38,90 zł
Nora Roberts jako J.D. Robb
Śmiertelna zemsta
Porucznik Eve Dallas powraca i tym razem prowadzi śledztwo dotyczące śmierci osoby z jej zawodowego świata…
Gdy emerytowany policjant zostaje znaleziony martwy w swoim domu, Eve i jej zespół zostają wezwani na miejsce zbrodni. Ofiarą jest Martin Greenleaf, były kapitan Wydziału Spraw Wewnętrznych. Na pierwszy rzut oka wygląda to na samobójstwo, ale Eve podejrzewa, że za starannie zaaranżowaną sceną może kryć się coś więcej.
Kapitan Greenleaf przez czterdzieści siedem lat posłał za kratki wielu policjantów. Czy ciężar tej pracy w końcu okazał się dla niego zbyt wielki?
A może to jednak czyjaś śmiertelna zemsta?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 439
1
Ktoś albo porwał słońce, albo postanowił zrezygnować z okupu i zwyczajnie rozprawił się z nim na dobre.
Przez dwa cudowne tygodnie, nim zostało porwane albo unicestwione, słało ciepło i światło, więc morze u stóp willi w Grecji skrzyło się, jakby ktoś rozsypał brylanty wśród szafirów. Wypaliło cały stres, zostawiając mnóstwo miejsca na sen, seks, wino, wygrzewanie się w jego promieniach i jeszcze więcej seksu.
Według Eve nie było lepszego sposobu na spędzenie części letniego urlopu w 2061 roku.
Porucznik Eve Dallas, policjantka od zabójstw, od wielu dni nie myślała o morderstwach ani umyślnych okaleczeniach. Już samo to oznaczało wakacje. Jeśli do tego dodać willę z nagrzanego słońcem złotego kamienia, widoki morza i wzgórz, gajów oliwnych i winnic, roztaczające się za wszystkimi oknami, a na dokładkę pełny relaks u boku ukochanego, czyż można było wymagać czegoś więcej?
Fantastyczny sposób uczczenia trzeciej rocznicy ich ślubu.
Czasami nadal ją zdumiewało, jak policjantka i przestępca (były), dwie zagubione dusze, nie szczędząc sił ani nie przebierając w środkach, wyrwały się z życia pełnego bólu i cierpienia, by się odnaleźć. I jak im się udało razem stworzyć dobry, szczęśliwy związek.
Bez względu na to, co się zmieniało, ewoluowało, to pozostało niewzruszone.
I było to ich wspólne dzieło.
Teraz, po dwóch tygodniach absolutnego dogadzania sobie – chociaż Roarke wcale nie uważał, że sobie na to nie zasłużyli – dotarli do zalanej deszczem Irlandii, z niebem zasnutym chmurami.
Może to Irlandczycy są zabójcami słońca.
A jednak zieleń tutaj była taka soczysta na rozległych polach, w oddali wznosiły się wzgórza, a kamienne mury lśniły od deszczu. Wąska droga, którą jechali, wiła się, a po obu stronach okalały ją, niczym żywe ściany, żywopłoty kapiące krwistoczerwonymi fuksjami.
Eve zastanowiła się. Może odczuwała odrobinę stresu, ale tylko dlatego, że Irlandczycy poza tym, że podejrzani o zabicie słońca, postanowili jeździć po złej stronie krętych, wąskich dróg, a Roarke pędził nimi, jakby biegły prosto jak strzała.
Był cholernie szczęśliwy, a jego szczęście udzielało się Eve. Nie uważała podzielania takiego radosnego nastroju za jedną z zasad małżeńskich, ale uznała to za plus.
Przyglądała mu się przez chwilę – znacznie przyjemniejszy widok niż owce, krowy, czasami konie i inne czworonożne stworzenia, widoczne w lukach między żywopłotami.
Co za twarz! Te szalone, niebieskie irlandzkie oczy, te idealnie wykrojone usta, te jedwabiste czarne włosy.
Spojrzawszy na Eve, rozciągnął usta w uśmiechu, przeznaczonym wyłącznie dla niej.
– Już niedaleko.
– Tak, wiem. Pamiętam.
Ścigali płatnego zabójcę, kiedy ostatnim razem odwiedzili farmę jego krewnych w Clare – krewnych, o których istnieniu nie miał pojęcia ani podczas lat swojego koszmarnego dzieciństwa, ani później, gdy był odnoszącym sukcesy złodziejem, przemytnikiem, (w miarę) uczciwym biznesmenem, który stworzył prawdziwe imperium.
Lorcan Cobbe, zdemoralizowany wyrostek w czasach, kiedy Roarke był dzieckiem, wyrósł na zdemoralizowanego człowieka pragnącego śmierci Roarke’a.
Ale stało się inaczej, pomyślała. I teraz Cobbe siedzi w betonowej klatce, gdzieś poza Ziemią, i pozostanie tam do końca swojego nikczemnego życia.
– Przed nami widać niebo zza chmur.
Spojrzała na ołowiane sklepienie. Jeśli zmrużyć oczy, być może udałoby się dostrzec mniej szary fragmencik.
– Uważasz to za niebo zza chmur?
– Owszem. – W jego głosie słychać było irlandzki akcent. Wyciągnął rękę, by położyć dłoń na jej dłoni. – Dużo dla nich znaczy nasza wizyta, to, że spędzimy z nimi nieco czasu. Dla mnie najważniejsze jest, że na to przystałaś.
– Przyjechałam tu z przyjemnością. Lubię wszystkich tych szaleńców. I miło pobyć z nimi trochę bez towarzyszącej nam bandy gliniarzy.
– Masz rację. Chociaż koniec końców tamta wizyta była wielce satysfakcjonująca.
– Ponieważ stanęłam z boku i pozwoliłam ci skopać tyłek Cobbe’owi.
Znów się uśmiechnął, słysząc to „pozwoliłam ci”.
– Moja policjantka mnie rozumie, a poza tym mnie kocha. Spójrz teraz, widać tam, że się przejaśnia.
Nie mogła zaprzeczyć, że tam, gdzie według niego się przejaśniło, rzeczywiście można się było dopatrzyć odrobiny błękitu.
– „Przejaśnia” to za mocne słowo.
Pokonał jeden zakręt, potem drugi i Eve ujrzała pole, na którym kiedyś wylądowali odrzutowym śmigłowcem – pośród przeklętych krów – bo była potrzebna swojemu mężowi. Gdzie pierwszy raz ujrzała Sinead Brody Lannigan, siostrę-bliźniaczkę matki Roarke’a.
Szary kamienny dom, zabudowania gospodarcze, bujne ogrody.
Jak tylko Roarke skręcił na podjazd, drzwi frontowe otworzyły się na całą szerokość. Sean, piegowaty wnuk Sinead, wybiegł z domu.
– W końcu jesteście! Czekaliśmy na was całą wieczność. Babcia i mama przygotowały powitalną ucztę. Niemal umieram z głodu, bo nie pozwalały mi nic tknąć.
Stał, jasnowłosy i jasnooki, nie zważając na padający deszcz.
– Pomogę wnieść bagaże.
– Dobry z ciebie chłopak. Co słychać, Seanie?
– Wszystko w porządku. Masz przy sobie broń? – zwrócił się do Eve. – Mogę ją zobaczyć?
– Odpowiedź na oba pytania brzmi „nie”.
– No cóż. – Zarzucił na ramię torbę, którą podał mu Roarke. – Może później. Nie mieliśmy żadnych kłopotów, nawet najmniejszych, od waszej ostatniej wizyty. Ale może teraz coś się zmieni.
– Przynieś tu tę torbę! – zawołała od progu Sinead, miodowoblond włosy zaplotła w gładki warkocz, ręce położyła na wąskich biodrach. – I przestań zawracać głowę swoim kuzynom. Witajcie, witajcie oboje. Stęskniliśmy się za wami. Nie, nie, nie zaprzątajcie sobie głowy bagażem.
Objęła Roarke’a, a następnie Eve.
– Jest tu dość silnych mężczyzn, żeby zabrać torby z samochodu i wnieść do waszego pokoju.
W środku czekały ich kolejne słowa powitania i uściski. Eve przypuszczała, że w ciągu pięciu minut na farmie Brodych objęła więcej osób niż w ciągu paru ostatnich lat.
Ktoś podał jej kieliszek wina.
Blaty szafek kuchennych zastawione były potrawami, w powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba i kurczaków z rożna.
Kurczaki mogły jeszcze tego ranka gdakać w kojcu, ale Eve nie zamierzała o tym myśleć.
Ktoś wręczył jej talerz, na którym piętrzyło się dość jedzenia dla trzech umierających z głodu osób. Obok niej przebiegły dwa psy, a potem parę dzieciaków.
Sinead odciągnęła ją na bok.
– Schowałam prezent, który wcześniej przysłałaś. Daj mi znać, kiedy ci go przynieść.
– Chyba po tym wszystkim.
– Czyli mamy go zanieść do waszego pokoju?
– Och, nie. Powinien go dostać tutaj. W obecności wszystkich. Przynajmniej wydaje mi się, że są wszyscy.
– Wszyscy co do jednego. Nie wiedziałam, czy nie zechcesz go wręczyć, kiedy będziecie sami.
– Nie, to… To coś, co powinien dostać w obecności krewnych.
Sinead cmoknęła ją w policzek, jej zielone oczy złagodniały.
– Dziękuję Bogu za ciebie, Eve. Jeśli tego nie powiedziałam wcześniej, wiedz, że jestem wdzięczna Bogu za ciebie. A teraz znajdziemy ci miejsce, żebyś mogła usiąść i coś zjeść. Liam, przesuń się, nasza Eve ma dłuższe nogi niż ty.
Eve usiadła, długonoga policjantka o lekko wzburzonych, brązowych włosach i oczach koloru whisky. Wkoło rozlegały się hałas i harmider dorównujące tym, jakie panują podczas korków ulicznych w Nowym Jorku.
Kiedyś nie wiedziała, co to rodzina, zaznała tylko maltretowania i przemocy. Zbudowała swoją karierę zawodową, stając w obronie pokrzywdzonych. Teraz miała rodzinę – rodzinę, którą stworzyła, często wbrew sobie, w Nowym Jorku.
I rodzinę tutaj, na irlandzkiej farmie.
W panującym zamieszaniu odnalazła wzrok Roarke’a. Kiedy wzniósł kieliszek w toaście, zrobiła to samo.
*
Jeszcze sobie nie zaplanowała, jak mu wręczy prezent na ich rocznicę ślubu. Nie do końca była pewna, jak to zrobić, odkąd wpadła na pomysł, co mu podarować.
Ale rozważając wręczenie mu prezentu w Grecji, gdy byli tylko we dwoje, uznała to za niewłaściwe.
Po posiłku, gdy cała rodzina rozsiadła się w salonie, jadalni i kuchni, pies chrapał, niemowlę ssało pierś, a cioteczna babka Roarke’a coś dziergała na drutach, Eve uznała, że nadeszła odpowiednia chwila.
– Jesteś tego pewna? – spytała Sinead, prowadząc ją do salonu, gdzie stał kredens. – Nie widziałam prezentu od ciebie ani nie uległam pokusie, żeby zerknąć, co to takiego, chociaż muszę przyznać, że dużo mnie to kosztowało. Ale znam samą ideę i wiem, że nie obędzie się bez łez. Przypuszczam, że sama kilka uronię.
– Sądzę, że jeśli go teraz dostanie, będzie to dla niego więcej znaczyło.
Przynajmniej miała taką nadzieję.
Zaniosła prezent zawinięty w brązowy papier tam, gdzie Roarke prowadził ze swoim wujem rozmowę dotyczącą owiec.
– Daję ci go z kilkudniowym opóźnieniem, ale nie myśl, że zapomniałam o naszej rocznicy.
Widziała, że go zaskoczyła – co należało do rzadkości – wręczając mu długi, szeroki pakunek.
– Rozpakuj to, dobrze? – poprosił Sean. – Babcia ani słówkiem nie pisnęła, co to takiego.
– W takim razie przekonajmy się.
Kiedy Roarke odwijał papier i usuwał zabezpieczenia, wokół niego zgromadziło się więcej członków rodziny.
By ujrzeć rodzinę jak żywą.
Obraz przedstawiał wiejski dom, wzgórza, pola w głębi. A z przodu stali wszyscy – cała ich szalona zgraja, młodzi, starzy, niemowlęta na rękach, z Eve i Roarkiem w samym środku.
Sinead stała za Roarkiem po prawej stronie, matka Roarke’a, od tak dawna nieobecna wśród nich, po lewej.
– To my wszyscy. Babciu, czy to moja cioteczna babcia Siobhan?
– Tak. Tak, to nasza Siobhan. Ach, jest śliczny. Wspaniały. – Odwróciła się, wtuliła twarz w ramię męża. – No i wzruszyłam się, Robbie.
– To jest… Eve. – Roarke spojrzał na żonę, w jego szalonych niebieskich oczach malowała się miłość. – Wprost brakuje mi słów. – Ujął jej dłoń. – Kazałaś tu umieścić Summerseta.
– No cóż. – Wzruszyła ramionami. – To dzieło Yancy’ego.
– Widzę jego podpis. To dla mnie niezwykle cenny prezent. Jak to zorganizowałaś?
– Sinead przysłała zdjęcia, a reszta to zasługa Yancy’ego.
– Daj mi to, chłopcze. – Robbie wziął od niego obraz. – I ucałuj swoją żonę.
– Zrobię to. Kocham cię nad życie.
Kiedy ją pocałował, wszyscy zaczęli wiwatować. A potem podeszli bliżej, by lepiej przyjrzeć się prezentowi.
*
Zarówno młodzi, jak i starzy imprezowali do późnej nocy. Przy muzyce – co oznaczało śpiewy i tańce – dużej ilości piwa, wina, whisky oraz naturalnie jedzenia. Ponieważ niebo się rozpogodziło, rozochocone towarzystwo wyszło na dwór, by bawić się w blasku księżyca i gwiazd. Kiedy Eve udało się na chwilę usiąść – wystarczająco daleko, by nikt jej nie porwał do kolejnego tańca – Sean rozsiadł się obok niej z talerzem ciastek.
– Podobało mi się to śledztwo o porwanych dziewczynach, które zamknięto w tej okropnej szkole. Znaczy się nie to, że trzymano je pod kluczem – sprostował – tylko jak je uwolniłaś.
– Skąd o tym wiesz?
– Och, z Internetu – rzucił od niechcenia i ugryzł herbatnik. – Gadali o tym nawet w Tulli. Słyszałem, jak mój ojciec mówił, jaki jest dumny, że nasza Eve uratowała te biedne dziewczyny przed okropnym losem i dopilnowała, by ci, którzy je skrzywdzili, dostali za swoje.
– Nie dokonałam tego wszystkiego bez pomocy innych.
– To się rozumie. Jesteś szefem policji i czy nie było miło poznać twoich ludzi, kiedy tu byłaś ostatnim razem? No więc powiedz, czy jak dopadłaś tych bandytów, potraktowałaś ich paralizatorem?
A co mi tam, pomyślała Eve, częstując się ciasteczkiem.
– Prawdę mówiąc, tak.
– I bardzo dobrze, bo sobie na to zasłużyli. A miałaś okazję… – zamachnął się pięścią w powietrzu – porządnie któremuś przywalić?
– Tak, i to nie jednemu.
– Nie wątpię, że nie gorzej od Roarke’a. A wszyscy mówią, że walczy jak zawodowiec.
– Nie poddaje się.
– Ten, który pojawił się tu wiosną, chciał skrzywdzić moją babcię i każdego z nas, kogo zdołałby dopaść. – Jego jasne oczy pociemniały z wściekłości, którą Eve nie tylko rozumiała, ale również szanowała. – Pojawił się, żeby skrzywdzić babcię, bo zabolałoby to Roarke’a.
– Nigdy nie tknie ani twojej babci, ani nikogo z was.
– Wiem, bo go wsadziłaś za kratki. Chyba nie zostanę farmerem, chociaż kocham pracę w gospodarstwie. Myślę sobie, że będę wsadzał ludzi za kratki – naturalnie tych złych.
– To nie takie proste, mój chłopcze.
– Jasne, że nie. Trzeba odbyć szkolenie, żeby wiedzieć, jak bronić ludzi, i złożyć przysięgę. Właśnie dlatego lubię czytać o twoich śledztwach. Widziałem też film o tobie, Roarke’u i klonach.
Spojrzał na swoich bliskich tymi zielonymi oczami Brodych.
– Tulla to spokojne miejsce, ale jej mieszkańcy i tak potrzebują ochrony, prawda? W zeszłym roku widziałem martwą dziewczynę, nie zapewniono jej na czas bezpieczeństwa. Tutaj też zdarzają się różne złe rzeczy. Więc chyba zostanę gliniarzem, który kocha pracę na farmie.
– Doskonały pomysł.
Skwapliwie skinął głową, jakby to załatwiało sprawę.
– Tak to sobie wykombinowałem.
Kiedy się nad tym zastanowiła, przypomniała sobie, że była w jego wieku, a może nawet młodsza, kiedy postanowiła zostać gliną. Kierowały nią inne pobudki, ale przyświecał ten sam cel.
– Może kiedy przyjedziesz do Nowego Jorku na Święto Dziękczynienia, uda mi się pokazać ci komendę główną.
Rozjaśniła mu się nie tylko twarz.
– Naprawdę?
– To będzie zależało od tego, czy będę akurat prowadziła jakieś śledztwo i…
– Nie będę sprawiał najmniejszego kłopotu. Rozmawiałem z kapitanem Feeneyem, kiedy tu był, może uda mi się również zajrzeć do wydziału informatyki śledczej? Na filmie wszystko prezentowało się niezwykle imponująco.
Za dużo wina, za dużo wyluzowania, pomyślała Eve i powiedziała ostrożnie:
– Spróbujemy to załatwić.
– Muszę powiedzieć tacie!
Zostawił ją samą, a jego miejsce zajął Roarke.
– O czym rozmawialiście? Wyglądało to, jakbyś z wyprzedzeniem podarowała mu coś na Gwiazdkę.
– Nie wiem, jak to się stało, ale zaproponowałam, że zabiorę go do komendy, kiedy przyjadą na Święto Dziękczynienia.
Roarke wybuchnął śmiechem i cmoknął ją w policzek, a Eve pokręciła głową.
– Jest niegłupi. Wszyscy oni są niegłupi, jak przyjdzie co do czego. – Wzięła swoje wino, znów pomyślała sobie „a co mi tam”, pociągnęła kolejny łyk. – Przypomina mi mnie, tylko bez całego tego bagażu. Tak czy owak… – Wzruszyła ramionami. – Śledzi w Internecie moje dochodzenia.
– Cóż, to zrozumiałe. Jesteś w jego oczach bohaterką.
– Jeśli chce zostać gliniarzem, musi zrozumieć, jaka jest różnica między gliniarzem a bohaterem.
– Ja nie widzę żadnej. – Ujął jej dłoń. – Ten obraz, Eve.
Uśmiechnęła się zadowolona z siebie.
– Czyli udało mi się.
– Wprost mnie zamurowało. Jak wpadłaś na taki pomysł?
– Trzeba sobie zadać pytanie, co można podarować człowiekowi, który jeśli jeszcze czegoś nie ma, to tylko dlatego, że do tej pory tego czegoś nie wymyślono. Potem kombinuje, jak to stworzyć, i będzie to miał. Poza tym musi to być coś osobistego. Więc chronologicznie rzecz biorąc, Summerset znalazł ciebie, my znaleźliśmy się nawzajem, ty znalazłeś ich wszystkich.
Położyła głowę na jego ramieniu.
– Kiedy w komendzie dostałam prezent od ciebie, magiczne kamizelki dla moich ludzi, też mnie zamurowało. Mamy siebie nawzajem i obdarowujemy się nawzajem tym, co jest dla nas ważne.
– Później będziecie mieli czas się migdalić. – Robbie podszedł do nich i zwrócił się do Eve. – Chcę zatańczyć z siostrzenicą mojej żony.
Trzeci raz tego wieczoru Eve pomyślała „a co mi tam” i poszła zatańczyć.
*
Kiedy się obudziła, była sama, padał na nią strumień perlistego światła słonecznego. Na stoliku przy łóżku stała przypominajka. Kiedy ją włączyła, rozległ się głos Roarke’a.
Wygląda na to, że jestem w polu. Kiedy już się obudzisz i zechcesz wstać, w kuchni na dole czeka na ciebie kawa i śniadanie.
Skoro w grę wchodziła kawa, Eve była gotowa natychmiast wstać i się ubrać.
Prysznicowi daleko było do tego w ich domu, w którym gorąca woda tryskała z licznych dysz, czy do tego w luksusowej willi w Grecji, ale spełniał swoje zadanie.
Wciągnęła spodnie, koszulę i, wciąż jeszcze nie do końca rozbudzona, machinalnie sięgnęła po szelki na broń. Potrzebowała chwili, żeby sobie uprzytomnić, że schowała je w bagażu.
Wkoło panowała cisza, jeśli nie zwracać uwagi na muczenie krów i beczenie owiec (co oczywiście nie uszło uwadze Eve).
Zeszła po skrzypiących schodach i skierowała się do kuchni. Powietrze już pachniało bosko – a w tej symfonii zapachów najwspanialszy był aromat kawy.
– Dzień dobry, Eve. Słyszałam, że się krzątałaś na górze, więc zaparzyłam dla ciebie świeżej kawy.
– Dziękuję. – Eve złapała kubek, a Sinead w fartuchu, założonym na koszulę i spodnie, z rudozłotymi włosami zebranymi do góry, postawiła patelnię na kuchni.
– To kawa Roarke’a, więc możesz pić bez obaw. Powiedział mi, że kawa była jego pierwszym prezentem dla ciebie.
– Taa. Podstępny sposób pokonania mojego oporu.
– Chytra sztuka z naszego Roarke’a. Czy dasz radę zjeść pełne irlandzkie śniadanie?
– Po wczorajszej uczcie myślałam, że najadłam się na tydzień. Ale może.
– Wszystko spaliłaś w tańcu, tak jak ja. Proponuję, żebyś zaczęła od kawałka chleba sodowego – ma mnóstwo rodzynków, upiekłam go dziś rano.
– To on tak pachnie. Pamiętam go z naszego pobytu tutaj w zeszłym roku.
Teraz do poprzednich woni dołączył zapach smażonego mięsa.
Eve zajęła miejsce za kuchennym stołem. Dziwnie się czuła, siedząc, kiedy Sinead szykowała śniadanie. Nie korzystała z autokucharza. Ale właśnie tak było naturalnie.
– Roarke w polu?
– Wyciągnęli go. Chociaż sam jest sobie winien, skoro taki z niego ranny ptaszek. Ale to typowa cecha Brodych.
– Naprawdę? Prawie codziennie wstaje przed świtem. Telekonferencje, spotkania holograficzne z ludźmi na drugim końcu świata.
– No tak. Chyba wszyscy mamy coś z farmerów.
– Trudno mi dopatrzyć się w Roarke’u farmera.
Sinead posłała jej uśmiech przez ramię.
– Przecież orze, sieje i zbiera plony.
– Można tak powiedzieć. – Eve napiła się więcej kawy. – Taa, można tak powiedzieć.
– A ty strzeżesz pól i tych, którzy na nich pracują, trzymasz drapieżniki na dystans. Tworzycie zgraną parę.
Wkrótce postawiła przed Eve talerz.
– Wciąż widzę jego twarz, kiedy pierwszy raz zapukał do moich drzwi. Smutek w jego oczach – oczach mojej siostry. Naturalnie Siobhan miała zielone oczy, jak ja, ale ich wyraz, ich kształt. Mój siostrzeniec. I widzę jego twarz, tak pełną nadziei, gdy cię zobaczył, jak wylądowałaś na pobliskim polu. Kiedy spojrzał na ciebie, wiedziałam, że znalazł miłość, jaka nie była dana jego matce.
Odłożyła ściereczkę do naczyń.
– Zastanawiam się, czy mogę porozmawiać z tobą o czymś, co nie daje mi spokoju.
– Jasne. Jakieś kłopoty?
– Nie chodzi o teraz, tylko o kiedyś. Zaparzę sobie herbaty i usiądę, gdy ty będziesz jadła.
Sinead nie spieszyła się i Eve się zorientowała, że kobieta jest podenerwowana.
– Pomyślałam sobie, że to odpowiednia chwila, kiedy jesteśmy tylko we dwie, żeby ci powiedzieć, co mnie trapi. – Usiadła, westchnęła. – Widzisz, nie walczyliśmy o niego, o naszego Roarke’a. Był taki malutki, a zostawiliśmy go z tym łobuzem, Patrickiem Roarkiem. Był synem mojej siostry, a nie walczyliśmy o niego.
Eve nie przerwała jedzenia, bo uznała, że to pomoże na zdenerwowanie Sinead.
– Słyszałam co innego. Patrick Roarke niemal zabił twojego brata, kiedy ten pojechał do Dublina, by spróbować się dowiedzieć, co się stało z twoją siostrą.
– Racja, najsłodszy Jezu, tak było. I zagroził, że wszystkich nas pozabija, jeśli któreś z nas znów się pokaże w Dublinie. W tamtych czasach, w tamtych ciężkich czasach Patrick Roarke trzymał w garści gliniarzy i nie tylko, a oni siedzieli mu w kieszeni. Ale przecież wiedzieliśmy o tym maleństwie i zostawiliśmy je na łasce losu. Synka Siobhan. Mijał czas, a my myśleliśmy – co ja mówię, wierzyliśmy – że Roarke wiedział o nas, o swojej matce. Upływały kolejne lata, dowiedzieliśmy się – z pewnym opóźnieniem – że Patrick Roarke nie żyje. Pomyślałam o swoich dzieciach, niewiele młodszych od synka mojej siostry.
– Myślałaś, że wie – powiedziała Eve, kiedy Sinead utkwiła wzrok w herbacie. – I że gdyby chciał się skontaktować, dotarłby do rodziny swojej matki, bo Patrick Roarke nie zdołałby go powstrzymać. Myślałaś – bo czemu miałabyś tak nie myśleć? – że może jest nieodrodnym synem swojego ojca, a ty musisz chronić własne dzieci.
W oczach Sinead zakręciły się łzy, ale nie potoczyły się po jej policzkach, kiedy kobieta skinęła głową. Napiła się trochę herbaty i zebrała się w sobie, by jeszcze coś powiedzieć.
– W miarę upływu czasu stało się to swego rodzaju pocieszeniem. Słyszało się o Roarke’u – młodym człowieku, który zbił fortunę, słyszało się o jego ciemnych interesach, plotki o nim. O jego życiu w Nowym Jorku. O swego rodzaju imperium, prawda?
– Wcale nie „swego rodzaju”.
– Zastanawiałam się, kiedy sobie na to pozwoliłam, jakim jest człowiekiem. Takim, jak jego ojciec? Bezlitosnym mordercą pozbawionym serca? Widywałam jego zdjęcia w eleganckich miejscach, z pięknymi kobietami uwieszonymi jego ramienia. I myślałam sobie: gdzie jest Siobhan, gdzie jest moja siostra w tym człowieku? Bo widzisz, nie potrafiłam się jej dopatrzyć w nim. Dostrzec choćby krztyny podobieństwa. Więc tym łatwiej było mi odwrócić się od niego, nie przejmować się nim.
Znów westchnęła.
– A potem zobaczyłam jego zdjęcie z tobą, policjantką o poważnym spojrzeniu. Nie tak efektowną, jak tamte kobiety, ale według mnie bardziej zapadającą w pamięć. I kiedy spojrzałam na niego, stojącego z tobą, pomyślałam: ejże, tak, jednak ma w sobie coś z mojej siostry. Kim jest ta kobieta, która wydobyła z niego cechy Siobhan?
– Zawsze w nim były, Sinead.
Jej zielone oczy Brodych błyszczały od łez.
– Teraz to wiem. Myślę, że wiedziałam to w chwili, kiedy otworzyłam mu drzwi. Ale…
– Otworzyłaś mu drzwi – przerwała jej Eve. – Wpuściłaś go do środka. Dałaś mu rodzinę. Żale w tym wypadku nie tylko są niepotrzebne, są czymś niewłaściwym.
– Zostawiliśmy go.
– Przyjęliście go – poprawiła ją Eve – kiedy was potrzebował, otworzyliście drzwi do domu, o którego istnieniu nawet nie wiedział. Drzwi, które, jak sądził, zatrzaśniecie mu przed nosem. Ukształtowały go lata spędzone w Dublinie z tym łobuzem Patrickiem Roarkiem, a także późniejsze. Sprawiły, że jest jaki jest. Żałować, że coś zrobiłaś albo czegoś nie zrobiłaś? To jakbyś żałowała tego, kim się stał.
Sinead starając się powstrzymać łzy, rozsiadła się na krześle.
– Mówisz jak prawdziwa Irlandka.
– Naprawdę? – Eve wzruszyła ramionami i dokończyła jeść śniadanie. – Według mnie to logiczne.
– Bardzo go kochasz.
– Jest skomplikowanym, irytującym, aroganckim, fascynującym, wielkodusznym człowiekiem. Bardzo go kocham, nawet kiedy mnie wkurza. Co zdarza się dość regularnie. A jednak… Wiesz, co mi podarował na naszą rocznicę ślubu?
Sinead się uśmiechnęła, otarła łzę, która spłynęła jej na policzek.
– Miałam nadzieję, że mi powiesz albo pokażesz. Wyobrażam sobie, że to coś wyjątkowego.
– Dla mnie tak. Zaprojektował, stworzył i produkuje coś, co nazwał Lekką Tarczą. To cienka, elastyczna tkanina kuloodporna, którą można wykorzystać jako podszewkę kurtki, marynarki, kamizelki, munduru. Podarował wszystkim moim ludziom kamizelki z tej tkaniny. Kolejne partie trafią do wszystkich nowojorskich policjantów.
Przez chwilę Sinead milczała.
– Bardzo cię kocha.
– Tak, i wiesz co? Nigdy nie zrozumiem, dlaczego, więc nauczyłam się to akceptować. Sinead, nigdy się nie dowiesz, co by było, gdyby, więc żale są bezużyteczne. I oznaczają brak szacunku dla Roarke’a takiego, jaki jest. A jest synem Siobhan.
– To święte słowa. Dzięki tobie spadł mi kamień z serca.
– I bardzo dobrze, bo niepotrzebnie dźwigałaś ten kamień.
– Słuchając ciebie, wszystko zobaczyłam w innym świetle. Powierzyłaś go nam.
Nagle zrobiła wielkie oczy, a po chwili uśmiechnęła się szeroko, kiwając palcem w powietrzu.
– Ach, rozumiem. Sprawdziłaś nas.
– Jestem gliną – odparła Eve. – I miejcie się na baczności, bo Sean też zamierza zostać policjantem.
– Na to wygląda. Zebrałaś wiadomości o nas?
– Uwierz mi, że was sprawdziłam. Wszystkich bez wyjątku. A jest was cholernie dużo. – Eve odsunęła talerz. – Tworzycie wyjątkową rodzinę.
– Teraz jeszcze bardziej niż wcześniej. Powiem to jeszcze raz. – Wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Eve. – Jestem wdzięczna tobie i za ciebie, Eve.
– Roarke jest w polu, prawdopodobnie wdepnął w krowie łajno w swoich butach za pięć tysięcy dolarów.
– O Jezu, z pewnością nie kosztowały aż tyle.
– Skromnie licząc. – Wstała i dolała sobie kawy. – I ta myśl naprawdę mnie ucieszyła. Więc też jestem ci wdzięczna.
– Mam ochotę wyjść, uciąć kilka kwiatów. Dzięki naszej rozmowie czuję się lekko i jestem szczęśliwa. Pójdziesz ze mną?
– Czy wybierasz się gdzieś w pobliże krów?
– Och, będziemy się trzymać z dala od nich.
– W takim razie pójdę z tobą.
*
Eve była zaskoczona, jak bardzo podobał jej się ten kilkudniowy pobyt na farmie na irlandzkiej wsi, nieopodal dzikiego, irlandzkiego wybrzeża. A źródłem tego zadowolenia byli ludzie. Natomiast obecność licznych psów i kotów uznała za coś zwyczajnego, nawet mile widzianego.
Krowy i owce w odległości rzutu kamieniem od domu? Nie za bardzo. Ale nauczyła się spać mimo uporczywego piania koguta i nie zbliżała się do pozostałych zwierząt gospodarskich.
Z kolei Roarke był w swoim żywiole, przemierzał pola w butach za pięć tysięcy dolarów – już nigdy nie będą takie, jak dawniej – jeździł na dziwnie wyglądających maszynach.
Poważnie się zastanawiała, czy nie przesadził, kiedy postanowił wydoić krowę.
Wszystkie prace wykonywały maszyny, jednak trzeba je było obsługiwać. Ale ponieważ Roarke chciał się przekonać, jak się to robiło kiedyś, wuj spełnił jego prośbę.
Eve stała w sporej odległości w drzwiach obory, obserwując, jak chyba najbogatszy człowiek w znanej części wszechświata siedzi na trójnożnym zydlu obok olbrzymiego krowiego zadu. Zwierzę przeżuwało siano.
Włosy związał z tyłu, jak miał w zwyczaju, kiedy pracował, zręcznymi, zadbanymi dłońmi pociągał za krowie wymiona. Olbrzymie krowie wymiona, dla których według Eve nie było miejsca w cywilizowanym świecie.
Kiedy mleko trysnęło z nich prosto do cebrzyka, z trudem się powstrzymała, żeby się nie wzdrygnąć. Natomiast Roarke uśmiechnął się szeroko, nie przerywając swojego zajęcia.
– Spróbujesz, Eve? Nasza Gertie jest łagodna jak baranek.
– Wykluczone. Nie. Za nic. – Poza tym słyszała, jakie odgłosy wydają baranki i wcale ich nie uważała za łagodne stworzenia.
– To daje dużo satysfakcji – przekonywał ją Roarke.
– Taa, nie wątpię. Jaki facet nie chciałby dotykać takich wielkich cycków?
Kiedy Roarke wybuchnął śmiechem, cofnęła się.
– Zostawię was samych.
Po upływie trzech tygodni uznała, że zrobili wszystko, a nawet więcej. Zarówno w spokojnej, skąpanej w słońcu Grecji, jak i w spokojnej, zielonej Irlandii.
I mimo obecności krów, nie żałowała ani jednej spędzonej tu chwili.
2
Powrót do Nowego Jorku oznaczał zgiełk, upał i duchotę, korki uliczne i tłumy ludzi, przetaczające się chodnikami.
Idealne powitanie w domu. Eve kochała każdy centymetr kwadratowy tego miasta, brudny i wypucowany, obcesowy i sympatyczny, wytworny i pospolity.
– Było dobrze – powiedziała. – Wszędzie jest dobrze. Tutaj też.
– Ale w domu najlepiej.
Roarke jechał zakorkowanymi ulicami, to hamując, to przyspieszając z taką samą łatwością, z jaką doił tamtą przeklętą krowę. Wysłali bagaż wcześniej, więc jeszcze przez jakiś czas mogli korzystać z pełnej swobody.
– Powrót do domu w niedzielę oznacza, że żadne z nas do jutra nie musi iść do pracy. Głosuję za pizzą, dużą ilością wina, potem za filmem i popcornem, a na koniec – mnóstwem seksu.
– Serio?
– Muszę wykorzystać urlop do ostatniej jego minuty.
– Całkowicie się z tobą zgadzam.
Przejechali przez bramę, spojrzała na wieże i wieżyczki imponującej rezydencji wzniesionej przez Roarke’a, na trawniki, zielone drzewa, barwne kwiaty i krzewy.
– Taa, w domu najlepiej.
Mimo wszystko najlepiej, pomyślała, kiedy w holu ujrzała czekającego na nich Summerseta, jak zwykle w żałobnej czerni. Obok niego przycupnął Galahad. Ale zamiast bezszelestnie przydreptać do nich, by ich powitać, spojrzał na nich hardo.
Eve przykucnęła.
– Daj spokój, wiem, że za mną tęskniłeś.
Celowo odwrócił wzrok, po chwili znów na nią spojrzał i podszedł wolnym krokiem, jakby robił jej łaskę.
Ale kiedy go pogłaskała, zamruczał, a potem otarł się swoim pękatym cielskiem o jej kolana.
– Witam w domu – powiedział Summerset. – Oboje wyglądacie, jakby czas spędzony z dala od domu doskonale wam zrobił.
– Bo to prawda. A tu wszystko w porządku?
– Tak. Mam nadzieję, że krewni w Irlandii mają się dobrze.
– Owszem i kazali ciebie pozdrowić.
– Bagaże, którymi miałem się zająć, już rozpakowane, pozostałe na górze. Z wyjątkiem prezentu pani porucznik dla ciebie. – Summerset wskazał w stronę salonu. – Zgodnie z instrukcjami.
Roarke ujął Eve za rękę i razem z nią wszedł do salonu.
Obraz wisiał na honorowym miejscu nad kominkiem.
Eve, zaskoczona, odwróciła się do Roarke’a. Spodziewała się, że zawiesi go w swoim gabinecie, może w bibliotece.
– Tutaj? Jesteś tego pewny?
– To osobiste, ale nie prywatne. Przedstawia rodzinę, więc tak, jestem tego pewny.
– To wyjątkowy prezent. Czuję się zaszczycony, że zostałem uwzględniony na obrazie – wtrącił Summerset.
Eve tylko wzruszyła ramionami.
– Właściwie ty jesteś ojcem Roarke’a, więc… – Wzięła kota na ręce. – Widzisz? Też nie zostałeś pominięty.
Na obrazie Galahad siedział między Eve i Roarkiem, tłusty, pełen dostojeństwa.
– Pójdę na górę i się rozpakuję. – Została jednak jeszcze chwilkę. – Dobrze się tu prezentuje.
Postawiła kota na podłodze, więc wbiegł po schodach razem z nią. W chwili, kiedy weszła do sypialni, skierował się prosto do łóżka, wskoczył na nie i się na nim umościł.
Najwyraźniej wszystko jej wybaczył.
Usiadła obok niego, podrapała go po brzuchu.
– Ja też za tobą tęskniłam. Prawdopodobnie spodobałoby ci się w willi w Grecji – lubisz luksusy. Ale uwierz mi, farma nie przypadłaby ci do gustu. Po pierwsze zbyt duża konkurencja – aż roi się tam od psów i kotów. I na dworze też – krowy o wielkich zadach i owce o dziwnym spojrzeniu. Jesteś mieszczuchem, kolego. Swój zawsze pozna swego.
– Wszyscy jesteśmy mieszczuchami – oświadczył Roarke. – Nie wyobrażam sobie, że dzień w dzień miałbym zajmować się tym, czym zajmują się moi krewni. Przez krótki czas z przyjemnością pracowałem w gospodarstwie, ale życie farmera nie dla mnie. Jest ciężkie, a jednak je kochają.
Kiedy usiadł, Galahad zapomniał o Eve.
Rozpakowali się i przy milczącej zgodzie żadne z nich nie zajrzało do swoich gabinetów. Pizzę zjedli na patio w blasku zachodzącego słońca.
– Może zrezygnujemy z filmu i popcornu. – Rozsiadła się wygodnie, napiła się trochę więcej wina. – Dopiero dziewiąta, a odnoszę wrażenie, że jest znacznie później.
– To znowu przez Ziemię, obracającą się wokół własnej osi i Słońca.
– Taa, powinieneś znaleźć jakiś sposób, żeby coś z tym zrobić. Możemy przejść od razu do seksu.
– Jak mógłbym się temu sprzeciwić?
– Przypuszczałam, że nie będziesz oponował. – Zamknęła oczy, skierowała twarz w stronę nocnego nieba. – Jutro będę musiała nadrobić zaległości w pracy. Podobnie jak ty.
– To cena, jaką trzeba zapłacić za urlop.
– Ale warto było. Tęskniłam za kotem i za nowojorską pizzą, ale warto było. O której godzinie masz pierwsze spotkanie?
Uśmiechnął się do niej.
– Będziesz jeszcze spała.
– Domyśliłam się tego. W takim razie chodźmy godnie zwieńczyć nasze wakacje.
Weszli do środka, udali się na górę do sypialni, gdzie kot już leżał w poprzek łóżka.
– Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają – stwierdziła Eve.
Zwrócili się w swoją stronę i w tym momencie zabrzęczał pager leżący na toaletce.
– Kurde, tylko nie to.
– Co do diabła? Rozpoczynam zmianę o ósmej zero zero.
Złapała pager.
– Dallas.
Dyspozytor do porucznik Eve Dallas. Oficjalna prośba o pomoc, zgłoszona przez porucznika Donalda Webstera. Przypadek nagłej śmierci, ulica Leonarda 14, mieszkania 321. Stawi się pani jako kierująca śledztwem?
– Kurde. Potwierdzam. Zaraz się udam pod podany adres. Dallas się rozłącza.
Obejrzała się na Roarke’a.
– Jestem pewna, że nie wystąpiłby z taką prośbą, gdyby to nie było coś ważnego.
– To oczywiste. Ja poprowadzę. I nie myśl sobie, że jadę z tobą, ponieważ kiedyś próbował się do ciebie przystawiać, i to w naszym domu. Tamto to już przeszłość. Uznajmy to za alternatywny sposób zakończenia naszych wakacji.
– Świetnie. – Przypasała broń, którą zdążyła już na noc odłożyć na toaletkę. – Co, u diabła, robi Biuro Spraw Wewnętrznych Policji tam, gdzie znaleziono trupa?
– Chyba wkrótce się dowiemy.
Złapała odznakę, telefon, resztę drobiazgów, które nosiła w kieszeni.
– Po drodze sprawdzę, kto tam mieszkał – i prawdopodobnie nie żyje.
Zostawili kota na łóżku i wyszli przed dom, gdzie już czekał samochód, który Roarke zdalnie wyprowadził z garażu. Wyciągnęła palmtop i zaczęła na nim szukać informacji, kiedy wóz, prowadzony przez Roarke’a, pędził podjazdem do bramy.
– Kurde. Kurde. Mieszkanie należy do Martina i Elizabeth Greenleafów. Martin Greenleaf jest emerytowanym kapitanem Biura Spraw Wewnętrznych Policji. Trochę go znam… a raczej znałam. Jest guru czy mentorem Webstera, który traktował go jak ojca. Wiem, że byli ze sobą zżyci. Webster utrzymywał bliskie relacje z Greenleafem i jego żoną.
– Poprosił o ciebie, bo, jak powiedziałaś, to ważne. Zakładam, że nie zadzwonił bezpośrednio do ciebie, bo chciał to załatwić oficjalnie?
– Taa, taa. Chociaż to trochę naciągane. A nie zdecydowałby się na coś takiego, jeśli to śmierć z przyczyn naturalnych lub w wyniku nieszczęśliwego wypadku albo na taką wygląda. Chociaż kto wie. – Zastanowiła się. – Byli ze sobą blisko i stąd jego przesadna reakcja.
– Ustalisz to.
– Taa. – Znów na niego spojrzała. – Witaj w domu.
– No cóż, to nasz dom i nasze życie tutaj, prawda? Tym się zajmujemy, tacy jesteśmy. I za nic nie chciałbym tego zmienić. A ty?
– Też nie. – Odpowiedź na to pytanie była łatwa. – Ale nie spodziewałam się, że od razu będę się musiała zająć jakimś zabójstwem. A nie poprosiłby o mnie, szczególnie w taki sposób, jeśli nie podejrzewa, że chodzi o zabójstwo. Lecz nie mogę dywagować, co wpłynęło na to, że tak sądzi czy czuje.
– Wiedziałby o tym, prawda?
– Powinien. Kurde, kurde, kapitan Greenleaf albo jego żona. Albo ktoś, kto znalazł się w ich mieszkaniu. Chociaż to mało prawdopodobne.
– Dlaczego?
– Z tego, co wiem o Greenleafie, ściśle trzymał się przepisów, uważał je za święte. Żadnych odstępstw. A muszę o tym zapomnieć, by zachować obiektywizm. Nie mam innego wyjścia.
– Webster sporo czasu spędza poza Ziemią – dodała po chwili.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– Gówno prawda. Przebywa na Olympusie z Darcią Angelo. Olympus praktycznie należy do ciebie, a ona jest tam głównym stróżem porządku. Wiedziałeś o nich.
– Angelo dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. Nie interesuje mnie, co porabia w wolnym czasie. I owszem, Webster dość często ją odwiedza. Coś między nimi zaiskrzyło – sami byliśmy tego świadkami.
– Cholernie szybko między nimi zaiskrzyło.
Rozbawiony, rzucił jej spojrzenie.
– A między nami nie?
Wzruszyła ramionami.
– Być może. No dobrze, tak. Słuchaj, będziesz mi musiał zastąpić Peabody – oświadczyła Eve, mając na myśli swoją partnerkę. – Albo pomagając mi, jeśli cię o to poproszę, albo trzymając Webstera z daleka ode mnie. Czy potrafisz zrobić to drugie bez zdzielenia go pięścią po gębie?
– Minęło trochę czasu, odkąd zdzieliłem go pięścią – odparł swobodnym tonem Roarke. – Osiągnęliśmy porozumienie.
– Świetnie. – Kiedy skręcił w ulicę Leonarda, poczuła falę ulgi. – Wezwał mundurowych. To rozsądny krok. Działać zgodnie z procedurą, zabezpieczyć miejsce wydarzenia.
– Wyjmę z bagażnika twój zestaw podręczny i wcielę się w Peabody.
Dobry, solidny budynek, stwierdziła, wzniesiony z cegły w latach przed wojnami miejskimi. Przyzwoita okolica, porządne zabezpieczenia w wejściu. Teraz stał w nim mundurowy.
Mignęła mu odznaką, kiedy weszli po kilku stopniach prowadzących do drzwi.
– Pani porucznik.
– Melduj, co wiesz.
– Razem z moim partnerem pojawiliśmy się tutaj po tym, jak porucznik Webster zadzwonił pod dziewięćset jedenaście. Wezwał też pogotowie ratunkowe, ale ofiara już nie żyła. Porucznik Webster rozkazał mi, żebym pilnował drzwi wejściowych, a mojemu partnerowi, żeby razem z nim pozostał na miejscu wydarzenia, by je zabezpieczyć. Denat to mężczyzna po siedemdziesiątce. Poniósł śmierć, siedząc za biurkiem w swoim gabinecie. Brak wyraźnych śladów włamania.
– Zostań tutaj.
Weszła do holu, rzuciła okiem na dwie windy i skierowała się ku schodom.
– Postąpił rozsądnie, prosząc mundurowego, żeby został razem z nim na miejscu – powiedziała. – Byłoby bardziej rozsądne, gdyby wezwał policję, a potem się wycofał, ale i tak zachował się w miarę rozsądnie.
– I w miarę rozsądnie, że poprosił o ciebie, jeśli podejrzewa jakąś nieczystą grę.
– Wkrótce się przekonamy.
Na trzeciej kondygnacji skierowała się do mieszkania. Nad jego wejściem zainstalowano kamerę – ale ostatecznie Greenleaf był gliną – a w drzwiach komplet solidnych zamków. Nacisnęła guzik dzwonka.
Otworzył jej Webster i na jego widok Eve pomyślała: cholera, niedobrze.
W jego jasnoniebieskich oczach malowały się tylko smutek i rozpacz, jego mowa ciała zdradziła Eve, że ze wszystkich sił stara się nie załamać. Brązowe włosy nie tyle wieńczyły jego szczupłą twarz, ile wyglądały, jakby przeciągnął po nich ogrodowymi grabiami.
Zauważyła, że jest ubrany na sportowo – czyli przebrał się po pracy, nim tu przyszedł.
– Dallas. Wybacz mi, ale potrzebuję kogoś najlepszego. Martin zasługuje na kogoś najlepszego.
– Okej. Cofnij się, Webster.
– Wybacz mi – powtórzył. – Roarke, dziękuję, że przyszedłeś. Dallas, wiem, że nie byłaś na służbie, lecz… Wygląda to na samobójstwo, ale to wykluczone. Absolutnie wykluczone. Muszę ci powiedzieć…
– Wstrzymaj się na razie – przerwała mu, nie zważając na jego stan. Musiała. – Ani słowa. Chcę, żebyś mi nie wchodził w drogę. Porozmawiam z tobą, jak obejrzę zwłoki i miejsce zdarzenia.
– Pozwól mi tylko…
– Nie. Proszę pozostać ze świadkiem – zwróciła się do mundurowego. – Gdzie zwłoki?
Mundurowy wystąpił krok do przodu, wskazał drzwi.
– Tam, pani porucznik. Ratownicy medyczni zbadali denata, ale niczego nie ruszali. Razem z moim partnerem przybyliśmy tu jakieś cztery minuty po tym, jak zadzwoniono pod dziewięćset jedenaście.
Krótki hol ze stolikiem na różności łączył się z pokojem dziennym. Na stoliku zauważyła torbę, a w niej sześciopak markowego piwa.
– Chciałem…
– Nie teraz – powiedziała Websterowi i przeszła do pokoju dziennego z kanapą i poduszkami, rozkładanym fotelem, ekranem ściennym, kilkoma grafikami przedstawiającymi kwiaty, parą pantofli obok fotela.
Schludnie, ale bez przesady. Czuć było, że korzystano z tego pomieszczenia, i to od lat.
Kuchnia znajdowała się za niskim murkiem po lewej stronie, razem z kącikiem jadalnym. Niewątpliwie lśniły czystością, ale według Eve też widać było, że korzystano z nich, i to od lat. Na blacie stała misa z owocami. Kubki na otwartej półce nad starym autokucharzem, a obok niego płyta kuchenna i piekarnik.
Ktoś przypuszczalnie gotował na niej.
A na prawo od kuchni, kiedy Eve przeszła głębiej, coś, co kiedyś mogło być małą sypialnią, a teraz pełniło funkcję gabinetu.
I właśnie tu za pomalowanym na czarno biurkiem znajdowały się zwłoki kapitana Greenleafa.
– Chciałem…
– Później, Webster. Muszę dokonać oględzin miejsca i zwłok, a ty musisz stąd wyjść.
Roarke podał Eve zestaw podręczny.
– Może przejdźmy się – zwrócił się do Webstera – i wszystko mi opowiesz. Pozwolimy pani porucznik zrobić, co w jej mocy, dla twojego przyjaciela.
– Jeszcze się nie skontaktowałem z Beth… jego żoną. Nie chciałem…
Eve odwróciła się, słysząc te słowa.
– Gdzie ona jest?
– Na spotkaniu z przyjaciółkami. Regularnie je organizują. Przypuszczam, że wyszła z domu koło wpół do dziewiątej.
– No dobrze, zostawmy to na razie. Idź się przejść.
– Dallas, pozwól mi powiedzieć to jedno, do jasnej cholery. Wiem, jak to wygląda, ale to nie to. – Przepełniał go żal. Twarz, głos, całą postać. – To nie to.
– Pozwól, że sama się przekonam, jak to wygląda, a potem porozmawiamy. A na razie trzymaj się z dala od tego miejsca. Chcesz, żebym stanęła w jego obronie? Pozwól mi na to.
Weszła do gabinetu i żeby uniemożliwić wszelkie dalsze uwagi, zamknęła za sobą drzwi.
Greenleaf siedział pochylony w fotelu za biurkiem, jakby się zdrzemnął – chociaż z tej drzemki już się nie obudzi. Na podłodze obok fotela leżał policyjny paralizator, na szyi ofiary widziała pozostawione przez niego ślady.
Wyraźne ślady, stwierdziła. Skóra była przecięta i poparzona.
Na ściennym ekranie zmagały się drużyny Metsów i Piratów. W dograniu siódmej rundy przy wyniku 0 – 1 Piraci mieli zawodnika na pierwszej bazie. Ponieważ fotel znajdował się przodem do ekranu, logicznym założeniem wydawało się, że Greenleaf obejrzał przynajmniej część meczu albo miał taki zamiar.
Na biurku stał komputer, wciąż włączony. Na monitorze można było przeczytać:
Beth, wybacz mi, ale nie mogę tak dłużej. Życie zbyt wielu uczciwych gliniarzy zostało zniszczone, ich rodziny ucierpiały. To moja wina. Wybacz mi, bo ja nie potrafię sobie wybaczyć.
– Taa, Webster, widzę, jak to wygląda.
Otworzyła zestaw podręczny, żeby dokonać oficjalnej identyfikacji zwłok, przycisnęła do urządzenia kciuk lewej dłoni Greenleafa.
– Ofiara to Martin Greenleaf, emerytowany kapitan Biura Spraw Wewnętrznych nowojorskiej policji. Siedemdziesiąt sześć lat, zamieszkały pod tym adresem.
Wyciągnęła mierniki.
– Zgon nastąpił o godzinie dwudziestej pierwszej osiemnaście.
Przykucnęła, skierowała kamerę na broń.
– Na podłodze na prawo od fotela znajduje się policyjny paralizator. Usunięto z niego kod identyfikacyjny.
Sprawdziła broń – była nastawiona na pełną moc – umieściła pierwszy znacznik dla techników.
– Ofiara siedziała tyłem do drzwi prowadzących do pokoju dziennego, przodem do ekranu ściennego. Zarówno ekran ścienny, jak i komputer włączone. Brak widocznych śladów walki, brak widocznych śladów stosowania przemocy na ciele ofiary poza oparzeniami pozostawionymi przez paralizator, świadczącymi o tym, że został przytknięty do szyi. Paralizator ustawiono na pełną moc.
Zmieniła pozycję, żeby nagrywać pod innym kątem.
– Ofiara ma zegarek na przegubie lewej ręki i ślubną obrączkę na palcu serdecznym lewej dłoni.
Ostrożnie sprawdziła zawartość kieszeni Greenleafa.
– W prawej przedniej kieszeni spodni portfel, a w nim… – Zajrzała do środka. – Dokument tożsamości, prawo jazdy, karta kredytowa, cztery zdjęcia i… trzydzieści sześć dolarów w gotówce. Telefon zabezpieczony hasłem – powiedziała, sprawdziwszy to. – I szklanka niezidentyfikowanego płynu z kostkami lodu… – Nachyliła się niżej, powąchała. – Pachnie jak herbata, do potwierdzenia przez laboratorium. Na prawo od komputera. Szklanka jest wypełniona do połowy, stoi na podkładce.
Może dodał coś do herbaty dla kurażu, pomyślała. Ale…
Czemu emerytowany gliniarz, zamierzający popełnić samobójstwo, zrobił sobie mrożoną herbatę, włączył telewizor, by obejrzeć mecz, i skorzystał z komputera, żeby napisać list pożegnalny, skoro na biurku leżały długopis i blok listowy?
– Na monitorze komputera coś, co wygląda na list samobójcy. Według obecnie posiadanych informacji denat w chwili śmierci był sam w mieszkaniu.
Nie jest pierwszym ani ostatnim gliniarzem, który zakończył życie, przytykając sobie paralizator do szyi, pomyślała Eve.
A jednak wszystko wyglądało podejrzanie schludnie. List, który właściwie niczego nie wyjaśnia, i denat, który pod nieobecność żony postanowił skończyć ze sobą. Byli małżeństwem od wielu lat, pomyślała. Czy chciałby, żeby po powrocie do domu znalazła jego zwłoki?
Zależy od tego, jakim byli małżeństwem, doszła do wniosku Eve, więc sprawdzi to.
Zamknięte okno – zamknięte i zablokowane, przestarzały regulator temperatury trochę hałasował. Do tego dochodził głos sprawozdawcy komentującego mecz.
Siedział plecami do drzwi. Mecz w telewizji. Lód rozpuszczający się w szklance, prawdopodobnie herbaty.
Zajrzała do biurka, znalazła terminarz. Spotkania, zaplanowane na kilka tygodni naprzód, uwaga, by nie zapomnieć kupić kwiatów dla żony – za dziesięć dni rocznica ślubu, kolacja zarezerwowana w eleganckim lokalu w pobliżu.
Wielkie serce, a w nim 47 lat!
Eve opuściła gabinet, przeszła przez mieszkanie, zajrzała do sypialni. Też panował w niej porządek, chociaż widać było, że ktoś pospiesznie się ubierał – albo parę razy zmieniał zdanie, bo nie wiedział, w co się ubrać.
Trochę kosmetyków do pielęgnacji twarzy i przyborów toaletowych na blacie w łazience, kolejna porzucona para butów – tym razem damskich – tuż obok drzwi do garderoby.
I dwa okna wychodzące na schody pożarowe. Jedno zablokowane, drugie – nie. Zaintrygowana, Eve przeszła się po mieszkaniu, sprawdziła pozostałe okna. Wszystkie były zablokowane z wyjątkiem tego jednego w sypialni.
Wróciła do sypialni, otworzyła okno, spojrzała w górę, w dół.
We wspólnej garderobie znalazła ubrania Greenleafa, bardzo starannie rozmieszczone. I – jak przypuszczała – jego żony, trochę mniej starannie.
Babski wieczór, pomyślała. Wybór stroju.
W szufladach podobnie. W szafkach nocnych trochę sprzętu elektronicznego, jakiś krem na noc, butelka tabletek na wspomożenie erekcji, jakiś środek nawilżający.
Ponieważ oba opakowania były do połowy opróżnione, Eve uznała, że para nadal aktywnie uprawiała seks.
W kuchni karteczka na drzwiach lodówki.
♡ W środku coś do przekąszenia dla ciebie i Dona, skarbie. Do zobaczenia za parę godzin. Nie pij za dużo piwa! ♡
Na początku i na końcu wiadomości widniało serduszko.
Eve wróciła do gabinetu.
– No dobrze, panie kapitanie.
Zadzwoniła do techników, do kostnicy – poprosiła o głównego lekarza sądowego Morrisa. Doszła do wniosku, że nie ma sensu informować Peabody. Wystarczy, jak zrobi to rano.
Wysłała SMS do Roarke’a.
Przyprowadź go tu.
Czekając, sprawdziła, o której godzinie napisano list samobójcy. Minutę przed zgonem.
Wróciła do kuchni, przejrzała zapisy autokucharza. Wyglądało na to, że małżonkowie razem zjedli makaron wstążki w sosie śmietanowym i sałatę. W lodówce – dobrze zaopatrzonej – zobaczyła półmisek przekąsek. Sery, pikle, starannie pokrojone plasterki jakichś wędlin, dip, salsa.
Na blacie obok lodówki stały krakersy, miska chipsów, leżał stos serwetek.
Niewątpliwie spodziewali się Webstera.
Niech Webster mnie znajdzie, wszystko załatwi przed powrotem Beth.
Albo ktoś nie spodziewał się wizyty gliniarza dosłownie kilka minut po zgonie Greenleafa.
Na razie nie skreśliła żadnej z tych ewentualności.
Kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi, wyszła naprzeciw obu mężczyznom.
– Siadaj, Webster. – Wskazała miejsce, z którego nie widać było zwłok. – I mów, co wiesz.
– Zacznę od początku, dobrze?
Zauważyła, że jest spokojniejszy, wiedziała, że to zasługa Roarke’a.
– Jasne.
– Dziś po południu Martin wpadł do mnie. Przez tydzień przebywałem poza Ziemią, więc pracowałem w weekend. Myślał, że zjemy razem lunch, pogadamy, ale byłem zawalony robotą. Napiliśmy się tylko kawy przy moim biurku.
– W jakim był nastroju?
– Dobrym. Bardzo dobrym. Trochę porozmawialiśmy o występie jego wnuczki w meczu Małej Ligi, zapytał, co nowego u mnie. Chciałem z nim poruszyć kilka spraw, a ponieważ w ciągu dnia nie miałem czasu, zaproponował, żebym wpadł do niego koło dziewiątej. Beth wybierała się na babskie spotkanie, więc będziemy mogli napić się piwa – jeśli je przyniosę – pogadać o tym i owym.
– Spodziewał się ciebie.
– Zgadza się. Dotarłem tutaj koło wpół do dziesiątej. Miałem dużo do zrobienia w komendzie, chciałem się przebrać, kupić piwo.
– Jak dostałeś się do mieszkania?
– Mam kartę magnetyczną i kod dostępu. Nie zadzwoniłem z dołu, ale kiedy zapukałem, nie otworzył mi. Więc wszedłem, pomyślałem, że nie usłyszał pukania. Od roku miał kłopoty ze słuchem. Z gabinetu dobiegła mnie transmisja meczu. Zawołałem Martina.
Umilkł na chwilę, by zebrać siły.
– Odstawiłem piwo i zobaczyłem go, kiedy zajrzałem do gabinetu.
– Dotykałeś czegoś?
– Jego ramienia. Lewego ramienia. Nie dotknąłem broni, monitora ani niczego innego. Położyłem dłoń na jego ramieniu, ponieważ nie mogłem uwierzyć… Jezu.
Webster ukrył twarz w dłoniach.
– Daj mi chwilkę – poprosił.
– Odczytałeś tekst na monitorze.
Skinął głową, wciąż zakrywając twarz rękami. A kiedy je opuścił, jego oczy pałały ogniem.
– To bzdura. Jedna wielka bzdura, Dallas. Nigdy nie zrobiłby tego Beth, swoim dzieciom, wnukom. Nie zrobiłby tego mnie. Nigdy nie zdecydowałby się na taki krok.
– Wiesz, czy miał jakieś kłopoty ze zdrowiem poza problemami ze słuchem?
Webster pokręcił głową, przesunął dłońmi po włosach.
– Żadnych. Nie, żeby kiedykolwiek się skarżył. Ale Beth by mi powiedziała, gdyby on tego nie zrobił. Mawiał, że musi zwolnić tempo, co go trochę wkurzało. To bzdura z tymi uczciwymi gliniarzami, jego wina. Szanował odznakę, rozumiesz mnie?
Na chwilę umilkł, a kiedy znów przemówił, jego głos był twardy.
– Taa, był twardzielem i wyjątkowym służbistą. Jeśli jakiś gliniarz coś kombinował, nie odpuścił. Nauczył mnie tego samego. Nie zdobywa się w taki sposób powszechnej sympatii, ale taka to już praca.
– To zostało upozorowane, Dallas – oświadczył z mocą. – Martin by tego nie zrobił. Jestem tego stuprocentowo pewny.
W tej chwili, pomyślała, potrzebne mi fakty, nie odczucia.
– Powiedziałeś, że zapukałeś. Ile razy? Jak długo czekałeś pod drzwiami, nim zdecydowałeś się wejść?
– Zapukałem dwa razy. Nie poruszał się już tak szybko, jak dawniej, jasne? Więc chciałem mu dać trochę czasu. Minutę, może trochę mniej, nim posłużyłem się kartą. Nie dłużej niż minutę.
– Słyszałeś jakieś odgłosy, dobiegające z mieszkania?
– Nie. Poza transmisją meczu. Słyszałem transmisję meczu z jego gabinetu, więc pomyślałem sobie, że dlatego nie usłyszał mojego pukania.
– Kto wiedział o tym, że dziś wieczorem go odwiedzisz?
– Nie wiem. Z pewnością powiedział Beth.
Uniósł ręce, by po chwili je opuścić. Złączył dłonie, jakby nie wiedział, co zrobić z rękami.
– Nie wiem, czy powiedział komukolwiek poza nią, ani czemu miałby to zrobić.
– Opisz mi wasze relacje.
– Był moim szefem, kiedy zacząłem pracę w Biurze Spraw Wewnętrznych, aż do odejścia na emeryturę. I był mi bliski jak ojciec. Moi rodzice się rozstali, kiedy byłem dzieckiem, ojciec niezbyt się mną interesował. W przeciwieństwie do Martina i Beth. Co roku spędzałem z nimi święta Bożego Narodzenia. Kochałem go i chcę dorwać tego, kto mu to zrobił.
– Jak na razie nie stwierdziłam, by doszło do zabójstwa. Poprosiłam, żeby sekcję zwłok przeprowadził Morris, technicy już są w drodze. Nie bierzesz udziału w tym śledztwie. Nie możesz. Wiesz o tym.
Uniosła dłoń, nim się odezwał.
– Będę cię na bieżąco informowała. Mogę to zrobić, ale to wszystko. Nie wchodź mi w drogę.
– Wiem, że niespecjalnie go lubiłaś.
Eve patrząc na niego beznamiętnie, odezwała się chłodno:
– Uważasz, że to jakoś mi przeszkodzi prowadzić śledztwo w sprawie jego śmierci?
– Nie. Skądże znowu. Dlatego poprosiłem właśnie o ciebie. Dallas, muszę być teraz z Beth. To będzie… Naprawdę bardzo się kochali. Beth potrzebuje teraz kogoś, kto go kochał. Nie chcę do niej zadzwonić, ściągnąć jej do domu. Nie chcę, żeby go zobaczyła w takim stanie ani przyglądała się, jak go wynoszą w worku na zwłoki.
– Muszę mieć jej oświadczenie. Muszę ją przesłuchać. Najprawdopodobniej jest ostatnią osobą, która widziała go żywego.
– Powiedział, że Beth wróci do domu przed północą, raczej wcześniej. Raz w miesiącu spotyka się z przyjaciółkami, piją wino, spędzają ze sobą dwie godziny.
– Czy powiedziałeś komuś, że dziś wieczorem wybierasz się do niego?
– Wysłałem wiadomość do Darcii. Kiedy Martin wpadł do mnie do pracy, drzwi były otwarte. Ktoś mógł usłyszeć, jak się umawialiśmy, ale nikomu nic konkretnego nie powiedziałem na ten temat.
– Roarke, czy mógłbyś się postarać o nagrania z kamer monitoringu w budynku oraz z kamery nad drzwiami do mieszkania Greenleafów?
Zaczekała, aż wyszedł.
– Jeśli jest coś, jakiś szczegół, cokolwiek, co przemilczałeś, co przekręciłeś, powiedz to teraz, Webster, albo przysięgam na Boga, że kiedy się o tym dowiem – a dowiem się – pokroję cię na kawałki.
Zamknąwszy oczy skinął głową. A potem spojrzał na nią.
– Właśnie dlatego chciałem, żebyś to ty pokierowała tym śledztwem. Właśnie dlatego. Nie. Niczego nie przemilczałem ani nie przeinaczyłem. Też przysięgam na Boga. O której godzinie nastąpił zgon? Obiecałaś, że będziesz mnie informowała na bieżąco.
– O dwudziestej pierwszej osiemnaście.
– Chryste, Chryste, prawdopodobnie wchodziłem do budynku albo byłem w drodze na górę pięć, dziesięć minut później. Gdybym pojawił się kilka minut wcześniej…
I zobaczyła, dosłownie zobaczyła, jak Webster traci opanowanie. Więc powiedziała szybko:
– Gdybanie na nic się nie zda, więc odpuść to sobie. Czy wspomniał ci, że ktoś mu groził?
– Nie… – Webster machnął ręką w powietrzu, wycofując się z tej wypowiedzi. – Znaczy się, pewnie, zanim odszedł na emeryturę. Gliniarze z Biura Spraw Wewnętrznych ciągle dostają pogróżki, to nieodłączna część naszej pracy. Słowne zniewagi, rękoczyny. Na ogół nic poważnego, więc spisuje się notatkę i zapomina o sprawie. Tak samo, jak w twoim przypadku, Dallas, czy każdego innego gliniarza. Jedyna różnica polega na tym, że te pogróżki i rękoczyny zwykle są ze strony innych gliniarzy.
– Nie jesteśmy lubiani – dodał, wzruszając ramionami. – I tyle.
– A ostatnio coś konkretnego?
– Nie. Słuchaj, nie musiał odejść na emeryturę. To był jego wybór. Powiedział mi, że nadeszła pora, by przekazać pałeczkę. I chciał mieć więcej czasu na bycie mężem, ojcem, dziadkiem. Podobało mu się na emeryturze – ciągnął. – Beth przeszła na emeryturę kilka lat po nim, trochę podróżowali razem. Wspominali, że przeprowadzą się na południe, nad ocean, kupią łódź, ale rodzinę mają tutaj, więc nigdy nie wprowadzili tych planów w życie. Kwestia pogróżek wypływała tylko wtedy, kiedy rozmawialiśmy o sprawach zawodowych. Zazwyczaj było to coś w rodzaju: „Pamiętasz tego dupka, który powiedział, że wykroi ci tępym nożem to twoje szczurze serce i rzuci innym szczurom na pożarcie?”.
– Dla niego to było jak wczoraj, Dallas, poświęcał tej pracy wiele czasu – dodał Webster.
Usłyszawszy pukanie, Eve wstała, wpuściła techników. Zdążyła im wyjaśnić, co jest najpilniejsze, nim przybyła ekipa z kostnicy.
– Może zaczekasz w kuchni?
Webster pokręcił głową.
– Zasługuje na to, żeby był przy nim ktoś, kto go znał, troszczył się o niego. – Odwrócił się w jej stronę. – Powiedziałaś, że to zabójstwo.
– W tej chwili to przypadek podejrzanej śmierci. Gdzie trzymał swoją broń służbową?
– Zdał ją, przechodząc na emeryturę. Wiem o tym, bo byłem przy tym obecny.
– A zapasowa broń?
– Dallas, Martin ostatnie piętnaście lat służby w policji spędził za biurkiem. Nie miał zapasowej broni. A ten paralizator nie jest jego.
– A jeśli jest?
– To znaczy, że ktoś znalazł sposób, by sprawić, żeby wyglądał, jakby należał do niego.
Stał w milczeniu, kiedy ekipa z kostnicy zabierała zwłoki.
– Muszę się napić. Czegoś mocniejszego. W kuchni trzyma butelkę whisky.
– Ja ją przyniosę – powiedziała Eve, kiedy się tam skierował. – Zabezpieczyłam ręce i buty, a ty nie.
Wrócił Roarke, skinął głową do Eve.
– Gdzie jest butelka?
– W szafce pod oknem. A kieliszki w szafce na prawo od zlewozmywaka.
– Wyrazy współczucia, Webster – powiedział Roarke, kiedy Eve poszła do kuchni. – Najszczersze wyrazy współczucia z powodu twojej straty.
– Dziękuję. – Znów usiadł, przycisnął palce do powiek. – Znajdzie tego, kto to zrobił. A ty jej w tym pomożesz.
– Na wszelkie możliwe sposoby. Ale znajdzie tego, kto to zrobił. Czy to wystarczy?
– To zawsze jest za mało, ale musi wystarczyć.
Wziął od Eve szklaneczkę z whisky na dwa palce.
– Kiedy ostatni raz byłeś w tym mieszkaniu?
– Trzy… nie, cztery tygodnie temu. Cztery tygodnie temu. Na obiedzie z okazji urodzin jego córki.
– Czyli nie znajdę nigdzie twoich odcisków palców?
– Uwzględniając to, jak Beth sprząta? Wykluczone. – Wypił whisky. – Masz nagrania z kamer. Chciałbym je obejrzeć.
– Jutro – powiedziała mu Eve. – Chcę, żebyś w południe zjawił się w komendzie.
– Ale…
– Muszę złożyć raport Whitneyowi, spotkać się z Morrisem, zrobić co trzeba. Potem znów wszystko omówimy. Jeśli będę zadowolona z naszej rozmowy, pozwolę ci obejrzeć nagrania. Zostań w mieszkaniu – dodała, zanim mógł się sprzeciwić – żebyś tu był, kiedy wróci wdowa po kapitanie. Nie wtrącaj się, kiedy będę ją przesłuchiwać, Webster. Nie utrudniaj mi pracy.
– Kochała go. Kochali się nawzajem, rodzina była całym ich światem.
– W takim razie będzie chciała, żebym zrobiła to, co do mnie należy.
– Tak. – Spojrzał na zegarek. – Wkrótce powinna wrócić. Pozwól, że ja ją poinformuję. Proszę. Pozwól, żebym ja jej powiedział o tym, że Martin odszedł z tego świata. Nie będę ci wchodził w drogę.
Zawsze najtrudniej jest, pomyślała Eve, powiedzieć komuś, że jego świat się rozpadł.
– Zrób to bez owijania w bawełnę – poradziła mu Eve.
3
Eve dała znak Roarke’owi, żeby został z Websterem, i wróciła do gabinetu porozmawiać z technikami.
– Brak odcisków palców na klamce okiennej w sypialni – poinformowała ją główna techniczka. – Na żadnym z okien w tym pokoju też, ani od środka, ani na zewnątrz. Są czyściutkie. Zabezpieczyliśmy szklankę i jej zawartość. Na szklance są odciski palców denata i jego małżonki.
– Przyniosła mu ją.
– Tak, logicznie rzecz biorąc. Na komputerze denata i jego telefonie są tylko jego odciski palców. To samo, jeśli chodzi o broń znalezioną na podłodze. Ale chcę się im bliżej przyjrzeć w laboratorium.
– Dlaczego?
– Są idealne. Kciuka i palca wskazującego prawej dłoni. – Kobieta zagięła palce tak, jakby położyła je na spuście. – Tylko te dwa odciski. Poza tym broń jest czysta.
– No dobrze. – Eve skinęła głową. – Kiedy facet postanowi w taki sposób ze sobą skończyć, prawdopodobnie kilka razy bierze broń do ręki. Chce ją sprawdzić, upewnić się, że jest nastawiona na pełną moc. Prawdopodobnie waha się, bez względu na to, jak bardzo jest zdeterminowany.
– No właśnie.
– Inne odciski w sypialni, w gabinecie?
– Należą do Elizabeth Greenleaf. Kilka na drzwiach do garderoby w sypialni, na toaletkach, nocnych szafkach, lampce na prawo od łóżka. Kilka na framudze drzwi do gabinetu. Kilka włosów na podłodze sypialni, pasujących do włosów na szczotce leżącej na toaletce.
Szefowa techników rozejrzała się.
– Niewiele tu znajdziemy, Dallas. Mieszkanie jest porządnie wysprzątane. Znaleźliśmy ślady środka nabłyszczającego do mebli oraz ogólnie dostępnych płynów czyszczących, czyli ktoś niedawno robił porządki. Niemniej sprawdzimy wszystko.
– Znajdziecie odciski palców Webstera na drzwiach frontowych. Poinformuj mnie, jeśli natraficie na nie jeszcze gdzieś.
– Jasne.
– Znałaś ofiarę?
− Tylko ze słyszenia. Podobno twarda była z niego sztuka.
– Taa.
Wchodząc do pokoju dziennego, usłyszała kobiecy śmiech dobiegający z korytarza, szczęk zamka w drzwiach. Webster zerwał się na nogi.
– Proszę, pozwól mi.
Skinęła głową, skierował się do wejścia do mieszkania. Znów rozległy się śmiechy, kiedy drzwi się otwierały.
– Zapłaciłabym dwa razy tyle, powiedziała. Nie mogę w to uwierzyć. Don! Ty wciąż tutaj?
Beth Greenleaf była niską, zadbaną kobietą o popielatoblond włosach, zaczesanych na policzki. W jej jasnoniebieskich oczach wciąż malowało się rozbawienie, kiedy zarzuciła mu ręce na szyję.
– Stęskniłam się za widokiem twojej facjaty!
– Beth…
– Chyba jeszcze nie poznałeś mojej przyjaciółki Elvy Arnez. Elva i Denzel mieszkają dwa piętra wyżej. Odprowadziła starszą panią do samych drzwi.
– Nie widzę tutaj żadnej starszej pani. – Elva, ślicznotka pod trzydziestkę, zatrzymała się krok za Beth.
Kobieta mieszanej rasy, apetycznie zaokrąglona, w czarnych, obcisłych spodniach i białej koszulce bez rękawów, sięgającej do bioder, uśmiechnęła się, mówiąc te słowa. Potem spojrzała nad ramieniem Webstera, dostrzegła Eve i Roarke’a.
– Masz gości – powiedziała. – Pójdę sobie.
– Don to nie gość, tylko członek rodziny. – Beth cofnęła się, zobaczyła Eve i w jej jasnoniebieskich oczach pojawiło się zmieszanie, kiedy ją rozpoznała.
A potem strach, gdy w polu widzenia pojawił się jeden z techników.
– Co… Don? Co to znaczy? Gdzie Martin?
– Usiądźmy.
– Co oni tu robią? Co się stało? Martin! – zawołała, próbując ominąć Webstera. Ale złapał ją mocno.
– Beth, bardzo mi przykro. Bardzo mi przykro i okropnie się czuję. Martin nie żyje.
– Nie mów takich rzeczy! Nie mów takich rzeczy! Nic mu nie jest, nic mu nie jest. Nie było mnie w domu tylko parę godzin. Nic mu nie jest.
Próbowała się uwolnić od jego uścisku.
– Znalazłem go, kiedy tu przyszedłem. – Mówiąc to, kołysał ją. – Odszedł. Odszedł, nim się pojawiłem.
Przestała mu się wyrywać. Eve zobaczyła, jak opuściły ją siły, kiedy to do niej w pełni dotarło – do umysłu, ciała, serca, duszy. Z jej ust wyrwał się jeden przeciągły jęk. Webster wziął Beth na ręce jak dziecko, zaniósł na fotel i objął, gdy zaniosła się płaczem.
– Co powinnam zrobić? – Elva stała na progu, ręce przycisnęła do piersi. – Mogę jakoś pomóc? Czy powinnam wyjść? O Boże.
– Proszę zamknąć drzwi – powiedziała jej Eve. – I usiąść. – Eve wyciągnęła odznakę. – Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. A pani nazywa się Elva Arnez. Mieszka pani dwa piętra wyżej?
– Ja… tak… ja… razem z moim partnerem mieszkamy dwa piętra wyżej. Nic mu nie było. Czuł się doskonale. To Martin wpuścił mnie, kiedy przyszłam po Beth.
– Była pani dziś w ich mieszkaniu?
– Tak. Znaczy się wstąpiłam po Beth, żeby razem z nią spotkać się z kilkoma wspólnymi znajomymi.
– O której godzinie pani tu przyszła? I kiedy pani wyszła?
– Hmm, Boże. Koło wpół do dziewiątej. Może kilka minut po. Miałyśmy wyjść o wpół do dziewiątej, ale Beth na ogół się spóźnia. Ja też byłam trochę spóźniona, więc może za dwadzieścia pięć dziewiąta lub coś koło tego. Martin wpuścił mnie do środka, czuł się świetnie. Zażartował, że Beth wciąż jest zajęta nakładaniem odpowiedniej maski, czy coś w tym rodzaju. A ona poprosiła, żebym zajrzała do niej.
– Do sypialni?
– Tak. Nie mogła się zdecydować, które kolczyki włożyć. Czy buty. To w jej stylu. – Łzy zaczęły jej płynąć z oczu. – I… i… i… – Elva umilkła, zamknęła oczy, uniosła w górę rękę, wzięła parę głębokich oddechów. – Przepraszam. To takie straszne. Pomogłam jej wybrać. Dziesięć minut? Naprawdę nie wiem. Potem poszła pożegnać się z Martinem.
– Gdzie?
– Och, do jego małego gabinetu. Zawołał do mnie „Pa!” i „Baw się dobrze”. Nie rozumiem, co się stało. Czy uległ jakiemuś wypadkowi? Czy ktoś się włamał i coś mu zrobił?
– Jeszcze tego nie ustaliliśmy. Dokąd panie poszły?
– Do Bistro, małego, sympatycznego baru jakieś trzy przecznice stąd. Czy mogę coś dla niej zrobić? Dla Beth?
– Tak – powiedziała Eve. – Właśnie pani robi. Z kim się tam spotkałyście?
– Okej. Okej. – Znów zamknęła oczy i podała Eve trzy nazwiska.
– Czy któraś z was wyszła między dziewiątą a wpół do dziesiątej?
– Nie, wszystkie zostałyśmy chyba do jedenastej.
– Czy któraś z was odeszła od stolika?
– Tak, do toalety. Wszystkie dobrze się bawiłyśmy. Zamówiłyśmy coś do picia, jakieś barowe przekąski, nic poza tym. Czy to był wypadek? Chociaż jest tyle policji, że nie…
– Prowadzimy czynności śledcze. Dziękuję za pomoc, pani Arnez. Proszę nigdzie nie wyjeżdżać, bo mogę mieć jeszcze jakieś pytania.
– Ja… Tak. Naturalnie. Mieszkamy dwa piętra wyżej.
– Jest pani wolna.
– Dobrze, ale… – Wstając, obejrzała się na Beth. – Proszę, bardzo proszę powiedzieć jej, że może na mnie liczyć, gdyby czegokolwiek potrzebowała. Tak mi przykro.
Po jej wyjściu Eve zwróciła się do Webstera.
– Beth – wymamrotał, przycisnął usta do jej skroni. – Porucznik Dallas musi ci zadać kilka pytań.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
