Śmierć wiarołomnym - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Śmierć wiarołomnym ebook i audiobook

Nora Roberts

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W nowym thrillerze policyjnym z bestsellerowej serii o Eve Dallas autorstwa J. D. Robb to, co wyglądało na kłótnię kochanków o tragicznym finale, okazało się czymś znacznie poważniejszym i bardziej przerażającym.

Widok pracowni w West Village, gdzie popełniono przestępstwo, zdaje się świadczyć o klasycznej zbrodni w afekcie: dwa kieliszki do wina przy łóżku, dźwięki muzyki i młoda rzeźbiarka, Ariel Byrd, z roztrzaskaną czaszką. Ale kiedy Dallas dociera do zamożnej mieszkanki Upper East Side, która zadzwoniła pod numer 911, coś wzbudza jej podejrzenia. Przystojny narzeczony pociesza bogatą, elegancką Gwen Huffman, roniącą łzy. Ale dlaczego kobieta zgłosiła odnalezienie zwłok dopiero po godzinie? I dlaczego dopuszcza się kłamstw w drobnych sprawach?

Na podobieństwo rzeźbiarza przy pracy Eve usuwa kolejne warstwy kłamstw, by dotrzeć do tego, co się pod nimi skrywa.

J.D. Robb to pseudonim literacki autorki ponad 200 powieści, które trafiły na listę bestsellerów „New York Timesa”. Ich łączny nakład przekroczył pięćset milionów egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 9 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,7 (95 ocen)
70
20
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdala36

Nie oderwiesz się od lektury

Dałam się wciągnąć z pozoru prostej kryminalnej fabule. W swoim mieszkaniu zostaje zabita dobrze zapowiadająca się rzeźbiarka. Wszystko wskazuje na to, że sprawcą jest kochanek ofiary. Wystarczy go znaleźć i po sprawie. Tymczasem śledztwo zaczyna się komplikować. Podobnie jak we współczesnych obyczajówkach i tu autorka nie ucieka od poważniejszych wątków, z pozoru wykluczających się: jak ortodoksyjna moralność, przemoc wobey kobiet i dzieci, handel ludźmi, eliminacja osób LGBT z życia społecznego. I w ten sposób mamy emocjonującą, pełną zwrotów akcji powieść.
10
Anastazia

Nie oderwiesz się od lektury

Stanowczo za mało gwiazdek na te wszystkie książki J.D Robb. Każda jedna książka to mnóstwo emocji i zwroty akcji trzymające do samego końca 📚🌟🌟
00
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
AgnieszkaFor

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze napisana powieść. Świetny pomysł z sektą. Jednak bardzo męczyło mnie to, że powieść napisana jest w czasie przyszłym. Momentami byłam tym zmęczona, ale ogólnie książka bardzo mi się podobała.
00
barbara_mozga

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że kolejne tomy nie są w chronologiczniej kolejności. Polubiłam bohaterów.
00

Popularność




Rozdział 1

1

Praca papier­kowa może zabić.

Według Eve Dal­las nic nie dorów­ny­wało śmier­tel­nej nudzie pracy papier­ko­wej.

I jeśli nie zabije czło­wieka nuda, dopro­wa­dzi do tego fru­stra­cja.

Nie dopu­ści do tego. Jako porucz­nik, kie­ru­jąca wydzia­łem zabójstw nowo­jor­skiej poli­cji, nie dopu­ści do tego.

Cho­ciaż było abso­lut­nie oczy­wi­ste, myślała, sie­dząc za biur­kiem w swoim mikro­sko­pij­nym gabi­ne­cie w komen­dzie głów­nej, że do tej pory – a była wio­sna dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego roku – ktoś z całą pew­no­ścią powi­nien zna­leźć na to jakieś roz­wią­za­nie.

Czyż nie zasłu­żyła sobie na to, skoro przy­szła wcze­śnie, pełna dobrej woli, by się z tym upo­rać? Wie­działa, że będzie gorzej niż zwy­kle, ale oka­zało się, że nie doce­niła wagi pro­blemu.

Nie codzien­nie anga­żo­wała całą swoją ekipę do pościgu za zabójcą na zle­ce­nie. Pościgu pro­wa­dzo­nego na dwóch kon­ty­nen­tach. Nie doszłoby do tego, pomy­ślała, zma­ga­jąc się z cyfer­kami, całym mnó­stwem cyfe­rek, gdyby wspo­mniany zbir nie obrał sobie za cel jej męża.

Oraz jej samej.

Ponie­waż zagiął na nich parol, jej pod­władni, a także znaczna część glin z wydziału infor­ma­tyki śled­czej oraz komen­dant zwarli sze­regi, sta­wili mu czoło i nie spo­częli, póki go nie dopa­dli.

Musiała przy­znać, że Roarke zała­twił waha­dło­wiec, któ­rym wyle­cieli z Nowego Jorku, więc nie musiała się gło­wić nad tym, jak uwzględ­nić w rapor­cie ten budzący grozę wyda­tek w budże­cie jed­nostki.

Bo tak się zło­żyło, że poślu­biła upar­tego Irland­czyka, do tego obrzy­dli­wie boga­tego.

No i nalot miał miej­sce na far­mie w Clare, gdzie jego ciotka i reszta krew­nych przy­go­to­wali na poże­gna­nie tyle żar­cia, że star­czy­łoby go do wykar­mie­nia armii. Odpa­dły więc rachunki za posiłki.

Ale nad­go­dziny… Ow­szem, sam komen­dant Whit­ney awan­sem wszyst­kie akcep­to­wał, lecz na rany Chry­stusa, na arku­szu kal­ku­la­cyj­nym nad­go­dziny wpra­wiały w osłu­pie­nie. No i jesz­cze prze­pisy, doty­czące płat­no­ści z tytułu docho­dze­nia pro­wa­dzo­nego poza gra­ni­cami kraju, które musiała uwzględ­nić.

Praca papier­kowa nie tylko zabija, pomy­ślała Eve, pijąc kawę, ale zabija wolno, spra­wia­jąc dotkliwy ból.

Raz pod­czas tego żmud­nego zaję­cia jej part­nerka, detek­tyw Peabody, prze­szła kory­ta­rzem, pro­wa­dzą­cym do gabi­netu Eve, gło­śno tupiąc różo­wymi kow­boj­kami. I poka­zała swoje rado­sne obli­cze.

Wystar­czyło jedno wark­nię­cie Eve, by się wyco­fała.

Osiem­dzie­siąt sie­dem minut po tym, jak Eve usia­dła za biur­kiem, robota była skoń­czona – każdy rachu­nek, każda nad­go­dzina, każdy wyda­tek zostały roz­li­czone.

Prze­słała zesta­wie­nie – i biada każ­demu pie­przo­nemu buchal­te­rowi z księ­go­wo­ści, który coś zakwe­stio­nuje. Poło­żyła głowę na biurku i na chwilę zamknęła zmę­czone oczy.

– Ani jed­nej cyferki wię­cej – mruk­nęła. – W imię ludz­ko­ści, ani jed­nej cyferki wię­cej.

Usia­dła pro­sto, prze­su­nęła dłońmi po kan­cia­stej twa­rzy i gęstych, wzbu­rzo­nych, brą­zo­wych wło­sach. Wstała i pode­szła do auto­ku­cha­rza, bo – psia­krew – zasłu­żyła sobie na jesz­cze jedną kawę.

Piła ją, sto­jąc przed wąskim oknem, za któ­rym roz­cią­gał się Nowy Jork. Wysoka, szczu­pła kobieta w mar­ko­wych bot­kach, popie­la­tych jak jej spodnie, w kami­zelce na bia­łej koszulce i szel­kach na broń.

Z biżu­te­rii widać było jedy­nie ślubną obrączkę na palcu, ale pod koszulką miała jesz­cze wielki bry­lant na łań­cuszku. Jedno i dru­gie dostała od Roarke’a, jedno i dru­gie darzyła takim samym sen­ty­men­tem.

Obser­wo­wała tram­waje powietrzne sunące na tle błę­kit­nego nieba. Bogo­wie od pogody obda­ro­wali mia­sto ide­al­nym, majo­wym dniem. Sło­necz­nym i cie­płym.

Nie­szczę­śnicy, zmie­rza­jący do swo­ich dziu­pli w któ­rymś z wie­żow­ców ze stali, być może nie­wiele z niego sko­rzy­stają. Lecz nie zmie­niało to postaci rze­czy. I skoro wywi­nęła się śmierci przy zesta­wia­niu ponie­sio­nych kosz­tów, mogła się nim cie­szyć.

Przy­jemny dzień, pomy­ślała, i nieco uchy­liła okno.

Do pokoju wpadł doda­jący ener­gii wie­trzyk. Eve wró­ciła do biurka, żeby zoba­czyć, co jesz­cze się na nim nagro­ma­dziło od ostat­niej zmiany.

Zabrzę­czał jej komu­ni­ka­tor.

Zoba­czyła na wyświe­tla­czu, że to dys­po­zy­tor.

– Dal­las.

Dys­po­zy­tor do porucz­nik Eve Dal­las. Poten­cjalne zabój­stwo. Sta­wić się…

Słu­cha­jąc szcze­gó­łów, zła­pała żakiet wiszący na opar­ciu fotela i skie­ro­wała się do sali wydziału po swoją part­nerkę.

Dla kogoś ten majowy dzień nie oka­zał się ide­alny.

– Potwier­dzam odbiór. Dal­las i detek­tyw Delia Peabody udają się na miej­sce prze­stęp­stwa. Peabody – rzu­ciła, nie zatrzy­mu­jąc się. – Mamy kolejną sprawę.

Jej mia­rowy krok uległ chwi­lo­wemu zabu­rze­niu, kiedy spoj­rzała na kra­wat Jen­kin­sona. Do tej pory powin­nam już przy­wyk­nąć do zwa­rio­wa­nych kra­watów detek­tywa Jen­kin­sona, pomy­ślała, ale czy można się przy­zwy­czaić do gru­bych, żół­tych trzmieli o wyłu­pia­stych oczach, krą­żą­cych nad neo­nowo poma­rań­czo­wym polem?

Nie. W żad­nym wypadku.

Peabody chwy­ciła płaszcz i pospie­szyła, żeby dogo­nić Eve. Dziś miała na gło­wie loki, ciemne włosy z czer­wo­nymi pasem­kami poru­szały się przy każ­dym kroku.

Jesz­cze jedna rzecz, do któ­rej Eve ni­gdy nie przy­wyk­nie.

– Co się nam tra­fiło?

– Trup na Zachod­niej Czwar­tej, dwoje mun­du­ro­wych na miej­scu prze­stęp­stwa. Co cie­kawe, zadzwo­niono pod dzie­więć­set jede­na­ście z Upper East Side. Wysłano tam dodat­kowo dwóch mun­du­ro­wych, by prze­pro­wa­dzili roz­mowę z kobietą, która doko­nała zgło­sze­nia.

– Skąd ktoś z Upper East Side wie o tru­pie w West Vil­lage? – zasta­na­wiała się Peabody, kiedy Eve odwró­ciła się na pię­cie na widok windy peł­nej gli­nia­rzy, tech­ni­ków i cywil­nych pra­cow­ni­ków jadą­cych na dół.

Sko­rzy­stały z rucho­mych scho­dów.

– Dys­po­zy­tor nie miał infor­ma­cji na ten temat.

– Wcze­śnie dzi­siaj przy­szłaś.

– Mia­łam robotę papier­kową. Upo­ra­łam się z nią. Nie chcę o tym mówić.

– Razem z McNa­bem wyszli­śmy na tyle wcze­śnie, by móc przyjść do pracy na pie­chotę. Trzeba korzy­stać z takiego dnia, jak dziś.

– Bo, jak prze­ko­nała się denatka przy Zachod­niej Czwar­tej, może to być twój ostatni dzień w życiu.

Pełna nadziei, Eve znów skie­ro­wała się do windy. Stwier­dziła, że jest tylko w poło­wie tak zatło­czona, jak ta, która zatrzy­mała się na kon­dy­gna­cji, gdzie się mie­ści wydział zabójstw, więc wci­snęła się do niej.

– Głów­nie myśle­li­śmy o tym, że to naprawdę przy­jemny ranek na spa­cer.

Wydo­stały się z windy na pozio­mie garażu. Ich kroki odbi­jały się echem, kiedy szły do samo­chodu Eve.

– Dużo cho­dzimy, kiedy pra­cu­jemy w tere­nie – cią­gnęła Peabody, gdy wsia­dały do wozu. – Ale to nie to samo, co, no wiesz, prze­chadzka. Nowy Jork wio­sną jest zwy­czaj­nie mega­fajny.

Eve włą­czyła się do ruchu, kosz­mar­nego o tej porze dnia, kako­fo­nii gniew­nych klak­so­nów, krzy­kli­wych balo­nów rekla­mo­wych i pier­dzą­cych mak­si­bu­sów. Dla niej to był Nowy Jork wio­sną.

Ale do dia­bła, według Eve był mega­fajny o każ­dej porze roku.

– Ach, razem z Mavis i Bellą spę­dzi­ły­śmy dwie cudowne godziny w miej­skim ogro­dzie. Mamy tam nie­złą grządkę.

Eve pomy­ślała o Mavis, swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce – arty­stce, matce, zwa­rio­wa­nej iko­nie stylu, znów cię­żar­nej Mavis. Potra­fiła sobie wyobra­zić Mavis wyko­nu­jącą wiele rze­czy, dziw­nych rze­czy, ale nie grze­biącą w ziemi.

– Naprawdę zaj­muje się czymś takim?

– Ow­szem, i jest w tym świetna – oświad­czyła Peabody. – Dobre ręce, dobre oko. Jako wyznaw­czyni Wol­nego Wieku dora­sta­łam na far­mie. Ona ma to we krwi. A Bella wygląda tak słodko w stroju małej ogrod­niczki. Och, i ma chło­paka.

– Mavis ma chło­paka? Prze­cież jest mężatką, do tego znów zacią­żyła.

– Nie, Bella ma chło­paka. Na imię mu Ned. Ma dwa­dzie­ścia dwa… mie­siące. Krę­cone, rude wło­ski, masę pie­gów. Mavis prze­zwała go Cudow­niutki, bar­dzo traf­nie. Razem wyglą­dają naprawdę słodko. Jego rodzice, Jem i Linc, dopiero się uczą ogrod­nic­twa. Jem jest blog­ge­rem, a Linc bio­che­mi­kiem.

– To kółko miło­śni­ków ogrod­nic­twa czy klub towa­rzy­ski?

– Jedno i dru­gie. I w tym tkwi jego urok. – Zwró­ciła twarz w stronę Eve i uśmiech­nęła się do niej. – Tobie by się to nie spodo­bało.

Z całą pew­no­ścią, pomy­ślała Eve, polu­jąc na miej­sce do zapar­ko­wa­nia. A prze­cież…

– Zasa­dzi­łam drzewo.

– Co takiego? – Ciemne oczy Peabody zro­biły się wiel­kie jak nadmu­chane balony. – Mów!

– Razem z Roar­kiem zasa­dzi­li­śmy drzewo. To był jego pomysł, ale wspól­nie go zre­ali­zo­wa­li­śmy. Pra­wie bez niczy­jej pomocy. Facet od archi­tek­tury kra­jo­brazu wyko­pał dół, ale my umie­ści­li­śmy w nim drzewo, zasy­pa­li­śmy go zie­mią i tak dalej.

– Co to za drzewo?

– Tam! – Eve dostrze­gła wolne miej­sce, włą­czyła świa­tła, naci­snęła dźwi­gnię pio­no­wego wzno­sze­nia i kiedy Peabody zamknęła wyba­łu­szone oczy, prze­mknęła na drugą stronę ulicy. Nie­malże na styk osa­dziła wóz mię­dzy odra­pa­nym mini i przy­sa­dzi­stą tere­nówką.

– Udało się.

– Zamie­rza­łam powie­dzieć, że powin­naś mnie ostrzec, ale wtedy chyba byłoby gorzej. – Szczę­śliwa, że wyszła bez szwanku, Peabody wysia­dła, zacze­kała, aż Eve wyj­mie z bagaż­nika ich zestawy pod­ręczne. – No więc, co to za drzewo?

Eve wska­zała na połu­dnie, gdzie było przej­ście dla pie­szych.

– Jakieś drzewo zawo­dzące, coś zawo­dzącego. Może brzo­skwi­nia.

– Brzo­skwi­nia pła­cząca?

– Pła­cząca, zawo­dząca, jeden czort. Cho­ciaż ani nie pła­cze, ani nie zawo­dzi. Teraz cała obsy­pana jest malut­kimi kwiat­kami, czyli nie zabi­li­śmy jej.

– Dobrze wie­dzieć, ale dla­czego zasa­dzi­li­ście drzewo? Dla­czego poli­cjantka i kre­zus zasa­dzili drzewo?

– Roarke cza­sami… – Bywa sen­ty­men­talny, pomy­ślała, kiedy dołą­czyły do potoku ludzi prze­cho­dzą­cych przez jezd­nię. – Ma różne pomy­sły. Zro­bi­li­śmy ten staw, więc…

– Zro­bi­li­ście to? Jest skoń­czony? Wspo­mnia­łaś, że przy­mie­rza się do stawu.

– Tak, staw już gotów. I nawet jest ładny. Pływa w nim takie coś.

– Lilie wodne? – Peabody wes­tchnęła.

– Tak, i ma kamienne obmu­ro­wa­nie, są jakieś rośliny i ławka. Roarke uznał, że sami powin­ni­śmy zasa­dzić drzewo.

– Łał!

– Zamy­kam klub towa­rzy­ski – oświad­czyła Eve i zatrzy­mała się przed czte­ro­kon­dy­gna­cyj­nym budyn­kiem, by mu się przyj­rzeć.

Na pozio­mie ulicy był jakiś lokal o nazwie Poeci i Mala­rze, i sklep Zie­larka. Oba miały sze­ro­kie okna od ulicy, podob­nie jak pomiesz­cze­nia na wyż­szych pię­trach.

Brak żalu­zji, brak krat, są tylko szyby, zauwa­żyła.

Pode­szła do drzwi koloru wina, znaj­du­ją­cych się mię­dzy skle­pem a kawiar­nią i gale­rią, przez które można się było dostać do lokali miesz­kal­nych.

Brak kamery moni­to­ru­ją­cej, stan­dar­dowe zamki.

– Można się wła­mać za pomocą wyka­łaczki – mruk­nęła, otwie­ra­jąc drzwi klu­czem uni­wer­sal­nym.

Meta­lowe schody pro­wa­dziły na pierw­sze pię­tro, gdzie drzwi po pra­wej stro­nie miały przy­zwo­ity sys­tem alar­mowy, a podwójne drzwi po lewej – solidne zamki.

– Zwłoki są pię­tro wyżej – powie­działa do Peabody.

Weszły na górę, gło­śno stu­ka­jąc butami.

Poli­cjantka cze­kała w otwar­tych drzwiach po pra­wej stro­nie. Podwójne drzwi po lewej stro­nie też były sze­roko otwarte. Eve rzu­ciła przez nie okiem i zoba­czyła szta­lugi, stołki, blaty robo­cze, narzę­dzia, więk­sze i mniej­sze bryły kamie­nia i kloce drewna.

Z pomiesz­cze­nia za ple­cami poli­cjantki dobie­gały dźwięki muzyki.

Eve poka­zała odznakę, włą­czyła nagry­warkę.

– Pani porucz­nik. – Poli­cjantka, koło pięć­dzie­siątki, z krót­kimi, krę­co­nymi wło­sami scho­wa­nymi pod czapką, zro­biła Eve przej­ście. – Mel­duje się funk­cjo­na­riuszka Mil­ler. Mój part­ner, funk­cjo­na­riusz Getz, jest na górze, pil­nuje zwłok.

– Mów, co wie­cie.

– Wła­śnie zakoń­czy­li­śmy inter­wen­cję w tym kwar­tale i szy­ko­wa­li­śmy się do domu, kiedy otrzy­ma­li­śmy infor­ma­cję od dys­po­zy­tora. O ósmej trzy­dzie­ści trzy. Ten sam kwar­tał, kazali nam się tu udać. Nie otwo­rzył nam żaden z loka­to­rów tego pię­tra, zza drzwi dobie­gała muzyka.

Ostra muzyka, pomy­ślała Eve. Sporo basów, sporo per­ku­sji.

– Lokal nie jest wytłu­miony – cią­gnęła funk­cjo­na­riuszka. – Obu­dzi­li­śmy loka­torkę miesz­ka­jącą pię­tro niżej, na wypa­dek gdyby miała dostęp do tego pomiesz­cze­nia. Oka­zało się, że ma. Nie­jaka Het­tie Brown­stone. Ona i denatka są jedy­nymi loka­tor­kami budynku, pomi­ja­jąc lokale usłu­gowe na pozio­mie ulicy, które były zamknięte, kiedy tu dotar­li­śmy. Pani Brown­stone dała nam karty magne­tyczne do obu lokali wynaj­mo­wa­nych i użyt­ko­wa­nych przez Ariel Byrd. Zgo­dziła się nie opusz­czać swo­jego miesz­ka­nia. Uprze­dzi­li­śmy, że wcho­dzimy do środka, weszli­śmy. Mój part­ner udał się na wyż­szy poziom, a ja spraw­dzi­łam ten. On zna­lazł zwłoki.

Mil­ler spoj­rzała w kie­runku scho­dów. Przez sze­roki otwór wej­ściowy Eve zoba­czyła dru­giego gli­nia­rza w posta­wie „spo­cznij” na tle sze­rokiego okna z pół­kami po obu stro­nach.

– To pra­cow­nia arty­styczna, pani porucz­nik. Rzeź­biar­ska. Denatka ma roz­trza­skaną poty­licę. Obok niej leży spory mło­tek, widać na nim krew i frag­menty mózgu. Na pod­ło­dze u szczytu scho­dów jest torba z Café Delish, kafejki jedną prze­cznicę na wschód stąd. Wygląda, jakby ktoś ją upu­ścił, roz­lała się wyszu­kana kawa. W tor­bie są dwie muf­finki.

– Zabez­pie­czy­li­śmy miej­sce, zamel­do­wa­li­śmy, co tu zasta­li­śmy – cią­gnęła poli­cjantka. – Zeszłam na dół, żeby poin­for­mo­wać panią Brown­stone i prze­pro­wa­dzić wstępne prze­słu­cha­nie.

Mil­ler spoj­rzała na notatki trzy­mane w dłoni.

– Zna ofiarę od trzech lat, czyli odkąd ta tutaj zamiesz­kała. Pro­wa­dzi stu­dio taneczne w lokalu naprze­ciwko swo­jego miesz­ka­nia. Zeznała, że ostat­nie zaję­cia skoń­czyła o dzie­wią­tej i udała się do sie­bie. Ma pię­cio­let­nią córkę. Nie opusz­czała miesz­ka­nia, nic nie sły­szała, nikogo nie widziała. Twier­dzi, że poło­żyła dziecko spać kwa­drans po dzie­wią­tej, wzięła prysz­nic, nalała sobie kie­li­szek wina i oglą­dała tele­wi­zję do około wpół do jede­na­stej.

Mil­ler unio­sła wzrok znad nota­tek.

– Była zde­ner­wo­wana, pani porucz­nik, ale chętna do pomocy poli­cji. Oświad­czyła, że poroz­ma­wia z funk­cjo­na­riu­szami pro­wa­dzą­cymi śledz­two, kiedy się tu poja­wią, ale naj­pierw musi odpro­wa­dzić córeczkę do szkoły. Wróci przed dzie­wiątą.

– Rozu­miem. Zba­damy miej­sce prze­stęp­stwa. Ode­ślę two­jego part­nera na dół. Chcę, żeby­ście spraw­dzili tę kawiar­nię i gale­rię Poeci. Lokal był czynny wczo­raj wie­czo­rem. Przed wej­ściem do kawiarni i sklepu zie­lar­skiego są kamery. Chcę mieć nagra­nia z ich obu.

– Tak jest, pani porucz­nik.

– Ustal­cie, co się da, w kawiarni, skon­tak­tuj­cie się z Brown­stone, kiedy wróci do domu. Poin­for­muj­cie ją, że poroz­ma­wiamy z nią naj­szyb­ciej, jak to tylko będzie moż­liwe.

– Tak jest, pani porucz­nik. Pani porucz­nik, chcia­łam dodać, że kiedy spraw­dza­łam pomiesz­cze­nia na tym pozio­mie, stwier­dzi­łam, że korzy­stano z łóżka, chyba że ofiara nie miała zwy­czaju go słać. Pomy­śla­łam tak, bo na obu szaf­kach noc­nych stoją kie­liszki do wina, a na bla­cie w kuchni pra­wie pusta butelka shi­raz.

– Dobrze wie­dzieć. Dzię­kuję, Mil­ler.

Eve pode­szła do scho­dów – nie były meta­lowe, tylko drew­niane. Stare, może ory­gi­nalne.

Gli­niarz, z pięt­na­ście lat młod­szy od swo­jej part­nerki, dyżu­ro­wał na górze.

Na pod­ło­dze na prawo od niego w kałuży kre­mowo-brą­zo­wego płynu leżała torba z jedze­niem na wynos.

– Pani porucz­nik, Mil­ler powie­działa, żeby nie wyłą­czać muzyki. Że będzie pani chciała, by wszystko, nawet to, zostało tak, jak w chwili, kiedy tu dotar­li­śmy.

– Zga­dza się.

– Nie usły­szał­bym, że przy­je­cha­li­ście. Wie­dzia­łem, że tu jeste­ście, tylko dla­tego, że spoj­rza­łem na dół i zoba­czy­łem was z Mil­ler.

Muzyka nie roz­dzie­rała uszu, pomy­ślała Eve, ale była wystar­cza­jąco gło­śna, by zagłu­szyć odgłosy kro­ków.

– Dzię­kuję, Getz. Teraz my zaj­miemy się miej­scem prze­stęp­stwa.

Eve rozej­rzała się wkoło, otwo­rzyła zestaw pod­ręczny. Obie z Peabody zabez­pie­czyły dło­nie i buty.

– Wyłą­czyć muzykę.

W ciszy, która nastała, spoj­rzała na ofiarę, niską kobietę w spodniach dre­so­wych, ucię­tych na wyso­ko­ści kolan, i blu­zie dre­so­wej z obcię­tymi ręka­wami.

Krew poskle­jała krót­kie, atra­men­to­wo­czarne włosy z jaskra­wo­nie­bie­skimi pasem­kami.

– Sądząc po ranie, ude­rzono ją nieco z pra­wej strony i upa­dła na lewo. Napast­nik zaszedł ją od tyłu, to nie ulega wąt­pli­wo­ści – stwier­dziła Eve. – Stała przy bla­cie robo­czym, przo­dem do okna i obra­biała tę bryłę kamie­nia.

– Zdaje mi się, że to mar­mur.

– Niech ci będzie. Miała obok sie­bie narzę­dzia. Dłuto, mło­tek, na stole i na pod­ło­dze widać okru­chy kamie­nia. Włą­czyła muzykę, zapa­liła świa­tło. Trudno byłoby ją dostrzec z ulicy, ponie­waż blat robo­czy jest zbyt odda­lony od okna. Ale sama mogła przez nie wyglą­dać, jeśli chciała.

– Brak śla­dów walki. Torba z kawą… – Peabody spoj­rzała na nią, zmarsz­czyw­szy czoło. – Ktoś zaczął wcho­dzić na górę, naj­praw­do­po­dob­niej osoba, która zadzwo­niła pod dzie­więć­set jede­na­ście, no nie? Widzi ciało, wypusz­cza torbę z ręki. Plask.

– Na to wygląda. Brak śla­dów wła­ma­nia na dole, nie widać, by cokol­wiek skra­dziono. Masa rzeźb – ukoń­czo­nych, nieukoń­czo­nych. Masa kamieni, drewna i narzę­dzi. Zabójca wcho­dzi do środka… Przyj­rzyjmy się dobrze drzwiom, czy nikt przy nich nie maj­stro­wał. Wspina się po scho­dach. Bie­rze mło­tek, dużo podob­nych znaj­duje się tuż obok, na dru­gim bla­cie robo­czym. Łup.

Pod­nio­sła palec w górę, okrą­żyła zwłoki.

– Nie można wyklu­czyć, że piła z kimś wino, upra­wiała seks. Wszedł z nią na górę. Pokłó­cili się… Może zaczęli się kłó­cić na dole. Ma tego dosyć, włą­cza muzykę, bie­rze narzę­dzia do ręki. I w takiej chwili, kiedy ludziom zwy­czaj­nie odbija, on chwyta mło­tek i roz­bija jej czaszkę. Praw­do­po­dob­nie ude­rzył ją parę razy. A potem mruk­nął: O, cho­lera. Albo: Zasłu­żyła sobie na to. I bie­rze nogi za pas.

– Jej sąsiadka może wie­dzieć, czy spo­ty­kała się z kimś.

– Tak, spraw­dzimy to. – Trzy­ma­jąc zestaw pod­ręczny, Eve ukuc­nęła, sta­ra­jąc się nie wdep­nąć w kałużę krwi. Korzy­sta­jąc z urzą­dze­nia iden­ty­fi­ku­ją­cego, potwier­dziła toż­sa­mość ofiary, wyre­cy­to­wała dane do mikro­fonu.

– Ofiarę ofi­cjal­nie ziden­ty­fi­ko­wano jako Ariel Byrd, zamiesz­kałą pod tym adre­sem, kobietę rasy mie­sza­nej, lat dwa­dzie­ścia sie­dem. Ja zajmę się zwło­kami, Peabody. Ty idź na dół, zacznij od sypialni. Zoba­czymy, czy uda nam się zdjąć z kie­lisz­ków odci­ski pal­ców lub uzy­skać próbki DNA.

Nie potrze­bo­wała mikro­go­gli, żeby zba­dać ranę.

– Przy­naj­mniej dwa ude­rze­nia, sądząc po kształ­cie i sze­ro­ko­ści rany. A ponie­waż zabójca zosta­wił narzę­dzie zbrodni, łatwo je ziden­ty­fi­ko­wać. Umiesz­czam je w tor­bie na dowody.

Wsa­dziła mło­tek do torby, zapie­czę­to­wała ją, opi­sała, odło­żyła na bok.

– Ofiara ma ręka­wice i buty robo­cze oraz oku­lary ochronne.

Eve nachy­liła się, prze­chy­liła głowę, by spoj­rzeć przez oku­lary w ciemne oczy ofiary – już zmęt­niałe. Potem wyjęła mier­nik, żeby usta­lić godzinę zgonu.

– Śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści osiem. Przy­czyna śmierci – roz­bi­cie czaszki tępym narzę­dziem. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Ofiara mie­rzyła metr sześć­dzie­siąt i ważyła może czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów, Eve bez pomocy Peabody prze­krę­ciła zwłoki na plecy.

– Tak, prze­chy­liła się w lewą stronę, ma uszko­dzoną prawą kość policz­kową, ude­rzyła twa­rzą w pod­łogę. Twarde lądo­wa­nie. – Zadarła jej bluzę. – Naj­pierw wal­nęła w stół, założę się, że ma zła­mane żebro. Parę moc­nych ude­rzeń zada­nych od tyłu. Ofiara upa­dła do przodu. Stół jest przy­mo­co­wany do pod­łogi, więc się nie prze­su­nął. Następ­nie osu­nęła się w lewo. Uwa­żam, że drugi cios, zadany przez zabójcę, spo­wo­do­wał obrót głowy, więc ude­rzyła w pod­łogę prawą stroną twa­rzy. Ale nie żyła już, zanim zna­la­zła się na pod­ło­dze.

Eve się cof­nęła, pamię­ta­jąc o kałuży krwi. Potem się wypro­sto­wała, wyjęła komórkę, by wezwać ambu­lans i tech­ni­ków.

Znów przy­kuc­nęła, przyj­rzała się papie­ro­wej tor­bie z kawiarni, uci­snęła pal­cem muf­finkę.

Wciąż świeża, stwier­dziła, czyli kupiona dziś rano.

Ozna­ko­wała torbę i jej zawar­tość do zba­da­nia przez tech­ni­ków.

Obe­szła całe pomiesz­cze­nie prze­zna­czone do pracy. Narzę­dzia, plan­deki, miniau­to­ku­charz i malutka lodówka, w któ­rej była woda i parę napo­jów ener­ge­tycz­nych. W kącie stały szta­lugi z serią szki­ców.

Natu­ral­nie drewno i kamień. Według Eve nie­które prace były ukoń­czone – część z nich fili­gra­nowa, część – masywna, chro­pawa. Twa­rze wykute w kamie­niu, naga kobieta, nagi męż­czy­zna, obej­mu­jąca się para nie­okre­ślo­nej płci.

A w drew­nie smok, zwi­nięty w kłę­bek, jakby pogrą­żony we śnie, kobieta sto­jąca na pal­cach, roz­ga­łę­zione drzewo z zary­sem twa­rzy na pniu.

Naj­praw­do­po­dob­niej, pomy­ślała Eve, odnio­sła pewien suk­ces. Eve nie znała się na sztuce, ale w tych rzeź­bach było coś, co do niej prze­ma­wiało.

Albo odnio­sła suk­ces, roz­wa­żała, scho­dząc po stop­niach, albo ktoś wspie­rał ją finan­sowo. Wyna­ję­cie takiej pra­cowni w West Vil­lage nie było tanie.

Rozej­rzała się po pokoju dzien­nym.

Żad­nego śladu jakie­goś gwał­tow­nego zaj­ścia.

Ekran ścienny, zapad­nięta kanapa, wyglą­da­jąca na wygodną, w ciem­no­ró­żowe, jaskra­wo­nie­bie­skie i zie­lone pasy. Duży, gruby dywan – przy­pusz­czal­nie przez wzgląd na sąsiadkę z dołu – pokry­wał pra­wie całą pod­łogę. Kącik jadalny z kwa­dra­to­wym, ciem­no­ró­żo­wym sto­li­kiem, cztery krze­sła – dwa nie­bie­skie i dwa zie­lone. Kwiaty w kamien­nym… Mar­mu­ro­wym? Wazo­nie.

Kwiaty wyglą­dały na bar­dzo świeże.

Pokój nie jest zagra­cony, pomy­ślała, chyba żeby uwzględ­nić dzieła sztuki gęsto pokry­wa­jące ściany. Prace wszel­kiego rodzaju, nie­które w ramach, inne – jedy­nie szkice, przy­mo­co­wane pine­skami.

Zaj­rzała do kuchni. Blat robo­czy, butelka czer­wo­nego wina, w któ­rej zostało może z pół kie­liszka. Ozna­ko­wała ją dla tech­ni­ków.

W lodówce, słu­żą­cej od paru dzie­się­cio­leci, wię­cej wina, tro­chę sera, jogurt, napoje ener­ge­tyczne. Stary auto­ku­charz – spraw­dziła ostat­nią zapro­gra­mo­waną potrawę.

Żad­nych brud­nych naczyń w zle­wie.

Wyszła z kuchni i zatrzy­mała się przed otwar­tymi drzwiami do gabi­netu, peł­nią­cego rów­nież funk­cję pokoju gościn­nego. Schludny, nie­za­gra­cony, kolo­rowy, stwier­dziła Eve, łóżko zasłane, poduszki strzep­nięte.

Ktoś – może ofiara – nama­lo­wał mural na jed­nej ścia­nie, uliczną scenę, przed­sta­wia­jącą arty­stów przy szta­lu­gach, z szybko prze­my­ka­ją­cymi samo­cho­dami w tle.

Ozna­ko­wała malut­kie cen­trum komu­ni­ka­cyjne na stole pod oknem do spraw­dze­nia przez wydział infor­ma­tyki śled­czej, nim prze­szła dalej.

Łazienka czy­sta, pro­sto urzą­dzona. Otwo­rzyła szafkę z lustrem nad umy­walką, zna­la­zła tam kilka leków dostęp­nych bez recepty, pogru­po­wa­nych według rodza­jów. Poświę­ciła chwilę na spraw­dze­nie szu­flad i szafki pod umy­walką, nim dołą­czyła do Peabody w głów­nej sypialni.

Peabody stała z rękami na bio­drach i ze zmarsz­czo­nym czo­łem roz­glą­dała się po pokoju.

Po obu stro­nach nie­za­sła­nego łóżka stały nocne szafki, na każ­dej z nich lampka i kie­li­szek do wina. Jedyne niskie i dłu­gie okno wypo­sa­żone było w żalu­zje – teraz pod­nie­sione.

Peabody odwró­ciła się do Eve.

– Chcia­łam, żebyś to zoba­czyła, nim umiesz­czę kie­liszki w tor­bach na dowody. Na obu są odci­ski. Ofiary na tym na prawo od łóżka. Tych na dru­gim nie ma w bazie. Labo­ra­to­rium znaj­dzie DNA na kie­lisz­kach i pościeli.

– Taak, łóżko nie jest zasłane do snu. Spraw­dzi­łaś szu­flady w szaf­kach noc­nych?

– W tej na prawo tablet, komórka ofiary, szki­cow­nik i ołówki w piór­niku. W tej na lewo nic. Na komórce od popo­łu­dnia żad­nych roz­mów, SMS-ów przy­cho­dzą­cych czy wycho­dzą­cych. A potem tylko wia­do­mo­ści tek­stowe. Zapi­sa­łam numer, zare­je­stro­wany na nie­jaką Gwen­do­lyn Huf­f­man.

– Jaka jest treść SMS-u?

– Tylko: „Już się nie mogę docze­kać sesji”. Ofiara odpo­wie­działa, że ona też nie, na co ta pierw­sza napi­sała, że już wkrótce się zoba­czą, i że nie przyj­dzie z pustymi rękami.

– Brak godziny. Niech zba­dają to w wydziale infor­ma­tyki śled­czej. Żad­nych pre­zer­wa­tyw, żad­nych gadże­tów ero­tycz­nych – dodała Eve. – Ani tutaj, ani w łazience. A w sza­fie?

– Tylko ubra­nia, buty, dwie torebki – jedna na co dzień, druga wie­czo­rowa. Dwie walizki na kół­kach, mniej­sza umiesz­czona w więk­szej. Ofiara nie była stroj­ni­sią – dodała Peabody, kiedy Eve pode­szła do szafy, żeby do niej zaj­rzeć.

– Ale widać, że to, co w niej prze­cho­wy­wała, jest pogru­po­wane. Ubra­nia do pracy, na co dzień, jedna czarna sukienka, dwie kre­acje na wie­czorne wyj­ścia. Podob­nie buty. W komo­dzie trzyma bie­li­znę dzienną i nocną, strój do ćwi­czeń i temu podobne – też wszystko pogru­po­wane. W jed­nej małej szu­fla­dzie biżu­te­ria – arty­styczna, zabawna. Wszystko w naj­więk­szym porządku, Dal­las, nic nie wska­zuje na to, by ktoś tu grze­bał, szu­ka­jąc cze­goś.

– Zga­dza się. Ani tu, ani w innych pomiesz­cze­niach.

– Jedno mi nie pasuje.

No wła­śnie, pomy­ślała Eve, ale odwró­ciła się do Peabody.

– Mów.

– No więc roz­glą­damy się po jej miesz­ka­niu – pra­cowni na górze, pomiesz­cze­niach miesz­kal­nych na dole, wszę­dzie jest czy­sto, naprawdę czy­sto i schlud­nie. Nie licząc dzieł sztuki na ścia­nach, ofiara była mini­ma­listką, naj­wy­raź­niej lubiła, jak wszystko było na swoim miej­scu.

– Zga­dza się.

– Żad­nej koszuli porzu­co­nej na krze­śle tu czy tam, żad­nych butów zosta­wio­nych w jakimś kącie, by je póź­niej wło­żyć na nogi czy scho­wać do szafy.

– Żad­nych brud­nych naczyń z wyjąt­kiem kie­lisz­ków – dodała Eve. – Narzuta, sta­ran­nie zło­żona, leży na ławie w nogach łóżka, ale pościel jest sko­tło­wana, sko­pana. Nie tak, jakby ktoś w niej spał, tylko jakby upra­wiał seks.

– Potra­fię sobie wyobra­zić, że zosta­wia łóżko w nie­ła­dzie – zaściele je, kiedy wróci, by poło­żyć się spać. Cho­ciaż to tro­chę nacią­gane, uwzględ­nia­jąc, jaka jest porząd­nicka. Ale zupeł­nie do niej nie pasuje pozo­sta­wie­nie w sypialni brud­nych kie­lisz­ków.

– Korzy­stała z auto­ku­cha­rza w kuchni wczo­raj o osiem­na­stej dzie­sięć, zamó­wiła jedną por­cję kur­czaka z ryżem, do tego bruk­selkę. Naczy­nia po kola­cji, podob­nie jak po wczo­rajszym śnia­da­niu, zamó­wio­nym o ósmej dwa­dzie­ścia, i obie­dzie o trzy­na­stej trzy­dzie­ści pięć, są w zmy­warce, czy­ste. Zapro­gra­mo­wała ją o osiem­na­stej dwa­dzie­ścia osiem.

– Może nie chciało jej się opróż­nić zmy­warki, by umie­ścić w niej kie­liszki do wina, ale nie pasuje mi, że je zosta­wiła tutaj.

– To sprzeczne z jej typo­wym zacho­wa­niem – zgo­dziła się z nią Eve.

– Piła z kimś wino, upra­wiała seks, wszystko wska­zuje na to, że za obo­pólną zgodą. Ale w pew­nej chwili doszło do kłótni. Na tyle poważ­nej, że ofiara wstała, narzu­ciła na sie­bie jakieś robo­cze ciu­chy, ale nie posprzą­tała, jak to miała w zwy­czaju. Jakby dawała do zro­zu­mie­nia: ni­gdy wię­cej tego z tobą nie zro­bię. Koniec z nami. Ubie­raj się i wynoś stąd. Ja idę popra­co­wać.

– Cią­gnąc dalej w tym duchu – powie­działa Eve – wzgar­dzony kocha­nek nie chciał, żeby to już był koniec, nie chciał się wynieść. I zakoń­czył awan­turę, waląc ofiarę młot­kiem.

– Zbrod­nia w afek­cie – wycią­gnęła wnio­sek Peabody. – „Pokażę ci, z kim będzie koniec, ty dziwko!”.

– Wszystko to jest dość praw­do­po­dobne. Ludzie z kost­nicy i tech­nicy już są w dro­dze. Rzućmy okiem na drzwi wej­ściowe. I ozna­kuj pościel do zba­da­nia. Tech­nicy mogą ją zabrać razem z kie­lisz­kami i całą resztą.

– Znajdą DNA – oświad­czyła Peabody. – Ale skoro w bazie brak odci­sków pal­ców…

– Jesz­cze mniej praw­do­po­dobne, że będzie DNA kochanka, któ­rego toż­sa­mo­ści jesz­cze nie udało się usta­lić – dokoń­czyła za nią Eve. Otwo­rzyła drzwi fron­towe, przy­kuc­nęła. Wło­żyła mikro­go­gle, by przyj­rzeć się zam­kowi, szpa­rze na kartę magne­tyczną.

– Tania tan­deta – mruk­nęła – ale nie widzę, by ktoś przy tym maj­stro­wał. Wezwijmy ludzi z wydziału infor­ma­tyki śled­czej, niech to spraw­dzą. Może uda im się usta­lić, ile razy wczo­raj odblo­ko­wy­wano drzwi. Mogą też spraw­dzić główne wej­ście na dole. Moż­liwy sce­na­riusz: pierw­szy kocha­nek wypada jak burza. „Pieprz się, Ariel”. Kobieta jest na górze, pra­cuje przy włą­czo­nej muzyce. Przy­cho­dzi drugi kocha­nek. Trudno sobie wyobra­zić kogoś bez żad­nych gadże­tów ero­tycz­nych czy pod­sta­wo­wych środ­ków zabez­pie­cza­ją­cych, zaba­wia­ją­cego się z dwoma part­ne­rami w łóżku, ale załóżmy, że tak mogło być. Drugi kocha­nek widzi roz­grze­bane łóżko, kie­liszki. A to dziwka! Wcho­dzi na górę, wali ją młot­kiem. „To cię oduczy sypia­nia z innymi”.

– To, że była schludna i zor­ga­ni­zo­wana, nie zna­czy, że nie mogła być pusz­czal­ska, nie tarzała się w pościeli z wie­loma kocha­siami. – Ale Peabody i tak wes­tchnęła. – Szkoda, gdyby się oka­zało, że krę­ciła z kil­koma face­tami, bo naprawdę podo­bają mi się jej prace.

Eve usły­szała tupot kro­ków, scho­wała gogle do zestawu pod­ręcz­nego.

– To z pew­no­ścią ludzie z kost­nicy albo tech­nicy. Tak czy owak, niech przy­stą­pią do pracy, a my zej­dziemy i poroz­ma­wiamy z sąsiadką. Może wie, z kim ofiara lubiła się tarzać w pościeli.

Rozdział 2

2

Wysoka, szczu­pła i wyraź­nie przy­gnę­biona Het­tie Brown­stone wpu­ściła je do miesz­ka­nia pach­ną­cego wani­lią z pło­ną­cej świecy, sto­ją­cej nad małym, elek­trycz­nym komin­kiem. W prze­ci­wień­stwie do miesz­ka­nia Byrd, temu było daleko do mini­ma­li­zmu.

Zabawki wysy­py­wały się z trzech okrą­głych pojem­ni­ków w kącie pokoju, na kana­pie pię­trzyły się poduszki. W schowku obok drzwi wej­ścio­wych widać było buty, botki, kurtki i czapki w roz­mia­rach dzie­cię­cych i dla doro­słych.

Pełno tu było dur­no­sto­jek.

– Czy to prawda? Nie doszło do jakiejś pomyłki?

– Nie­stety nie, pro­szę pani.

Do oczu napły­nęły jej łzy, ale potrzą­snęła głową, zapro­siła je do środka.

– Pro­szę usiąść. Nie wstą­pi­łam do sklepu… Mia­łam taki zamiar po odpro­wa­dze­niu córki do szkoły, ale… Mam her­batę i soki w pusz­kach.

– Dzię­ku­jemy, pro­szę nie robić sobie kło­potu – uspo­ko­iła ją Eve.

– Czy mogą mi panie powie­dzieć, co się stało? To okropne nie mieć poję­cia, co się wyda­rzyło pię­tro wyżej, nad sypial­nią mojej córeczki.

– Pro­wa­dzimy docho­dze­nie.

Brown­stone klap­nęła w fotelu, wzięła poduszkę, która na nim leżała, przy­ci­snęła ją do piersi.

– Poli­cjanci, z któ­rymi roz­ma­wia­łam, niczego mi nie powie­dzieli, ale odnio­słam wra­że­nie, że to nie był nie­szczę­śliwy wypa­dek.

– Nie, pro­szę pani, to nie był nie­szczę­śliwy wypa­dek.

Mocno zaci­snęła powieki.

– Zupeł­nie nie przy­wią­zy­wała wagi do kwe­stii bez­pie­czeń­stwa. Wła­ści­ciel kom­plet­nie nie przej­muje się zabez­pie­cze­niami, ulep­sze­niami. Nawet naprawy cią­gną się bez końca. Sama zain­sta­lo­wa­łam kamerę i porządne zamki w drzwiach do miesz­ka­nia, musia­łam się nauczyć pod­sta­wo­wych napraw hydrau­licz­nych. Prawdę mówiąc, Ariel mi poka­zała, jak zmie­nić uszczelkę i prze­pchać rury. Wła­śnie w taki spo­sób się pozna­ły­śmy.

– A jak dobrze się panie znały?

– Jeste­śmy jedy­nymi loka­tor­kami, obie jeste­śmy samot­nymi kobie­tami. Ale ona była bar­dzo skryta, a ja, będąc samotną matką, do tego pra­cu­jącą samotną matką, jestem na ogół strasz­li­wie zajęta. Znamy… Zna­ły­śmy się – popra­wiła się – ale wła­ści­wie nie utrzy­my­wa­ły­śmy kon­tak­tów towa­rzy­skich ani nie spę­dza­ły­śmy razem czasu. Uczę tańca przez sześć dni w tygo­dniu, no i wycho­wuję Tashę. Moje życie towa­rzy­skie ogra­ni­cza się do kin­der­bali, wypraw do parku, poran­ków fil­mo­wych. Ariel udziela lek­cji i ciężko pra­cuje jako rzeź­biarka.

– Miała pani dostęp do jej miesz­ka­nia.

– Tak. Ariel miała kota Rodina. Cza­sami wyjeż­dżała na festi­wale sztuki, kie­dyś spy­tała mnie, czy mogę zaopie­ko­wać się Rodi­nem, zaj­rzeć do jej miesz­ka­nia, upew­nić się, że Rodin ma co jeść i pić, tro­chę się z nim poba­wić pod jej nie­obec­ność. Zmarł zeszłej zimy. Kom­plet­nie zapo­mnia­łam zwró­cić jej kartę magne­tyczną. A ona o to nie popro­siła, więc wyle­ciało mi to z głowy. Dałam ją poli­cjan­tom.

– Tak, prze­ka­zali nam ją. Czy może nam pani powie­dzieć, co pani robiła wczo­raj wie­czo­rem?

– Natu­ral­nie. – Prze­su­nęła dłońmi po gęstych, zwi­chrzo­nych, czar­nych, krę­co­nych wło­sach. – Jak już powie­dzia­łam tam­tym poli­cjan­tom, ode­bra­łam Tashę ze szkoły i wró­ci­ły­śmy do domu. Przy­go­to­wa­łam jej coś do jedze­nia i Tasha usnęła, a ja mia­łam zaję­cia w swoim stu­diu po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Korzy­stam z niani elek­tro­nicz­nej, więc widzę i sły­szę, kiedy Tasha się obu­dzi. Zabez­pie­cze­nia w drzwiach fron­to­wych są moim zda­niem nic nie­warte, ale nie stać mnie na ich wymianę. Zamy­kam miesz­ka­nie na klucz, kiedy Tasha śpi, a ja udzie­lam lek­cji, no i mam nia­nię elek­tro­niczną.

– Wie pani, że córeczka jest bez­pieczna – wtrą­ciła Peabody.

– No wła­śnie. – Brown­stone unio­sła dłoń do gór­nego guzika koszuli, zaczęła nim krę­cić. – Nie chcę, żeby panie pomy­ślały, że ją zanie­dbuję. Ale jeste­śmy tylko we dwie. Jej ojciec się ulot­nił jesz­cze zanim Tasha przy­szła na świat. Jego wybór. Na pierw­sze sześć mie­sięcy posta­ra­łam się o sta­tus zawo­do­wej matki, ale…

– Musi pani pra­co­wać – dokoń­czyła za nią Eve.

– Tak. Chcę, żeby wie­działa, że nas utrzy­muję, ucząc tańca. Tak czy owak mamy usta­lony rytm dnia. Tasha na ogół śpi, gdy mam zaję­cia o trze­ciej, potem przy­no­simy do stu­dia tro­chę jej zaba­wek, żeby mogła się bawić pod­czas kolej­nych zajęć. Następ­nie zja­damy posi­łek, idziemy do parku, jeśli jest ładna pogoda, albo robimy to, na co mamy ochotę. Potem mam zaję­cia o ósmej z uczniami od trzy­na­stego do sie­dem­na­stego roku życia. Tasha lubi tań­czyć z nimi, a im to nie prze­szka­dza. Póź­niej zamy­kam miesz­ka­nie na klucz i kładę ją spać. Cza­sami zasy­pia od razu, cza­sami trwa tro­chę dłu­żej, nim uśnie.

Uśmiech­nęła się lekko.

– Wczo­raj poszło szybko i gładko, kwa­drans po dzie­wią­tej już spała, więc wzię­łam prysz­nic. Nala­łam sobie wina i oglą­da­łam tele­wi­zję, ale ponie­waż morzył mnie sen, poło­ży­łam się spać.

– Czy dobie­gały panią jakieś odgłosy z góry, sły­szała pani, by ktoś wcho­dził do budynku albo z niego wycho­dził? Schody są gło­śne – pod­kre­śliła Eve.

– Nie musi mi pani tego mówić. Wła­śnie dla­tego zain­we­sto­wa­łam w wytłu­mie­nie miesz­ka­nia. Czy któ­raś z pań ma dziecko?

– Nie.

– No cóż, mogę panie zapew­nić, że kiedy czło­wiek ner­wowo cho­dzi tam i z powro­tem z ząb­ku­ją­cym nie­mow­lę­ciem na rękach i w końcu uda mu się je uśpić, a po chwili ktoś je budzi, wcho­dząc po tych prze­klę­tych scho­dach i gło­śno tupie, czło­wiek ma ochotę go zamor­do­wać.

Gwał­tow­nie się cof­nęła.

– Nie mia­łam tego na myśli…

– Rozu­miemy – uspo­ko­iła ją Peabody.

– Wła­ści­ciel nie chciał zapła­cić za wyci­sze­nie, ale powie­dział, że jeśli chcę wydać na to pie­nią­dze, to on nie ma nic prze­ciwko temu. Prawdę mówiąc, sfi­nan­so­wali to moi rodzice. Miesz­kają na pół­nocy stanu.

– Co pani wie o zna­jo­mych pani Byrd, o jej związ­kach uczu­cio­wych?

– Och, nie­wiele, jeśli w ogóle cokol­wiek. Wiem, że we wtorki i środy wie­czo­rem i w co drugą sobotę po połu­dniu przy­cho­dzą do niej stu­denci. Jeśli mia­łam zaję­cia albo wcho­dzi­łam do budynku lub z niego wycho­dzi­łam, cza­sami mija­li­śmy się na klatce scho­do­wej. Ni­gdy nie mówiła mi o tym, czy się z kimś spo­tyka.

Znów pokrę­ciła głową.

– Zapa­li­łam tę świecę dla niej. Przy­pusz­czam, że to głu­pie, ale chcia­łam… Gdy­bym zna­la­zła wię­cej czasu, wło­żyła wię­cej wysiłku w to, żeby ją lepiej poznać, może mogła­bym teraz pomóc.

– Pomo­gła pani – zapew­niła ją Peabody.

– Z jed­nej strony mam ochotę zli­kwi­do­wać tu wszystko i wró­cić na pół­noc stanu. Miesz­kam tu od sie­dem­na­stego roku życia, mia­łam oka­zję uczyć się w zespole bale­to­wym. Marzy­łam o tym, żeby zostać pri­ma­ba­le­riną. Udało mi się awan­so­wać na pierw­szą solistkę – powie­działa z uśmie­chem. – A potem uro­dzi­łam Tashę. Ni­gdy nie żało­wa­łam, że wybra­łam ją zamiast mojego marze­nia. Ona jest moim marze­niem. I dziś po raz pierw­szy pomy­śla­łam o wyjeź­dzie. Ale nie mogę tego zro­bić.

Unio­sła ręce, a potem pozwo­liła im opaść.

– Tutaj zbu­do­wa­ły­śmy nasze życie, dobre życie. Lecz mam nadzieję, że znaj­dzie­cie tego, który to zro­bił Ariel, nie tylko dla­tego, żebym mogła spo­koj­nie spać w nocy, ale dla­tego, że nie zasłu­żyła sobie na coś takiego. Na tyle, na ile ją pozna­łam, mogę panie zapew­nić, że była dobrym czło­wie­kiem, uta­len­to­waną rzeź­biarką i uprzejmą sąsiadką.

Na ulicy, idąc do samo­chodu, Peabody wsu­nęła dło­nie do kie­szeni ład­nego, różo­wego płasz­cza, ponie­waż wtedy bar­dziej przy­po­mi­nało to spa­cer.

– Bycie rodzi­cem nie jest łatwe – stwier­dziła. – Bycie samot­nym rodzi­cem, kiedy drugi rodzic się nie anga­żuje, musi być bar­dzo trudne. Ale w tym miesz­ka­niu pano­wała atmos­fera szczę­ścia. Czuło się to.

– Zapa­nuje tam atmos­fera jesz­cze więk­szego szczę­ścia, kiedy znaj­dziemy tego, kto zabił jej sąsiadkę.

– Z całą pew­no­ścią.

– Co wiemy, Peabody?

– Mar­twa kobieta, zaata­ko­wana od tyłu, która wcze­śniej naj­praw­do­po­dob­niej piła wino i upra­wiała seks. Wydział infor­ma­tyki śled­czej potwier­dzi, czy ktoś maj­stro­wał przy zamku, bo oglę­dziny zdają się świad­czyć, że nie.

Scho­wały zestawy pod­ręczne, wsia­dły do samo­chodu.

– Znamy czas i przy­pusz­czalną przy­czynę śmierci. Brown­stone spra­wia wra­że­nie osoby uczci­wej i wia­ry­god­nej, stąd wiemy, że ofiara nie roz­ma­wiała o swoim życiu oso­bi­stym, poważ­nie trak­to­wała pracę. Dora­biała, ucząc dwa czy trzy razy w tygo­dniu i nie przy­wią­zy­wała wagi do środ­ków bez­pie­czeń­stwa.

– Wiemy – dodała Eve – że kocha­nek albo kochan­ko­wie ofiary zacho­wy­wali się na tyle dys­kret­nie, że Brown­stone nie potrafi potwier­dzić, czy ofiara w ogóle kogoś miała. Nie można wyklu­czyć, że był nim jeden, lub kilku, z jej uczniów. Zosta­wał po zaję­ciach, prze­le­ciał ją, a potem wycho­dził. W kom­pu­te­rze z pew­no­ścią znaj­dziemy plan zajęć i listę ich uczest­ni­ków. Zwróć się do infor­ma­ty­ków, żeby przy­słali nam ich kopię.

Jadąc, Eve zadzwo­niła, żeby uzy­skać dane osoby, która zawia­do­miła poli­cję, i popro­siła o nagra­nie zgło­sze­nia.

– Gwen­do­lyn Huf­f­man.

– Ta sama, która wczo­raj po połu­dniu wysłała jej SMS.

Eve postu­kała pal­cami w kie­row­nicę, roz­my­śla­jąc nad tym.

– No pro­szę, pro­szę. Odsłu­chajmy roz­mowę.

– Tu numer dzie­więć­set jede­na­ście. Czego doty­czy zgło­sze­nie?

– O Boże, o Boże, ona nie żyje! Nie żyje! Widzę krew. Ariel! To Ariel. Musi­cie pomóc, przy­słać pomoc.

Głos ope­ra­tora tele­fonu alar­mo­wego pozo­stał spo­kojny i wyraźny, ale dzwo­niąca kobieta wpa­dała w coraz więk­szą histe­rię, dyk­tu­jąc adres.

– Pospiesz­cie się, pospiesz­cie, pro­szę pospiesz­cie się. Boże, Boże, chyba zwy­mio­tuję.

Połą­cze­nie zostało prze­rwane.

– Nie podała swo­jego nazwi­ska – zauwa­żyła Eve. – Usta­lono je na pod­sta­wie numeru tele­fonu, z któ­rego zadzwo­niła.

– Od początku do końca była roz­hi­ste­ry­zo­wana.

– Jeśli rze­czy­wi­ście zoba­czyła zwłoki w West Vil­lage, upu­ściła torbę z tym, co kupiła rano na wynos, a potem wró­ciła do domu w Upper East Side, miała czas, żeby tro­chę ochło­nąć. A jeśli nie widziała zwłok, skąd, u dia­bła, o nich wie­działa? Prze­ko­najmy się, czy wyko­rzy­stała ten czas, by uło­żyć sobie odpo­wie­dzi.

Budy­nek ze stali i szkła w Upper East Side był wysoki i smu­kły, na gór­nych pię­trach umiesz­czono obszerne tarasy. Dwóch odźwier­nych w czar­nych libe­riach, sza­me­ro­wa­nych sre­brem, stało po obu stro­nach sze­ro­kich, szkla­nych drzwi.

Żaden z nich nie miał zado­wo­lo­nej miny na widok mało repre­zen­ta­cyj­nego wozu Eve, pod­jeż­dża­ją­cego do kra­węż­nika.

Ten sto­jący z lewej strony pod­szedł do Eve, która wysia­dła z samo­chodu i mignęła mu odznaką.

– Ma zostać tu, gdzie go zapar­ko­wa­łam.

– Ależ pro­szę pani…

Dźgnęła pal­cem odźwier­nego, a potem odznakę.

– Czy tu jest napi­sane PANI? Nie. Jest napi­sane PORUCZ­NIK. Porucz­nik poli­cji nowo­jor­skiej. Mój wóz ma zostać tam, gdzie go zapar­ko­wa­łam.

Minęła go, poko­nała sze­ro­kość chod­nika i prze­szła przez szklane drzwi, które roz­su­nęły się, gdy się do nich zbli­żyła. Pomy­ślała sobie: po kiego czorta zatrud­niają odźwier­nych?

Oto­czyła je ele­gan­cja, którą Eve uznała za obse­syjną. Domi­no­wały złoto i sre­bro, do któ­rych dorzu­cono nieco sza­fi­ro­wego w postaci kilku wygod­nych foteli klu­bo­wych. Świa­tło spły­wało ze zło­tych żyran­doli; w wąskich, srebr­nych pojem­ni­kach uło­żono arty­stycz­nie powy­gi­nane gałę­zie w złote ciapki.

W powie­trzu uno­sił się dys­kretny zapach per­fum, wszystko tutaj świad­czyło o bogac­twie i uprzy­wi­le­jo­wa­niu.

Dwoje recep­cjo­ni­stów w sza­fi­ro­wych uni­for­mach sie­działo za zaokrą­glo­nym, lustrza­nym kon­tu­arem. Kobieta nie prze­rwała pracy na kom­pu­te­rze. Męż­czy­zna rzu­cił Eve wyuczony uśmiech.

– Dzień dobry, witam w House Roy­ale. Co mogę dziś dla pań zro­bić?

Może było to małost­kowe, ale Eve poczuła drobną satys­fak­cję, kiedy poka­zała odznakę i obser­wo­wała, jak uśmiech znika z jego twa­rzy.

– Przy­szły­śmy, żeby poroz­ma­wiać z Gwen­do­lyn Huf­f­man.

– Feli­city? – Rzu­cił spoj­rze­nie swo­jej towa­rzyszce, która prze­rwała pracę i poło­żyła dło­nie na kon­tu­arze.

– Sprawdź ich toż­sa­mość, Jona­tha­nie.

– Och tak, natu­ral­nie. Czy mogę prze­ska­no­wać odznaki pań?

Uru­cho­mił ska­ner, spraw­dził odznaki. Feli­city ski­nęła głową.

– Pół godziny temu pozwo­li­li­śmy wejść na górę dwojgu funk­cjo­na­riu­szy poli­cji. Musieli tro­chę zacze­kać, ponie­waż pani Huf­f­man nie życzyła sobie nikogo widzieć. Narze­czony pani Huf­f­man poja­wił się jakiś kwa­drans przed tym, nim wyda­li­śmy zezwo­le­nie poli­cji. Ponie­waż dys­po­zy­cja pani Huf­f­man, doty­cząca odwie­dzin, go nie doty­czy, pan Caine udał się pro­sto na górę.

– Czyli kaza­li­ście gli­nia­rzom cze­kać, ale wpu­ści­li­ście na górę narze­czo­nego?

Feli­city pozo­stała nie­wzru­szona.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, pani porucz­nik. Jed­nak z wyjąt­kiem sytu­acji, kiedy został wydany nakaz poli­cji lub ist­nieje zagro­że­nie życia lub zdro­wia miesz­kań­ców budynku, jeste­śmy zobo­wią­zani do hono­ro­wa­nia zakazu wpusz­cza­nia kogo­kol­wiek, o ile takie jest życze­nie loka­tora.

– O któ­rej godzi­nie zaczęła pani dziś pracę? – spy­tała ją Eve.

– O ósmej trzy­dzie­ści. Jak już poin­for­mo­wa­łam poli­cjan­tów, dziś rano nie widzia­łam pani Huf­f­man.

– Potrzebne nam nagra­nie kamer moni­to­ru­ją­cych z ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin – Eva zro­biła zna­czącą prze­rwę. – Mogę uzy­skać nakaz.

– To nie będzie konieczne. Z naj­więk­szą chę­cią oka­żemy naj­da­lej idącą pomoc. Jona­tha­nie, idź do ochrony budynku i uzy­skaj nagra­nia, o które prosi pani porucz­nik.

– Z holu – powie­działa Eve. – Wind, kory­ta­rza na pię­trze Huf­f­man.

Nie­mal zerwał się do biegu.

– Zaraz je przy­niosę.

– Odbie­rzemy je przed opusz­cze­niem budynku – Eve zwró­ciła się do Feli­city. – Pro­szę nam pozwo­lić wejść.

– Już zała­twione. Pani Huf­f­man mieszka na czter­dzie­stej ósmej kon­dy­gna­cji, lokal numer 4800, wschod­nia część budynku.

– Dzię­kuję. – Eve razem z Peabody skie­ro­wały się do wind. Dwie złote obsłu­gi­wały zachod­nią część budynku, dwie srebrne – wschod­nią.

– Oto, co mi przy­szło do głowy. – Eve weszła do kabiny, która miała złoto żył­ko­wane ściany, wyło­żone sre­brzy­stymi lustrami. – Huf­f­man wró­ciła tutaj, by zadzwo­nić pod dzie­więć­set jede­na­ście. Zgło­sze­nie zare­je­stro­wano o tej samej godzi­nie, o któ­rej Feli­city roz­po­częła pracę w recep­cji. Czyli Huf­f­man była na górze. Pole­ciła, żeby jej nie prze­szka­dzać, by kupić sobie tro­chę czasu.

– Musiała wie­dzieć, że poja­wią się tu gli­nia­rze – zauwa­żyła Peabody.

– Tak, o ile nie jest idiotką. Wciąga w sprawę narze­czo­nego, by mieć pewne wspar­cie, może opo­wiada mu, co się jej przy­da­rzyło. Jak na razie nie tra­fiła na moją listę spry­cia­rza tygo­dnia.

– W recep­cji poin­for­mo­wano nas, że wpu­ścili narze­czo­nego na górę, czyli nie mieszka z nią.

– Udała się do odle­głej dziel­nicy, do tego wcze­snym ran­kiem, po dro­dze kupiła kawę i muf­finki dla dwóch osób. Dla­czego?

– W SMS-ie wspo­mniano o pozo­wa­niu.

– Tak… W wia­do­mo­ści nie ma żad­nych imion, brak jakich­kol­wiek szcze­gó­łów. Czyli z samego rana udaje się do Vil­lage. Albo drzwi do miesz­ka­nia ofiary nie były zamknięte, albo Huf­f­man ma do niego dostęp. Jeśli ma dostęp, dla­czego? Wcho­dzi do środka, idzie na górę, upusz­cza torbę z kawą i muf­fin­kami, a potem nie tylko wycho­dzi, ale wraca do sie­bie i dopiero wtedy dzwoni na poli­cję.

– Dla­czego?

Eve wysia­dła z windy i zna­la­zła się w sze­ro­kim kory­ta­rzu, wyło­żo­nym sre­brzy­stym dywa­nem.

– Prze­ko­najmy się, co nam odpo­wie.

Do apar­ta­mentu numer 4800 pro­wa­dziły podwójne drzwi wypo­sa­żone w czyt­nik dłoni, kamerę moni­to­ru­jącą i podwójne zamki z ate­stem. Eve naci­snęła guzik dzwonka.

Loka­tor nie przyj­muje obec­nie gości – roz­legł się kom­pu­te­rowo gene­ro­wany głos – pro­szę…

– Porucz­nik Dal­las, detek­tyw Peabody z nowo­jor­skiej poli­cji. – Pod­su­nęła odznakę do prze­ska­no­wa­nia.

Po lek­kim waha­niu i prze­ska­no­wa­niu odznaki kom­pu­ter poin­for­mo­wał:

Pro­szę zacze­kać.

Po chwili otwo­rzyło się prawe skrzy­dło drzwi. Oce­niła, że męż­czy­zna liczy sobie około trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Miał blond włosy z pasem­kami roz­ja­śnio­nymi słoń­cem, złotą opa­le­ni­znę i surową męską urodę, co świad­czyło, że lubi spę­dzać czas wolny na pie­szych wyciecz­kach, żeglu­jąc, gra­jąc w tenisa lub odda­jąc się innym zaję­ciom na świe­żym powie­trzu.

Teraz miał na sobie trzy­czę­ściowy, gra­na­towy gar­ni­tur w prążki i ide­al­nie zawią­zany szaro-gra­na­towy kra­wat.

– Pani porucz­nik, pani detek­tyw. – Ski­nął im krótko głową, jego oczy, pra­wie tego samego koloru co gar­ni­tur, pozo­stały poważne. – Pro­szę wejść. Merit Caine, narze­czony pani Huf­f­man.

Popro­wa­dził je przez mały hol ozdo­biony drzew­kami w doni­cach. Z gałęzi zwie­szały się minia­tu­rowe poma­rań­cze. Po chwili zna­leźli się w prze­stron­nym pokoju dzien­nym.

Hol wej­ściowy do budynku ude­rzył Eve swoją obse­syjną ele­gan­cją, tutaj ujrzała ele­gan­cję wystu­dio­waną.

Wszystko jest ele­ganc­kie i per­fek­cyj­nie dobrane, pomy­ślała. Sto­no­wane kolory i łagodne linie mebli, wielki, stary dywan – sto­sow­nie wypło­wiały – wywa­żone dzieła sztuki, same kra­jo­brazy lub mar­twe natury mię­dzy lustrami róż­nych kształ­tów, zapach róż i lilii umiesz­czo­nych w krysz­ta­ło­wych wazo­nach, i ide­alny widok rzeki za prze­szkloną ścianą. Obszerny taras umoż­li­wiał spę­dza­nie czasu na świe­żym powie­trzu – stały na nim szklany sto­lik, mięk­kie fotele, kwiaty w donicz­kach.

I wszystko to paso­wało do kobiety, zwi­nię­tej w kłę­bek w kącie jasno­nie­bie­skiej kanapy. Eve oce­niła, że jest dobre dzie­sięć lat młod­sza od swo­jego narze­czo­nego. Wystar­cza­jąco młoda, pomy­ślała, by obejść się bez zabie­gów upięk­sza­ją­cych na twarz – albo na tyle bie­gła w ich sto­so­wa­niu, by były nie­wi­doczne.

Ścią­gnęła blond włosy w ogon, więc nie oka­lały kla­sycz­nego owalu twa­rzy. Oczy – jasno­nie­bie­skie jak kanapa – nosiły ślady pła­czu. Dys­kretne.

Miała na sobie białe spodnie z leją­cej się tka­niny i luźną, białą koszulę. Wszystko świad­czyło o jej kru­cho­ści.

Dwóch mun­du­ro­wych wstało z foteli, odsta­wiw­szy fili­żanki z kawą.

– Pani detek­tyw, pro­szę przejść z funk­cjo­na­riu­szami do holu, wysłu­chać ich raportu. Od tej chwili my się zaj­miemy docho­dze­niem – wyja­śniła im. – Pani Huf­f­man, jestem porucz­nik Dal­las.

– Wiem – głos jej zadrżał. – Razem z Meri­tem widzie­li­śmy film. Sprawę Icove’ów. Nie mogę uwie­rzyć, że to się dzieje naprawdę. – Wycią­gnęła rękę, by ująć dłoń Merita. – Powie­dzia­łam… Powie­dzia­łam poli­cjan­tom, co się stało. Tylko że nie wiem, co się stało. Zwy­czaj­nie nie wiem.

– Uspo­kój się, Gwen. – Merit usiadł obok niej, nie wypusz­cza­jąc jej dłoni. Na palcu lewej błysz­czał masywny, kwa­dra­towy bry­lant. – Wszystko będzie dobrze.

Zabój­czy Przy­stoj­niak poznał Deli­katną Pięk­ność, pomy­ślała Eve. Ide­alna para.

Spoj­rzał na Eve.

– Pro­szę usiąść, pani porucz­nik. Czy życzy pani sobie cze­goś?

– Tylko odpo­wie­dzi – powie­działa i usia­dła.

– Zanim pani zacznie, chcia­łem poin­for­mo­wać, że jestem rów­nież peł­no­moc­ni­kiem praw­nym Gwen.

– Jest pan praw­ni­kiem, panie Caine?

– Tak, pra­cuję w kan­ce­la­rii Caine, Boswell i Caine. Cho­ciaż Gwen chce mak­sy­mal­nie pomóc w docho­dze­niu, rozu­mie pani, że doznała szoku.

– Jakiego szoku pani doznała, pani Huf­f­man?

– Ja… Cóż… Ja… Zna­la­złam Ariel. Była… – Gwen wtu­liła twarz w ramię Merita. – Tyle krwi.

– Była pani w jej miesz­ka­niu?

– Tak, dziś rano.

– O któ­rej godzi­nie?

– Wcze­śnie. Nie jestem pewna, ale musiało być koło wpół do ósmej. Może tro­chę wcze­śniej? Nie jestem pewna.

– Jak dostała się pani do miesz­ka­nia?

Gwen zwró­ciła twarz w stronę Eve, ale wciąż wspie­rała głowę na ramie­niu Merita.

– Drzwi były uchy­lone. Sły­sza­łam muzykę… Lubi słu­chać muzyki, kiedy pra­cuje… Więc weszłam do środka. Zawo­ła­łam, że już jestem, a potem zaczę­łam wcho­dzić do jej pra­cowni. Przy­nio­słam kawę i muf­finki z żura­winą. Chyba powie­dzia­łam, że jestem tro­chę wcze­śniej, może wspo­mnia­łam, że nie powinna zosta­wiać otwar­tych drzwi.

– Kiedy weszłam na górę – cią­gnęła – zoba­czy­łam ją. Na pod­ło­dze, i całą tę krew. Zoba­czy­łam jej twarz, jej oczy. Chyba krzyk­nę­łam. Nie wiem. Nie mogłam oddy­chać, zemdliło mnie, zakrę­ciło mi się w gło­wie, byłam prze­ra­żona. Wybie­głam. Och, Meri­cie, nie powin­nam była tak uciec.

– Byłaś w szoku.

– Czy doty­kała pani cze­goś?

– Nie wiem. Drzwi, porę­czy. Nie wiem.

– Jak pani tu wró­ciła?

– Zatrzy­ma­łam tak­sówkę. Nawet nie wiem, gdzie. Tro­chę bie­głam, tro­chę szłam. Nie czu­łam się sobą. – Przy­ci­snęła do serca dłoń z ośle­pia­ją­cym bry­lan­tem. – Wyda­wało mi się, że to się nie dzieje naprawdę. To się nie mogło dziać naprawdę.

Eve wska­zała fotel, kiedy wró­ciła Peabody.

– Jak długo zna pani panią Byrd?

– Pozna­ły­śmy się ostat­niej jesieni… Chyba we wrze­śniu. To musiał być wrze­sień, bo Merit wyje­chał w podróż służ­bową. Poszłam na otwar­cie wystawy sztuki. Poka­zy­wano mię­dzy innymi prace Ariel. Bar­dzo mi się spodo­bały.

Jedna łza poto­czyła się dość malow­ni­czo po policzku Gwen.

– Kupi­łam jedną z jej prac, roz­ma­wia­ły­śmy. Od razu się polu­bi­ły­śmy. Podzi­wia­łam jej ogromne odda­nie sztuce, ale była rów­nież rado­sna, jeśli rozu­mie pani, co mam na myśli. Zaprzy­jaź­ni­ły­śmy się.

– Na tyle się panie zaprzy­jaź­niły, żeby udała się pani do jej miesz­ka­nia o wpół do ósmej rano?

– Przy­szłam wcze­śniej, jak już wspo­mnia­łam. Mia­łam być o ósmej, ale byłam taka prze­jęta. Zle­ci­łam jej wyko­na­nie rzeźby w mar­mu­rze w pre­zen­cie ślub­nym dla Merita. Mia­łam jej pozo­wać.

– Czę­sto zosta­wiała otwarte drzwi?

– Nie… Nie wiem. Nie­zbyt czę­sto ją odwie­dza­łam w domu. Zwy­kle uma­wia­ły­śmy się na mie­ście, żeby się cze­goś napić, albo pójść do gale­rii, zjeść obiad. Natu­ral­nie byłam w jej miesz­ka­niu, widzia­łam jej pra­cow­nię, ale nie przy­po­mi­nam sobie, by wcze­śniej drzwi do niej były otwarte.

– Bywała nie­fra­so­bliwa – dodała Gwen. – Kiedy myślała o swo­jej pracy, bywała nie­fra­so­bliwa.

– No dobrze. Przy­jaź­ni­ły­ście się. Poznała pani jej zna­jo­mych?

– Wła­ści­wie nie. Nie, żeby była osobą nie­sym­pa­tyczną, ale nie pro­wa­dziła buj­nego życia towa­rzy­skiego.

– A jeśli cho­dzi o kochan­ków?

– Ni­gdy nie wspo­mniała nikogo szcze­gól­nego. Mówi­łam jej, że Merit ma cza­ru­ją­cego kuzyna, że mogę ich umó­wić. – Uśmiech­nęła się lekko i spoj­rzała na swo­jego narze­czo­nego. – Henry’ego. Ale dwa lata temu doświad­czyła trud­nego roz­sta­nia, powie­działa, że chce się sku­pić na pracy. Że miłość może zacze­kać.

– Czy wspo­mniała, jak się nazy­wał jej były?

– Nie.

– No dobrze, pro­szę nam opo­wie­dzieć, jak spę­dziła pani wie­czór.

Te łagodne i załza­wione oczy zro­biły się okrą­głe.

– Jak spę­dzi­łam wie­czór?

– Gdzie jadła pani kola­cję, o któ­rej godzi­nie, z kim.

– Nie rozu­miem. – Znów spoj­rzała na Merita.

– Poli­cja usta­liła czas zgonu – powie­dział.

– Ow­szem. Chcę mieć to z głowy, by wię­cej nie zakłó­cać spo­koju pani Huf­f­man.

– Myślą, że ja mogłam jej to zro­bić? – Oczy miała wiel­kie, usta jej drżały. Chwy­ciła się Merita. – Komu­kol­wiek?

Eve rzu­ciła spoj­rze­nie Peabody, jej part­nerka nachy­liła się, pełna zro­zu­mie­nia.

– Pani Huf­f­man, to dla pani bar­dzo trudne chwile. Doznała pani szoku, stra­ciła pani przy­ja­ciółkę. Wszystko, co nam pani powie, pomoże nam usta­lić, co ją spo­tkało, kto ją skrzyw­dził. Roz­ma­wiała pani z nią wczo­raj wie­czo­rem?

– Nie… A może tak? Nie. Pisa­ły­śmy SMS -y! Tak jest, po połu­dniu. Wysła­łam do niej SMS, żeby potwier­dzić, że będę jej pozo­wać, ona mi odpi­sała, że już nie może się docze­kać. Spo­tka­łam się z Mar­jo­rie, kon­sul­tantką ślubną. W lipcu pobie­ramy się z Meri­tem.

– Moje gra­tu­la­cje. – Peabody się uśmiech­nęła.

– Potem wró­ci­łam do domu. Merit przy­go­to­wuje się do roz­prawy w sądzie, więc miał pra­co­wać do późna. A mnie coś nosiło. Był taki śliczny dzień. Więc wyszłam z domu, oglą­da­łam wystawy skle­powe. Chyba koło szó­stej? Wpół do siód­mej? Nie jestem pewna. Na koniec prze­spa­ce­ro­wa­łam się po parku. Nie pamię­tam, o któ­rej godzi­nie wró­ci­łam. O ósmej? Dzie­wią­tej? Zja­dłam sałatkę, wypi­łam kie­li­szek wina. Dwa kie­liszki – popra­wiła się. – I popra­co­wa­łam nad tym, o czym roz­ma­wia­ły­śmy z Mar­jo­rie. Po winie i dłu­gim spa­ce­rze o jede­na­stej już spa­łam.

– Czy spo­tkała pani kogoś pod­czas spa­ceru? Kupiła pani coś, oglą­da­jąc wystawy skle­powe? – spy­tała Eve.

– Nie. Och, Merit i ja wymie­ni­li­śmy się SMS-ami. Koło wpół do dzie­sią­tej?

– Mniej wię­cej. Wysła­łem Gwen wia­do­mość, że zamó­wi­li­śmy wię­cej jedze­nia i że praw­do­po­dob­nie posie­dzimy jesz­cze ze dwie, trzy godziny. Ponie­waż zro­bi­li­śmy sobie prze­rwę w pracy, przez kilka minut wymie­nia­łem się z Gwen SMS-ami.

– Pani Huf­f­man, z tego, co nam pani powie­działa, wynika, że zadzwo­niła pani pod dzie­więć­set jede­na­ście mniej wię­cej sześć­dzie­siąt minut po tym, jak zna­la­zła pani zwłoki pani Byrd.

– Wiem. Prze­pra­szam. Bar­dzo prze­pra­szam. Ni­gdy w swoim życiu nie widzia­łam… Zaczę­łam jasno myśleć dopiero po powro­cie do domu, cho­ciaż nie do końca. Wtedy to do mnie dotarło. Zosta­wi­łam ją tam. Po pro­stu zosta­wi­łam. Zamie­rza­łam połknąć tabletkę na sen. Wprost nie mogę uwie­rzyć, że pra­wie połknę­łam śro­dek nasenny, żeby to wszystko znik­nęło. Znów zaczę­łam się cała trząść, zadzwo­ni­łam na poli­cję. Ale nie mogłam prze­stać dygo­tać.

– Pole­ciła pani, żeby nikogo nie wpusz­czać, nie łączyć żad­nych roz­mów.

– Tak, kiedy posta­no­wi­łam zażyć tabletkę. Nie­mal ją połknę­łam po tele­fo­nie na poli­cję, ale osta­tecz­nie wypi­łam tylko śro­dek uspo­ka­ja­jący, bo dotarło do mnie, że poli­cja zechce ze mną poroz­ma­wiać. I chcia­łam mieć przy sobie Merita. Chcia­łam mieć przy sobie Merita.

Roz­pła­kała się, łzy wolno spły­wały po jej policz­kach, kiedy wtu­liła się w narze­czo­nego.

– Powin­nam zostać z nią. – Unio­sła ku niemu swoją śliczną, zapła­kaną twarz. – Powin­nam zostać z Ariel i od niej zadzwo­nić na poli­cję. Do końca życia będę sobie wyrzu­cała, że tego nie zro­bi­łam.

– Nie obwi­niaj się. – Musnął ustami jej czoło. – Był­bym wdzięczny, gdy­by­śmy mogli teraz to zakoń­czyć, pani porucz­nik, pani detek­tyw. To ponad jej siły.

– Dzię­ku­jemy za pomoc – powie­działa Eve, wsta­jąc. – I przy­kro nam, że stra­ciła pani przy­ja­ciółkę. Same tra­fimy do wyj­ścia.

W dro­dze do windy Eve spy­tała:

– Czy mun­du­rowi usta­lili coś wię­cej?

– Wła­ści­wie nie. Dopiero co zaczęli. Powie­dzieli, że natra­fili na mur – nie wpusz­czano ich na górę, ponie­waż Huf­f­man poin­for­mo­wała, że nikogo nie przyj­muje do czasu poja­wie­nia się jej adwo­kata. Potem był płacz i uspo­ka­ja­nie.

Wsia­dły do windy, zaczęły zjeż­dżać.

– Udało im się usta­lić, co je łączyło, kolej­ność wyda­rzeń, a potem my się poja­wi­ły­śmy.

– No tak, ich wstępne prze­słu­cha­nie nie trwało na tyle długo, żeby dostrze­gli wiel­kie luki w jej opo­wie­ści.

– Nie wspo­mnieli o tym – odparła Peabody. – Chyba zary­zy­kuję twoje nie­za­do­wo­le­nie i powiem, że jej opo­wieść wydała mi się tro­chę nie­spójna. Poza tym zawsze odno­szę się podejrz­li­wie do osób, które potra­fią pła­kać i wyglą­dać przy tym olśnie­wa­jąco. Ale może to zwy­kła zazdrość. Lecz nie dostrze­głam wiel­kich luk.

– Zacze­kaj na nie. – Eve skie­ro­wała się pro­sto do recep­cji. Nie musiała nic mówić, bo Feli­city wrę­czyła jej paku­nek, zapie­czę­to­wany i opi­sany.

– Kopia, o którą pani pro­siła, pani porucz­nik. Jeśli będziemy mogli jesz­cze jakoś pomóc…

– Ow­szem. Od kiedy pani Huf­f­man tu mieszka?

– Od pra­wie czte­rech lat, o ile mnie pamięć nie myli.

– A czy może pamięta pani, od jak dawna spo­tyka się z panem Caine’em?

– Mogę powie­dzieć tylko w przy­bli­że­niu. Od około roku, tro­chę póź­niej pole­ciła, by wpusz­czać go bez ogra­ni­czeń.

– Dzię­kuję. Jesz­cze jedno. – Wyjęła swój palm­top, wyświe­tliła zdję­cie Ariel Byrd. – Czy zna pani tę kobietę?

– Nie, przy­kro mi.

– No dobrze, jesz­cze jedna rzecz. Potrzebne mi są nazwi­ska i namiary osób pra­cu­ją­cych na innych zmia­nach w recep­cji.

– Natu­ral­nie. Jona­tha­nie, pro­szę wydru­kuj te dane.

Kiedy Eve je otrzy­mała, jesz­cze raz podzię­ko­wała Feli­city i wyszła razem z Peabody na ulicę.

Peabody zacze­kała, aż zna­la­zły się w samo­cho­dzie.

– Czyli nasza świad­czyni jest podej­rzaną. Rozu­miem, to ruty­nowe postę­po­wa­nie. Ale nie rozu­miem, dla­czego od samego początku sku­pi­łaś się na niej.

– Po pierw­sze, wku­rza mnie, kiedy ktoś mnie okła­muje. – Eve oce­niła sytu­ację na jezdni, po czym bły­ska­wicz­nie włą­czyła się do ruchu.

– Jeśli cho­dzi o zakupy na wynos, wszystko się zga­dza. Mun­du­rowi potwier­dzili, oglą­da­jąc nagra­nia kamery moni­to­ru­ją­cej, że Huf­f­man przy­nio­sła kawę i muf­finki o siód­mej dwa­dzie­ścia. Nie musimy już korzy­stać z pro­gramu roz­po­zna­wa­nia twa­rzy.

– Tak, to się zga­dza. I to spo­tka­nie z kon­sul­tantką ślubną też okaże się prawdą. Spraw­dzimy to, ale z pew­no­ścią się potwier­dzi. Może będą pewne roz­bież­no­ści, doty­czące godziny, ale zasad­ni­czo wszystko będzie się zga­dzało. Podob­nie jak to, że narze­czony praw­nik pra­co­wał do późna. Cała reszta to stek bzdur.

Skrę­ciła na zachód, a potem poje­chała Lexing­ton na połu­dnie.

Peabody się zasta­no­wiła.

– Mój detek­tor bzdur jest dość dobry, ale przy­pusz­czam, że twój jest lep­szy.

– Roz­ma­wia o przy­go­to­wa­niach do ślubu, potem wraca do sie­bie. Godzinę póź­niej docho­dzi do wnio­sku: nudzi mi się. Wybiera się na dwu- czy trzy­go­dzinną prze­chadzkę do parku, ogląda wystawy skle­powe. Czy według cie­bie wygląda na kobietę, która lubi spa­ce­ro­wać po mie­ście, Peabody? Albo na taką, która ogląda wystawy i niczego nie kupuje?

– Teraz, kiedy o tym wspo­mnia­łaś, rze­czy­wi­ście nie. Zna­czy się, to praw­do­po­dobne. Spa­cer po mie­ście, w jej przy­padku z głową pełną pla­nów doty­czą­cych ślubu. Chciała się prze­wie­trzyć. No i tak, przez długi czas była sama. Lecz powie­działa, że była w domu, kiedy popeł­niono mor­der­stwo.

– Spraw­dzimy to, ale praw­do­po­dob­nie nagra­nie to potwier­dzi. Albo weszła głów­nym wej­ściem, a wyszła inną drogą. Jed­nak i tak kła­mie. Gdzie­kol­wiek była w ciągu tych trzech godzin, nie była to prze­chadzka po mie­ście. Do tego samotna.

– Zdra­dza narze­czo­nego.

– Tak, też mi to przy­szło do głowy. Uwzględ­nij jesz­cze jedno. – Rzu­ciła spoj­rze­nie Peabody. – Taka kobieta nie uma­wia się, żeby pozo­wać, na ósmą rano. Nie poja­wia się trzy­dzie­ści minut wcze­śniej. To inni cze­kają na nią.

– Nic a nic jej nie lubisz.

– Kła­mie, moż­liwe, że zdra­dza narze­czo­nego. Jesz­cze za wcze­śnie roz­strzy­gać, czy mamy do czy­nie­nia z zabój­czy­nią, ale dokład­nie ją spraw­dzimy.

Znów skrę­ciła na zachód, pogrą­żona w myślach, prze­dzie­ra­jąc się przez ruch uliczny.

– Jak gdyby ni­gdy nic wcho­dzi do miesz­ka­nia ofiary – a kiedy wypy­tamy pozo­sta­łych pra­cow­ni­ków recep­cji, usta­limy czy ofiara, jej dobra przy­ja­ciółka, kie­dy­kol­wiek weszła jak gdyby ni­gdy nic do jej miesz­ka­nia – i udaje się na górę do pra­cowni.

– A wcze­śniej już zdą­żyła kupić kawę i muf­finki na wynos. Tak, teraz, kiedy to przed­sta­wi­łaś w takim świe­tle, też dziw­nie to wygląda. To naprawdę wcze­sna pora.

– Widzi zwłoki, upusz­cza torbę. Plask. Być może naprawdę jest zasko­czona, a rów­nie dobrze chciała spra­wić takie wra­że­nie. Potem wycho­dzi. Kobieta, którą stać na taki apar­ta­ment, korzy­sta zazwy­czaj z auta z kie­rowcą. Ale ona tak nie zro­biła. Twier­dzi, że szła w sta­nie bli­skim amne­zji, a potem zatrzy­mała tak­sówkę.

– Musimy odszu­kać tę tak­sówkę – dodała Eve. – Wraca do sie­bie, idzie na górę. Roz­waża połknię­cie tabletki nasen­nej. Bie­daczka! W końcu, ponad godzinę po tym, jak zoba­czyła swoją przy­ja­ciółkę w kałuży krwi, wykręca dzie­więć­set jede­na­ście.

– Przy­znaję, że to dużo czasu – powie­działa Peabody. Eve prze­je­chała na żół­tym świe­tle i znów skie­ro­wała się na połu­dnie. – Ale doznała szoku, ludzie róż­nie w takich sytu­acjach reagują. Nie ma w tym nic dziw­nego.

– Wzięła prysz­nic, prze­brała się, wysu­szyła włosy, bar­dzo sta­ran­nie się uma­lo­wała. Uwzględ­nia­jąc, ile czasu zajął jej powrót do domu, przy­naj­mniej część z tego zro­biła po tele­fo­nie na poli­cję. Przy­go­to­wała się. Wyklu­czone, by wyszła dziś rano bez moc­niej­szego maki­jażu i wło­sów uło­żo­nych bar­dziej fan­ta­zyj­nie. I ubrała się na biało – to sym­bol nie­win­no­ści. Ani kro­pli kawy na ubra­niu. Na doda­tek skon­tak­to­wała się ze swoim narze­czo­nym praw­ni­kiem. Zabro­niła kogo­kol­wiek wpusz­czać do sie­bie, żeby mieć wię­cej czasu na przy­go­to­wa­nie się, na roz­mowę z nim, na zadba­nie o to, żeby mieć go przy sobie, kiedy będziemy ją prze­słu­chi­wać.

– Wszystko sobie wykal­ku­lo­wała – zgo­dziła się Peabody. – Było to aż nadto oczy­wi­ste, szcze­gól­nie kiedy roniła łzy. Ale czemu wró­ciła tam dziś rano? Czemu wró­ciła, wcze­śniej kupu­jąc kawę i muf­finki, czemu poja­wiła się na miej­scu zabój­stwa?

– Nie­któ­rzy lubią sku­piać na sobie uwagę. Założę się, że ona do nich należy. Co wię­cej, na miej­scu zabój­stwa znaj­dziemy jej odci­ski pal­ców. Tak czy owak, baju, baju, będziesz w pięk­nym raju.

Rozdział 3

3

Eve naj­pierw poje­chała do kost­nicy. Ruszyła dłu­gim, bia­łym tune­lem. Dwóch tech­ni­ków stało koło auto­matu, sior­biąc luro­watą kawę i prze­ży­wa­jąc na nowo wczo­raj­szy mecz base­bal­lowy.

Zmie­rzała pro­sto do kró­le­stwa głów­nego leka­rza sądo­wego.

Mor­ris, z zabez­pie­czo­nymi dłońmi wyma­za­nymi krwią, stał nad zwło­kami Ariel Byrd. Miał na sobie prze­zro­czy­sty far­tuch ochronny, a pod nim gar­ni­tur, który przy­wiódł jej na myśl doj­rzałe brzo­skwi­nie. Naj­wy­raź­niej będąc w wio­sen­nym nastroju, dobrał do niego koszulę w naj­ja­śniej­szym odcie­niu zie­leni i kra­wat ide­al­nie dopa­so­wany do gar­ni­turu. Dłu­gie, ciemne włosy zaplótł w war­ko­czyki, które zwią­zał jasno­zie­lo­nym rze­my­kiem.

Zawsze ją zdu­mie­wało i ni­gdy nie prze­sta­nie zdu­mie­wać, jak komuś udaje się tak ide­al­nie zesta­wić poszcze­gólne czę­ści gar­de­roby.

Zdjął mikro­go­gle.

– Młoda, zdrowa, ponio­sła śmierć w śliczny, majowy dzień.

– Nie byłam pewna, jak dużo będziesz już o niej wie­dział.

– Zoba­czy­łem nie tylko twoje nazwi­sko na przy­wieszce, ale rów­nież roz­po­zna­łem kim ona jest.

Natych­miast stała się czujna, spoj­rzała w ciemne oczy Mor­risa.

– Zna­łeś ją.

– Nie oso­bi­ście, co to to nie. Podzi­wia­łem jej prace, w zeszłym mie­siącu roz­ma­wia­łem z nią na festi­walu Sztuka w Parku. Wybra­łem się tam na parę godzin z Gar­net i jej córką.

Gar­net DeWin­ter, pomy­ślała Eve, spe­cja­listka od kości, ikona mody i przy­ja­ciółka Mor­risa – pla­to­niczna.

– Gar­net wzięła jej wizy­tówkę i odwie­dziła jej pra­cow­nię.

– Naprawdę?

– Kupiła gar­gulca na ścianę w ogro­dzie. Jest uro­czy.

– Czy posze­dłeś z nią do pra­cowni?

– Nie. – Mor­ris prze­niósł wzrok z powro­tem na zwłoki. – To moje dru­gie spo­tka­nie z artystką. Kobietą uta­len­to­waną.

Eve pode­szła bli­żej, żeby przyj­rzeć się uważ­nie uta­len­to­wa­nej kobie­cie leżą­cej z otwartą klatką pier­siową na stole sek­cyj­nym.

– Co jesz­cze możesz mi o niej powie­dzieć?

– Zdrowa, jak już wspo­mnia­łem. Odpo­wied­nia waga do wzro­stu i budowy ciała, mię­śnie wła­ści­wie napięte. W dzie­ciń­stwie zła­ma­nie podo­kost­nowe lewego nad­garstka. Dość czę­sto spo­ty­kane, dobrze zago­jone. Brak śla­dów nad­uży­wa­nia alko­holu czy sub­stan­cji zaka­za­nych. Peabody. – Uśmiech­nął się do niej. – Może weź­miesz z lodówki coś zim­nego dla sie­bie i Dal­las?

– Chęt­nie. Pepsi? – spy­tała Peabody swoją part­nerkę.

– Może być. – A Peabody zaj­mie się czymś, bo nie lubiła asy­sto­wać przy sek­cji zwłok.

– Brak ran obron­nych, brak innych obra­żeń poza raną szar­paną i stłu­cze­niem twa­rzy, wywo­ła­nym upad­kiem, oraz żebrem pęk­nię­tym od ude­rze­nia.

– O blat stołu.

– Tak, po zapo­zna­niu się z twoim nagra­niem z miej­sca prze­stęp­stwa zga­dzam się. No i natu­ral­nie ude­rze­nia, które spo­wo­do­wały śmierć.

– Wię­cej niż jedno.

– Trzy, cho­ciaż zabi­łoby ją już pierw­sze bez szyb­kiej pomocy lekar­skiej, dru­gie przy­pie­czę­to­wa­łoby jej zgon. Mocne ude­rze­nia, nieco z góry i z pra­wej, więc pole­ciała przed sie­bie i tro­chę na lewo, pro­sto na stół. Ma tylko metr sześć­dzie­siąt wzro­stu, czyli jest niska, drob­nej budowy ciała. Zde­rze­nie ze sto­łem – solid­nym, przy­krę­co­nym do pod­łogi – spo­wo­do­wało pęk­nię­cie dol­nego pra­wego żebra. Stra­ciła przy­tom­ność jesz­cze przed dru­gim ude­rze­niem, wymie­rzo­nym, kiedy odbiła się od stołu, prze­chy­liła się w lewo. Trze­cie dosię­gnęło ją, gdy upa­dła.

– Miała sporo sta­ran­nie uło­żo­nych narzę­dzi. Młotki, dłuta, pil­niki. Wygląda mi na to, że zabójca wziął narzę­dzie zbrodni z dru­giego stołu, za ofiarą, na prawo od scho­dów pro­wa­dzą­cych na górę. Leży na nim duży blok kamie­nia i dłuto. Brak młotka.

Machi­nal­nie otwo­rzyła puszkę pepsi, którą wrę­czyła jej Peabody.

– Wcze­śniej była z kimś, albo z zabójcą, albo z kimś innym. Piła z nim wino i upra­wiała seks.

– Tak, w jej żołądku stwier­dzi­łem obec­ność około trzy­stu pięć­dzie­się­ciu mili­li­trów czer­wo­nego wina shi­raz. Wypi­tego na trzy do jed­nej godziny przed śmier­cią. Jakieś cztery, cztery i pół godziny przed śmier­cią zja­dła kur­czaka z ryżem i bruk­selką.

– Nie piła wina do kola­cji. Zosta­wiła je, by się napić z towa­rzy­szem łoża. A seks? Ewen­tu­alne DNA?

– Labo­ra­to­rium otrzy­mało płyny ustro­jowe, żeby ziden­ty­fi­ko­wać DNA. Nie stwier­dzono obec­no­ści spermy ani w jej ciele, ani na skó­rze.

– Czyli korzy­stał z pre­zer­wa­tywy. Ale nie miała pre­zer­wa­tyw w miesz­ka­niu. – Eve wzru­szyła ramio­nami, znów okrą­żyła zwłoki. – Nie wszyst­kie kobiety je trzy­mają. Żad­nych ero­tycz­nych gadże­tów, żad­nych pre­zer­wa­tyw. Żad­nych table­tek anty­kon­cep­cyj­nych. Czy sto­so­wała jakieś mecha­niczne środki anty­kon­cep­cyjne?

– Jak do tej pory nie zna­la­złem żad­nych. Ni­gdy nie rodziła.

– No cóż, dobry począ­tek. Dzię­kuję, że szybko się nią zają­łeś.

– Przy­kro mi, że uni­ce­stwiono taki młody talent – powie­dział Mor­ris. – Kto wie, co by stwo­rzyła, gdyby pożyła dłu­żej.

– Wiem, co sobie myślisz – oświad­czyła Peabody, kiedy wyszły.

– No, co sobie myślę?

– Że Gwen Huf­f­man zdra­dzała swo­jego narze­czo­nego z ofiarą.

– Cał­kiem moż­liwe. Mieć kogoś na boku daleko od domu. Z dala od krę­gów towa­rzy­skich, w któ­rych się zwy­kle obraca. Wie, że narze­czony będzie zajęty przez cały wie­czór i część nocy. Pozo­wa­nie mogło być ich taj­nym okre­śle­niem na bara-bara. Nie poja­wiła się z pustymi rękami. Przy­nio­sła wino, kwiaty. Huf­f­man jest ostrożna. Po spo­tka­niu z kon­sul­tantką ślubną wró­ciła do domu. Założę się, że na nagra­niach z kamer moni­to­ringu stwier­dzimy, że się prze­brała. Potem nie pole­ciła odźwier­nemu, by wezwał dla niej tak­sówkę, ani nie zamó­wiła auta w fir­mie prze­wo­zo­wej. Nie chciała zosta­wić żad­nych dowo­dów, że wybrała się do West Vil­lage.

– Prze­szła dwa kwar­tały, zła­pała tak­sówkę. Może wysia­dła parę prze­cznic przed domem Byrd.

– No wła­śnie – zgo­dziła się z nią Eve. – Wino i kwiaty. Każemy mun­du­ro­wym to spraw­dzić, bo zro­biła zakupy bli­sko domu Byrd.

– Napiły się wina – cią­gnęła Eve, kiedy wsia­dły do wozu. – Tro­chę poba­rasz­ko­wały, znów napiły się wina, może jesz­cze tro­chę poba­rasz­ko­wały.

– I wtedy narze­czony przy­syła SMS! – Peabody, nakrę­cona, unio­sła rękę w górę. – Jak się czu­jesz, kiedy tulisz się do part­nerki, a ona dostaje SMS od narze­czo­nego?

– Jestem poiry­to­wana. A potem nie tylko poiry­to­wana, ale wprost wku­rzona, gdy moja kochanka nie tylko odpi­suje na SMS, ale wymie­nia się wia­do­mo­ściami tuż pod moim nosem.

– Podoba mi się to. Widzę to teraz wyraź­nie. – Ponie­waż była to prawda, Peabody aż zaczęła się wier­cić w fotelu. – Byrd mówi: „To miał być czas tylko dla nas, a ty z nim teraz flir­tu­jesz. Mam tego dosyć, nie chcę być twoją zabawką”.

– Awan­tura przy­biera na sile. Może Byrd nawet zagro­ziła, że wszystko powie narze­czo­nemu.

– Ale jeśli Huf­f­man była w domu, kiedy ofiara ponio­sła śmierć…

– To świetne alibi. Lecz to nie zna­czy, że Huf­f­man nie zna innego wyj­ścia z budynku. Schody ewa­ku­acyjne, wyj­ście dla per­so­nelu. Spraw­dzimy to. Jest zde­ner­wo­wana – kon­ty­nu­owała opo­wieść Eve. – Jeśli Byrd pój­dzie do Caine’a, wszystko skoń­czone. Może uda się go prze­ko­nać, że to wie­rutne kłam­stwo, albo że to była pomyłka. Ale może narze­czony odwoła ślub, rzuci ją. Wraca do domu, upew­nia się, że kamery to zare­je­stro­wały, znaj­duje takie wyj­ście z budynku, o któ­rym nie pomy­ślimy albo któ­rego nie będzie nam się chciało szu­kać. Wraca, wcho­dzi – bo ma kartę magne­tyczną, z całą pew­no­ścią ją ma. Wali Byrd w głowę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki