpoczyna się gra. Krok pierwszy: pokaż im kartę, którą chcą znaleźć.

Prinzessin wysiadła z powozu niczym mara. Ezbeta i Gustav von Eisendorfowie czekali niecierpliwie w holu. Ich twarze rozświetliły się, gdy wreszcie ujrzeli, jak sunę w stronę ich otwartych drzwi. Oczywiście nie chodziło tylko o to, że przybywam wtedy, kiedy chcę, ale o dopilnowanie, że pozostali goście widzą, iż Ezbeta i Gustav czekają na mnie.

Wyłącznie ja dostrzegałam najpewniejszy znak, że ta noc przebiegnie bez zakłóceń, bo gdy Fortuna jest twoją matką chrzestną, zawsze widzisz pracę jej rąk. Nikłe, mętne opary przypominające pył węglowy zbierały się wokół von Eisendorfów drżących z podniecenia w przedsionku. Był to omen zwiastujący nieszczęście, jakie zamierzałam sprowadzić na ich dom.

Hrabia i hrabina von Eisendorfowie świętowali tego wieczora swoją dwudziestą rocznicę – a przynajmniej ją upamiętniali. „Świętowanie” mogło być zbyt mocnym określeniem. Chcę przez to powiedzieć, że nie bez powodu komtessin Ezbeta już teraz miała zarumienione policzki i wciskała puchar za wazon stojący na kredensie w westybulu.

Kryło się w niej coś, co zawsze kojarzyło mi się z bocianem, choć nigdy nie zdołałam określić dlaczego. Miała bladą skórę niczym większość mieszkańców Błogosławionego Cesarstwa, zwyczajne brązowe włosy i ostre rysy… Aha! Już wiem. Ezbeta zwykła wskazywać podbródkiem, a przy jej długiej szyi i tendencji do przekrzywiania głowy sprawiało to wrażenie, jakby rozglądała się po okolicy w poszukiwaniu żaby do ­pochwycenia.

Odziała się tak, żeby co najmniej olśniewać, a na jej nadgarstkach i szyi lśniła niewielka fortuna w złocie i szmaragdach. Wydawało się niemal pewne, że to najcenniejsza biżuteria, jaką posiada. Lekko świerzbiły mnie palce. Być może to kolejna okazja.

– Och, markgräfin Gisele, jakże dobrze, że pani przyjechała! – Jej głos niósł się niczym dźwięk trąby. Usłyszałam, jak przez zgromadzony w środku tłum przebiegł ulotny szmer podekscytowania, kiedy hrabina zamiotła w ukłonie leśnozieloną aksamitną suknią.

– To było wielce uprzejme z waszej strony, że mnie zaprosiliście – odparłam, wyciągając dłoń do Gustava.

Wgniótł wargi w moje knykcie obciągnięte jelenią skórką.

– Cała przyjemność po naszej stronie.

Komte Gustav wyglądał niczym pomarszczony ghul obleczony w tunikę na tyle kosztowną, by wykarmić całą wioskę Eisendorf w trakcie Zimowego Postu, a jednak, co niesamowite, nijak nie uszlachetniało to kałuży szczyn znajdującej się w miejscu, gdzie powinna być jego osobowość. Podobnie jak wilgotna plama, jaką zostawił na mojej rękawiczce.

Oswobodziłam się i żartobliwie puknęłam palcem czubek nosa Ezbety.

– Jeszcze nie jestem markgräfin. Najpierw mój ukochany Adalbrecht musi wrócić i uczynić mnie najszczęśliwszą kobietą w Błogosławionym Cesarstwie.

Mój ukochany oblubieniec, Adalbrecht von Reigenbach, margrabia rozległej marchii Bóern, cały okres naszego narzeczeństwa spędzał w swojej części południowych i wschodnich terenów granicznych Błogosławionego Cesarstwa Almandu. Wszczynał potyczki jak typowy szlachcic o podejściu „najadę sobie na królestwo, bo papa mnie nie kochał”, a ja przez cały ten czas czekałam w jego zamku. I jeśli zależałoby to ode mnie, mógł sobie tam zostać.

– No cóż, już jesteś wielce szczodra – wdzięczyła się w uśmiechach komtessin Ezbeta, gdy sługa odbierał ode mnie pelerynę i rękawiczki. – Poduszki, które przysłałaś, są absolutnie boskie!

– Nie mogłabym pozwolić, żeby taka okazja obyła się bez podarunków. Cieszę się, że dotarły bezpiecznie. – Nie było to nawet kłamstwo, bo naprawdę się cieszyłam. Tyle że nie z powodu, jakiego się spodziewali. – A czy korzenny miód pitny również przypadł wam do smaku?

Gustav odchrząknął.

– W istocie – rzekł, lekko wstrzymując oddech. – Miałem ochotę zaserwować go tego wieczoru, ale okazało się, że mojej żonie… posmakował w stopniu znaczącym.

– Nie mogę nic poradzić na to, że księżniczka Gisele ma doskonały gust. – Ezbeta puściła oczko. Na świętych i męczenników, jeśli już teraz była na tyle napruta, żeby do mnie mrugać, to może po prostu sama odda mi ten absurdalny naszyjnik, zanim jeszcze przyjęcie dobiegnie końca. – Wchodź, wchodź! Wszyscy na ciebie czekają!

Pozwoliłam jej się wprowadzić do głównego salonu rezydencji, przepełnionego pomniejszą szlachtą. Większość tłumu stanowili rycerze i ziemianie służący hrabiostwu, ale von Eisendorfowie zdołali również ściągnąć paru równych im rangą wasali Adalbrechta. Dostrzegłam komte Erharda von Kirchstadtlera wraz z małżonkiem oraz damę Annę von Morz w śliwkowym satynowym okropieństwie, które od biedy dałoby się nazwać suknią. Nawet ministra Philippa Holbein przybyła do Bóern z pobliskiego Wolnego Cesarskiego Państwa Okzberg.

Rozglądałam się za jedną konkretną twarzą i z ulgą stwierdziłam, że jest nieobecna. Być może matka chrzestna Fortuna przechyliła szalę na moją korzyść, albo też Irmgard von Hirsching uznała, że jest zbyt dobra, by upijać się wraz z von Eisendorfami. W każdym razie miałam jeden problem z głowy na ten wieczór.

– Mam nadzieję, że strażnicy nie sprawili ci zbytnich problemów, prinzessin – zagruchała pani von Morz, powoli podchodząc do mnie z pucharami glohwein w dłoniach. Spróbowała przekazać mi jeden z nich i przez chwilę nie wiedziała, co zrobić z rękoma, dopóki nie chwyciłam pewnie naczynia. – Doprawdy, Gustavie, nawet margrabia nie ustawia tylu żołnierzy przed swoimi wrotami.

Gustav zaświszczał z niezadowoleniem.

– W obecnych czasach nie istnieje coś takiego jak nadmierna ostrożność. Powiadają, że von Holtzburgowie stracili niemal pięćdziesiąt gildenów przez Fenigową Zjawę.

Wszyscy aż się zachłysnęliśmy. Nie była to błaha kwota; wprawny kupiec miałby szczęście, gdyby zgromadził pięćdziesiąt gildenów przez kwartał.

– Nie miałam pojęcia, że Pfennigeist ich również zaatakowała – powiedziałam, otwierając szeroko oczy.

Ezbeta przytaknęła, nachylając się bliżej.

– Och, tak. Dwór Holtzburg został obrabowany w styczniu, ale jego mieszkańcy nie wiedzieli, co oznacza czerwony fenig, dopóki wdowa von Folkenstein nie oznajmiła, że i u siebie takiego znaleźli. Uważamy, że von Holtzburgowie mogli być pierwszymi ofiarami.

– Jakież to potworne – mruknęłam. – A ich baliw niczego nie odkrył?

– Nie. Zaklina się, że tylko duch albo grimling zdołałby dokonać włamania, nie pozostawiając żadnych śladów. – Zabarwiona uciechą litość na twarzy hrabiny stężała w przesłodzony wyraz pocieszenia. – Nie lękaj się jednak, księżniczko Gisele. Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności, tak jak ci obiecaliśmy. Pfennigeist nie zdoła zabrać choćby guzika z twojej sukni.

Dama von Morz prychnęła do swojego glohwein. Nikt nigdy nie złapał Fenigowej Zjawy. Nawet mój narzeczony nie zdołał powstrzymać tej zmory przed wtargnięciem do zamku Reigenbach, gdzie pokojówka Marthe odnalazła moją pustą szkatułkę na biżuterię, a w jej środku samotnego czerwonego feniga pozostawionego w charakterze wizytówki.

Skoro udało się przedostać nawet przez mury margrabiego, to jakie szanse mieli von Eisendorfowie przeciwko takiej istocie?

Chodziłam wśród zebranych, ściskając dłonie i podziwiając stroje, a także dyskretnie opróżniając puchar do wazonu, gdy nikogo nie było w pobliżu. Robiłam to tylko po to, by wszyscy widzieli, jak gestami domagam się od służby wielu, naprawdę wielu dolewek. Komte von Kirchstadtler chciał wiedzieć, kiedy odbędzie się wesele (nie przed powrotem Adalbrechta), niedawno poślubiona Sieglinde von Folkenstein trajkotała mi do ucha, jak kiepsko czuje się porankami (zapamiętałam sobie, żeby zlecić wykonanie dziecięcej grzechotki), zaś ministra Philippa Holbein przeprosiła za nieobecność małżonka.

– Kalsang po szabasie jest do tyłu z pracą papierkową. – Westchnęła, machinalnie muskając kciukami frędzle białych jedwabnych sznurów splecionych ze sobą i zwieszających się jej z ramion. Członkowie kongregacji Domu Góry zazwyczaj nosili sznury tylko na czas modlitw szabasowych, jednak niektórzy urzędnicy publiczni zwykli miewać je na sobie dzień i noc.

Przypuszczałam, że z tego samego powodu jej mąż, małomówny gharyjski kupiec herbaciany znacznie lepiej czujący się w domu wraz z ich dwoma małymi psami apso, wymówił się od tego przyjęcia. Konieczność zetknięcia się ze zgrają podpitych almandzkich arystokratów rywalizujących o miano najbardziej zadufanego w sobie sprawiłaby, że każdy modliłby się o niebiańską interwencję.

Mnie jego nieobecność nie przeszkadzała. Lubiłam Kalsanga i Philippę. Dobrze wiedziałam, co czeka dwór Eisendorf, i wolałabym, żeby ich rola w tym wszystkim okazała się minimalna.

Resztę godziny poświęciłam na gadki o niczym i udawanie picia glohwein tak, jakby mogło to leczyć ropnie (nie żeby księżniczka Gisele kiedykolwiek miewała niedoskonałości na skórze, o to dbały perły). Przez cały ten czas miałam baczenie na komtessin Ezbetę.

Wreszcie dostrzegłam okazję i zaczęłam przemieszczać się w stronę drzwi salonu.

– Nieee, Gisele. – Dłoń wczepiła się w mój brokatowy rękaw: Ezbeta połknęła przynętę. Do tej pory wypiła już przynajmniej jeden kielich glohwein na każdy szmaragd lśniący w jej ciężkim naszyjniku. Czyli mniej więcej o siedem więcej niż ja, a jeśli oceniać po jej rozpalonej twarzy, o jakieś pięć za dużo.

Właśnie dlatego odczekałam aż do tej pory, żeby skierować się do wyjścia, bo wiedziałam, że w stanie podchmielenia zrobi scenę.

Rzecz jasna, Ezbeta nie zawiodła mnie.

– Nie możesz nas zostawić tak szybko! Zaplanowaliśmy pięciodaniową kolację tylko dla ciebie!

Można by się zastanawiać, dlaczego postanowiłam zesłać takie nieszczęście na swoich uprzejmych gospodarzy. I dlaczego akurat tego wieczoru, w ich rocznicę? Dlaczego na nich, skoro niczego nie pragnęli bardziej niż mnie zadowolić?

A prawda w tej kwestii wyglądała następująco: gdyby ujrzeli mnie bez pereł i bez twarzy prinzessin, gdyby mieli jakiekolwiek pojęcie, kim naprawdę jestem, ani trochę by ich nie obeszło, czy zostanę na kolację, czy też będę ją sobie wygrzebywać z koryta dla świń.

Właśnie dlatego.

Czknęłam jej w twarz, po czym się rozchichotałam. Moje rozdęte spódnice zaszeleściły, gdy zachwiałam się w miejscu niczym statek w niespokojnej przystani.

– Oczywiście, że nie wychodzę, ty niemądra gąsko! Po prostu potrzebuję… potrzebuję… – urwałam, zakręcając na palcu kosmyk jasnych włosów. Puchar glohwein zakołysał mi się w drugiej dłoni i kilka kropel wylało mi się na sukienkę. Nie aż tyle, by ją zniszczyć, rzecz jasna, lecz jedynie, by sprawić wrażenie, że jestem przynajmniej równie pijana jak dobra komtessin Ezbeta.

Jak mogłam się spodziewać, dama von Morz rzuciła mi rozbawione spojrzenie i mruknęła coś do komte von Kirchstadtlera.

– Co ja takiego mówiłam? – spytałam, przesuwając sennym wzrokiem po pomieszczeniu.

– Chyba powinnaś się na chwilkę położyć – zaproponowała komtessin Ezbeta – żeby dojść do siebie, zanim zaczniemy wieczerzać. Mamy wspaniałą sofę w saloniku gościnnym. HANS!

Połowa obecnych wzdrygnęła się i spojrzała w naszą stronę. Ezbeta była zbyt pijana, żeby to zauważyć. Wykorzystałam okazję, żeby poklepać się po policzkach, jakbym zdumiewała się tym, jak są ciepłe. Tak naprawdę miałam je pokryte różem pod warstwą talku, zatem gdy go zmazałam, zarumieniłam się jak Ezbeta. Wszyscy na nas spoglądali, więc na wszelki wypadek raz jeszcze niewyraźnie zachichotałam.

Chciałam, by wszyscy goście ujrzeli całą tę kłopotliwą sytuację i uznali, że wykluczenie Gisele von Falbirg z przyjęcia będzie rozsądnym posunięciem. Chodziło o ściągnięcie prinzessin ze sceny. Potrzebowałam dla siebie dwudziestu minut, a jako że Gisele nie mogła opuścić przyjęcia niezauważenie, odejdzie z wiarygodnym wytłumaczeniem.

– HANS! – zagrzmiała znów Ezbeta. Udręczony mężczyzna w liberii służącego znalazł się już u jej boku i skrzywił, gdy jego imię zostało wytrąbione jak z rogu myśliwskiego.

– Czego życzy sobie moja pani? – zapytał z ukłonem.

– Odeskortuj mar… – Zdezorientowanie rozmyło rysy hrabiny, gdy próbowała przypomnieć sobie odpowiednią formę zwracania się do mnie. Właściwie niemal było widać, jak dokonuje w głowie obliczeń. Za wcześnie na markgräfin, jeszcze nie księżniczka-elektorka – można było powiedzieć, że znajduję się pomiędzy tytułami. Postanowiła zagrać bezpiecznie: – Odeskortuj księżniczkę do salonu gościnnego.

Wzięłam Hansa pod rękę i chwiejnie ruszyłam ku drzwiom, ukrywając uśmiech. Ezbeta von Eisendorf pomyliła się dziś wieczorem w wielu kwestiach. Nie byłam pijana. Nie musiałam się kłaść.

Nie byłam Gisele-Berthilde Ludwilą von Falbirg.

Ale w jednym miała słuszność – dla nich wszystkich wciąż byłam Gisele, a nie uzurpatorką z chłopskiej rodziny. To zaś oznaczało, że póki co nazywali mnie prinzessin.

Dla ostatecznego efektu porzuciłam puchar z glohwein na stoliku przy drzwiach, stawiając go nieostrożnie na skraju. Brzęk, który rozległ się chwilę później, powiedział mi, że naczynie spadło na podłogę.

Teraz wszyscy zebrani będą zaklinać się na Bóstwa Dołu i Góry, że tego wieczoru Gisele von Falbirg spiła się do utraty świadomości i bezsprzecznie była niezdolna do łajdactw, jakie nastąpią.

Biedny Hans musiał znieść chwiejny spacer ze mną przez kiepsko oświetlone górne korytarze dworu Eisendorf, kiedy to wyśpiewywałam pochwały wobec jego pana i pani. Skwaszony wyraz jego twarzy mówił mi, że te peany uważał za zupełnie bezpodstawne. Nie dziwiło mnie to.

– Marthe – wybełkotałam, gdy otworzył drzwi do saloniku gościnnego.

Pokojówka dokładała akurat drew do ognia buzującego w kominku, ale szybko umknęła, gdy służący podprowadzał mnie do sofy, którą chełpiła się Ezbeta. Była naprawdę ładna, z tapicerowanego aksamitu o barwie wiosennej zieleni, ogrzanego blaskiem ognia.

Co więcej, ozdobiono ją poduszkami o złotych frędzlach, które posłałam im w prezencie rocznicowym. Zupełnie tak jak oczekiwałam.

Osunęłam się bez wdzięku na sofę i zamachałam do Hansa.

– Moja pokojówka, Marthe… Przyprowadź mi ją. Będzie w pomywalni. Albo w kaplicy, sądząc po jej pobożności. Ma na sobie… – Wykonałam bliżej nieokreślone gesty w kierunku swojej głowy, wbijając szklisty wzrok w sufit. – Czepek. W niebieskim odcieniu Reigenbach. Potrzebuję jej natychmiast.

– Oczywiście, prinzessin. – Hans skłonił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi saloniku.

Czekałam nieruchomo, wstrzymując oddech, aż urywany stukot jego kroków znikł w głębi korytarza.

Następnie sturlałam się z sofy na podłogę. Zadarłam spódnicę, by uwolnić mały nóż wciśnięty w elegancki skórzany but.

Na ten pierwszy etap miałam przynajmniej pięć minut, najwyżej dziesięć. Gdy ostatnim razem gościłam von Eisendorfów, Gustav nie mógł przestać gadać o ich nowej kaplicy, zatem wiedziałam, że leży po przeciwnej stronie dworu niż pomywalnia. Jaka szkoda, że Hans nie znajdzie Marthe w żadnym z tych miejsc. To zaś oznaczało, że zostało mi minimum pięć minut, zanim wróci, żeby przeprosić za niewykonanie polecenia.

Chwyciłam jedną z przysłanych przez siebie poduszek i rozcięłam ją ostrożnie. Bawełniane wypełnienie wyjrzało z rozcięcia. Gdy sięgnęłam do środka, znalazłam małą lnianą torebkę ściąganą tasiemką, szarfę z ciemnej tkaniny i dwie poszewki takie jak ta, którą właśnie rozcięłam, identyczne włącznie z jed­wabnymi frędzlami.

Drugą poduszkę wypatroszyłam równie szybko. Tym razem z wnętrza wyciągnęłam lnianą halkę i prostą stalowoniebieską wełnianą sukienkę służącej, które wcisnęłam tam przed przekazaniem prezentów von Eisendorfom. W jeden z rękawów wsunęłam wcześniej ciemnoszarą chusteczkę. W drugim znajdował się skromny czepek w charakterystycznym dla Reigenbachów odcieniu niebieskiego.

Pięć minut później nowe poszewki zostały wypchane moją wierzchnią halką, spodnią koszulą i wprawnie złożoną suknią, większością mojej biżuterii oraz pokaźną garścią biżuterii innych osób. Wąską złotą bransoletą Anny von Morz, świśniętą, gdy podawała mi glohwein. Kolczykiem ministry Holbein, by pomóc jej uniknąć podejrzeń. Pierścionkami i błyskotkami wyłuskanymi z tłumu, akurat w wystarczającej ilości, by im uświadomić, że pomiędzy nimi przeszedł ktoś o lepkich dłoniach.

Istniała szansa, że obwinią służbę dworu Eisendorf. Zdarzało się tak już wcześniej. Przybędzie baliw, ustawi ich w szeregu, przetrząśnie ich sienniki i każe im wywrócić kieszenie. Jednak nawet jedno cacuszko nie upadnie na kamienne płyty podłogi, zatem odejdą mniej lub bardziej bez szkody.

A ja wiedziałam aż za dobrze, że zdecydowanie nie jest to najgorsza rzecz, jaka może spotkać służbę.

Zniszczone poszewki wcisnęłam do kominka, gdzie niemal natychmiast stanęły w ogniu, a od płonącego jedwabiu dobiegła delikatna woń palonych włosów. Próbując jej nie wdychać, splotłam warkocz i wsunęłam go pod czepek. Jedna ze spopielających się poszewek miała też na sobie smugi od pudru pokrywającego mi twarz, bowiem żadna pokojówka nie miałaby czegoś podobnego na policzkach… i tak oto mój czas jako prinzessin dobiegał końca.

Ostatnia rzecz wymagała jednak lustra – nie dlatego, że musiałam widzieć, co robię, tylko dlatego, że musiałam mieć pewność, że wszystko idzie po mojej myśli. Na szczęście Gustav von Eisendorf niczego nie uwielbiał bardziej niż popisywania się, zatem w jego gościnnym saloniku nie brakowało kosztownych zwierciadeł pokazujących całą sylwetkę.

Stanęłam przed najbliższym z nich i przyjrzałam się swojemu odbiciu. Od szyi w dół byłam pokojówką w nierzucającym się w oczy stroju z Reigenbach. Wypełniałam go przyjemnie krągłościami, które zostałyby określone jako obiecujące u niemal siedemnastoletniej panny jak ja. Kilka kosmyków platynowych włosów wymykało się spod niebieskiego czepka, sięgając podbródka, a srebrzyste oczy mrugały do mnie z twarzy w kształcie serca. Nawet bez pudru czy różu bliźniacze pąsy rozkwitały na gładkich, jasnych jak kość słoniowa policzkach, a zadziorne wargi rumieniły się naturalnym perłoworóżowym blaskiem.

Włosy niczym światło słońca, oczy jak światło księżyca, czyli dwa kluczowe znaki rozpoznawcze dziewczyny znanej w marchii Bóern jako Gisele von Falbirg.

Podobnie jak jej charakterystyczny naszyjnik z idealnych pereł.

Sięgnęłam do karku i rozpięłam go. Efekt był natychmiastowy.

Moja twarz wydłużyła się, wysmukliła, obsypała się piegami, oczy pociemniały do czerni, swobodne kosmyki nabrały rdzawopomarańczowego poblasku. Sukienka służącej zwisła nieco luźniej, choć po ostatnim roku, gdy wreszcie mogłam się najadać do syta, przybrałam na wadze. Stała się też nieco dłuższa, bo nawet porządne jedzenie nie było w stanie zastąpić centymetrów, które straciłam na kiepskim prowiancie w zamku Falbirg.

Byłam pospolita. Przeciętna. Perfekcyjna służąca, którą byłam dla Gisele przez dziesięć lat.

Wsunęłam perły do kieszeni i starannie zapięłam ją na guzik. Nie zamierzałam ryzykować zostawiania ich w poduszce. Nie, jeśli byłam już tak bliska tego, żeby na resztę życia uwolnić się od nich i od Gisele.

Jak na zawołanie w korytarzu rozległy się kroki Hansa. Zgarbiłam się, opuściłam głowę i wyślizgnęłam się przez drzwi, przybierając na twarzy wyraz nerwowego zmartwienia.

W moim umyśle odwróciła się druga karta: Pokojówka Marthe.

– Tutaj jesteś – powiedział Hans. – Marthe, ja?

Wzdrygnęłam się, jakby mnie wystraszył, po czym zamknęłam za swoimi plecami drzwi do saloniku i dygnęłam. Mój głos stał się wyższy i cichszy, nabrał chrypki.

– Przepraszam. Wygląda na to, że moja pani posłała jeszcze kilka osób, by mnie znalazły. Obawiam się, że spotkał ją… – obserwowałam, jak do Hansa dochodzi woń palonego jedwabiu – wypadek – dokończyłam z wystarczającym poirytowaniem, by zasugerować, że nie jest to coś niezwykłego. Oblicze mężczyzny złagodniało w poczuciu koleżeństwa. – Nie mogę jej zostawić, ale potrzebuję swojej torby z przyborami toaletowymi z powozu.

Hans westchnął i ściszył głos:

– W porządku, przyniosę ją. I jeśli ta rozpuszczona von Falbirg ma mieć jakieś kolejne wypadki, spróbuj dopilnować, by nie okazały się one kosztowne.

Znowu dygnęłam.

– Dziękuję. – Gdy ruszył znów korytarzem, wsunęłam się z powrotem do saloniku i zawołałam pijackim głosem Gisele: – Marthe! Na Błogosławione Cesarstwo Almandu, co ci zajmuje tak długo?

Niewątpliwie było to wystarczająco głośne, by Hans usłyszał. Jeśli był sumienny, pogna do powozowni, która leżała jeszcze dalej niż nowa kaplica.

Ale jeśli był równie złośliwym służącym jak ja w zamku Falbirg, to nie będzie się spieszył.

Przynajmniej dziesięć minut. Najwyżej piętnaście.

Pokojówka Marthe i Księżniczka Gisele wróciły do swojego tańca na stoliku w mojej wyobraźni, gdzie otaczały trzecią i ostatnią kartę, której jeszcze nie odsłoniłam.

Wiecie, właśnie w ten sposób zwycięża się w grze. Pokaż im to, co chcą zobaczyć, pozwól im uwierzyć, że mogą wygrać, niech śledzą wzrokiem karty. Utrzymuj ich spojrzenie tam, gdzie go potrzebujesz.

I nigdy, przenigdy nie trać prawdziwego celu z oczu.

Wymieniłam czepek na matowoszarą chustkę, by zasłonić swój nieszczęsny jaskraworudy warkocz. Następnie podniosłam lnianą torebkę ściąganą tasiemką i włożyłam ją do innej kieszeni, wyczuwając w jednym z rogów znajomy ciężar: samotnego czerwonego feniga.

Był tam. I nadszedł czas.

Obróciłam ostatnią kartę. Był to przemieszczający się cień, niewyraźna sylwetka w mroku nocy, pozbawione twarzy widmo. Mógł to być duch. Mogło to być cokolwiek.

Ostatecznie… nikt nigdy nie widział Pfennigeist.

Dawno, dawno temu była sobie dziewczyna równie przebiegła jak lis zimą, równie wygłodniała jak wilk podczas pierwszego przymrozku, równie zimna jak lodowaty wiatr każący im rzucać się sobie do gardeł.

Nie miała na imię Gisele, nie miała też na imię Marthe ani nawet nie Pfennigeist. Miałam – mam – na imię Vanja. A to jest opowieść o tym, jak zostałam schwytana.

ROZDZIAŁ 2

Gość

Matka chrzestna Fortuna starała się przyciągnąć moją uwagę.

Ostro by temu zaprzeczyła i utrzymywała, że sama zdołałabym odnaleźć świecę niezależnie od migoczącego złociście szczęścia w zasięgu mojego wzroku. Ale jedną z korzyści z bycia córką chrzestną Śmierci i Fortuny było to, że dostrzegałam ślady ich działania.

Na całym tym przyjęciu można było dostrzec dotyk palców Fortuny. Zauważałam smużki złota, kiedy rozważałam, czy świsnąć pierścionek, a opary węglowego pyłu nieszczęścia ostrzegały mnie, żebym nie wylewała glohwein do wazonu tuż przed tym, jak jeden z rycerzy spojrzał w moją stronę. Ona i Śmierć powinny mnie już pozostawić samą sobie, ale gdy Fortuna była w odpowiednim nastroju, nie potrafiła się powstrzymać przed wtrącaniem się.

Nie dostrzegłam tu jeszcze ręki Śmierci, co chyba zresztą było dobrym znakiem. W naturze Fortuny leżało naruszanie moich granic, lecz gdy Śmierć chciała coś od ciebie, nigdy nie potrzebowała zaproszenia.

Zresztą pomoc matek chrzestnych nie była mi potrzebna. A nawet gdyby, to nie mogłam o nią poprosić. Same o to zadbały.

Zostało dziewięć minut.

Skrzywiłam się, widząc blask szczęścia wokół świecy, ale nie miałam czasu, żeby z przekory szukać innej. Zaniosłam ją do drzwi wychodzących na portfenetr i przechyliłam zapalony knot nad każdym z zawiasów. Kropelki łoju spłynęły po mosiądzu. Musiałam pamiętać o tym, by po powrocie wyczyścić zakrzepły na zawiasach tłuszcz. Kiedy uniosłam zasuwkę drzwi, otworzyły się gładko niczym tafla szkła i cicho jak śmierć.

Wymknęłam się w noc. Była to moja druga najmniej ulubiona pora roku, składająca się wyłącznie z wilgoci i mżawki, kiedy to z jaskrawych jesiennych liści zrobiła się już ciapowata breja, a grunt nie mógł się zdecydować, czy chce zamarznąć, czy też nie.

Wciąż jednak była na drugim miejscu. Najgorszym dla mnie okresem pomimo wszystkich uroczystości i radosnej atmosfery towarzyszących Zimowemu Postowi było przesilenie zimowe.

Ale z tym musiała sobie radzić Vanja, nie był to powód do trosk dla Pfennigeist.

Peleryna mgły rozlała się po błotnistych polach, a księżyc w nowiu nie rzucał światła. Mój oddech parował w chłodzie, ale potrafiłam to stwierdzić tylko wtedy, gdy wpadał w blask pochodni dwie kondygnacje niżej. Z parteru niósł się szmer cichych głosów.

Garstka wartowników na zewnątrz stała plecami do ściany i spoglądała we mgłę, być może wypatrując szkieletowych gałęzi rozciągającego się dalej lasu Eiswald.

Nie patrzyli na sam dwór.

Oceniłam odległość pomiędzy portfenetrem saloniku i pełnym balkonem sypialni hrabiostwa. Sami opowiedzieli mi o środkach bezpieczeństwa, jakie przedsięwzięli przeciwko Fenigowej Zjawie – ustawili nie jednego, lecz dwóch strażników przed solarem i zaklinali się, że to jedyna droga prowadząca do środka. Poprosili nawet kapłana bogini opiekuńczej Eiswald, by pobłogosławił ich pokoje i w ten sposób zabezpieczył je przed duchami.

Mogłabym im powiedzieć, że nie ma żadnych duchów, że jestem tylko ja i kreatywne plotki. Mogłabym im powiedzieć, że istnieje kilka dróg wejścia do ich sypialni, a tylko oni wchodzą wyłącznie przez solar. Mogłabym im powiedzieć, żeby nie paplali o swoich środkach bezpieczeństwa byle komu, nawet jeśli sądzą, że księżniczka Gisele jest zbyt znana, zbyt majętna, żeby zawracać sobie głowę kradzieżą choćby miedziaka.

Ale nie powiedziałam. Bo zdradzę wam coś na temat okradania takich osób jak hrabia i hrabina von Eisendorfowie: istnieje szansa, że na to zasługują. I zamiast leżeć bezczynnie i zbierać kurz, ich bogactwa mogą przejść w ręce kogoś, kto zasługuje na majątek.

(Moje. Zwykle chodzi o moje ręce).

W Błogosławionym Cesarstwie popularne jest powiedzenie: „Mali złodzieje kradną złoto, a wielcy kradną królestwa, lecz tylko jedni z nich idą na szubienicę”. Nie jestem pewna, czy się z tym zgadzam. Niezbyt interesują mnie królestwa, lecz jeszcze mniej taniec z katem. Ale stałam się bardzo dobra – można nawet uznać, że świetna – w kradzieży złota.

Odległość pomiędzy moim balkonem a ich była większa, niżby mi odpowiadała, ale wciąż do przyjęcia. Poza tym nie posłałam von Eisendorfom tylu podarunków rocznicowych tylko po to, by odejść z pustymi rękoma.

Wspięłam się na balustradę portfenetru, po czym ostrożnie przesunęłam się po drewnianym gzymsie wzdłuż ściany po swojej prawej. Nie był dość szeroki, by przemknąć po nim na drugą stronę, ale wystarczał, by zapewnić oparcie dla stóp. Napięłam się, po czym skoczyłam i odbijając się prawą stopą od gzymsu, pokonałam resztę dystansu do balkonu głównej sypialni. Z cichym sapnięciem zderzyłam się z solidniejszą balustradą balkonu i objęłam rękoma chłodny kamień, po czym najszybciej, jak umiałam, przetoczyłam się po nim i wstrzymałam oddech, by nasłuchiwać w akompaniamencie swojego dudniącego serca.

Stojący niżej strażnicy nawet na chwilę nie przerwali rozmowy.

Podniosłam się i ostrożnie sprawdziłam klamki drzwi balkonowych. Były zamknięte od środka. Przypuszczałam zresztą, że w bliskim okresie Zimowego Postu tak będzie.

Temu właśnie służył prezent, który, jak wiedziałam, Ezbeta zachowa dla siebie: korzenny miód pitny.

Nie było żadną tajemnicą, że hrabina nadmiernie ceni sobie trunki i że niczego nie uwielbia bardziej niż porządnego korzennego miodu pitnego w zimową noc. A jako że była po czterdziestce, zapewne cierpiała na nocne poty. Jeśli choć trochę przypominała damę von Falbirg, to pogarszały się jeszcze, gdy piła.

Sprawdziłam okno najbliżej łóżka Ezbety i Gustava. I rzeczywiście, okazało się niezamknięte.

Ani odrobiny kurzu na parapecie, zatem musiała używać go tak często, jak się spodziewałam. Gdy delikatnie pchnęłam obie szyby, bezgłośne zawiasy potwierdziły moje przypuszczenia. Zostały porządnie nasmarowane, by Gustav się nie budził, gdy jego żona potrzebowała odetchnąć świeżym powietrzem.

Wspięcie się do środka było łatwizną. Pomiędzy sypialnią a strażnikami leżał solar, więc nie musiałam ściągać skórzanych butów, lecz jedynie cicho stąpać. I tak robiłam to od lat w zamku Falbirg.

Zwykle w sypialni było ciemno, by oszczędzać świece i olej. Jednak gdybym była służącą na tym dworze, zostawiłabym zapalone lampy w noc, kiedy moja pani z pewnością wtoczy się do środka na wpół zamarynowana w glohwein.

Służba Eisendorfów tak właśnie uczyniła, dzięki czemu miałam dostatecznie dużo światła, by cokolwiek widzieć. Niemal bezszelestnie przemknęłam do toaletki.

Jak to mi się często zdarzało, natknęłam się tam na należące do Ezbety puzderka z biżuterią, które opowiedziały mi historię. Z boku stała otwarta skrzyneczka z pierścionkami. Siedem z nich zrzucono obok na bezładną stertę, wszystkie ekstrawagancko złote i pasujące do lamówki sukni, którą włożyła na ten wieczór. I wszystkich siedem zdjęła jednocześnie, zapewne po naleganiach Gustava, by w ich dwudziestą rocznicę nie zakrywała ślubnej obrączki. Jej kolczyki, bransoletki i naszyjniki spoczywały w podobnym nieładzie, lecz tylko część z nich wyciągnięto z puzderka, jakby wybierała je w pośpiechu, by nadrobić brak oznak bogactwa na palcach. Widziałam tam kilka cennych kamieni, ale najcenniejszy okaz wisiał na jej szyi.

Być może go zachowa, być może nie. Przekonamy się, czy Fortuna zdecyduje się dalej wtrącać.

Przez chwilę podziwiałam ten przepych, zapamiętując kąt otwarcia drzwiczek szafki i nachylenie wieczek pudełek. Następnie wyciągnęłam lniany woreczek, wsunęłam znajdującego się tam samotnego feniga do kieszeni sukienki i rozpoczęłam żniwa.

Pfennigeist pracowała ciężko cały rok, zrywając biżuterię z bóernijskiej szlachty niczym jabłka z niepilnowanego sadu. (Zostawione niewątpliwie po to, by gniły). Nigdy nie uszłoby mi to na sucho w Wolnych Cesarskich Państwach, gdzie najsprytniejsi i najbardziej bezlitośni z Almandczyków szkolili się latami, by dołączyć do Zakonu Prefektów Boskich Sądów, służącego jako narzędzie pilnujące praw Bóstw Dołu. Jednak w zarządzanych przez szlachtę księstwach i granicznych marchiach miejscowy baliw zazwyczaj był czyimś gapiowatym szwagrem, który nie robił afery, gdy w księgach podatkowych jakiegoś komte coś się nie zgadzało. Zatem jeśli zostanę schwytana w marchii Bóern, to wyłącznie na własne życzenie.

Ale nie zostanę schwytana. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Von Eisendorfowie należeli do najbogatszych wasali Adalbrechta i w sekrecie liczyłam na to, że dzisiejszy łup okaże się moim ostatnim, lecz moje wysiłki wciąż nie okazywały się wystarczające. Jak dotąd zgromadziłam zaledwie nieco ponad siedemset gildenów. Magiczna liczba wynosiła tysiąc.

Taka będzie cena mojego bezpieczeństwa. Mojej wolności.

Widzicie, jeśli czyimiś matkami chrzestnymi są boginie, wiążą się z tym dwie kwestie, o których mało kto wie.

Po pierwsze, nic nie jest za darmo, nawet matczyna miłość.

I po drugie, spłacenie długu u boga jest bardzo, bardzo kosztowne.

Przyglądałam się złotu, srebru i klejnotom, gdy wsuwały się do mojego woreczka. Nie mogłam mieć pewności – brałam tyle, ile płacił mój paser – ale zgadywałam, że po dzisiejszym wieczorze powinnam mieć pomiędzy ośmioma a dziewięcioma setkami gildenów.

Niewystarczająco, ale już prawie.

Kryła się w tym pewna sztuczka – najpierw należało spakować małe rzeczy, by osiadły na dnie, i nie grzechotały w całej torbie. Pierścionki, kolczyki, broszki, później bransoletki, naszyjniki, czasami pas albo tiara, jeśli miałam szczęście.

Coś srebrzystego poturlało się i stoczyło z toaletki. Ledwo je złapałam, zanim uderzyło o podłogę. Wydało mi się ciężkie w dłoni, cięższe, niż powinno. Kiedy otworzyłam dłoń, ujrzałam pierścień niepasujący do reszty kolekcji Ezbety. Nie wykonano go ze srebra, tylko z chłodnego pewteru wykutego na podobieństwo szponów ściskających idealny kamień księżycowy.

To zupełnie nie pasowało do tej historii.

Z podjazdu na zewnątrz dobiegł mnie rumor. Z początku zignorowałam go, bo pierścień wydał mi się bardziej interesujący niż jakiś spóźniony gość.

Lecz hałas stał się głośniejszy, niż powinien. Słyszałam dziesiątki koni, może było ich nawet pół setki. Eisendorfowie byli bogaci, lecz nie na tyle ważni, by zaszczycił ich wizytą ktoś otoczony taką eskortą.

Rozbrzmiał róg, a na parterze zapanowało zamieszanie, co oznaczało, że uczestnicy przyjęcia zauważyli niespodziewanego gościa. To zaś oznaczało, że mój czas na zadanie się kończył, bowiem dziedziniec za chwilę wypełni się gapiami.

Nie miałam kiedy zastanawiać się nad pierścieniem ani czymkolwiek innym; zamiast tego wcisnęłam całą biżuterię do lnianego woreczka i zaciągnęłam tasiemkę. Nie zaniedbałam jednak tego, by wszystkie puzderka, futerały i wieczka ułożyć dokładnie tak, jak je zastałam, jakby pochłaniający złoto duch po prostu przemknął po toaletce.

Nie, nie duch. Zjawa.

Na sam koniec na wyściółce z marszczonego aksamitu w pustym pudełku pozostawiłam pojedynczego czerwonego feniga koroną do góry, jak uczyniłam już dotąd kilkanaście razy.

Następnie ponownie sprawdziłam węzeł torebki i przymocowałam ją sobie do szarfy. Kiedy wyszłam przez okno sypialni, dojrzałam przebijające się przez mgłę proporczyki jadących na czele jeźdźców.

Widniał na nich stojący biały wilk otoczony złotym łańcuchem orderowym, wyraźnie odznaczający się na polu w charakterystycznym odcieniu niebieskiego.

Były to osobiste insygnia Adalbrechta von Reigenbacha, margrabiego Bóern.

Narzeczonego Gisele.

– Scheit – wydyszałam.

Szarpnęłam okno, by zamknęło się za mną niemal do końca, wdrapałam się na balustradę i skoczyłam na balkon saloniku gościnnego, zanim zdążyłam się nad tym zastanowić. Moje wspomnienia o Adalbrechcie wytrąciłyby mnie ze skupienia, gdybym im na to pozwoliła. Nie dało się myśleć o wytrychach, fenigach i sprytnych planach, gdy każda kość w moim ciele po prostu chciała uciekać.

Ale istniał jeden sposób pozwalający wydostać się z ciasnego narożnika – i nigdy się nie zmieniał. Wystarczyło nie panikować.

Bywałam już w większych tarapatach. Chyba. Może nie. Gdy zamrugałam, kątem oka widziałam pył pecha, bowiem moje szczęście niewątpliwie uległo odwróceniu.

Ale nie mogło być tak źle, bo jeszcze nie dostrzegałam ręki matki chrzestnej Śmierci. Jeszcze.

Nie panikuj.

Stukot kopyt stał się tak głośny, że nie musiałam już martwić się tym, że strażnicy poniżej usłyszą, jak wpadam do saloniku. Zaciągnęłam zasłony na oknach portfenetru, po czym odwiązałam lniany woreczek i wcisnęłam go pod poduszki na sofie wraz z chustką.

Karta Pfennigeist schowała się, a wyłoniła Pokojówka Marthe. Próbując włożyć na głowę niebieski czepek, podbiegłam do drzwi i wyjrzałam na korytarz.

Hans wyłaniał się właśnie zza rogu, ściskając moją smukłą torbę na przybory toaletowe, po którą go posłałam. Zorientował się, że mu się przyglądam, i przyspieszył kroku.

– Musisz się pospieszyć, frohlein Marthe. Nadjeżdża margrabia…

Wyrwałam mu torbę, pilnując, by blokować mu widok do wnętrza saloniku.

– Słyszałam. Dziękuję ci za pomoc. Moja pani będzie gotowa za pięć minut.

Zatrzasnęłam drzwi, zanim zdążył zaprotestować. Wiedziałam, co powie: nikt zdrowy na umyśle nie poprosiłby Adalbrechta von Reigenbacha, żeby zaczekał choćby sekundę, nie mówiąc już o pięciu minutach. Potrzebowałam jeszcze tylko wytłumaczenia dla odgłosów, które zaraz miały dobiec z saloniku.

– Maaaarthe – jęknęłam pijackim głosem Gisele, wiedząc, że Hans przekaże hrabinie to, co usłyszy. – Zrób ze mnie piękność.

Następnie otworzyłam torbę i zabrałam się do pracy.

We wnętrzu znajdowały się gliniane słoiczki z etykietkami sugerującymi, że zawierają pudry, maści i toniki – repertuar przyborów toaletowych, jakich szlachetnie urodzona dama mogłaby potrzebować w dowolnej chwili. Tak naprawdę wypełnione były do połowy smalcem, olejem do lamp lub sproszkowaną kredą i aromatyzowane wszelkimi olejkami czy paskudnie pachnącymi ziołami, jakie tylko zdołałam wyszukać. Stanowiły idealny sposób na transportowanie skradzionej biżuterii, która kryła się w mazi na tyle gęstej, by nic nie brzęczało, zbyt nieprzejrzystej, by do niej zajrzeć, i tak paskudnie wyperfumowanej, że nikt nie miał ochoty skupiać się na niej dłużej.

Gdy mój łup znalazł się już bezpiecznie zakorkowany w słoiczkach, wyciągnęłam resztę swoich rzeczy z poduszek i przebrałam się tak szybko, jak potrafiłam, choć z powodu cienkiej warstewki potu sukienka kleiła mi się do skóry. Torba miała fałszywe dno, z którego wyciągnęłam bawełniane wypełnienie i zastąpiłam go złożonym strojem pokojówki.

Na dziedzińcu ucichł tętent końskich kopyt, a podniosły się głosy. Adalbrecht musiał już znajdować się przy drzwiach. Poczułam, jak mdłości ścinają mi zawartość żołądka. Uznałam, że dzięki temu będę tylko wiarygodniej wyglądała na niedysponowaną po wypitym winie.

Nie słyszałam wystarczająco głośno świszczącego głosu hrabiego Gustava, gdy rozcinałam wypełnienie i wypychałam nim nowe poszewki. Dobiegła do mnie za to salwa śmiechu ze strony gości.

Zajmij ich czymś, błagałam w duchu, przeciągaj, jak długo zdołasz.

Wcisnęłam resztę bawełny do poduszek i zapięłam je na guziki, po czym z perłami w dłoni podbiegłam do lustra. Wrota dworu rozwarły się na dole z ciężkim skrzypieniem.

Nie panikuj, poleciłam sobie i otoczyłam szyję naszyjnikiem z pereł. Panika sprawiłaby, że trzęsłyby mi się palce, a na to nie było czasu. Odnalazłam zapinkę i zamknęłam ją solidnie.

Moje policzki stały się gładkie i zaróżowione, biodra i pośladki napęczniały, a fryzura nabrała koloru, gdy rozczesywałam warkocz palcami. Platynowe włosy rozsypały się idealnymi delikatnymi lokami, które spięłam luźno z tyłu, jako że Gisele niewątpliwie potargałaby się w pijackim upojeniu. Rzuciłam za siebie ostatnie spojrzenie: skórzana torba stała grzecznie przy sofie, nowe poduszki rozpierały się na aksamicie, a stare spłonęły na popiół…

Łój. Zapomniałam o nasmarowanych zawiasach. Porwałam mały nożyk, który zostawiłam na kominku, i rzuciłam się do portfenetru, by zdrapać zdradziecki tłuszcz z mosiądzu.

Z pobliskiej klatki schodowej dobiegły mnie odgłosy rozmowy, a donośny stukot butów sprawił, że zatrzeszczał parkiet.

Wrzuciłam okruchy łoju do ognia, padłam na sofę i wcisnęłam nóż do pochwy w bucie. Moja stopa opadła na podłogę w tym samym momencie, gdy drzwi saloniku zatrzęsły się od stukania.

Ku mojemu zaskoczeniu przez drewno usłyszałam głos Ezbety:

– Gisele, chodź szybko! Przybył posłaniec od margrabiego!

Odetchnęłam tak, jak mogłoby uchodzić powietrze z miecha. To tylko posłaniec? Ale musiałam mieć pewność.

– Drogi Adalbrecht! Czy jest tutaj? – Miałam nadzieję, że Ezbeta odczyta drżenie w moim głosie jako utrzymujący się efekt upojenia winem.

– Nie, prinzessin. – Hrabina otworzyła drzwi i pospiesznie podeszła, podczas gdy ja tłumiłam ulgę. – Wysłał do ciebie gońca. Szybko, szybko!

Cóż, mogłam się domyślić, że taki bufon jak Adalbrecht pośle eskortę godną księcia wraz z byle posłańcem, bo tak. Niemniej… dostrzegałam ostrzeżenie od Fortuny, obłoki węg­lowego pyłu. Musiał istnieć jakiś powód do troski.

Pozwoliłam Ezbecie sprowadzić się chwiejnie po schodach. Hans czekał na półpiętrze i skłonił głowę, gdy go mijałyśmy. Chwyciłam go za rękaw.

– Marthe poszła przynieść mi w-w-wody – wybełkotałam. – Zabierz jej torbę… do powozu… dobry człowiek. – Poklepałam go po policzku. Przy odrobinie szczęścia okaże się zbyt zirytowany, żeby myśleć o czymkolwiek więcej.

Gdy Ezbeta niemal wciągnęła mnie do głównego salonu, posłaniec Adalbrechta do tego czasu zdążył zawładnąć już pomieszczeniem mocą samej swojej liberii, a reszta gości wierciła się i poszeptywała do siebie. Utworzyli już swoistą publikę dla mężczyzny, który wyprostował się przede mną, skłonił, po czym rozwinął dwustronicowy list i zaczął odczytywać go na głos:

– „Od Adalbrechta Augusta-Gebharda von Reigenbacha, lorda Minkji, margrabiego Bóern, najwyższego i szlachetnego dowódcy Legionów Południa, lojalnego sługi Błogosławionego Cesarstwa Almandu: Pozdrowienia”.

Na świętych i męczenników, samo to stanowiło chyba połowę listu, prawda?

– „Z najgłębszym smutkiem kazałem czekać swojemu najdroższemu skarbowi, uroczej i pełnej wdzięku prinzessin Gisele, w czasie gdy zabezpieczałem granice cesarstwa”. – (Raczej poszerzał je dla rozrywki). – „Niemniej długa zima panująca w naszych sercach dobiegła końca. My dwoje wreszcie staniemy się jednością”.

Ciche okrzyki radości rozlały się po sali i wszystkie oczy skierowały się na mnie. Nawet goniec przerwał na chwilę.

Miałam ochotę zwymiotować. Długa zima panująca w naszych sercach? Nie miałam pojęcia, jaki minstrel doradzał mu przy pisaniu tego bełkotu, ale zamierzałam wyśledzić go i zadusić strunami od lutni.

– Nic nie przyniesie mi większej radości – odparłam słodkim tonem. Nikt nie musiał wiedzieć, że w ten sposób komentowałam myśl o zabiciu minstrela.

Posłaniec kontynuował z beznamiętną miną:

– „Ja sam powrócę do zamku Reigenbach nazajutrz i mam nadzieję, że wszyscy dołączycie do nas w Minkji na weselu, które odbędzie się za dwa tygodnie. Goście zostaną przyjęci…”.

Nie słyszałam już, co mówił później, starając się nie wyglądać tak, jakby ktoś uderzył mnie właśnie w brzuch. Dwa tygodnie? Dwa tygodnie?

Nic dziwnego, że dostrzegałam ostrzeżenia nieszczęścia. Miałam jedynie czternaście dni, żeby zgromadzić pozostałe dwieście gildenów i dokonać ucieczki.

Nie panikuj.

Było to trudniejsze, niż się wydawało.

Nie, nie… poradzę sobie. Musiałam wykonać już tylko jeden skok, może dwa. Wciąż miałam szansę się uwolnić.

Wrota dworu znowu rozwarły się z ohydnym skrzypieniem, wpuszczając zwalistego, dość drętwego osobnika. Na piersi jego prostego czarnego płaszcza wyhaftowano srebrną nicią dwoje insygniów. Jedno z nich rozpoznałam: trzy gwiazdki urzędnika Wolnych Cesarskich Państw. Drugiego nie umiałam do końca zidentyfikować: waga ze zwojem na jednej szali i czaszką na drugiej. Słyszałam o takim symbolu, ale gdzie?

Kurier zauważył go i przeszedł do drugiego arkusza.

– Margrabia życzy sobie również przekazać, co następuje: „Oto jest czas radości, nie smutku. Jego lordowska mość rozumie, że ostatnimi czasy Bóern było nękane przez uporczywą zjawę. Temu również położymy kres”.

Och nie. Teraz już dokładnie wiedziałam, co znaczy ten symbol. I kim jest ten mężczyzna.

Być może zostały mi dwa tygodnie na opuszczenie Almandu, ale musiałam najszybciej, jak mogłam, wydostać się z dworu Eisendorf.

– Na specjalną prośbę Bóern otrzymało pozwolenie na przeprowadzenie śledztwa, aresztowanie i osądzenie Pfennigeist przez Zakon Prefektów Boskich Sądów.

Dalsza część w wersji pełnej