Śmiertelna zemsta - Nora Roberts - ebook + książka

Śmiertelna zemsta ebook

Nora Roberts

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts jako J.D. Robb

Śmiertelna zemsta

Porucznik Eve Dallas powraca i tym razem prowadzi śledztwo dotyczące śmierci osoby z jej zawodowego świata…

Gdy emerytowany policjant zostaje znaleziony martwy w swoim domu, Eve i jej zespół zostają wezwani na miejsce zbrodni. Ofiarą jest Martin Greenleaf, były kapitan Wydziału Spraw Wewnętrznych. Na pierwszy rzut oka wygląda to na samobójstwo, ale Eve podejrzewa, że za starannie zaaranżowaną sceną może kryć się coś więcej.

Kapitan Greenleaf przez czterdzieści siedem lat posłał za kratki wielu policjantów. Czy ciężar tej pracy w końcu okazał się dla niego zbyt wielki?

A może to jednak czyjaś śmiertelna zemsta?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 439

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

Ktoś albo porwał słońce, albo posta­no­wił zre­zy­gno­wać z okupu i zwy­czaj­nie roz­pra­wił się z nim na dobre.

Przez dwa cudowne tygo­dnie, nim zostało porwane albo uni­ce­stwione, słało cie­pło i świa­tło, więc morze u stóp willi w Gre­cji skrzyło się, jakby ktoś roz­sy­pał bry­lanty wśród sza­fi­rów. Wypa­liło cały stres, zosta­wia­jąc mnó­stwo miej­sca na sen, seks, wino, wygrze­wa­nie się w jego pro­mie­niach i jesz­cze wię­cej seksu.

Według Eve nie było lep­szego spo­sobu na spę­dze­nie czę­ści let­niego urlopu w 2061 roku.

Porucz­nik Eve Dal­las, poli­cjantka od zabójstw, od wielu dni nie myślała o mor­der­stwach ani umyśl­nych oka­le­cze­niach. Już samo to ozna­czało waka­cje. Jeśli do tego dodać willę z nagrza­nego słoń­cem zło­tego kamie­nia, widoki morza i wzgórz, gajów oliw­nych i win­nic, roz­ta­cza­jące się za wszyst­kimi oknami, a na dokładkę pełny relaks u boku uko­cha­nego, czyż można było wyma­gać cze­goś wię­cej?

Fan­ta­styczny spo­sób uczcze­nia trze­ciej rocz­nicy ich ślubu.

Cza­sami na­dal ją zdu­mie­wało, jak poli­cjantka i prze­stępca (były), dwie zagu­bione dusze, nie szczę­dząc sił ani nie prze­bie­ra­jąc w środ­kach, wyrwały się z życia peł­nego bólu i cier­pie­nia, by się odna­leźć. I jak im się udało razem stwo­rzyć dobry, szczę­śliwy zwią­zek.

Bez względu na to, co się zmie­niało, ewo­lu­owało, to pozo­stało nie­wzru­szone.

I było to ich wspólne dzieło.

Teraz, po dwóch tygo­dniach abso­lut­nego doga­dza­nia sobie – cho­ciaż Roarke wcale nie uwa­żał, że sobie na to nie zasłu­żyli – dotarli do zala­nej desz­czem Irlan­dii, z nie­bem zasnu­tym chmu­rami.

Może to Irland­czycy są zabój­cami słońca.

A jed­nak zie­leń tutaj była taka soczy­sta na roz­le­głych polach, w oddali wzno­siły się wzgó­rza, a kamienne mury lśniły od desz­czu. Wąska droga, którą jechali, wiła się, a po obu stro­nach oka­lały ją, niczym żywe ściany, żywo­płoty kapiące krwi­sto­czer­wo­nymi fuk­sjami.

Eve zasta­no­wiła się. Może odczu­wała odro­binę stresu, ale tylko dla­tego, że Irland­czycy poza tym, że podej­rzani o zabi­cie słońca, posta­no­wili jeź­dzić po złej stro­nie krę­tych, wąskich dróg, a Roarke pędził nimi, jakby bie­gły pro­sto jak strzała.

Był cho­ler­nie szczę­śliwy, a jego szczę­ście udzie­lało się Eve. Nie uwa­żała podzie­la­nia takiego rado­snego nastroju za jedną z zasad mał­żeń­skich, ale uznała to za plus.

Przy­glą­dała mu się przez chwilę – znacz­nie przy­jem­niej­szy widok niż owce, krowy, cza­sami konie i inne czwo­ro­nożne stwo­rze­nia, widoczne w lukach mię­dzy żywo­pło­tami.

Co za twarz! Te sza­lone, nie­bie­skie irlandz­kie oczy, te ide­al­nie wykro­jone usta, te jedwa­bi­ste czarne włosy.

Spoj­rzaw­szy na Eve, roz­cią­gnął usta w uśmie­chu, prze­zna­czo­nym wyłącz­nie dla niej.

– Już nie­da­leko.

– Tak, wiem. Pamię­tam.

Ści­gali płat­nego zabójcę, kiedy ostat­nim razem odwie­dzili farmę jego krew­nych w Clare – krew­nych, o któ­rych ist­nie­niu nie miał poję­cia ani pod­czas lat swo­jego kosz­mar­nego dzie­ciń­stwa, ani póź­niej, gdy był odno­szą­cym suk­cesy zło­dzie­jem, prze­myt­ni­kiem, (w miarę) uczci­wym biz­nes­me­nem, który stwo­rzył praw­dziwe impe­rium.

Lor­can Cobbe, zde­mo­ra­li­zo­wany wyro­stek w cza­sach, kiedy Roarke był dziec­kiem, wyrósł na zde­mo­ra­li­zo­wa­nego czło­wieka pra­gną­cego śmierci Roarke’a.

Ale stało się ina­czej, pomy­ślała. I teraz Cobbe sie­dzi w beto­no­wej klatce, gdzieś poza Zie­mią, i pozo­sta­nie tam do końca swo­jego nik­czem­nego życia.

– Przed nami widać niebo zza chmur.

Spoj­rzała na oło­wiane skle­pie­nie. Jeśli zmru­żyć oczy, być może uda­łoby się dostrzec mniej szary frag­men­cik.

– Uwa­żasz to za niebo zza chmur?

– Ow­szem. – W jego gło­sie sły­chać było irlandzki akcent. Wycią­gnął rękę, by poło­żyć dłoń na jej dłoni. – Dużo dla nich zna­czy nasza wizyta, to, że spę­dzimy z nimi nieco czasu. Dla mnie naj­waż­niej­sze jest, że na to przy­sta­łaś.

– Przy­je­cha­łam tu z przy­jem­no­ścią. Lubię wszyst­kich tych sza­leń­ców. I miło pobyć z nimi tro­chę bez towa­rzy­szą­cej nam bandy gli­nia­rzy.

– Masz rację. Cho­ciaż koniec koń­ców tamta wizyta była wielce satys­fak­cjo­nu­jąca.

– Ponie­waż sta­nę­łam z boku i pozwo­li­łam ci sko­pać tyłek Cobbe’owi.

Znów się uśmiech­nął, sły­sząc to „pozwo­li­łam ci”.

– Moja poli­cjantka mnie rozu­mie, a poza tym mnie kocha. Spójrz teraz, widać tam, że się prze­ja­śnia.

Nie mogła zaprze­czyć, że tam, gdzie według niego się prze­ja­śniło, rze­czy­wi­ście można się było dopa­trzyć odro­biny błę­kitu.

– „Prze­ja­śnia” to za mocne słowo.

Poko­nał jeden zakręt, potem drugi i Eve ujrzała pole, na któ­rym kie­dyś wylą­do­wali odrzu­to­wym śmi­głow­cem – pośród prze­klę­tych krów – bo była potrzebna swo­jemu mężowi. Gdzie pierw­szy raz ujrzała Sinead Brody Lan­ni­gan, sio­strę-bliź­niaczkę matki Roarke’a.

Szary kamienny dom, zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze, bujne ogrody.

Jak tylko Roarke skrę­cił na pod­jazd, drzwi fron­towe otwo­rzyły się na całą sze­ro­kość. Sean, pie­go­waty wnuk Sinead, wybiegł z domu.

– W końcu jeste­ście! Cze­ka­li­śmy na was całą wiecz­ność. Bab­cia i mama przy­go­to­wały powi­talną ucztę. Nie­mal umie­ram z głodu, bo nie pozwa­lały mi nic tknąć.

Stał, jasno­włosy i jasno­oki, nie zwa­ża­jąc na pada­jący deszcz.

– Pomogę wnieść bagaże.

– Dobry z cie­bie chło­pak. Co sły­chać, Seanie?

– Wszystko w porządku. Masz przy sobie broń? – zwró­cił się do Eve. – Mogę ją zoba­czyć?

– Odpo­wiedź na oba pyta­nia brzmi „nie”.

– No cóż. – Zarzu­cił na ramię torbę, którą podał mu Roarke. – Może póź­niej. Nie mie­li­śmy żad­nych kło­po­tów, nawet naj­mniej­szych, od waszej ostat­niej wizyty. Ale może teraz coś się zmieni.

– Przy­nieś tu tę torbę! – zawo­łała od progu Sinead, mio­do­wo­blond włosy zaplo­tła w gładki war­kocz, ręce poło­żyła na wąskich bio­drach. – I prze­stań zawra­cać głowę swoim kuzy­nom. Witaj­cie, witaj­cie oboje. Stę­sk­ni­li­śmy się za wami. Nie, nie, nie zaprzą­taj­cie sobie głowy baga­żem.

Objęła Roarke’a, a następ­nie Eve.

– Jest tu dość sil­nych męż­czyzn, żeby zabrać torby z samo­chodu i wnieść do waszego pokoju.

W środku cze­kały ich kolejne słowa powi­ta­nia i uści­ski. Eve przy­pusz­czała, że w ciągu pię­ciu minut na far­mie Bro­dych objęła wię­cej osób niż w ciągu paru ostat­nich lat.

Ktoś podał jej kie­li­szek wina.

Blaty sza­fek kuchen­nych zasta­wione były potra­wami, w powie­trzu uno­sił się zapach świeżo upie­czo­nego chleba i kur­cza­ków z rożna.

Kur­czaki mogły jesz­cze tego ranka gda­kać w kojcu, ale Eve nie zamie­rzała o tym myśleć.

Ktoś wrę­czył jej talerz, na któ­rym pię­trzyło się dość jedze­nia dla trzech umie­ra­ją­cych z głodu osób. Obok niej prze­bie­gły dwa psy, a potem parę dzie­cia­ków.

Sinead odcią­gnęła ją na bok.

– Scho­wa­łam pre­zent, który wcze­śniej przy­sła­łaś. Daj mi znać, kiedy ci go przy­nieść.

– Chyba po tym wszyst­kim.

– Czyli mamy go zanieść do waszego pokoju?

– Och, nie. Powi­nien go dostać tutaj. W obec­no­ści wszyst­kich. Przy­naj­mniej wydaje mi się, że są wszy­scy.

– Wszy­scy co do jed­nego. Nie wie­dzia­łam, czy nie zechcesz go wrę­czyć, kiedy będzie­cie sami.

– Nie, to… To coś, co powi­nien dostać w obec­no­ści krew­nych.

Sinead cmok­nęła ją w poli­czek, jej zie­lone oczy zła­god­niały.

– Dzię­kuję Bogu za cie­bie, Eve. Jeśli tego nie powie­dzia­łam wcze­śniej, wiedz, że jestem wdzięczna Bogu za cie­bie. A teraz znaj­dziemy ci miej­sce, żebyś mogła usiąść i coś zjeść. Liam, prze­suń się, nasza Eve ma dłuż­sze nogi niż ty.

Eve usia­dła, dłu­go­noga poli­cjantka o lekko wzbu­rzo­nych, brą­zo­wych wło­sach i oczach koloru whi­sky. Wkoło roz­le­gały się hałas i har­mi­der dorów­nu­jące tym, jakie panują pod­czas kor­ków ulicz­nych w Nowym Jorku.

Kie­dyś nie wie­działa, co to rodzina, zaznała tylko mal­tre­to­wa­nia i prze­mocy. Zbu­do­wała swoją karierę zawo­dową, sta­jąc w obro­nie pokrzyw­dzo­nych. Teraz miała rodzinę – rodzinę, którą stwo­rzyła, czę­sto wbrew sobie, w Nowym Jorku.

I rodzinę tutaj, na irlandz­kiej far­mie.

W panu­ją­cym zamie­sza­niu odna­la­zła wzrok Roarke’a. Kiedy wzniósł kie­li­szek w toa­ście, zro­biła to samo.

*

Jesz­cze sobie nie zapla­no­wała, jak mu wrę­czy pre­zent na ich rocz­nicę ślubu. Nie do końca była pewna, jak to zro­bić, odkąd wpa­dła na pomysł, co mu poda­ro­wać.

Ale roz­wa­ża­jąc wrę­cze­nie mu pre­zentu w Gre­cji, gdy byli tylko we dwoje, uznała to za nie­wła­ściwe.

Po posiłku, gdy cała rodzina roz­sia­dła się w salo­nie, jadalni i kuchni, pies chra­pał, nie­mowlę ssało pierś, a cio­teczna babka Roarke’a coś dzier­gała na dru­tach, Eve uznała, że nade­szła odpo­wied­nia chwila.

– Jesteś tego pewna? – spy­tała Sinead, pro­wa­dząc ją do salonu, gdzie stał kre­dens. – Nie widzia­łam pre­zentu od cie­bie ani nie ule­głam poku­sie, żeby zer­k­nąć, co to takiego, cho­ciaż muszę przy­znać, że dużo mnie to kosz­to­wało. Ale znam samą ideę i wiem, że nie obę­dzie się bez łez. Przy­pusz­czam, że sama kilka uro­nię.

– Sądzę, że jeśli go teraz dosta­nie, będzie to dla niego wię­cej zna­czyło.

Przy­naj­mniej miała taką nadzieję.

Zanio­sła pre­zent zawi­nięty w brą­zowy papier tam, gdzie Roarke pro­wa­dził ze swoim wujem roz­mowę doty­czącą owiec.

– Daję ci go z kil­ku­dnio­wym opóź­nie­niem, ale nie myśl, że zapo­mnia­łam o naszej rocz­nicy.

Widziała, że go zasko­czyła – co nale­żało do rzad­ko­ści – wrę­cza­jąc mu długi, sze­roki paku­nek.

– Roz­pa­kuj to, dobrze? – popro­sił Sean. – Bab­cia ani słów­kiem nie pisnęła, co to takiego.

– W takim razie prze­ko­najmy się.

Kiedy Roarke odwi­jał papier i usu­wał zabez­pie­cze­nia, wokół niego zgro­ma­dziło się wię­cej człon­ków rodziny.

By ujrzeć rodzinę jak żywą.

Obraz przed­sta­wiał wiej­ski dom, wzgó­rza, pola w głębi. A z przodu stali wszy­scy – cała ich sza­lona zgraja, mło­dzi, sta­rzy, nie­mow­lęta na rękach, z Eve i Roar­kiem w samym środku.

Sinead stała za Roar­kiem po pra­wej stro­nie, matka Roarke’a, od tak dawna nie­obecna wśród nich, po lewej.

– To my wszy­scy. Bab­ciu, czy to moja cio­teczna bab­cia Sio­bhan?

– Tak. Tak, to nasza Sio­bhan. Ach, jest śliczny. Wspa­niały. – Odwró­ciła się, wtu­liła twarz w ramię męża. – No i wzru­szy­łam się, Rob­bie.

– To jest… Eve. – Roarke spoj­rzał na żonę, w jego sza­lo­nych nie­bie­skich oczach malo­wała się miłość. – Wprost bra­kuje mi słów. – Ujął jej dłoń. – Kaza­łaś tu umie­ścić Sum­mer­seta.

– No cóż. – Wzru­szyła ramio­nami. – To dzieło Yancy’ego.

– Widzę jego pod­pis. To dla mnie nie­zwy­kle cenny pre­zent. Jak to zor­ga­ni­zo­wa­łaś?

– Sinead przy­słała zdję­cia, a reszta to zasługa Yancy’ego.

– Daj mi to, chłop­cze. – Rob­bie wziął od niego obraz. – I uca­łuj swoją żonę.

– Zro­bię to. Kocham cię nad życie.

Kiedy ją poca­ło­wał, wszy­scy zaczęli wiwa­to­wać. A potem pode­szli bli­żej, by lepiej przyj­rzeć się pre­zen­towi.

*

Zarówno mło­dzi, jak i sta­rzy impre­zo­wali do póź­nej nocy. Przy muzyce – co ozna­czało śpiewy i tańce – dużej ilo­ści piwa, wina, whi­sky oraz natu­ral­nie jedze­nia. Ponie­waż niebo się roz­po­go­dziło, roz­ocho­cone towa­rzy­stwo wyszło na dwór, by bawić się w bla­sku księ­życa i gwiazd. Kiedy Eve udało się na chwilę usiąść – wystar­cza­jąco daleko, by nikt jej nie porwał do kolej­nego tańca – Sean roz­siadł się obok niej z tale­rzem cia­stek.

– Podo­bało mi się to śledz­two o porwa­nych dziew­czy­nach, które zamknięto w tej okrop­nej szkole. Zna­czy się nie to, że trzy­mano je pod klu­czem – spro­sto­wał – tylko jak je uwol­ni­łaś.

– Skąd o tym wiesz?

– Och, z Inter­netu – rzu­cił od nie­chce­nia i ugryzł her­bat­nik. – Gadali o tym nawet w Tulli. Sły­sza­łem, jak mój ojciec mówił, jaki jest dumny, że nasza Eve ura­to­wała te biedne dziew­czyny przed okrop­nym losem i dopil­no­wała, by ci, któ­rzy je skrzyw­dzili, dostali za swoje.

– Nie doko­na­łam tego wszyst­kiego bez pomocy innych.

– To się rozu­mie. Jesteś sze­fem poli­cji i czy nie było miło poznać two­ich ludzi, kiedy tu byłaś ostat­nim razem? No więc powiedz, czy jak dopa­dłaś tych ban­dy­tów, potrak­to­wa­łaś ich para­li­za­to­rem?

A co mi tam, pomy­ślała Eve, czę­stu­jąc się cia­stecz­kiem.

– Prawdę mówiąc, tak.

– I bar­dzo dobrze, bo sobie na to zasłu­żyli. A mia­łaś oka­zję… – zamach­nął się pię­ścią w powie­trzu – porząd­nie któ­re­muś przy­wa­lić?

– Tak, i to nie jed­nemu.

– Nie wąt­pię, że nie gorzej od Roarke’a. A wszy­scy mówią, że wal­czy jak zawo­do­wiec.

– Nie pod­daje się.

– Ten, który poja­wił się tu wio­sną, chciał skrzyw­dzić moją bab­cię i każ­dego z nas, kogo zdo­łałby dopaść. – Jego jasne oczy pociem­niały z wście­kło­ści, którą Eve nie tylko rozu­miała, ale rów­nież sza­no­wała. – Poja­wił się, żeby skrzyw­dzić bab­cię, bo zabo­la­łoby to Roarke’a.

– Ni­gdy nie tknie ani two­jej babci, ani nikogo z was.

– Wiem, bo go wsa­dzi­łaś za kratki. Chyba nie zostanę far­me­rem, cho­ciaż kocham pracę w gospo­dar­stwie. Myślę sobie, że będę wsa­dzał ludzi za kratki – natu­ral­nie tych złych.

– To nie takie pro­ste, mój chłop­cze.

– Jasne, że nie. Trzeba odbyć szko­le­nie, żeby wie­dzieć, jak bro­nić ludzi, i zło­żyć przy­sięgę. Wła­śnie dla­tego lubię czy­tać o two­ich śledz­twach. Widzia­łem też film o tobie, Roarke’u i klo­nach.

Spoj­rzał na swo­ich bli­skich tymi zie­lo­nymi oczami Bro­dych.

– Tulla to spo­kojne miej­sce, ale jej miesz­kańcy i tak potrze­bują ochrony, prawda? W zeszłym roku widzia­łem mar­twą dziew­czynę, nie zapew­niono jej na czas bez­pie­czeń­stwa. Tutaj też zda­rzają się różne złe rze­czy. Więc chyba zostanę gli­nia­rzem, który kocha pracę na far­mie.

– Dosko­nały pomysł.

Skwa­pli­wie ski­nął głową, jakby to zała­twiało sprawę.

– Tak to sobie wykom­bi­no­wa­łem.

Kiedy się nad tym zasta­no­wiła, przy­po­mniała sobie, że była w jego wieku, a może nawet młod­sza, kiedy posta­no­wiła zostać gliną. Kie­ro­wały nią inne pobudki, ale przy­świe­cał ten sam cel.

– Może kiedy przy­je­dziesz do Nowego Jorku na Święto Dzięk­czy­nie­nia, uda mi się poka­zać ci komendę główną.

Roz­ja­śniła mu się nie tylko twarz.

– Naprawdę?

– To będzie zale­żało od tego, czy będę aku­rat pro­wa­dziła jakieś śledz­two i…

– Nie będę spra­wiał naj­mniej­szego kło­potu. Roz­ma­wia­łem z kapi­ta­nem Feeneyem, kiedy tu był, może uda mi się rów­nież zaj­rzeć do wydziału infor­ma­tyki śled­czej? Na fil­mie wszystko pre­zen­to­wało się nie­zwy­kle impo­nu­jąco.

Za dużo wina, za dużo wylu­zo­wa­nia, pomy­ślała Eve i powie­działa ostroż­nie:

– Spró­bu­jemy to zała­twić.

– Muszę powie­dzieć tacie!

Zosta­wił ją samą, a jego miej­sce zajął Roarke.

– O czym roz­ma­wia­li­ście? Wyglą­dało to, jak­byś z wyprze­dze­niem poda­ro­wała mu coś na Gwiazdkę.

– Nie wiem, jak to się stało, ale zapro­po­no­wa­łam, że zabiorę go do komendy, kiedy przy­jadą na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Roarke wybuch­nął śmie­chem i cmok­nął ją w poli­czek, a Eve pokrę­ciła głową.

– Jest nie­głupi. Wszy­scy oni są nie­głupi, jak przyj­dzie co do czego. – Wzięła swoje wino, znów pomy­ślała sobie „a co mi tam”, pocią­gnęła kolejny łyk. – Przy­po­mina mi mnie, tylko bez całego tego bagażu. Tak czy owak… – Wzru­szyła ramio­nami. – Śle­dzi w Inter­ne­cie moje docho­dze­nia.

– Cóż, to zro­zu­miałe. Jesteś w jego oczach boha­terką.

– Jeśli chce zostać gli­nia­rzem, musi zro­zu­mieć, jaka jest róż­nica mię­dzy gli­nia­rzem a boha­te­rem.

– Ja nie widzę żad­nej. – Ujął jej dłoń. – Ten obraz, Eve.

Uśmiech­nęła się zado­wo­lona z sie­bie.

– Czyli udało mi się.

– Wprost mnie zamu­ro­wało. Jak wpa­dłaś na taki pomysł?

– Trzeba sobie zadać pyta­nie, co można poda­ro­wać czło­wie­kowi, który jeśli jesz­cze cze­goś nie ma, to tylko dla­tego, że do tej pory tego cze­goś nie wymy­ślono. Potem kom­bi­nuje, jak to stwo­rzyć, i będzie to miał. Poza tym musi to być coś oso­bi­stego. Więc chro­no­lo­gicz­nie rzecz bio­rąc, Sum­mer­set zna­lazł cie­bie, my zna­leź­li­śmy się nawza­jem, ty zna­lazłeś ich wszyst­kich.

Poło­żyła głowę na jego ramie­niu.

– Kiedy w komen­dzie dosta­łam pre­zent od cie­bie, magiczne kami­zelki dla moich ludzi, też mnie zamu­ro­wało. Mamy sie­bie nawza­jem i obda­ro­wu­jemy się nawza­jem tym, co jest dla nas ważne.

– Póź­niej będzie­cie mieli czas się mig­da­lić. – Rob­bie pod­szedł do nich i zwró­cił się do Eve. – Chcę zatań­czyć z sio­strze­nicą mojej żony.

Trzeci raz tego wie­czoru Eve pomy­ślała „a co mi tam” i poszła zatań­czyć.

*

Kiedy się obu­dziła, była sama, padał na nią stru­mień per­li­stego świa­tła sło­necz­nego. Na sto­liku przy łóżku stała przy­po­mi­najka. Kiedy ją włą­czyła, roz­legł się głos Roarke’a.

Wygląda na to, że jestem w polu. Kiedy już się obu­dzisz i zechcesz wstać, w kuchni na dole czeka na cie­bie kawa i śnia­da­nie.

Skoro w grę wcho­dziła kawa, Eve była gotowa natych­miast wstać i się ubrać.

Prysz­ni­cowi daleko było do tego w ich domu, w któ­rym gorąca woda try­skała z licz­nych dysz, czy do tego w luk­su­so­wej willi w Gre­cji, ale speł­niał swoje zada­nie.

Wcią­gnęła spodnie, koszulę i, wciąż jesz­cze nie do końca roz­bu­dzona, machi­nal­nie się­gnęła po szelki na broń. Potrze­bo­wała chwili, żeby sobie uprzy­tom­nić, że scho­wała je w bagażu.

Wkoło pano­wała cisza, jeśli nie zwra­cać uwagi na mucze­nie krów i becze­nie owiec (co oczy­wi­ście nie uszło uwa­dze Eve).

Zeszła po skrzy­pią­cych scho­dach i skie­ro­wała się do kuchni. Powie­trze już pach­niało bosko – a w tej sym­fo­nii zapa­chów naj­wspa­nial­szy był aro­mat kawy.

– Dzień dobry, Eve. Sły­sza­łam, że się krzą­ta­łaś na górze, więc zapa­rzy­łam dla cie­bie świe­żej kawy.

– Dzię­kuję. – Eve zła­pała kubek, a Sinead w far­tu­chu, zało­żo­nym na koszulę i spodnie, z rudo­zło­tymi wło­sami zebra­nymi do góry, posta­wiła patel­nię na kuchni.

– To kawa Roarke’a, więc możesz pić bez obaw. Powie­dział mi, że kawa była jego pierw­szym pre­zen­tem dla cie­bie.

– Taa. Pod­stępny spo­sób poko­na­nia mojego oporu.

– Chy­tra sztuka z naszego Roarke’a. Czy dasz radę zjeść pełne irlandz­kie śnia­da­nie?

– Po wczo­raj­szej uczcie myśla­łam, że naja­dłam się na tydzień. Ale może.

– Wszystko spa­li­łaś w tańcu, tak jak ja. Pro­po­nuję, żebyś zaczęła od kawałka chleba sodo­wego – ma mnó­stwo rodzyn­ków, upie­kłam go dziś rano.

– To on tak pach­nie. Pamię­tam go z naszego pobytu tutaj w zeszłym roku.

Teraz do poprzed­nich woni dołą­czył zapach sma­żo­nego mięsa.

Eve zajęła miej­sce za kuchen­nym sto­łem. Dziw­nie się czuła, sie­dząc, kiedy Sinead szy­ko­wała śnia­da­nie. Nie korzy­stała z auto­ku­cha­rza. Ale wła­śnie tak było natu­ral­nie.

– Roarke w polu?

– Wycią­gnęli go. Cho­ciaż sam jest sobie winien, skoro taki z niego ranny pta­szek. Ale to typowa cecha Bro­dych.

– Naprawdę? Pra­wie codzien­nie wstaje przed świ­tem. Tele­kon­fe­ren­cje, spo­tka­nia holo­gra­ficzne z ludźmi na dru­gim końcu świata.

– No tak. Chyba wszy­scy mamy coś z far­me­rów.

– Trudno mi dopa­trzyć się w Roarke’u far­mera.

Sinead posłała jej uśmiech przez ramię.

– Prze­cież orze, sieje i zbiera plony.

– Można tak powie­dzieć. – Eve napiła się wię­cej kawy. – Taa, można tak powie­dzieć.

– A ty strze­żesz pól i tych, któ­rzy na nich pra­cują, trzy­masz dra­pież­niki na dystans. Two­rzy­cie zgraną parę.

Wkrótce posta­wiła przed Eve talerz.

– Wciąż widzę jego twarz, kiedy pierw­szy raz zapu­kał do moich drzwi. Smu­tek w jego oczach – oczach mojej sio­stry. Natu­ral­nie Sio­bhan miała zie­lone oczy, jak ja, ale ich wyraz, ich kształt. Mój sio­strze­niec. I widzę jego twarz, tak pełną nadziei, gdy cię zoba­czył, jak wylą­do­wa­łaś na pobli­skim polu. Kiedy spoj­rzał na cie­bie, wie­dzia­łam, że zna­lazł miłość, jaka nie była dana jego matce.

Odło­żyła ście­reczkę do naczyń.

– Zasta­na­wiam się, czy mogę poroz­ma­wiać z tobą o czymś, co nie daje mi spo­koju.

– Jasne. Jakieś kło­poty?

– Nie cho­dzi o teraz, tylko o kie­dyś. Zapa­rzę sobie her­baty i usiądę, gdy ty będziesz jadła.

Sinead nie spie­szyła się i Eve się zorien­to­wała, że kobieta jest pode­ner­wo­wana.

– Pomy­śla­łam sobie, że to odpo­wied­nia chwila, kiedy jeste­śmy tylko we dwie, żeby ci powie­dzieć, co mnie trapi. – Usia­dła, wes­tchnęła. – Widzisz, nie wal­czy­li­śmy o niego, o naszego Roarke’a. Był taki malutki, a zosta­wi­li­śmy go z tym łobu­zem, Patric­kiem Roar­kiem. Był synem mojej sio­stry, a nie wal­czy­li­śmy o niego.

Eve nie prze­rwała jedze­nia, bo uznała, że to pomoże na zde­ner­wo­wa­nie Sinead.

– Sły­sza­łam co innego. Patrick Roarke nie­mal zabił two­jego brata, kiedy ten poje­chał do Dublina, by spró­bo­wać się dowie­dzieć, co się stało z twoją sio­strą.

– Racja, naj­słod­szy Jezu, tak było. I zagro­ził, że wszyst­kich nas poza­bija, jeśli któ­reś z nas znów się pokaże w Dubli­nie. W tam­tych cza­sach, w tam­tych cięż­kich cza­sach Patrick Roarke trzy­mał w gar­ści gli­nia­rzy i nie tylko, a oni sie­dzieli mu w kie­szeni. Ale prze­cież wie­dzie­li­śmy o tym maleń­stwie i zosta­wi­li­śmy je na łasce losu. Synka Sio­bhan. Mijał czas, a my myśle­li­śmy – co ja mówię, wie­rzy­li­śmy – że Roarke wie­dział o nas, o swo­jej matce. Upły­wały kolejne lata, dowie­dzie­li­śmy się – z pew­nym opóź­nie­niem – że Patrick Roarke nie żyje. Pomy­śla­łam o swo­ich dzie­ciach, nie­wiele młod­szych od synka mojej sio­stry.

– Myśla­łaś, że wie – powie­działa Eve, kiedy Sinead utkwiła wzrok w her­ba­cie. – I że gdyby chciał się skon­tak­to­wać, dotarłby do rodziny swo­jej matki, bo Patrick Roarke nie zdo­łałby go powstrzy­mać. Myśla­łaś – bo czemu mia­ła­byś tak nie myśleć? – że może jest nie­odrod­nym synem swo­jego ojca, a ty musisz chro­nić wła­sne dzieci.

W oczach Sinead zakrę­ciły się łzy, ale nie poto­czyły się po jej policz­kach, kiedy kobieta ski­nęła głową. Napiła się tro­chę her­baty i zebrała się w sobie, by jesz­cze coś powie­dzieć.

– W miarę upływu czasu stało się to swego rodzaju pocie­sze­niem. Sły­szało się o Roarke’u – mło­dym czło­wieku, który zbił for­tunę, sły­szało się o jego ciem­nych inte­re­sach, plotki o nim. O jego życiu w Nowym Jorku. O swego rodzaju impe­rium, prawda?

– Wcale nie „swego rodzaju”.

– Zasta­na­wia­łam się, kiedy sobie na to pozwo­li­łam, jakim jest czło­wie­kiem. Takim, jak jego ojciec? Bez­li­to­snym mor­dercą pozba­wio­nym serca? Widy­wa­łam jego zdję­cia w ele­ganc­kich miej­scach, z pięk­nymi kobie­tami uwie­szo­nymi jego ramie­nia. I myśla­łam sobie: gdzie jest Sio­bhan, gdzie jest moja sio­stra w tym czło­wieku? Bo widzisz, nie potra­fi­łam się jej dopa­trzyć w nim. Dostrzec choćby krztyny podo­bień­stwa. Więc tym łatwiej było mi odwró­cić się od niego, nie przej­mo­wać się nim.

Znów wes­tchnęła.

– A potem zoba­czy­łam jego zdję­cie z tobą, poli­cjantką o poważ­nym spoj­rze­niu. Nie tak efek­towną, jak tamte kobiety, ale według mnie bar­dziej zapa­da­jącą w pamięć. I kiedy spoj­rza­łam na niego, sto­ją­cego z tobą, pomy­śla­łam: ejże, tak, jed­nak ma w sobie coś z mojej sio­stry. Kim jest ta kobieta, która wydo­była z niego cechy Sio­bhan?

– Zawsze w nim były, Sinead.

Jej zie­lone oczy Bro­dych błysz­czały od łez.

– Teraz to wiem. Myślę, że wie­dzia­łam to w chwili, kiedy otwo­rzy­łam mu drzwi. Ale…

– Otwo­rzy­łaś mu drzwi – prze­rwała jej Eve. – Wpu­ści­łaś go do środka. Dałaś mu rodzinę. Żale w tym wypadku nie tylko są nie­po­trzebne, są czymś nie­wła­ści­wym.

– Zosta­wi­li­śmy go.

– Przy­ję­li­ście go – popra­wiła ją Eve – kiedy was potrze­bo­wał, otwo­rzy­li­ście drzwi do domu, o któ­rego ist­nie­niu nawet nie wie­dział. Drzwi, które, jak sądził, zatrza­śnie­cie mu przed nosem. Ukształ­to­wały go lata spę­dzone w Dubli­nie z tym łobu­zem Patric­kiem Roar­kiem, a także póź­niej­sze. Spra­wiły, że jest jaki jest. Żało­wać, że coś zro­bi­łaś albo cze­goś nie zro­bi­łaś? To jak­byś żało­wała tego, kim się stał.

Sinead sta­ra­jąc się powstrzy­mać łzy, roz­sia­dła się na krze­śle.

– Mówisz jak praw­dziwa Irlandka.

– Naprawdę? – Eve wzru­szyła ramio­nami i dokoń­czyła jeść śnia­da­nie. – Według mnie to logiczne.

– Bar­dzo go kochasz.

– Jest skom­pli­ko­wa­nym, iry­tu­ją­cym, aro­ganc­kim, fascy­nu­ją­cym, wiel­ko­dusz­nym czło­wie­kiem. Bar­dzo go kocham, nawet kiedy mnie wku­rza. Co zda­rza się dość regu­lar­nie. A jed­nak… Wiesz, co mi poda­ro­wał na naszą rocz­nicę ślubu?

Sinead się uśmiech­nęła, otarła łzę, która spły­nęła jej na poli­czek.

– Mia­łam nadzieję, że mi powiesz albo poka­żesz. Wyobra­żam sobie, że to coś wyjąt­ko­wego.

– Dla mnie tak. Zapro­jek­to­wał, stwo­rzył i pro­du­kuje coś, co nazwał Lekką Tar­czą. To cienka, ela­styczna tka­nina kulo­od­porna, którą można wyko­rzy­stać jako pod­szewkę kurtki, mary­narki, kami­zelki, mun­duru. Poda­ro­wał wszyst­kim moim ludziom kami­zelki z tej tka­niny. Kolejne par­tie tra­fią do wszyst­kich nowo­jor­skich poli­cjan­tów.

Przez chwilę Sinead mil­czała.

– Bar­dzo cię kocha.

– Tak, i wiesz co? Ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego, więc nauczy­łam się to akcep­to­wać. Sinead, ni­gdy się nie dowiesz, co by było, gdyby, więc żale są bez­u­ży­teczne. I ozna­czają brak sza­cunku dla Roarke’a takiego, jaki jest. A jest synem Sio­bhan.

– To święte słowa. Dzięki tobie spadł mi kamień z serca.

– I bar­dzo dobrze, bo nie­po­trzeb­nie dźwi­ga­łaś ten kamień.

– Słu­cha­jąc cie­bie, wszystko zoba­czy­łam w innym świe­tle. Powie­rzy­łaś go nam.

Nagle zro­biła wiel­kie oczy, a po chwili uśmiech­nęła się sze­roko, kiwa­jąc pal­cem w powie­trzu.

– Ach, rozu­miem. Spraw­dzi­łaś nas.

– Jestem gliną – odparła Eve. – I miej­cie się na bacz­no­ści, bo Sean też zamie­rza zostać poli­cjan­tem.

– Na to wygląda. Zebra­łaś wia­do­mo­ści o nas?

– Uwierz mi, że was spraw­dzi­łam. Wszyst­kich bez wyjątku. A jest was cho­ler­nie dużo. – Eve odsu­nęła talerz. – Two­rzy­cie wyjąt­kową rodzinę.

– Teraz jesz­cze bar­dziej niż wcze­śniej. Powiem to jesz­cze raz. – Wycią­gnęła rękę i ści­snęła dłoń Eve. – Jestem wdzięczna tobie i za cie­bie, Eve.

– Roarke jest w polu, praw­do­po­dob­nie wdep­nął w kro­wie łajno w swo­ich butach za pięć tysięcy dola­rów.

– O Jezu, z pew­no­ścią nie kosz­to­wały aż tyle.

– Skrom­nie licząc. – Wstała i dolała sobie kawy. – I ta myśl naprawdę mnie ucie­szyła. Więc też jestem ci wdzięczna.

– Mam ochotę wyjść, uciąć kilka kwia­tów. Dzięki naszej roz­mo­wie czuję się lekko i jestem szczę­śliwa. Pój­dziesz ze mną?

– Czy wybie­rasz się gdzieś w pobliże krów?

– Och, będziemy się trzy­mać z dala od nich.

– W takim razie pójdę z tobą.

*

Eve była zasko­czona, jak bar­dzo podo­bał jej się ten kil­ku­dniowy pobyt na far­mie na irlandz­kiej wsi, nie­opo­dal dzi­kiego, irlandz­kiego wybrzeża. A źró­dłem tego zado­wo­le­nia byli ludzie. Nato­miast obec­ność licz­nych psów i kotów uznała za coś zwy­czaj­nego, nawet mile widzia­nego.

Krowy i owce w odle­gło­ści rzutu kamie­niem od domu? Nie za bar­dzo. Ale nauczyła się spać mimo upo­rczy­wego pia­nia koguta i nie zbli­żała się do pozo­sta­łych zwie­rząt gospo­dar­skich.

Z kolei Roarke był w swoim żywiole, prze­mie­rzał pola w butach za pięć tysięcy dola­rów – już ni­gdy nie będą takie, jak daw­niej – jeź­dził na dziw­nie wyglą­da­ją­cych maszy­nach.

Poważ­nie się zasta­na­wiała, czy nie prze­sa­dził, kiedy posta­no­wił wydoić krowę.

Wszyst­kie prace wyko­ny­wały maszyny, jed­nak trzeba je było obsłu­gi­wać. Ale ponie­waż Roarke chciał się prze­ko­nać, jak się to robiło kie­dyś, wuj speł­nił jego prośbę.

Eve stała w spo­rej odle­gło­ści w drzwiach obory, obser­wu­jąc, jak chyba naj­bo­gat­szy czło­wiek w zna­nej czę­ści wszech­świata sie­dzi na trój­noż­nym zydlu obok olbrzy­miego kro­wiego zadu. Zwie­rzę prze­żu­wało siano.

Włosy zwią­zał z tyłu, jak miał w zwy­czaju, kiedy pra­co­wał, zręcz­nymi, zadba­nymi dłońmi pocią­gał za kro­wie wymiona. Olbrzy­mie kro­wie wymiona, dla któ­rych według Eve nie było miej­sca w cywi­li­zo­wa­nym świe­cie.

Kiedy mleko try­snęło z nich pro­sto do cebrzyka, z tru­dem się powstrzy­mała, żeby się nie wzdry­gnąć. Nato­miast Roarke uśmiech­nął się sze­roko, nie prze­ry­wa­jąc swo­jego zaję­cia.

– Spró­bu­jesz, Eve? Nasza Ger­tie jest łagodna jak bara­nek.

– Wyklu­czone. Nie. Za nic. – Poza tym sły­szała, jakie odgłosy wydają baranki i wcale ich nie uwa­żała za łagodne stwo­rze­nia.

– To daje dużo satys­fak­cji – prze­ko­ny­wał ją Roarke.

– Taa, nie wąt­pię. Jaki facet nie chciałby doty­kać takich wiel­kich cyc­ków?

Kiedy Roarke wybuch­nął śmie­chem, cof­nęła się.

– Zosta­wię was samych.

Po upły­wie trzech tygo­dni uznała, że zro­bili wszystko, a nawet wię­cej. Zarówno w spo­koj­nej, ską­pa­nej w słońcu Gre­cji, jak i w spo­koj­nej, zie­lo­nej Irlan­dii.

I mimo obec­no­ści krów, nie żało­wała ani jed­nej spę­dzo­nej tu chwili.

Rozdział 2

2

Powrót do Nowego Jorku ozna­czał zgiełk, upał i duchotę, korki uliczne i tłumy ludzi, prze­ta­cza­jące się chod­ni­kami.

Ide­alne powi­ta­nie w domu. Eve kochała każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy tego mia­sta, brudny i wypu­co­wany, obce­sowy i sym­pa­tyczny, wytworny i pospo­lity.

– Było dobrze – powie­działa. – Wszę­dzie jest dobrze. Tutaj też.

– Ale w domu naj­le­piej.

Roarke jechał zakor­ko­wa­nymi uli­cami, to hamu­jąc, to przy­spie­sza­jąc z taką samą łatwo­ścią, z jaką doił tamtą prze­klętą krowę. Wysłali bagaż wcze­śniej, więc jesz­cze przez jakiś czas mogli korzy­stać z peł­nej swo­body.

– Powrót do domu w nie­dzielę ozna­cza, że żadne z nas do jutra nie musi iść do pracy. Gło­suję za pizzą, dużą ilo­ścią wina, potem za fil­mem i popcor­nem, a na koniec – mnó­stwem seksu.

– Serio?

– Muszę wyko­rzy­stać urlop do ostat­niej jego minuty.

– Cał­ko­wi­cie się z tobą zga­dzam.

Prze­je­chali przez bramę, spoj­rzała na wieże i wie­życzki impo­nu­ją­cej rezy­den­cji wznie­sio­nej przez Roarke’a, na traw­niki, zie­lone drzewa, barwne kwiaty i krzewy.

– Taa, w domu naj­le­piej.

Mimo wszystko naj­le­piej, pomy­ślała, kiedy w holu ujrzała cze­ka­ją­cego na nich Sum­mer­seta, jak zwy­kle w żałob­nej czerni. Obok niego przy­cup­nął Gala­had. Ale zamiast bez­sze­lest­nie przy­drep­tać do nich, by ich powi­tać, spoj­rzał na nich hardo.

Eve przy­kuc­nęła.

– Daj spo­kój, wiem, że za mną tęsk­ni­łeś.

Celowo odwró­cił wzrok, po chwili znów na nią spoj­rzał i pod­szedł wol­nym kro­kiem, jakby robił jej łaskę.

Ale kiedy go pogła­skała, zamru­czał, a potem otarł się swoim pęka­tym ciel­skiem o jej kolana.

– Witam w domu – powie­dział Sum­mer­set. – Oboje wyglą­da­cie, jakby czas spę­dzony z dala od domu dosko­nale wam zro­bił.

– Bo to prawda. A tu wszystko w porządku?

– Tak. Mam nadzieję, że krewni w Irlan­dii mają się dobrze.

– Ow­szem i kazali cie­bie pozdro­wić.

– Bagaże, któ­rymi mia­łem się zająć, już roz­pa­ko­wane, pozo­stałe na górze. Z wyjąt­kiem pre­zentu pani porucz­nik dla cie­bie. – Sum­mer­set wska­zał w stronę salonu. – Zgod­nie z instruk­cjami.

Roarke ujął Eve za rękę i razem z nią wszedł do salonu.

Obraz wisiał na hono­ro­wym miej­scu nad komin­kiem.

Eve, zasko­czona, odwró­ciła się do Roarke’a. Spo­dzie­wała się, że zawiesi go w swoim gabi­ne­cie, może w biblio­tece.

– Tutaj? Jesteś tego pewny?

– To oso­bi­ste, ale nie pry­watne. Przed­sta­wia rodzinę, więc tak, jestem tego pewny.

– To wyjąt­kowy pre­zent. Czuję się zaszczy­cony, że zosta­łem uwzględ­niony na obra­zie – wtrą­cił Sum­mer­set.

Eve tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Wła­ści­wie ty jesteś ojcem Roarke’a, więc… – Wzięła kota na ręce. – Widzisz? Też nie zosta­łeś pomi­nięty.

Na obra­zie Gala­had sie­dział mię­dzy Eve i Roar­kiem, tłu­sty, pełen dosto­jeń­stwa.

– Pójdę na górę i się roz­pa­kuję. – Została jed­nak jesz­cze chwilkę. – Dobrze się tu pre­zen­tuje.

Posta­wiła kota na pod­ło­dze, więc wbiegł po scho­dach razem z nią. W chwili, kiedy weszła do sypialni, skie­ro­wał się pro­sto do łóżka, wsko­czył na nie i się na nim umo­ścił.

Naj­wy­raź­niej wszystko jej wyba­czył.

Usia­dła obok niego, podra­pała go po brzu­chu.

– Ja też za tobą tęsk­ni­łam. Praw­do­po­dob­nie spodo­ba­łoby ci się w willi w Gre­cji – lubisz luk­susy. Ale uwierz mi, farma nie przy­pa­dłaby ci do gustu. Po pierw­sze zbyt duża kon­ku­ren­cja – aż roi się tam od psów i kotów. I na dwo­rze też – krowy o wiel­kich zadach i owce o dziw­nym spoj­rze­niu. Jesteś miesz­czu­chem, kolego. Swój zawsze pozna swego.

– Wszy­scy jeste­śmy miesz­czu­chami – oświad­czył Roarke. – Nie wyobra­żam sobie, że dzień w dzień miał­bym zaj­mo­wać się tym, czym zaj­mują się moi krewni. Przez krótki czas z przy­jem­no­ścią pra­co­wa­łem w gospo­dar­stwie, ale życie far­mera nie dla mnie. Jest cięż­kie, a jed­nak je kochają.

Kiedy usiadł, Gala­had zapo­mniał o Eve.

Roz­pa­ko­wali się i przy mil­czą­cej zgo­dzie żadne z nich nie zaj­rzało do swo­ich gabi­ne­tów. Pizzę zje­dli na patio w bla­sku zacho­dzą­cego słońca.

– Może zre­zy­gnu­jemy z filmu i popcornu. – Roz­sia­dła się wygod­nie, napiła się tro­chę wię­cej wina. – Dopiero dzie­wiąta, a odno­szę wra­że­nie, że jest znacz­nie póź­niej.

– To znowu przez Zie­mię, obra­ca­jącą się wokół wła­snej osi i Słońca.

– Taa, powi­nie­neś zna­leźć jakiś spo­sób, żeby coś z tym zro­bić. Możemy przejść od razu do seksu.

– Jak mógł­bym się temu sprze­ci­wić?

– Przy­pusz­cza­łam, że nie będziesz opo­no­wał. – Zamknęła oczy, skie­ro­wała twarz w stronę noc­nego nieba. – Jutro będę musiała nad­ro­bić zale­gło­ści w pracy. Podob­nie jak ty.

– To cena, jaką trzeba zapła­cić za urlop.

– Ale warto było. Tęsk­ni­łam za kotem i za nowo­jor­ską pizzą, ale warto było. O któ­rej godzi­nie masz pierw­sze spo­tka­nie?

Uśmiech­nął się do niej.

– Będziesz jesz­cze spała.

– Domy­śli­łam się tego. W takim razie chodźmy god­nie zwień­czyć nasze waka­cje.

Weszli do środka, udali się na górę do sypialni, gdzie kot już leżał w poprzek łóżka.

– Nie­które rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają – stwier­dziła Eve.

Zwró­cili się w swoją stronę i w tym momen­cie zabrzę­czał pager leżący na toa­letce.

– Kurde, tylko nie to.

– Co do dia­bła? Roz­po­czy­nam zmianę o ósmej zero zero.

Zła­pała pager.

– Dal­las.

Dys­po­zy­tor do porucz­nik Eve Dal­las. Ofi­cjalna prośba o pomoc, zgło­szona przez porucz­nika Donalda Webstera. Przy­pa­dek nagłej śmierci, ulica Leonarda 14, miesz­ka­nia 321. Stawi się pani jako kie­ru­jąca śledz­twem?

– Kurde. Potwier­dzam. Zaraz się udam pod podany adres. Dal­las się roz­łą­cza.

Obej­rzała się na Roarke’a.

– Jestem pewna, że nie wystą­piłby z taką prośbą, gdyby to nie było coś waż­nego.

– To oczy­wi­ste. Ja popro­wa­dzę. I nie myśl sobie, że jadę z tobą, ponie­waż kie­dyś pró­bo­wał się do cie­bie przy­sta­wiać, i to w naszym domu. Tamto to już prze­szłość. Uznajmy to za alter­na­tywny spo­sób zakoń­cze­nia naszych waka­cji.

– Świet­nie. – Przy­pa­sała broń, którą zdą­żyła już na noc odło­żyć na toa­letkę. – Co, u dia­bła, robi Biuro Spraw Wewnętrz­nych Poli­cji tam, gdzie zna­le­ziono trupa?

– Chyba wkrótce się dowiemy.

Zła­pała odznakę, tele­fon, resztę dro­bia­zgów, które nosiła w kie­szeni.

– Po dro­dze spraw­dzę, kto tam miesz­kał – i praw­do­po­dob­nie nie żyje.

Zosta­wili kota na łóżku i wyszli przed dom, gdzie już cze­kał samo­chód, który Roarke zdal­nie wypro­wa­dził z garażu. Wycią­gnęła palm­top i zaczęła na nim szu­kać infor­ma­cji, kiedy wóz, pro­wa­dzony przez Roarke’a, pędził pod­jaz­dem do bramy.

– Kurde. Kurde. Miesz­ka­nie należy do Mar­tina i Eli­za­beth Gre­en­le­afów. Mar­tin Gre­en­leaf jest eme­ry­to­wa­nym kapi­ta­nem Biura Spraw Wewnętrz­nych Poli­cji. Tro­chę go znam… a raczej zna­łam. Jest guru czy men­to­rem Webstera, który trak­to­wał go jak ojca. Wiem, że byli ze sobą zżyci. Webster utrzy­my­wał bli­skie rela­cje z Gre­en­leafem i jego żoną.

– Popro­sił o cie­bie, bo, jak powie­dzia­łaś, to ważne. Zakła­dam, że nie zadzwo­nił bez­po­śred­nio do cie­bie, bo chciał to zała­twić ofi­cjal­nie?

– Taa, taa. Cho­ciaż to tro­chę nacią­gane. A nie zde­cy­do­wałby się na coś takiego, jeśli to śmierć z przy­czyn natu­ral­nych lub w wyniku nie­szczę­śli­wego wypadku albo na taką wygląda. Cho­ciaż kto wie. – Zasta­no­wiła się. – Byli ze sobą bli­sko i stąd jego prze­sadna reak­cja.

– Usta­lisz to.

– Taa. – Znów na niego spoj­rzała. – Witaj w domu.

– No cóż, to nasz dom i nasze życie tutaj, prawda? Tym się zaj­mu­jemy, tacy jeste­śmy. I za nic nie chciał­bym tego zmie­nić. A ty?

– Też nie. – Odpo­wiedź na to pyta­nie była łatwa. – Ale nie spo­dzie­wa­łam się, że od razu będę się musiała zająć jakimś zabój­stwem. A nie popro­siłby o mnie, szcze­gól­nie w taki spo­sób, jeśli nie podej­rzewa, że cho­dzi o zabój­stwo. Lecz nie mogę dywa­go­wać, co wpły­nęło na to, że tak sądzi czy czuje.

– Wie­działby o tym, prawda?

– Powi­nien. Kurde, kurde, kapi­tan Gre­en­leaf albo jego żona. Albo ktoś, kto zna­lazł się w ich miesz­ka­niu. Cho­ciaż to mało praw­do­po­dobne.

– Dla­czego?

– Z tego, co wiem o Gre­en­le­afie, ści­śle trzy­mał się prze­pi­sów, uwa­żał je za święte. Żad­nych odstępstw. A muszę o tym zapo­mnieć, by zacho­wać obiek­ty­wizm. Nie mam innego wyj­ścia.

– Webster sporo czasu spę­dza poza Zie­mią – dodała po chwili.

– Nic mi o tym nie wia­domo.

– Gówno prawda. Prze­bywa na Olym­pu­sie z Dar­cią Angelo. Olym­pus prak­tycz­nie należy do cie­bie, a ona jest tam głów­nym stró­żem porządku. Wie­dzia­łeś o nich.

– Angelo dobrze wywią­zuje się ze swo­ich obo­wiąz­ków. Nie inte­re­suje mnie, co pora­bia w wol­nym cza­sie. I ow­szem, Webster dość czę­sto ją odwie­dza. Coś mię­dzy nimi zaiskrzyło – sami byli­śmy tego świad­kami.

– Cho­ler­nie szybko mię­dzy nimi zaiskrzyło.

Roz­ba­wiony, rzu­cił jej spoj­rze­nie.

– A mię­dzy nami nie?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Być może. No dobrze, tak. Słu­chaj, będziesz mi musiał zastą­pić Peabody – oświad­czyła Eve, mając na myśli swoją part­nerkę. – Albo poma­ga­jąc mi, jeśli cię o to popro­szę, albo trzy­ma­jąc Webstera z daleka ode mnie. Czy potra­fisz zro­bić to dru­gie bez zdzie­le­nia go pię­ścią po gębie?

– Minęło tro­chę czasu, odkąd zdzie­li­łem go pię­ścią – odparł swo­bod­nym tonem Roarke. – Osią­gnę­li­śmy poro­zu­mie­nie.

– Świet­nie. – Kiedy skrę­cił w ulicę Leonarda, poczuła falę ulgi. – Wezwał mun­du­ro­wych. To roz­sądny krok. Dzia­łać zgod­nie z pro­ce­durą, zabez­pie­czyć miej­sce wyda­rze­nia.

– Wyjmę z bagaż­nika twój zestaw pod­ręczny i wcielę się w Peabody.

Dobry, solidny budy­nek, stwier­dziła, wznie­siony z cegły w latach przed woj­nami miej­skimi. Przy­zwo­ita oko­lica, porządne zabez­pie­cze­nia w wej­ściu. Teraz stał w nim mun­du­rowy.

Mignęła mu odznaką, kiedy weszli po kilku stop­niach pro­wa­dzą­cych do drzwi.

– Pani porucz­nik.

– Mel­duj, co wiesz.

– Razem z moim part­ne­rem poja­wi­li­śmy się tutaj po tym, jak porucz­nik Webster zadzwo­nił pod dzie­więć­set jede­na­ście. Wezwał też pogo­to­wie ratun­kowe, ale ofiara już nie żyła. Porucz­nik Webster roz­ka­zał mi, żebym pil­no­wał drzwi wej­ścio­wych, a mojemu part­ne­rowi, żeby razem z nim pozo­stał na miej­scu wyda­rze­nia, by je zabez­pie­czyć. Denat to męż­czy­zna po sie­dem­dzie­siątce. Poniósł śmierć, sie­dząc za biur­kiem w swoim gabi­ne­cie. Brak wyraź­nych śla­dów wła­ma­nia.

– Zostań tutaj.

Weszła do holu, rzu­ciła okiem na dwie windy i skie­ro­wała się ku scho­dom.

– Postą­pił roz­sąd­nie, pro­sząc mun­du­ro­wego, żeby został razem z nim na miej­scu – powie­działa. – Byłoby bar­dziej roz­sądne, gdyby wezwał poli­cję, a potem się wyco­fał, ale i tak zacho­wał się w miarę roz­sąd­nie.

– I w miarę roz­sąd­nie, że popro­sił o cie­bie, jeśli podej­rzewa jakąś nie­czy­stą grę.

– Wkrótce się prze­ko­namy.

Na trze­ciej kon­dy­gna­cji skie­ro­wała się do miesz­ka­nia. Nad jego wej­ściem zain­sta­lo­wano kamerę – ale osta­tecz­nie Gre­en­leaf był gliną – a w drzwiach kom­plet solid­nych zam­ków. Naci­snęła guzik dzwonka.

Otwo­rzył jej Webster i na jego widok Eve pomy­ślała: cho­lera, nie­do­brze.

W jego jasno­nie­bie­skich oczach malo­wały się tylko smu­tek i roz­pacz, jego mowa ciała zdra­dziła Eve, że ze wszyst­kich sił stara się nie zała­mać. Brą­zowe włosy nie tyle wień­czyły jego szczu­płą twarz, ile wyglą­dały, jakby prze­cią­gnął po nich ogro­do­wymi gra­biami.

Zauwa­żyła, że jest ubrany na spor­towo – czyli prze­brał się po pracy, nim tu przy­szedł.

– Dal­las. Wybacz mi, ale potrze­buję kogoś naj­lep­szego. Mar­tin zasłu­guje na kogoś naj­lep­szego.

– Okej. Cof­nij się, Webster.

– Wybacz mi – powtó­rzył. – Roarke, dzię­kuję, że przy­sze­dłeś. Dal­las, wiem, że nie byłaś na służ­bie, lecz… Wygląda to na samo­bój­stwo, ale to wyklu­czone. Abso­lut­nie wyklu­czone. Muszę ci powie­dzieć…

– Wstrzy­maj się na razie – prze­rwała mu, nie zwa­ża­jąc na jego stan. Musiała. – Ani słowa. Chcę, żebyś mi nie wcho­dził w drogę. Poroz­ma­wiam z tobą, jak obej­rzę zwłoki i miej­sce zda­rze­nia.

– Pozwól mi tylko…

– Nie. Pro­szę pozo­stać ze świad­kiem – zwró­ciła się do mun­du­ro­wego. – Gdzie zwłoki?

Mun­du­rowy wystą­pił krok do przodu, wska­zał drzwi.

– Tam, pani porucz­nik. Ratow­nicy medyczni zba­dali denata, ale niczego nie ruszali. Razem z moim part­ne­rem przy­by­li­śmy tu jakieś cztery minuty po tym, jak zadzwo­niono pod dzie­więć­set jede­na­ście.

Krótki hol ze sto­li­kiem na róż­no­ści łączył się z poko­jem dzien­nym. Na sto­liku zauwa­żyła torbę, a w niej sze­ścio­pak mar­ko­wego piwa.

– Chcia­łem…

– Nie teraz – powie­działa Webste­rowi i prze­szła do pokoju dzien­nego z kanapą i podusz­kami, roz­kła­da­nym fote­lem, ekra­nem ścien­nym, kil­koma gra­fi­kami przed­sta­wia­ją­cymi kwiaty, parą pan­to­fli obok fotela.

Schlud­nie, ale bez prze­sady. Czuć było, że korzy­stano z tego pomiesz­cze­nia, i to od lat.

Kuch­nia znaj­do­wała się za niskim mur­kiem po lewej stro­nie, razem z kąci­kiem jadal­nym. Nie­wąt­pli­wie lśniły czy­sto­ścią, ale według Eve też widać było, że korzy­stano z nich, i to od lat. Na bla­cie stała misa z owo­cami. Kubki na otwar­tej półce nad sta­rym auto­ku­cha­rzem, a obok niego płyta kuchenna i pie­kar­nik.

Ktoś przy­pusz­czal­nie goto­wał na niej.

A na prawo od kuchni, kiedy Eve prze­szła głę­biej, coś, co kie­dyś mogło być małą sypial­nią, a teraz peł­niło funk­cję gabi­netu.

I wła­śnie tu za poma­lo­wa­nym na czarno biur­kiem znaj­do­wały się zwłoki kapi­tana Gre­en­le­afa.

– Chcia­łem…

– Póź­niej, Webster. Muszę doko­nać oglę­dzin miej­sca i zwłok, a ty musisz stąd wyjść.

Roarke podał Eve zestaw pod­ręczny.

– Może przejdźmy się – zwró­cił się do Webstera – i wszystko mi opo­wiesz. Pozwo­limy pani porucz­nik zro­bić, co w jej mocy, dla two­jego przy­ja­ciela.

– Jesz­cze się nie skon­tak­to­wa­łem z Beth… jego żoną. Nie chcia­łem…

Eve odwró­ciła się, sły­sząc te słowa.

– Gdzie ona jest?

– Na spo­tka­niu z przy­ja­ciół­kami. Regu­lar­nie je orga­ni­zują. Przy­pusz­czam, że wyszła z domu koło wpół do dzie­wią­tej.

– No dobrze, zostawmy to na razie. Idź się przejść.

– Dal­las, pozwól mi powie­dzieć to jedno, do jasnej cho­lery. Wiem, jak to wygląda, ale to nie to. – Prze­peł­niał go żal. Twarz, głos, całą postać. – To nie to.

– Pozwól, że sama się prze­ko­nam, jak to wygląda, a potem poroz­ma­wiamy. A na razie trzy­maj się z dala od tego miej­sca. Chcesz, żebym sta­nęła w jego obro­nie? Pozwól mi na to.

Weszła do gabi­netu i żeby unie­moż­li­wić wszel­kie dal­sze uwagi, zamknęła za sobą drzwi.

Gre­en­leaf sie­dział pochy­lony w fotelu za biur­kiem, jakby się zdrzem­nął – cho­ciaż z tej drzemki już się nie obu­dzi. Na pod­ło­dze obok fotela leżał poli­cyjny para­li­za­tor, na szyi ofiary widziała pozo­sta­wione przez niego ślady.

Wyraźne ślady, stwier­dziła. Skóra była prze­cięta i popa­rzona.

Na ścien­nym ekra­nie zma­gały się dru­żyny Met­sów i Pira­tów. W dogra­niu siód­mej rundy przy wyniku 0 – 1 Piraci mieli zawod­nika na pierw­szej bazie. Ponie­waż fotel znaj­do­wał się przo­dem do ekranu, logicz­nym zało­że­niem wyda­wało się, że Gre­en­leaf obej­rzał przy­naj­mniej część meczu albo miał taki zamiar.

Na biurku stał kom­pu­ter, wciąż włą­czony. Na moni­to­rze można było prze­czy­tać:

Beth, wybacz mi, ale nie mogę tak dłu­żej. Życie zbyt wielu uczci­wych gli­nia­rzy zostało znisz­czone, ich rodziny ucier­piały. To moja wina. Wybacz mi, bo ja nie potra­fię sobie wyba­czyć.

– Taa, Webster, widzę, jak to wygląda.

Otwo­rzyła zestaw pod­ręczny, żeby doko­nać ofi­cjal­nej iden­ty­fi­ka­cji zwłok, przy­ci­snęła do urzą­dze­nia kciuk lewej dłoni Gre­en­le­afa.

– Ofiara to Mar­tin Gre­en­leaf, eme­ry­to­wany kapi­tan Biura Spraw Wewnętrz­nych nowo­jor­skiej poli­cji. Sie­dem­dzie­siąt sześć lat, zamiesz­kały pod tym adre­sem.

Wycią­gnęła mier­niki.

– Zgon nastą­pił o godzi­nie dwu­dzie­stej pierw­szej osiem­na­ście.

Przy­kuc­nęła, skie­ro­wała kamerę na broń.

– Na pod­ło­dze na prawo od fotela znaj­duje się poli­cyjny para­li­za­tor. Usu­nięto z niego kod iden­ty­fi­ka­cyjny.

Spraw­dziła broń – była nasta­wiona na pełną moc – umie­ściła pierw­szy znacz­nik dla tech­ni­ków.

– Ofiara sie­działa tyłem do drzwi pro­wa­dzą­cych do pokoju dzien­nego, przo­dem do ekranu ścien­nego. Zarówno ekran ścienny, jak i kom­pu­ter włą­czone. Brak widocz­nych śla­dów walki, brak widocz­nych śla­dów sto­so­wa­nia prze­mocy na ciele ofiary poza opa­rze­niami pozo­sta­wio­nymi przez para­li­za­tor, świad­czą­cymi o tym, że został przy­tknięty do szyi. Para­li­za­tor usta­wiono na pełną moc.

Zmie­niła pozy­cję, żeby nagry­wać pod innym kątem.

– Ofiara ma zega­rek na prze­gu­bie lewej ręki i ślubną obrączkę na palcu ser­decz­nym lewej dłoni.

Ostroż­nie spraw­dziła zawar­tość kie­szeni Gre­en­le­afa.

– W pra­wej przed­niej kie­szeni spodni port­fel, a w nim… – Zaj­rzała do środka. – Doku­ment toż­sa­mo­ści, prawo jazdy, karta kre­dy­towa, cztery zdję­cia i… trzy­dzie­ści sześć dola­rów w gotówce. Tele­fon zabez­pie­czony hasłem – powie­działa, spraw­dziw­szy to. – I szklanka nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego płynu z kost­kami lodu… – Nachy­liła się niżej, pową­chała. – Pach­nie jak her­bata, do potwier­dze­nia przez labo­ra­to­rium. Na prawo od kom­pu­tera. Szklanka jest wypeł­niona do połowy, stoi na pod­kładce.

Może dodał coś do her­baty dla kurażu, pomy­ślała. Ale…

Czemu eme­ry­to­wany gli­niarz, zamie­rza­jący popeł­nić samo­bój­stwo, zro­bił sobie mro­żoną her­batę, włą­czył tele­wi­zor, by obej­rzeć mecz, i sko­rzy­stał z kom­pu­tera, żeby napi­sać list poże­gnalny, skoro na biurku leżały dłu­go­pis i blok listowy?

– Na moni­to­rze kom­pu­tera coś, co wygląda na list samo­bójcy. Według obec­nie posia­da­nych infor­ma­cji denat w chwili śmierci był sam w miesz­ka­niu.

Nie jest pierw­szym ani ostat­nim gli­nia­rzem, który zakoń­czył życie, przy­ty­ka­jąc sobie para­li­za­tor do szyi, pomy­ślała Eve.

A jed­nak wszystko wyglą­dało podej­rza­nie schlud­nie. List, który wła­ści­wie niczego nie wyja­śnia, i denat, który pod nie­obec­ność żony posta­no­wił skoń­czyć ze sobą. Byli mał­żeń­stwem od wielu lat, pomy­ślała. Czy chciałby, żeby po powro­cie do domu zna­la­zła jego zwłoki?

Zależy od tego, jakim byli mał­żeń­stwem, doszła do wnio­sku Eve, więc spraw­dzi to.

Zamknięte okno – zamknięte i zablo­ko­wane, prze­sta­rzały regu­la­tor tem­pe­ra­tury tro­chę hała­so­wał. Do tego docho­dził głos spra­woz­dawcy komen­tu­ją­cego mecz.

Sie­dział ple­cami do drzwi. Mecz w tele­wi­zji. Lód roz­pusz­cza­jący się w szklance, praw­do­po­dob­nie her­baty.

Zaj­rzała do biurka, zna­la­zła ter­mi­narz. Spo­tka­nia, zapla­no­wane na kilka tygo­dni naprzód, uwaga, by nie zapo­mnieć kupić kwia­tów dla żony – za dzie­sięć dni rocz­nica ślubu, kola­cja zare­zer­wo­wana w ele­ganc­kim lokalu w pobliżu.

Wiel­kie serce, a w nim 47 lat!

Eve opu­ściła gabi­net, prze­szła przez miesz­ka­nie, zaj­rzała do sypialni. Też pano­wał w niej porzą­dek, cho­ciaż widać było, że ktoś pospiesz­nie się ubie­rał – albo parę razy zmie­niał zda­nie, bo nie wie­dział, w co się ubrać.

Tro­chę kosme­ty­ków do pie­lę­gna­cji twa­rzy i przy­bo­rów toa­le­to­wych na bla­cie w łazience, kolejna porzu­cona para butów – tym razem dam­skich – tuż obok drzwi do gar­de­roby.

I dwa okna wycho­dzące na schody poża­rowe. Jedno zablo­ko­wane, dru­gie – nie. Zain­try­go­wana, Eve prze­szła się po miesz­ka­niu, spraw­dziła pozo­stałe okna. Wszyst­kie były zablo­ko­wane z wyjąt­kiem tego jed­nego w sypialni.

Wró­ciła do sypialni, otwo­rzyła okno, spoj­rzała w górę, w dół.

We wspól­nej gar­de­ro­bie zna­la­zła ubra­nia Gre­en­le­afa, bar­dzo sta­ran­nie roz­miesz­czone. I – jak przy­pusz­czała – jego żony, tro­chę mniej sta­ran­nie.

Bab­ski wie­czór, pomy­ślała. Wybór stroju.

W szu­fla­dach podob­nie. W szaf­kach noc­nych tro­chę sprzętu elek­tro­nicz­nego, jakiś krem na noc, butelka table­tek na wspo­mo­że­nie erek­cji, jakiś śro­dek nawil­ża­jący.

Ponie­waż oba opa­ko­wa­nia były do połowy opróż­nione, Eve uznała, że para na­dal aktyw­nie upra­wiała seks.

W kuchni kar­teczka na drzwiach lodówki.

♡ W środku coś do prze­ką­sze­nia dla cie­bie i Dona, skar­bie. Do zoba­cze­nia za parę godzin. Nie pij za dużo piwa! ♡

Na początku i na końcu wia­do­mo­ści wid­niało ser­duszko.

Eve wró­ciła do gabi­netu.

– No dobrze, panie kapi­ta­nie.

Zadzwo­niła do tech­ni­ków, do kost­nicy – popro­siła o głów­nego leka­rza sądo­wego Mor­risa. Doszła do wnio­sku, że nie ma sensu infor­mo­wać Peabody. Wystar­czy, jak zrobi to rano.

Wysłała SMS do Roarke’a.

Przy­pro­wadź go tu.

Cze­ka­jąc, spraw­dziła, o któ­rej godzi­nie napi­sano list samo­bójcy. Minutę przed zgo­nem.

Wró­ciła do kuchni, przej­rzała zapisy auto­ku­cha­rza. Wyglą­dało na to, że mał­żon­ko­wie razem zje­dli maka­ron wstążki w sosie śmie­ta­no­wym i sałatę. W lodówce – dobrze zaopa­trzo­nej – zoba­czyła pół­mi­sek prze­ką­sek. Sery, pikle, sta­ran­nie pokro­jone pla­sterki jakichś wędlin, dip, salsa.

Na bla­cie obok lodówki stały kra­kersy, miska chip­sów, leżał stos ser­we­tek.

Nie­wąt­pli­wie spo­dzie­wali się Webstera.

Niech Webster mnie znaj­dzie, wszystko zała­twi przed powro­tem Beth.

Albo ktoś nie spo­dzie­wał się wizyty gli­nia­rza dosłow­nie kilka minut po zgo­nie Gre­en­le­afa.

Na razie nie skre­śliła żad­nej z tych ewen­tu­al­no­ści.

Kiedy usły­szała, jak otwie­rają się drzwi, wyszła naprze­ciw obu męż­czy­znom.

– Sia­daj, Webster. – Wska­zała miej­sce, z któ­rego nie widać było zwłok. – I mów, co wiesz.

– Zacznę od początku, dobrze?

Zauwa­żyła, że jest spo­koj­niej­szy, wie­działa, że to zasługa Roarke’a.

– Jasne.

– Dziś po połu­dniu Mar­tin wpadł do mnie. Przez tydzień prze­by­wa­łem poza Zie­mią, więc pra­co­wa­łem w week­end. Myślał, że zjemy razem lunch, poga­damy, ale byłem zawa­lony robotą. Napi­li­śmy się tylko kawy przy moim biurku.

– W jakim był nastroju?

– Dobrym. Bar­dzo dobrym. Tro­chę poroz­ma­wia­li­śmy o wystę­pie jego wnuczki w meczu Małej Ligi, zapy­tał, co nowego u mnie. Chcia­łem z nim poru­szyć kilka spraw, a ponie­waż w ciągu dnia nie mia­łem czasu, zapro­po­no­wał, żebym wpadł do niego koło dzie­wią­tej. Beth wybie­rała się na bab­skie spo­tka­nie, więc będziemy mogli napić się piwa – jeśli je przy­niosę – poga­dać o tym i owym.

– Spo­dzie­wał się cie­bie.

– Zga­dza się. Dotar­łem tutaj koło wpół do dzie­sią­tej. Mia­łem dużo do zro­bie­nia w komen­dzie, chcia­łem się prze­brać, kupić piwo.

– Jak dosta­łeś się do miesz­ka­nia?

– Mam kartę magne­tyczną i kod dostępu. Nie zadzwo­ni­łem z dołu, ale kiedy zapu­ka­łem, nie otwo­rzył mi. Więc wsze­dłem, pomy­śla­łem, że nie usły­szał puka­nia. Od roku miał kło­poty ze słu­chem. Z gabi­netu dobie­gła mnie trans­mi­sja meczu. Zawo­ła­łem Mar­tina.

Umilkł na chwilę, by zebrać siły.

– Odsta­wi­łem piwo i zoba­czy­łem go, kiedy zaj­rza­łem do gabi­netu.

– Doty­ka­łeś cze­goś?

– Jego ramie­nia. Lewego ramie­nia. Nie dotkną­łem broni, moni­tora ani niczego innego. Poło­ży­łem dłoń na jego ramie­niu, ponie­waż nie mogłem uwie­rzyć… Jezu.

Webster ukrył twarz w dło­niach.

– Daj mi chwilkę – popro­sił.

– Odczy­ta­łeś tekst na moni­to­rze.

Ski­nął głową, wciąż zakry­wa­jąc twarz rękami. A kiedy je opu­ścił, jego oczy pałały ogniem.

– To bzdura. Jedna wielka bzdura, Dal­las. Ni­gdy nie zro­biłby tego Beth, swoim dzie­ciom, wnu­kom. Nie zro­biłby tego mnie. Ni­gdy nie zde­cy­do­wałby się na taki krok.

– Wiesz, czy miał jakieś kło­poty ze zdro­wiem poza pro­ble­mami ze słu­chem?

Webster pokrę­cił głową, prze­su­nął dłońmi po wło­sach.

– Żad­nych. Nie, żeby kie­dy­kol­wiek się skar­żył. Ale Beth by mi powie­działa, gdyby on tego nie zro­bił. Mawiał, że musi zwol­nić tempo, co go tro­chę wku­rzało. To bzdura z tymi uczci­wymi gli­nia­rzami, jego wina. Sza­no­wał odznakę, rozu­miesz mnie?

Na chwilę umilkł, a kiedy znów prze­mó­wił, jego głos był twardy.

– Taa, był twar­dzie­lem i wyjąt­ko­wym służ­bi­stą. Jeśli jakiś gli­niarz coś kom­bi­no­wał, nie odpu­ścił. Nauczył mnie tego samego. Nie zdo­bywa się w taki spo­sób powszech­nej sym­pa­tii, ale taka to już praca.

– To zostało upo­zo­ro­wane, Dal­las – oświad­czył z mocą. – Mar­tin by tego nie zro­bił. Jestem tego stu­pro­cen­towo pewny.

W tej chwili, pomy­ślała, potrzebne mi fakty, nie odczu­cia.

– Powie­dzia­łeś, że zapu­ka­łeś. Ile razy? Jak długo cze­ka­łeś pod drzwiami, nim zde­cy­do­wa­łeś się wejść?

– Zapu­ka­łem dwa razy. Nie poru­szał się już tak szybko, jak daw­niej, jasne? Więc chcia­łem mu dać tro­chę czasu. Minutę, może tro­chę mniej, nim posłu­ży­łem się kartą. Nie dłu­żej niż minutę.

– Sły­sza­łeś jakieś odgłosy, dobie­ga­jące z miesz­ka­nia?

– Nie. Poza trans­mi­sją meczu. Sły­sza­łem trans­mi­sję meczu z jego gabi­netu, więc pomy­śla­łem sobie, że dla­tego nie usły­szał mojego puka­nia.

– Kto wie­dział o tym, że dziś wie­czo­rem go odwie­dzisz?

– Nie wiem. Z pew­no­ścią powie­dział Beth.

Uniósł ręce, by po chwili je opu­ścić. Złą­czył dło­nie, jakby nie wie­dział, co zro­bić z rękami.

– Nie wiem, czy powie­dział komu­kol­wiek poza nią, ani czemu miałby to zro­bić.

– Opisz mi wasze rela­cje.

– Był moim sze­fem, kiedy zaczą­łem pracę w Biu­rze Spraw Wewnętrz­nych, aż do odej­ścia na eme­ry­turę. I był mi bli­ski jak ojciec. Moi rodzice się roz­stali, kiedy byłem dziec­kiem, ojciec nie­zbyt się mną inte­re­so­wał. W prze­ci­wień­stwie do Mar­tina i Beth. Co roku spę­dza­łem z nimi święta Bożego Naro­dze­nia. Kocha­łem go i chcę dorwać tego, kto mu to zro­bił.

– Jak na razie nie stwier­dzi­łam, by doszło do zabój­stwa. Popro­si­łam, żeby sek­cję zwłok prze­pro­wa­dził Mor­ris, tech­nicy już są w dro­dze. Nie bie­rzesz udziału w tym śledz­twie. Nie możesz. Wiesz o tym.

Unio­sła dłoń, nim się ode­zwał.

– Będę cię na bie­żąco infor­mo­wała. Mogę to zro­bić, ale to wszystko. Nie wchodź mi w drogę.

– Wiem, że nie­spe­cjal­nie go lubi­łaś.

Eve patrząc na niego bez­na­mięt­nie, ode­zwała się chłodno:

– Uwa­żasz, że to jakoś mi prze­szko­dzi pro­wa­dzić śledz­two w spra­wie jego śmierci?

– Nie. Skądże znowu. Dla­tego popro­si­łem wła­śnie o cie­bie. Dal­las, muszę być teraz z Beth. To będzie… Naprawdę bar­dzo się kochali. Beth potrze­buje teraz kogoś, kto go kochał. Nie chcę do niej zadzwo­nić, ścią­gnąć jej do domu. Nie chcę, żeby go zoba­czyła w takim sta­nie ani przy­glą­dała się, jak go wyno­szą w worku na zwłoki.

– Muszę mieć jej oświad­cze­nie. Muszę ją prze­słu­chać. Naj­praw­do­po­dob­niej jest ostat­nią osobą, która widziała go żywego.

– Powie­dział, że Beth wróci do domu przed pół­nocą, raczej wcze­śniej. Raz w mie­siącu spo­tyka się z przy­ja­ciół­kami, piją wino, spę­dzają ze sobą dwie godziny.

– Czy powie­dzia­łeś komuś, że dziś wie­czo­rem wybie­rasz się do niego?

– Wysła­łem wia­do­mość do Dar­cii. Kiedy Mar­tin wpadł do mnie do pracy, drzwi były otwarte. Ktoś mógł usły­szeć, jak się uma­wia­li­śmy, ale nikomu nic kon­kret­nego nie powie­dzia­łem na ten temat.

– Roarke, czy mógł­byś się posta­rać o nagra­nia z kamer moni­to­ringu w budynku oraz z kamery nad drzwiami do miesz­ka­nia Gre­en­le­afów?

Zacze­kała, aż wyszedł.

– Jeśli jest coś, jakiś szcze­gół, cokol­wiek, co prze­mil­cza­łeś, co prze­krę­ci­łeś, powiedz to teraz, Webster, albo przy­się­gam na Boga, że kiedy się o tym dowiem – a dowiem się – pokroję cię na kawałki.

Zamknąw­szy oczy ski­nął głową. A potem spoj­rzał na nią.

– Wła­śnie dla­tego chcia­łem, żebyś to ty pokie­ro­wała tym śledz­twem. Wła­śnie dla­tego. Nie. Niczego nie prze­mil­cza­łem ani nie prze­ina­czy­łem. Też przy­się­gam na Boga. O któ­rej godzi­nie nastą­pił zgon? Obie­ca­łaś, że będziesz mnie infor­mo­wała na bie­żąco.

– O dwu­dzie­stej pierw­szej osiem­na­ście.

– Chry­ste, Chry­ste, praw­do­po­dob­nie wcho­dzi­łem do budynku albo byłem w dro­dze na górę pięć, dzie­sięć minut póź­niej. Gdy­bym poja­wił się kilka minut wcze­śniej…

I zoba­czyła, dosłow­nie zoba­czyła, jak Webster traci opa­no­wa­nie. Więc powie­działa szybko:

– Gdy­ba­nie na nic się nie zda, więc odpuść to sobie. Czy wspo­mniał ci, że ktoś mu gro­ził?

– Nie… – Webster mach­nął ręką w powie­trzu, wyco­fu­jąc się z tej wypo­wie­dzi. – Zna­czy się, pew­nie, zanim odszedł na eme­ry­turę. Gli­nia­rze z Biura Spraw Wewnętrz­nych cią­gle dostają pogróżki, to nie­od­łączna część naszej pracy. Słowne znie­wagi, ręko­czyny. Na ogół nic poważ­nego, więc spi­suje się notatkę i zapo­mina o spra­wie. Tak samo, jak w twoim przy­padku, Dal­las, czy każ­dego innego gli­nia­rza. Jedyna róż­nica polega na tym, że te pogróżki i ręko­czyny zwy­kle są ze strony innych gli­nia­rzy.

– Nie jeste­śmy lubiani – dodał, wzru­sza­jąc ramio­nami. – I tyle.

– A ostat­nio coś kon­kret­nego?

– Nie. Słu­chaj, nie musiał odejść na eme­ry­turę. To był jego wybór. Powie­dział mi, że nade­szła pora, by prze­ka­zać pałeczkę. I chciał mieć wię­cej czasu na bycie mężem, ojcem, dziad­kiem. Podo­bało mu się na eme­ry­tu­rze – cią­gnął. – Beth prze­szła na eme­ry­turę kilka lat po nim, tro­chę podró­żo­wali razem. Wspo­mi­nali, że prze­pro­wa­dzą się na połu­dnie, nad ocean, kupią łódź, ale rodzinę mają tutaj, więc ni­gdy nie wpro­wa­dzili tych pla­nów w życie. Kwe­stia pogró­żek wypły­wała tylko wtedy, kiedy roz­ma­wia­li­śmy o spra­wach zawo­do­wych. Zazwy­czaj było to coś w rodzaju: „Pamię­tasz tego dupka, który powie­dział, że wykroi ci tępym nożem to twoje szczu­rze serce i rzuci innym szczu­rom na pożar­cie?”.

– Dla niego to było jak wczo­raj, Dal­las, poświę­cał tej pracy wiele czasu – dodał Webster.

Usły­szaw­szy puka­nie, Eve wstała, wpu­ściła tech­ni­ków. Zdą­żyła im wyja­śnić, co jest naj­pil­niej­sze, nim przy­była ekipa z kost­nicy.

– Może zacze­kasz w kuchni?

Webster pokrę­cił głową.

– Zasłu­guje na to, żeby był przy nim ktoś, kto go znał, trosz­czył się o niego. – Odwró­cił się w jej stronę. – Powie­dzia­łaś, że to zabój­stwo.

– W tej chwili to przy­pa­dek podej­rza­nej śmierci. Gdzie trzy­mał swoją broń służ­bową?

– Zdał ją, prze­cho­dząc na eme­ry­turę. Wiem o tym, bo byłem przy tym obecny.

– A zapa­sowa broń?

– Dal­las, Mar­tin ostat­nie pięt­na­ście lat służby w poli­cji spę­dził za biur­kiem. Nie miał zapa­so­wej broni. A ten para­li­za­tor nie jest jego.

– A jeśli jest?

– To zna­czy, że ktoś zna­lazł spo­sób, by spra­wić, żeby wyglą­dał, jakby nale­żał do niego.

Stał w mil­cze­niu, kiedy ekipa z kost­nicy zabie­rała zwłoki.

– Muszę się napić. Cze­goś moc­niej­szego. W kuchni trzyma butelkę whi­sky.

– Ja ją przy­niosę – powie­działa Eve, kiedy się tam skie­ro­wał. – Zabez­pie­czy­łam ręce i buty, a ty nie.

Wró­cił Roarke, ski­nął głową do Eve.

– Gdzie jest butelka?

– W szafce pod oknem. A kie­liszki w szafce na prawo od zle­wo­zmy­waka.

– Wyrazy współ­czu­cia, Webster – powie­dział Roarke, kiedy Eve poszła do kuchni. – Naj­szczer­sze wyrazy współ­czu­cia z powodu two­jej straty.

– Dzię­kuję. – Znów usiadł, przy­ci­snął palce do powiek. – Znaj­dzie tego, kto to zro­bił. A ty jej w tym pomo­żesz.

– Na wszel­kie moż­liwe spo­soby. Ale znaj­dzie tego, kto to zro­bił. Czy to wystar­czy?

– To zawsze jest za mało, ale musi wystar­czyć.

Wziął od Eve szkla­neczkę z whi­sky na dwa palce.

– Kiedy ostatni raz byłeś w tym miesz­ka­niu?

– Trzy… nie, cztery tygo­dnie temu. Cztery tygo­dnie temu. Na obie­dzie z oka­zji uro­dzin jego córki.

– Czyli nie znajdę ni­gdzie two­ich odci­sków pal­ców?

– Uwzględ­nia­jąc to, jak Beth sprząta? Wyklu­czone. – Wypił whi­sky. – Masz nagra­nia z kamer. Chciał­bym je obej­rzeć.

– Jutro – powie­działa mu Eve. – Chcę, żebyś w połu­dnie zja­wił się w komen­dzie.

– Ale…

– Muszę zło­żyć raport Whit­ney­owi, spo­tkać się z Mor­ri­sem, zro­bić co trzeba. Potem znów wszystko omó­wimy. Jeśli będę zado­wo­lona z naszej roz­mowy, pozwolę ci obej­rzeć nagra­nia. Zostań w miesz­ka­niu – dodała, zanim mógł się sprze­ci­wić – żebyś tu był, kiedy wróci wdowa po kapi­ta­nie. Nie wtrą­caj się, kiedy będę ją prze­słu­chi­wać, Webster. Nie utrud­niaj mi pracy.

– Kochała go. Kochali się nawza­jem, rodzina była całym ich świa­tem.

– W takim razie będzie chciała, żebym zro­biła to, co do mnie należy.

– Tak. – Spoj­rzał na zega­rek. – Wkrótce powinna wró­cić. Pozwól, że ja ją poin­for­muję. Pro­szę. Pozwól, żebym ja jej powie­dział o tym, że Mar­tin odszedł z tego świata. Nie będę ci wcho­dził w drogę.

Zawsze naj­trud­niej jest, pomy­ślała Eve, powie­dzieć komuś, że jego świat się roz­padł.

– Zrób to bez owi­ja­nia w bawełnę – pora­dziła mu Eve.

Rozdział 3

3

Eve dała znak Roarke’owi, żeby został z Webste­rem, i wró­ciła do gabi­netu poroz­ma­wiać z tech­ni­kami.

– Brak odci­sków pal­ców na klamce okien­nej w sypialni – poin­for­mo­wała ją główna tech­niczka. – Na żad­nym z okien w tym pokoju też, ani od środka, ani na zewnątrz. Są czy­ściut­kie. Zabez­pie­czy­li­śmy szklankę i jej zawar­tość. Na szklance są odci­ski pal­ców denata i jego mał­żonki.

– Przy­nio­sła mu ją.

– Tak, logicz­nie rzecz bio­rąc. Na kom­pu­te­rze denata i jego tele­fo­nie są tylko jego odci­ski pal­ców. To samo, jeśli cho­dzi o broń zna­le­zioną na pod­ło­dze. Ale chcę się im bli­żej przyj­rzeć w labo­ra­to­rium.

– Dla­czego?

– Są ide­alne. Kciuka i palca wska­zu­ją­cego pra­wej dłoni. – Kobieta zagięła palce tak, jakby poło­żyła je na spu­ście. – Tylko te dwa odci­ski. Poza tym broń jest czy­sta.

– No dobrze. – Eve ski­nęła głową. – Kiedy facet posta­nowi w taki spo­sób ze sobą skoń­czyć, praw­do­po­dob­nie kilka razy bie­rze broń do ręki. Chce ją spraw­dzić, upew­nić się, że jest nasta­wiona na pełną moc. Praw­do­po­dob­nie waha się, bez względu na to, jak bar­dzo jest zde­ter­mi­no­wany.

– No wła­śnie.

– Inne odci­ski w sypialni, w gabi­ne­cie?

– Należą do Eli­za­beth Gre­en­leaf. Kilka na drzwiach do gar­de­roby w sypialni, na toa­let­kach, noc­nych szaf­kach, lampce na prawo od łóżka. Kilka na fra­mu­dze drzwi do gabi­netu. Kilka wło­sów na pod­ło­dze sypialni, pasu­ją­cych do wło­sów na szczotce leżą­cej na toa­letce.

Sze­fowa tech­ni­ków rozej­rzała się.

– Nie­wiele tu znaj­dziemy, Dal­las. Miesz­ka­nie jest porząd­nie wysprzą­tane. Zna­leź­li­śmy ślady środka nabłysz­cza­ją­cego do mebli oraz ogól­nie dostęp­nych pły­nów czysz­czą­cych, czyli ktoś nie­dawno robił porządki. Nie­mniej spraw­dzimy wszystko.

– Znaj­dzie­cie odci­ski pal­ców Webstera na drzwiach fron­to­wych. Poin­for­muj mnie, jeśli natra­fi­cie na nie jesz­cze gdzieś.

– Jasne.

– Zna­łaś ofiarę?

− Tylko ze sły­sze­nia. Podobno twarda była z niego sztuka.

– Taa.

Wcho­dząc do pokoju dzien­nego, usły­szała kobiecy śmiech dobie­ga­jący z kory­ta­rza, szczęk zamka w drzwiach. Webster zerwał się na nogi.

– Pro­szę, pozwól mi.

Ski­nęła głową, skie­ro­wał się do wej­ścia do miesz­ka­nia. Znów roz­le­gły się śmie­chy, kiedy drzwi się otwie­rały.

– Zapła­ci­ła­bym dwa razy tyle, powie­działa. Nie mogę w to uwie­rzyć. Don! Ty wciąż tutaj?

Beth Gre­en­leaf była niską, zadbaną kobietą o popie­la­to­blond wło­sach, zacze­sa­nych na policzki. W jej jasno­nie­bie­skich oczach wciąż malo­wało się roz­ba­wie­nie, kiedy zarzu­ciła mu ręce na szyję.

– Stę­sk­ni­łam się za wido­kiem two­jej facjaty!

– Beth…

– Chyba jesz­cze nie pozna­łeś mojej przy­ja­ciółki Elvy Arnez. Elva i Den­zel miesz­kają dwa pię­tra wyżej. Odpro­wa­dziła star­szą panią do samych drzwi.

– Nie widzę tutaj żad­nej star­szej pani. – Elva, ślicz­notka pod trzy­dziestkę, zatrzy­mała się krok za Beth.

Kobieta mie­sza­nej rasy, ape­tycz­nie zaokrą­glona, w czar­nych, obci­słych spodniach i bia­łej koszulce bez ręka­wów, się­ga­ją­cej do bio­der, uśmiech­nęła się, mówiąc te słowa. Potem spoj­rzała nad ramie­niem Webstera, dostrze­gła Eve i Roarke’a.

– Masz gości – powie­działa. – Pójdę sobie.

– Don to nie gość, tylko czło­nek rodziny. – Beth cof­nęła się, zoba­czyła Eve i w jej jasno­nie­bie­skich oczach poja­wiło się zmie­sza­nie, kiedy ją roz­po­znała.

A potem strach, gdy w polu widze­nia poja­wił się jeden z tech­ni­ków.

– Co… Don? Co to zna­czy? Gdzie Mar­tin?

– Usiądźmy.

– Co oni tu robią? Co się stało? Mar­tin! – zawo­łała, pró­bu­jąc omi­nąć Webstera. Ale zła­pał ją mocno.

– Beth, bar­dzo mi przy­kro. Bar­dzo mi przy­kro i okrop­nie się czuję. Mar­tin nie żyje.

– Nie mów takich rze­czy! Nie mów takich rze­czy! Nic mu nie jest, nic mu nie jest. Nie było mnie w domu tylko parę godzin. Nic mu nie jest.

Pró­bo­wała się uwol­nić od jego uści­sku.

– Zna­la­złem go, kiedy tu przy­sze­dłem. – Mówiąc to, koły­sał ją. – Odszedł. Odszedł, nim się poja­wi­łem.

Prze­stała mu się wyry­wać. Eve zoba­czyła, jak opu­ściły ją siły, kiedy to do niej w pełni dotarło – do umy­słu, ciała, serca, duszy. Z jej ust wyrwał się jeden prze­cią­gły jęk. Webster wziął Beth na ręce jak dziecko, zaniósł na fotel i objął, gdy zanio­sła się pła­czem.

– Co powin­nam zro­bić? – Elva stała na progu, ręce przy­ci­snęła do piersi. – Mogę jakoś pomóc? Czy powin­nam wyjść? O Boże.

– Pro­szę zamknąć drzwi – powie­działa jej Eve. – I usiąść. – Eve wycią­gnęła odznakę. – Porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji. A pani nazywa się Elva Arnez. Mieszka pani dwa pię­tra wyżej?

– Ja… tak… ja… razem z moim part­ne­rem miesz­kamy dwa pię­tra wyżej. Nic mu nie było. Czuł się dosko­nale. To Mar­tin wpu­ścił mnie, kiedy przy­szłam po Beth.

– Była pani dziś w ich miesz­ka­niu?

– Tak. Zna­czy się wstą­pi­łam po Beth, żeby razem z nią spo­tkać się z kil­koma wspól­nymi zna­jo­mymi.

– O któ­rej godzi­nie pani tu przy­szła? I kiedy pani wyszła?

– Hmm, Boże. Koło wpół do dzie­wią­tej. Może kilka minut po. Mia­ły­śmy wyjść o wpół do dzie­wią­tej, ale Beth na ogół się spóź­nia. Ja też byłam tro­chę spóź­niona, więc może za dwa­dzie­ścia pięć dzie­wiąta lub coś koło tego. Mar­tin wpu­ścił mnie do środka, czuł się świet­nie. Zażar­to­wał, że Beth wciąż jest zajęta nakła­da­niem odpo­wied­niej maski, czy coś w tym rodzaju. A ona popro­siła, żebym zaj­rzała do niej.

– Do sypialni?

– Tak. Nie mogła się zde­cy­do­wać, które kol­czyki wło­żyć. Czy buty. To w jej stylu. – Łzy zaczęły jej pły­nąć z oczu. – I… i… i… – Elva umil­kła, zamknęła oczy, unio­sła w górę rękę, wzięła parę głę­bo­kich odde­chów. – Prze­pra­szam. To takie straszne. Pomo­głam jej wybrać. Dzie­sięć minut? Naprawdę nie wiem. Potem poszła poże­gnać się z Mar­ti­nem.

– Gdzie?

– Och, do jego małego gabi­netu. Zawo­łał do mnie „Pa!” i „Baw się dobrze”. Nie rozu­miem, co się stało. Czy uległ jakie­muś wypad­kowi? Czy ktoś się wła­mał i coś mu zro­bił?

– Jesz­cze tego nie usta­li­li­śmy. Dokąd panie poszły?

– Do Bistro, małego, sym­pa­tycz­nego baru jakieś trzy prze­cznice stąd. Czy mogę coś dla niej zro­bić? Dla Beth?

– Tak – powie­działa Eve. – Wła­śnie pani robi. Z kim się tam spo­tka­ły­ście?

– Okej. Okej. – Znów zamknęła oczy i podała Eve trzy nazwi­ska.

– Czy któ­raś z was wyszła mię­dzy dzie­wiątą a wpół do dzie­sią­tej?

– Nie, wszyst­kie zosta­ły­śmy chyba do jede­na­stej.

– Czy któ­raś z was ode­szła od sto­lika?

– Tak, do toa­lety. Wszyst­kie dobrze się bawi­ły­śmy. Zamó­wi­ły­śmy coś do picia, jakieś barowe prze­ką­ski, nic poza tym. Czy to był wypa­dek? Cho­ciaż jest tyle poli­cji, że nie…

– Pro­wa­dzimy czyn­no­ści śled­cze. Dzię­kuję za pomoc, pani Arnez. Pro­szę ni­gdzie nie wyjeż­dżać, bo mogę mieć jesz­cze jakieś pyta­nia.

– Ja… Tak. Natu­ral­nie. Miesz­kamy dwa pię­tra wyżej.

– Jest pani wolna.

– Dobrze, ale… – Wsta­jąc, obej­rzała się na Beth. – Pro­szę, bar­dzo pro­szę powie­dzieć jej, że może na mnie liczyć, gdyby cze­go­kol­wiek potrze­bo­wała. Tak mi przy­kro.

Po jej wyj­ściu Eve zwró­ciła się do Webstera.

– Beth – wymam­ro­tał, przy­ci­snął usta do jej skroni. – Porucz­nik Dal­las musi ci zadać kilka pytań.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki