Śmierć na bis - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Śmierć na bis audiobook

Nora Roberts

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts jako J.D. Robb

Śmierć na bis

Było to olśniewające wydarzenie pełne gwiazd z pierwszych stron gazet, a jego gospodarzami byli Eliza Lane i Brant Fitzhugh, para celebrytów, która podbiła zarówno Hollywood, jak i Broadway. A teraz pojawiła się też Eve Dallas – niestety, nie jako gość. Po wzniesieniu toastu Fitzhugh upadł na podłogę i zmarł, a objawy wskazywały na zatrucie cyjankiem. Policja zakończyła imprezę.

Wszyscy twierdzą, że nieboszczyk nie był typem gwiazdy, która narobiła sobie wrogów. Wszyscy go kochali – nawet jego była żona. A ponieważ koktajl szampański, który go zabił, był pierwotnie przeznaczony dla Elizy, możliwe, że to ona była prawdziwym celem. Niedawno zwolniła asystenta, ma zaciekłych rywali i obsesyjnych fanów. Eve ma mnóstwo pracy, gdy ustala, kto z tego tłumu popełnił morderstwo – i jaka była jego motywacja. A przy tym sama nie lubi być w centrum uwagi, boi się medialnego szumu wokół takich spraw. Wszystko, czego chce, to dowiedzieć się, kto jest naprawdę niewinny, a kto tylko udaje, że jest...

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 54 min

Lektor: Izabela Perez

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Długie serie kryminalne mają tendencje do tego, że im dalej, tym autorzy coraz bardziej losy swoich postaci gmatwają, coraz mocniej historie udziwniają, przez co ma się poczucie, że późniejsze tomy to nie to samo, co kiedyś. U Nory Roberts piszącej pod pseudonimem J.D. Robb jest odwrotnie. To te najnowsze tomy (a jest ich już prawie sześćdziesiąt!) są najlepsze! Może dlatego, że autorka nie udziwnia, pozwala swoim postaciom na szczęście? Oczywiście w warstwie prywatnej, bo w zawodowej każdego dnia przychodzi im mierzyć się z mrokami ludzkich dusz. W “Śmierci na bis”, 56. tomie serii, przenosimy się w środowisko aktorskie - aktor i mąż aktorki został otruty na przyjęciu. Nie jest jasne kto miał być ofiarą - on czy jego żona, jednak ich przyjaciele są zgodni co do tego, że żadne z nich nie miało wrogów. Śledczy jednak muszą od czegoś zacząć… Zagadka kryminalna toczy się tempem spokojnym z naciskiem na rozmowy z potencjalnymi świadkami i dedukcję. Nie ma brutalności,...
00



Rozdział 1

1

Śmierć, nie­spo­dzie­wana i tra­giczna, otwo­rzyła jej drzwi do kariery. Mając zale­d­wie osiem­na­ście lat, Eliza Lane prze­szła przez te drzwi, by wkro­czyć na opusz­czoną scenę. I zawład­nęła widow­nią.

Opła­ki­wa­nie utra­co­nej przy­ja­ciółki, człon­kini teatral­nej rodziny – napi­sała w swo­ich wspo­mnie­niach – musiało zacze­kać. Przed­sta­wie­nie musi się toczyć dalej, i się toczyło. Występ w pre­mie­rze i kolej­nych spek­ta­klach W głębi sceny zade­dy­ko­wała nie­od­ża­ło­wa­nej Leah Rose.

Leah Rose, zmar­łej w wieku zale­d­wie osiem­na­stu lat po spo­ży­ciu zabój­czej kom­bi­na­cji pro­chów i wódki kilka godzin przed debiu­tem na Broad­wayu.

Tak oto 22 wrze­śnia 2036 roku Eliza – Angie, dublerka pani Rose – zna­la­zła się w świe­tle reflek­to­rów jako Mar­cie Bri­ght w sztuce Cabota i Lowe’a W głębi sceny. Począ­tek spek­ta­klu punk­tu­al­nie o ósmej wie­czo­rem.

I stała w świa­tłach reflek­to­rów przez dwa­dzie­ścia pięć lat dzięki talen­towi, zdy­scy­pli­no­wa­niu, cięż­kiej pracy, odda­niu sztuce oraz nie­zwy­kłej intu­icji, która poma­gała jej wybie­rać odpo­wied­nie role w odpo­wied­nim momen­cie.

Natu­ral­nie prze­ży­wała wzloty i upadki. Zła­ma­nie nogi w kostce pod­czas prób prze­kre­śliło jej szanse na dosko­nałą par­tię w musi­calu – aktorka, którą ją zastą­piła, zdo­była Złoty Glob. Nie­szczę­śliwa miłość, gdy miała dwa­dzie­ścia kilka lat, i iro­niczne komen­ta­rze prasy, które potem publi­ko­wano. Śmierć rodzi­ców w tra­gicz­nym wypadku samo­cho­do­wym. Roz­wód w wieku trzy­dzie­stu kilku lat, który drogo ją kosz­to­wał – i emo­cjo­nal­nie, i finan­sowo.

Lecz Eliza wie­rzyła w to, że upadki są nie do unik­nię­cia, a na wzloty trzeba zapra­co­wać. Duma i miłość do sztuki zmu­szały ją do tego, by za każ­dym razem dawać z sie­bie wszystko: czy kiedy wcho­dziła na scenę, czy kiedy sta­wała przed obiek­ty­wem kamery.

Ponie­waż wyma­gała tego samego od wszyst­kich, z któ­rymi pra­co­wała, w pew­nych krę­gach miała opi­nię suki. Pogo­dziła się z tym, a nawet sobie to ceniła.

Miała mnó­stwo zna­jo­mych, ale tylko garstkę praw­dzi­wych przy­ja­ciół. Miała rów­nież liczne rywalki, przy­pusz­czała, że nie­które z nich można było uznać za wro­gów.

Osta­tecz­nie pra­co­wała w show-biz­ne­sie.

A mimo to ni­gdy nie wie­rzyła, by ktoś, kto ją zna – albo uwa­żał, że ją zna – pra­gnął jej śmierci.

Dwa­dzie­ścia pięć lat po wystę­pie, który uczy­nił z niej gwiazdę, otwo­rzyła podwoje swo­jego oka­za­łego, cudow­nego nowo­jor­skiego miesz­ka­nia dla akto­rów i reali­za­to­rów, przy­ja­ciół i pseudoprzy­ja­ciół, wybra­nych dzien­ni­ka­rzy i kry­ty­ków. Wspól­nie z poślu­bio­nym dzie­więć lat wcze­śniej mężem wydali przy­ję­cie w prze­rwie mię­dzy pró­bami w teatrze a wzno­wie­niem W głębi sceny.

W nowej insce­ni­za­cji zagra Lily Bri­ght, gwiazdę wie­czoru, matkę – bez­względną sce­niczną matkę – mło­dej Mar­cie. Par­tia Mar­cie mogła dać jej karie­rze solidne pod­wa­liny, ale Eliza trak­to­wała rolę Lily jako jej wiel­kie, zachwy­ca­jące uko­ro­no­wa­nie.

Roz­bawi ich, szar­żu­jąc, dopro­wa­dzi do łez swoim gło­sem i zła­mie serca Lamen­tem Lily. Będzie tań­czyć, aż jej stopy zaczną krwa­wić, i haro­wać jak wół, by wcie­lić się w postać Lily Bri­ght jak nikt przed nią.

I na Boga, zdo­bę­dzie piątą nagrodę Tony.

Dzi­siej­szego wie­czoru chciała to uczcić i ubrała się na tę oka­zję w czer­woną suk­nię kok­taj­lową Leonarda, uka­zu­jącą jej zgrabne nogi tan­cerki. Sukienka ide­al­nie opi­nała jej szczu­płą syl­wetkę, muska­jąc krą­gło­ści jak czuły kocha­nek, miała roz­klo­szo­wany dół, a wąskie ramiączka uwy­dat­niały silne barki i jędrne ramiona.

Wło­żyła do niej dzie­się­cio­ka­ra­towy kwa­dra­towy bir­mań­ski sza­fir na łań­cuszku, lśnią­cym od bry­lan­tów. Pre­zent na czter­dzie­ste uro­dziny od męża, co spra­wiło, że wkro­cze­nie w kolejne dzie­się­cio­le­cie stało się nieco bar­dziej zno­śne.

Włosy koloru ciem­nego miodu obcięła na się­ga­ją­cego do brody boba z długą, nastro­szoną grzywką nad lodo­wato błę­kit­nymi oczami. Jej mąż wszedł do sypialni, spoj­rzał na nią i pokrę­cił głową.

– Zdaje mi się, że serce prze­stało mi bić. Elizo, jak ci się udaje z każ­dym dniem być pięk­niej­szą?

Odwró­ciła się, żeby obej­rzeć się z tyłu w lustrze, a potem rzu­ciła mu przez ramię zalotne spoj­rze­nie.

– Muszę się sta­rać dotrzy­my­wać ci kroku.

Rze­czy­wi­ście jest przy­stojny, pomy­ślała, kiedy pod­szedł do niej i w typowy dla sie­bie spo­sób ujął ją pod brodę, by poca­ło­wać w usta. Złote bożysz­cze sceny i ekranu, Brant Fit­zhugh. Jego zie­lone jak morze oczy na­dal spra­wiały, że serce moc­niej jej biło nawet po dzie­się­ciu latach zna­jo­mo­ści.

Według niej zbu­do­wany jak bóg, był znany z ról wyma­ga­ją­cych spraw­no­ści fizycz­nej. Wyma­chu­jący mie­czem bun­tow­nik z równą wprawą ujeż­dża­jący konie, co kobiety, awan­tur­nik, gotów do walki gołymi pię­ściami w słusz­nej spra­wie. Męż­czy­zna, który z zapa­łem zdo­by­wał szczyty, prze­pły­wał morza, zba­wiał świat i uwo­dził kobiety.

– Jesz­cze nie jesteś ubrany na przy­ję­cie.

– Została nam ponad godzina, a nie zaj­mie mi to dużo czasu. – Poca­ło­wał ją z roz­tar­gnie­niem, nim skie­ro­wał się do swo­jej gar­de­roby. – I znam cie­bie. Zej­dziesz na dół, by się upew­nić, czy wszystko wygląda jak należy, cho­ciaż już jest ide­al­nie, bo nie mogłoby być ina­czej. Prze­cież to przy­ję­cie Elizy Lane.

– Przy­ję­cie Elizy Lane i Branta Fit­zhugh. – Pode­szła do niego, objęła go od tyłu. – I będzie ide­alne. Firma cate­rin­gowa przy­słała dwoje nowych ludzi, więc…

– Nie zro­bi­liby tego, gdyby nowi nie nada­wali się do tej pracy. Cenią cię, Elizo.

– Wiem, wiem. Jed­nak… – Roze­śmiała się, moc­niej go objęła. – To sil­niej­sze ode mnie.

– Jak­bym tego nie wie­dział. I zdaję sobie sprawę, że dener­wu­jesz się przed przy­ję­ciem. Zupeł­nie nie rozu­miem, dla­czego, ale wiem o tym. Więc będę na dole na czas, byśmy zdą­żyli wznieść toast za nas, nim poja­wią się pierwsi goście.

– A będą to…

– Mar­jo­rie i Pilar – powie­dzieli razem, co znów ją roz­śmie­szyło.

Wtu­liła twarz w jego ramiona.

– Och, co ja bez cie­bie zro­bię przez sześć mie­sięcy!

– Jakie sześć mie­sięcy? Co kilka tygo­dni będę przy­la­ty­wał do domu.

– Wiem, że będziesz się sta­rał.

– Nie tylko będę się sta­rał. I żeby nie wiem co, poja­wię się na pre­mie­rze.

– Tylko spró­buj się nie poja­wić.

– Wiesz, że nie mógł­bym i nie chcia­łem zre­zy­gno­wać z takiej szansy. To rola życia, Elizo. Wie­dzia­łem o tym, jak tylko prze­czy­ta­łem sce­na­riusz.

– Mogłaby być napi­sana spe­cjal­nie dla cie­bie, ale… Dla­czego, u dia­bła, musisz krę­cić ten film na dru­gim końcu świata? Znam odpo­wiedź. – Mach­nęła ręką w powie­trzu, cofa­jąc się. – Potrzebna ci sce­ne­ria, pogoda, realizm.

– Są rów­nie ważne jak boha­ter, bo to też boha­terowie. – Znów ją poca­ło­wał. – Naprawdę czuję, że będzie to pierw­szy świa­towy prze­bój kasowy mojej firmy pro­du­cenc­kiej.

Uśmiech wró­cił na jej twarz.

– Po pro­stu żałuję, że nie mogę poje­chać z tobą. Koli­zja ter­mi­nów i tyle. Ja muszę być tutaj, ty musisz być tam – tysiące kilo­me­trów stąd. Dla­czego, u dia­bła, pra­cu­jemy w tej branży, Bran­cie?

– Ponie­waż jeste­śmy sza­le­nie uta­len­to­wa­nymi nar­cy­zami?

Prze­chy­liła głowę, przy­tak­nęła.

– Być może. Tak czy owak kocham cię – pamię­taj o tym, kiedy twoja part­nerka będzie pró­bo­wała cię uwieść. Wiem, że ide­al­nie nadaje się do tej par­tii, ale…

– Cho­ciaż Nata­lie jest wyjąt­kowa, nie może się rów­nać z moją żoną.

– Jest dzie­sięć lat młod­sza od two­jej żony. – Eliza prze­wró­ciła oczami. – No dobrze, czter­na­ście. I wiem, dla­czego nale­ga­łeś, żeby wła­śnie ją obsa­dzono w tej roli. Jest cho­ler­nie dobra. Chyba masz rację, zaczy­nam się dener­wo­wać. Zejdę na dół, by wszyst­kich dopro­wa­dzić do takiego stanu, w jakim sama jestem, i żeby Dolby zaapro­bo­wał moją kre­ację.

– Czy ja już tego nie zro­bi­łem?

– Zro­bi­łeś, ale nie jesteś obiek­tywny. Dołącz do mnie szybko, naj­droż­szy, to wznie­siemy toast za powo­dze­nie.

*

Natu­ral­nie wszystko było per­fek­cyjne, potrawy, drinki, muzyka, kwiaty, wszystko sta­ran­nie dobrane. Drzwi na taras zosta­wiła otwarte, więc goście wcho­dzili i wycho­dzili, kiedy mieli ochotę, a Nowy Jork sta­no­wił skrzące się tło.

Część dzienna, z bia­łym for­te­pia­nem salo­no­wym i wypeł­nio­nym świe­cami komin­kiem, zapra­szała do roz­mów w grup­kach, wspól­nego śpie­wa­nia, tań­ców. Ubrani na czarno kel­ne­rzy poda­wali potrawy i drinki wszyst­kim, któ­rzy nie chcieli odłą­czać się na wystar­cza­jąco długo, by podejść do jed­nego z barów czy bufe­tów.

Gwar – śpiew, śmiech, głosy – wypeł­niał powie­trze, roz­brzmie­wał w pomiesz­cze­niach na głów­nym pozio­mie i wzbi­jał się w górę krę­tych scho­dów.

– Znowu ci się udało. – Sylvie Bowen, wie­lo­let­nia i praw­dziwa przy­ja­ciółka, wznio­sła toast za Elizę. – Impreza jak się patrzy, bez dwóch zdań.

– Wła­śnie tego chcia­łam. Kiedy zaczną się próby, nie będę miała czasu ani sił na balangi. A kocham balangi. Zresztą, kiedy wyje­dzie Brant…

– Wiem, że będzie ci go bra­ko­wało. Ale Bóg wie, że oboje będzie­cie zajęci. A kiedy zatę­sk­nisz za towa­rzy­stwem, wystar­czy, że zadzwo­nisz do swo­jej od nie­dawna samot­nej kum­peli.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu cie­bie i Mikha­ila.

– Ni­gdy go nie lubi­łaś.

– Nie podo­bało mi się to, że nie był dla cie­bie wystar­cza­jąco dobry, co sam udo­wod­nił.

– Prawda? Nie­wierny rosyj­ski łaj­dak. Mam czter­dzie­ści sie­dem lat, jestem sin­gielką z trzema roz­wo­dami na kon­cie. Ale mam też dwoje wspa­nia­łych dzieci, a to warte wię­cej niż cała reszta. I Jezu, Elizo, jestem bab­cią. Cho­lerną bab­cią. I ubó­stwiam tego brzdąca nad życie. Ale czemu, u dia­bła, ni­gdy nie spo­tka­łam kogoś takiego jak Brant?

– Bo ja pierw­sza go zgar­nę­łam. – Spoj­rzała na swoją posą­gowo piękną przy­ja­ciółkę z burzą kasz­ta­no­wych wło­sów, błysz­czą­cymi zie­lo­nymi oczami. – Jesteś śliczną sin­gielką, uta­len­to­waną aktorką, wyjąt­kową matką… i przy­ja­ciółką. A jeśli szu­kasz kogoś, na tej impre­zie jest kilka wspa­nia­łych oka­zów sin­gli.

Sylvie zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową.

– Spa­suję na jakiś czas, jeśli nie na zawsze. Poza tym wielu z tych wspa­nia­łych oka­zów sin­gli tak­suje spoj­rze­niami inne wspa­niałe okazy sin­gli. Albo są dla mnie za mło­dzi.

– Nie ma cze­goś takiego jak „za młody”. – Uśmiech­nęła się, kiedy Brant skie­ro­wał się w ich stronę, nio­sąc smu­kły kie­li­szek z szam­pa­nem. Może od czasu do czasu tro­chę jej prze­szka­dzało, że jest cztery lata od niej młod­szy, ale nie zamie­rzała wspo­mnieć o tym Sylvie.

– Masz puste ręce, moja naj­droż­sza. – Wrę­czył Eli­zie drink. – Przy­nieść ci pełny kie­li­szek, moja druga ulu­biona damo?

– Nie, dzię­kuję. Czemu Icove’owie cię nie sklo­no­wali? – spy­tała Sylvie.

– Sza­leni naukowcy. – Eliza zakrę­ciła kie­lisz­kiem. – Sły­sza­łam, że kon­ty­nu­acja jest w fazie przed­pro­duk­cyj­nej. Powin­nam była zapro­sić autorkę… Nad­ine Furst. I Roarke’a. Spo­tka­li­śmy go kilka razy, nim poślu­bił tę poli­cjantkę.

– No wła­śnie, to wspa­niały okaz, ale nie­stety. – Sylvie wes­tchnęła i napiła się szam­pana. – Już zajęty.

– Jak wiesz, dla wielu osób nie ma to zna­cze­nia. – Zmie­szała się jak tylko to powie­działa, odwró­ciła się do swo­jej przy­ja­ciółki i przy­su­nęła się, by szep­nąć jej pro­sto na ucho: – Prze­pra­szam. Wybacz mi.

– Nic mi nie jest. Naprawdę. Powin­nam poroz­ma­wiać z innymi gośćmi. A ty powin­naś nam zaśpie­wać.

– Masz rację. Brant, weź mój kie­li­szek i wmie­szaj się z Sylvie w tłum gości. A ja odszu­kam swoją sce­niczną córkę i namó­wię ją do duetu. To coś, czego spra­gnieni są tu obecni i o czym jutro doniosą media.

Oddała mu kie­li­szek, uści­snęła dłoń Sylvie.

Brant razem z Sylvie wmie­szał się w tłum zapro­szo­nych, cho­ciaż roz­mowy uci­chły, jak tylko Eliza zacią­gnęła młodą Saman­thę Keene do for­te­pianu.

Policzki dziew­czyny zaru­mie­niły się z ner­wów i szczę­ścia. Bran­towi zro­biło się cie­pło na sercu, kiedy obser­wo­wał, z jaką życz­li­wo­ścią Eliza wzięła ją pod swoje skrzy­dła. Gdy roz­le­gły się pierw­sze takty, uniósł kie­li­szek w toa­ście.

Głosy, silne, broad­way­ow­skie głosy zabrzmiały uni­sono, w pełni odda­jąc zabar­wiony iro­nią tekst utworu. Pijąc, pomy­ślał, że Eliza zapi­sze na swoim kon­cie kolejny wielki suk­ces. A dziew­czyna? Po pre­mie­rze jej życie dia­me­tral­nie się odmieni.

Poczuł nagły ścisk w żołądku, w gar­dle, ale uznał to za prze­jaw sen­ty­men­ta­li­zmu. Lecz po chwili prze­ro­dziło się to w ból. Cof­nął się krok, dwa.

Przy dźwięku dwóch gło­sów, roz­brzmie­wa­ją­cych uni­sono w salo­nie, wyle­wa­ją­cych się na zewnątrz i wzno­szą­cych w górę krę­tych scho­dów, kie­li­szek z brzę­kiem upadł na pod­łogę.

A po chwili dołą­czył do niego Brant.

*

Spę­dzała miły wie­czór. Miły, spo­kojny wie­czór w domo­wych pie­le­szach. Nie miała nic pil­nego do roboty, nie wzy­wały jej żadne obo­wiązki, a pogoda sprzy­jała leni­wemu inter­lu­dium; sie­działa nad sta­wem razem z mężem i z butelką dobrego wina po zje­dze­niu steka na kola­cję.

A teraz Eve Dal­las stała w luk­su­so­wym pen­tho­usie w Upper West Side, spo­glą­da­jąc na zwłoki. Oce­niała denata i miej­sce wyda­rze­nia, mocno zadep­tane przez gości w wytwor­nych stro­jach kok­taj­lo­wych, ratow­ni­ków medycz­nych i wdowę po zmar­łym – ponoć słynną aktorkę, którą trzeba było siłą ode­rwać od zmar­łego męża, a następ­nie podać jej łagodny śro­dek uspo­ka­ja­jący jesz­cze przed poja­wie­niem się na miej­scu pierw­szych funk­cjo­na­riu­szy poli­cji.

W tej chwili goście – ci, któ­rym nie udało się wyjść przed zabez­pie­cze­niem miej­sca wyda­rze­nia przez mun­du­ro­wych – razem z pra­cow­ni­kami firmy cate­rin­go­wej, oso­bami zatrud­nio­nymi przez gospo­da­rzy i jeden Bóg wie kim jesz­cze cze­kali w róż­nych pomiesz­cze­niach prze­stron­nego apar­ta­mentu.

Otwo­rzyw­szy swój zestaw pod­ręczny, by zabez­pie­czyć dło­nie i buty, zwró­ciła się do funk­cjo­na­riuszki sto­ją­cej obok niej.

– Mów, Ric­kie, co usta­li­li­ście.

– Pani porucz­nik, o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści trzy ktoś zadzwo­nił na dzie­więć­set jede­na­ście. Razem z part­ne­rem poja­wi­li­śmy się na miej­scu o dwu­dzie­stej dru­giej pięć­dzie­siąt jeden. Ratow­nicy medyczni, wezwani wcze­śniej, przy­byli przed nami. Ofiara, Brant Fit­zhugh, zamiesz­kały pod tym adre­sem, już nie żył. Przed naszym przy­jaz­dem dok­tor James Cyril, jeden z gości, popro­sił, by ratow­nicy medyczni podali śro­dek uspo­ka­ja­jący mał­żonce ofiary, Eli­zie Lane. Razem z innym gościem, panią Sylvie Bowen, odpro­wa­dził Lane na górę, do sypialni. Mój part­ner pil­nuje drzwi do sypialni. Uwzględ­nia­jąc liczbę świad­ków, wezwa­li­śmy jesz­cze dwoje funk­cjo­na­riu­szy do pil­no­wa­nia gości i pra­cow­ni­ków obsłu­gu­ją­cych przy­ję­cie.

Ric­kie urwała, by odchrząk­nąć.

– Sza­cuję, że mamy około dwu­stu świad­ków, pani porucz­nik. Zarówno lekarz, jak i ratow­nicy medyczni podej­rze­wają otru­cie. Powia­do­mi­łam dys­po­zy­tora.

Eve ski­nęła głową, spo­glą­da­jąc na zwłoki o roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach, z czer­wo­nymi pla­mami na twa­rzy, sinymi paznok­ciami u rąk.

Kla­syczne objawy, pomy­ślała.

– Na pod­ło­dze widać kilka okru­chów szkła.

– Tak jest. Ofiara trzy­mała kie­li­szek z szam­pa­nem, który się roz­bił, kiedy upa­dła. Oso­bi­sty asy­stent pani Lane, Dolby Kes­sler, oświad­czył, że bał się, że ktoś się ska­le­czy, więc uprząt­nięto roz­bity kie­li­szek. Powie­dział rów­nież, że wszy­scy uznali, iż Fit­zhugh doznał ataku serca lub udaru mózgu.

– Jezu. Potrzebny nam kie­li­szek, Ric­kie.

– Tak jest. Kiedy poja­wili się kolejni funk­cjo­na­riu­sze, wydo­by­łam go z głów­nego recy­klera w kuchni i umie­ści­łam w tor­bie na dowody. Zabez­pie­czy­łam rów­nież ście­reczkę, w którą zebrano okru­chy szkła.

– Dobrze. Znajdź jakieś miej­sce, gdzie będzie można przy­stą­pić do spi­sy­wa­nia nazwisk, danych kon­tak­to­wych i wstęp­nych oświad­czeń gości. Oddziel od nich pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej, słu­żą­cych, asy­sten­tów.

– Pani porucz­nik? Wśród gości są dzien­ni­ka­rze.

– Jasna cho­lera. Umieść ich osobno, cho­ciaż na nie­wiele się to teraz zda. Moja part­nerka już jest w dro­dze tutaj, Ric­kie. Dopil­nuj, żeby ją wpusz­czono. Ja zajmę się dena­tem.

Nim przy­stą­piła do oglę­dzin zwłok, rozej­rzała się wkoło. Meble o nowo­cze­snych liniach w śmia­łych błę­ki­tach i sto­no­wa­nych zie­le­niach, szklane sto­liki, malo­wane szafki, duży, biały for­te­pian. Wszę­dzie kwiaty, a nad głową trzy żyran­dole, błysz­czące jak bry­lanty.

W kominku z bia­łego mar­muru stały dwa tuziny bia­łych świec, na­dal pło­ną­cych. Nad nim umiesz­czono por­tret, jak przy­pusz­czała Eve, wdowy, szczu­płej blon­dynki w nie­bie­skiej kre­acji, z wznie­sio­nymi ramio­nami i roz­pro­mie­nioną twa­rzą.

Za prze­szkloną ścianą z drzwiami pośrodku roz­cią­gał się taras bez wąt­pie­nia dwa razy więk­szy od pierw­szego miesz­ka­nia Eve. Wię­cej kwia­tów, sto­liki, krze­sła, ele­gancki prze­no­śny barek, a w tle poły­ski­wały świa­tła Nowego Jorku. Salon łączył się z czę­ścią jadalną, z dłu­gim sto­łem w śmia­łym odcie­niu błę­kitu, zasta­wio­nym wykwint­nymi potra­wami. Drugi barek, fotele, mała kanapa. Zwy­kle do apar­ta­mentu wcho­dziło się przez hol – z lustrza­nymi ścia­nami, pal­mami w doni­cach, dużą szafą, pry­watną windą, zablo­ko­waną na czas przy­ję­cia.

Schody na wyż­szy poziom wdzięcz­nie zakrę­cały.

Zwłoki leżały jakieś dwa metry od for­te­pianu. Denat miał na sobie jasno­nie­bie­ską koszulę, roz­piętą pod szyją, i czarny, dopa­so­wany gar­ni­tur. Prze­gub jego lewej ręki ozda­biał kosz­towny zega­rek, praw­do­po­dob­nie pla­ty­nowy.

Gęste włosy – blond, kilka odcieni jaśniej­sze od wło­sów żony – były lekko zmierz­wione. Twarz naprawdę przy­stojna, ale nie wymu­skana.

Roz­po­znała go teraz. Grze­biąc w pamięci, przy­po­mniała sobie przy­naj­mniej jeden film, który widziała, z nim w roli głów­nej. Z gatunku nazy­wa­nego przez Roarke’a „magia i miecz”. Wcie­lił się… ach… w ska­za­nego na bani­cję, wyma­chu­ją­cego mie­czem czar­no­księż­nika.

Cho­ler­nie dobre sceny poje­dyn­ków, przy­po­mniała sobie.

Przy­kuc­nęła teraz obok niego z zesta­wem pod­ręcz­nym; wysoka, dłu­go­noga kobieta o krót­kich, lekko wzbu­rzo­nych brą­zo­wych wło­sach i złotobrą­zo­wych oczach.

Dla porządku wyjęła urzą­dze­nie iden­ty­fi­ka­cyjne, przy­ci­snęła do niego kciuk ofiary.

– Ofiara to Brant Robert Fit­zhugh, zamiesz­kały pod tym adre­sem. Posiada rów­nież rezy­den­cje w Malibu w Kali­for­nii, w East Hamp­ton i na Aru­bie. Biały męż­czy­zna lat trzy­dzie­ści dzie­więć. W 2048 roku poślu­bił Car­mandy Pro­ust, z którą się roz­wiódł w 2049 roku. Nie mieli dzieci. To był krótki zwią­zek – mruk­nęła. – Poślu­bił Elizę Lane w 2052 roku, nie mają dzieci.

Wpraw­dzie póź­niej jesz­cze je dokład­nie prze­stu­diuje, ale przej­rzała pozo­stałe jego dane oso­bowe, wyjęła mier­niki. Śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści. Zmarł przed przy­by­ciem ratow­ni­ków medycz­nych, nim zadzwo­niono pod 911.

– Paznok­cie u rąk ofiary są lekko zasi­nione. Na twa­rzy widoczne czer­wone plamy. Źre­nice roz­sze­rzone, czuć wyraź­nie zapach mig­da­łów. Wszystko wska­zuje na zatru­cie cyjan­kiem. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego. Brak widocz­nych oznak prze­mocy. Na lewej skroni i kości policz­ko­wej widać stłu­cze­nie i otar­cie, naj­praw­do­po­dob­niej efekt ude­rze­nia o pod­łogę, kiedy ofiara upa­dła. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Przy­sia­dła na pię­tach.

– W samym środku dużego, wytwor­nego przy­ję­cia. Skąd wzią­łeś ten kie­li­szek szam­pana, Bran­cie? I kto pra­gnął two­jej śmierci?

Spraw­dziła mu kie­sze­nie, wyjęła z nich tele­fon. I usły­szała zna­jomy tupot. Nie zdzi­wiła się, sły­sząc taneczne kroki McNaba – infor­ma­tyka i oso­bi­stego narze­czo­nego jej part­nerki.

– Zablo­ko­wany. – Nie patrząc, Eve unio­sła rękę z tele­fo­nem. – Zabez­piecz się, odblo­kuj apa­rat.

– Już się robi – powie­dział rado­śnie McNab.

– Kurde, cho­lera, Jezu! – Peabody o czar­nych, krę­co­nych wło­sach z czer­wo­nymi pasem­kami ukuc­nęła obok Eve. – To Brant Fit­zhugh. McNab, to Brant Fit­zhugh.

– Ow­szem. Nie­zły pasz­tet.

– Kochamy jego filmy. Kurde, naprawdę jest przy­stojny. Nawet po śmierci. Cho­lera, wyczu­wam zapach mig­da­łów. Cyja­nek. Kto chciał otruć cyjan­kiem Branta Fit­zhugh?

– Wiesz, zada­wa­łam sobie to samo pyta­nie. I coś ci powiem – wła­śnie naszym zada­niem jest usta­le­nie tego. Wiel­kie przy­ję­cie – cią­gnęła Eve, spoj­rzaw­szy na swoją part­nerkę w wyde­kol­to­wa­nej, ozdo­bio­nej fal­ba­nami sukience na cie­niut­kich ramiącz­kach. – Wygląda, jak­byś przy­szła pro­sto z imprezy.

– Z wie­czor­nej randki z salsą. Już nie jeste­śmy tacy bez­na­dziejni.

– Stan­dar­dowy, pię­cio­cy­frowy kod, Dal­las. – McNab w czer­wo­nych, obci­słych, błysz­czą­cych spodniach i koszuli w kropki bez koł­nie­rzyka wycią­gnął rękę z tele­fo­nem.

– Skoro już tu jesteś, rzuć na niego okiem, a potem umieść w tor­bie na dowody. Wiel­kie przy­ję­cie – powtó­rzyła – czyli mamy bli­sko dwu­stu gości, do tego pra­cow­nicy firmy cate­rin­go­wej i służba. Świeża wdowa jest na górze w swo­jej sypialni z przy­ja­ciółką i leka­rzem.

– Wdowa to Eliza Lane. Wiesz, prawda? Eliza Lane – powtó­rzyła Peabody. – Jest legendą.

– Z całą pew­no­ścią będzie, jeśli dodała cyja­nek do szam­pana swo­jego męża.

– Praw­do­po­dob­nie nie. Wiem, że współ­mał­żo­nek jest pierw­szy na liście podej­rza­nych – cią­gnęła Peabody – ale ich romans, mał­żeń­stwo i cała reszta? Też prze­szły do legendy. – Peabody zmarsz­czyła czoło i uważ­nie przyj­rzała się zwło­kom, a Eve opróż­niła zawar­tość dru­giej kie­szeni mary­narki denata i umie­ściła ją w tor­bie na dowody. – Nic nie wia­domo, by się zdra­dzali, a wiesz, że plot­kar­skie maga­zyny zawsze za tym węszą. Oboje dziani, więc nie cho­dzi o pie­nią­dze. Wła­śnie miał zacząć krę­cić kolejny film, któ­rego jest też współ­pro­du­cen­tem – zdaje mi się, że w Nowej Zelan­dii. A ona wraca na Broad­way w nowej insce­ni­za­cji W głębi sceny. Dzie­siątki lat temu grała córkę, ta rola uczy­niła z niej gwiazdę. Teraz gra matkę, która jest gwiazdą.

Eve gapiła się na nią w mil­cze­niu.

– Skąd to wszystko wiesz?

Peabody tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Inte­re­suję się tym.

– No dobrze. – Eve się wypro­sto­wała. – McNab, ty weź się za gości, mun­du­rowi też już ich prze­słu­chują. Niech jeden z gli­nia­rzy popil­nuje zwłok. Wśród zapro­szo­nych są dzien­ni­ka­rze.

– Kurde.

– No wła­śnie. Peabody, zawia­dom tech­ni­ków, kost­nicę. Uwzględ­nia­jąc popu­lar­ność zmar­łego i jego mał­żonki, będzie to sze­roko opi­sy­wane, więc z całą pew­no­ścią potrzebny nam Mor­ris. Potem zaj­mij się pra­cow­ni­kami firmy cate­rin­go­wej. Póź­niej prze­słu­chamy słu­żą­cych i asy­sten­tów, ale musimy pozwo­lić opu­ścić to miej­sce nie­któ­rym gościom. Ja poroz­ma­wiam z mał­żonką.

Zaczęła wcho­dzić po scho­dach. Sły­szała głosy dobie­ga­jące zza zamknię­tych drzwi, ale uznała, że należą do świad­ków, więc się nie zatrzy­mała.

Otwo­rzyła inne drzwi, weszła do środka. Ele­gancki gabi­net z pla­ka­tami ofiary w skó­rza­nym kostiu­mie, z roz­wia­nymi wło­sami, z mie­czem w dłoni, na koniu, w kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem, z pasem na broń. Na innym stał w smo­kingu, trzy­ma­jąc w dłoni kie­li­szek mar­tini.

Poprosi McNaba, żeby przyj­rzał się sprzę­towi kom­pu­te­ro­wemu sto­ją­cemu na dużym, czarno-srebr­nym biurku.

Minęła kolejne drzwi, zza któ­rych dobie­gał gwar gło­sów, zna­la­zła pokój gościnny – bar­dzo luk­su­sowo urzą­dzony – toa­letę dla pań, jesz­cze jeden gabi­net. Sądząc po jego wystroju – kobieca ele­gan­cja, ściany wypeł­nione zdję­ciami wdowy solo lub w towa­rzy­stwie lumi­na­rzy, liczne nagrody – uznała, że należy do żony ofiary.

Pode­szła do podwój­nych drzwi w końcu kory­ta­rza, zapu­kała raz, ener­gicz­nie, otwo­rzyła drzwi.

Kobieta w czer­wo­nej sukni leżała na łóżku, oczy zasło­niła ręką. Obok niej sie­działa kobieta z dłu­gimi, brą­zo­wo­ru­dymi wło­sami i trzy­mała ją za drugą rękę. Męż­czy­zna – siwo­włosy, w ciem­nym gar­ni­tu­rze, wyspor­to­wany – cho­dził tam i z powro­tem przed drzwiami na taras.

– To pani! – Sie­dząca kobieta zwró­ciła na Eve zie­lone oczy z czer­wo­nymi obwód­kami. – Och, dzięki Bogu! Nazywa się pani Dal­las.

– Zga­dza się.

– Elizo, skar­bie, jesteś teraz w dobrych rękach. Ty i… i Brant jeste­ście teraz w dobrych rękach. Wła­śnie o niej roz­ma­wia­ły­śmy, pamię­tasz? Jest naj­lep­sza z naj­lep­szych. Tak myślę. Mam nadzieję. Och, Elizo.

– Nie mogę, Sylvie. Nie mogę. Nie mogę. Brant. Mój Brant.

– Pro­szę pani…

– Porucz­nik – spro­sto­wała Eve i odwró­ciła się do męż­czy­zny, który skie­ro­wał się w jej stronę.

– Natu­ral­nie. Pro­szę o wyba­cze­nie. Pani porucz­nik, nazy­wam się James Cyril. Jestem leka­rzem. Popro­si­łem ratow­ni­ków medycz­nych, żeby dali pani Lane śro­dek uspo­ka­ja­jący. Łagodny, nie­mal sta­bi­li­za­tor nastroju.

– Jest pan oso­bi­stym leka­rzem pani Lane?

– Och nie, nie. Przy­sze­dłem tu z Rolan­dem. Rolan­dem Adder­so­nem. Od lat się przy­jaź­nimy, wie, że jestem wiel­kim wiel­bi­cie­lem pani Lane. Jest dru­gim reży­se­rem wzno­wie­nia W głębi sceny i… Chyba to nie ma zna­cze­nia.

– Wyjdźmy na minutkę.

Wyszła na kory­tarz.

– Dziś po raz pierw­szy zoba­czył pan panią Lane?

– Tak. I pana Fit­zhugh. To był taki piękny, fascy­nu­jący wie­czór, póki…

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć, co pan widział, co pan zro­bił.

– Natu­ral­nie. – Spoj­rzał na zamknięte drzwi. – Jest zdru­zgo­tana. Byłem na tara­sie. To był naj­szczę­śliw­szy wie­czór mojego życia. Mogłem oso­bi­ście spo­tkać wszyst­kich tych ludzi, zna­nych z teatru, fil­mów. Do tego w takich oko­licz­no­ściach. Potem usły­sza­łem, jak Eliza… Pani Lane… Zaczęła śpie­wać.

Przy­ci­snął dłoń do serca.

– Pierw­szą pio­senkę: Czy to jest twoje życie, czy moje? Wsze­dłem do środka i sta­łem kilka kro­ków od niej i mło­dej aktorki, która zagra jej córkę. Śpie­wały wprost pory­wa­jąco. Potem usły­sza­łem brzęk tłu­ką­cego się szkła. W pierw­szej chwili zlek­ce­wa­ży­łem to, ale ktoś krzyk­nął, ktoś zawo­łał i wszy­scy zaczęli się tło­czyć. Pani Lane pod­bie­gła, usły­sza­łem, jak na cały głos wyma­wia imię swo­jego męża. Wtedy też pod­sze­dłem i zoba­czy­łem go na pod­ło­dze, z tru­dem chwy­ta­ją­cego powie­trze. Zbli­ży­łem się, by spró­bo­wać mu pomóc – cią­gnął. – Zawo­ła­łem, żeby ktoś wezwał pogo­to­wie, pole­ci­łem obec­nym, żeby się cof­nęli, by miał wię­cej powie­trza, wol­nej prze­strzeni. Ale dostał kon­wul­sji. Eliza pró­bo­wała tulić go w ramio­nach, powta­rzała jego imię. Powie­dzia­łem jej, że jestem leka­rzem, żeby pozwo­liła mi mu pomóc.

Pokrę­cił głową.

– Nie chciała go puścić, ale bła­gała mnie, bym mu pomógł. Nie­stety było już za późno. Cho­ciaż ratow­nicy medyczni poja­wili się bar­dzo szybko, już nic nie można było zro­bić. Poczu­łem zapach mig­da­łów. Nikomu o tym nie powie­dzia­łem, bo pani Lane już była nie­po­cie­szona, i czu­łem, że powi­nie­nem wspo­mnieć o tym komuś kom­pe­tent­nemu. I tyle. Przy­pusz­czam, że pan Fit­zhugh połknął cyja­nek.

– Co się wyda­rzyło póź­niej?

– Popro­si­łem ich, żeby dali jej coś na uspo­ko­je­nie, coś łagod­nego, bo wie­dzia­łem, że pojawi się poli­cja. Ratow­nicy medyczni roz­po­znali oznaki otru­cia, tak jak ja. Potem razem z panią Bowen pomo­głem pani Lane wejść na górę.

– Był pan na tara­sie. Widział pan, skąd pan Fit­zhugh wziął szam­pan?

– Nie, przy­kro mi. Nie wie­dzia­łem, że to szam­pan. Kie­li­szek się roz­bił, jego zawar­tość się wylała. – Spoj­rzał na nad­gar­stek.

– Ska­le­czył się pan?

– To tylko dra­śnię­cie. Sko­rzy­sta­łem z łazienki, by je zde­zyn­fe­ko­wać, jak tylko wyszła z niej pani Lane. To tylko dra­śnię­cie. Nie widzia­łem, skąd wziął kie­li­szek. I szcze­rze mówiąc, kiedy wsze­dłem do środka, byłem tak sku­piony na Eli­zie, że nie widzia­łem nikogo poza nią, zanim to się wyda­rzyło.

Może o to cho­dziło, pomy­ślała Eve. Wyko­rzy­stać fakt, że wszy­scy patrzą w jed­nym kie­runku, wrę­czyć ofie­rze zatruty szam­pan.

– Doce­niam pań­ską pomoc i zaan­ga­żo­wa­nie, dok­to­rze Cyril. Potrzebne mi są pań­skie dane kon­tak­towe, na wypa­dek gdy­bym miała jesz­cze jakieś pyta­nia.

– Natu­ral­nie. Taka tra­ge­dia. Straszna rzecz. Ktoś, kogo zapro­sili do swo­jego domu, dopu­ścił się cze­goś tak okrop­nego.

Ludzie codzien­nie robią okropne rze­czy, pomy­ślała, zapi­su­jąc jego dane kon­tak­towe. Jej zada­niem było dopil­no­wa­nie, by nie uszło im to na sucho.

Znów zapu­kała ener­gicz­nie i otwo­rzyła drzwi.

I po raz pierw­szy dobrze przyj­rzała się Eli­zie Lane, bo wdowa sie­działa teraz w łóżku, a jej przy­ja­ciółka ją obej­mo­wała.

Oczy, tak jasne i pro­mienne na por­tre­cie, były zamglone od środka uspo­ka­ja­ją­cego, spuch­nięte od pła­czu. Ale spo­glą­dała nimi pro­sto na Eve.

– Nic mi nie jest, Sylvie. Nic mi nie będzie. – Wsparła się na poduszce. – Jest pani poli­cjantką z filmu o Icove’ach.

– Nie, to była aktorka. Jestem porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji.

– Porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji, ustali pani, kto to zro­bił mojemu mężowi, mojemu part­ne­rowi, miło­ści mojego życia. I sprawi pani, żeby za to zapła­cił. Cho­ciaż żadna kara nie będzie wystar­cza­jąca. – Unio­sła obie ręce do ust, zdu­siła szloch, jej spoj­rze­nie stało się zawzięte. – Żadna kara nie będzie wystar­cza­jąca.

– Elizo…

– Nie, nie, nie zro­bię tego znów. Nie zro­bię. Sylvie, bar­dzo cię pro­szę, przy­nieś mi wody, dobrze? Z lodówki w gar­de­ro­bie. Nie powin­nam była pozwo­lić, żeby mi dali ten prze­klęty śro­dek uspo­ka­ja­jący. – Wstała z łóżka. – Mam przy­mu­lony umysł, a nie chcę tego. Chcę móc jasno myśleć.

Pode­szła do drzwi na taras, sta­rała się je otwo­rzyć.

– Potrze­buję nieco świe­żego powie­trza.

Eve pode­szła, otwo­rzyła drzwi.

– Tro­chę mnie mdli, ale nie zwy­mio­tuję. Tro­chę świe­żego powie­trza, tro­chę wody. Chwila, żeby mój umysł zaczął myśleć jasno.

– Pani Lane, dla­czego jest pani prze­ko­nana, że ktoś spo­wo­do­wał śmierć pani męża?

– Bo go widzia­łam, widzia­łam mojego Branta. Umie­rał… Umie­rał w moich ramio­nach, paznok­cie u rąk zro­biły mu się sine. Poczu­łam zapach mig­da­łów. Wiem, że ty też go poczu­łaś – zwró­ciła się do Sylvie, kiedy jej przy­ja­ciółka poja­wiła się ze szklan­kami wody na małej tacy.

– Och, Elizo, tak. O Boże, tak. Ale…

– Cyja­nek. Zupeł­nie jak w Dowo­dzie prze­stęp­stwa.

– Dowo­dzie jakiego prze­stęp­stwa?

– To film – wyja­śniła Sylvie, do oczu napły­nęły jej świeże łzy. – Pozna­łam Elizę pod­czas jego krę­ce­nia.

– Sylvie i ja gra­ły­śmy sio­stry, od tam­tej pory upły­nęło z pięt­na­ście lat. Postać, grana przez Sylvie, wsy­pała cyja­nek do brandy, by zabić męż­czy­znę, który uga­niał się za mną dla mojego majątku. Męż­czy­znę, któ­rego kochała, który zdra­dził ją dla pie­nię­dzy i pla­no­wał moją śmierć.

Eliza usia­dła, wzięła wodę, napiła się wolno.

– Ale tamto nie działo się naprawdę. Och, Sylvie, jak to może być prawda? Co teraz będzie? Czy go zabiorą? Czy zabiorą Branta? Dla­czego ktoś chciał jego śmierci? On ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził. Dla­czego ktoś zro­bił mu coś takiego?

– Przy­kro mi z powodu ponie­sio­nej przez panią straty, pani Lane. Mam kilka pytań, które muszę pani zadać.

– Czy powin­nam wyjść?

– Och nie, nie. – Eliza się­gnęła po rękę Sylvie. – Pro­szę, czy może zostać? Pro­szę.

– W porządku. Może pani usią­dzie, pani Bowen? Posta­ramy się, żeby trwało to jak naj­kró­cej.

Rozdział 2

2

Eve zajęła miej­sce naprze­ciwko Elizy.

– Czy domy­śla się pani, kto chciałby skrzyw­dzić pani męża?

– Boże, nie! Brant ze wszyst­kimi pozo­sta­wał w dobrych sto­sun­kach.

– Nie otrzy­mał żad­nych pogró­żek?

– Nie. Powie­działby mi. Nie mie­li­śmy przed sobą żad­nych tajem­nic.

– Może z kimś się ostat­nio pokłó­cił – nie pod­da­wała się Eve. – Nawet jeśli i jemu, i pani wydało się to nie­istotne.

– Naprawdę… – Spoj­rzała bez­rad­nie na Sylvie. – Nic nie przy­cho­dzi mi do głowy. Brant nie lubił kon­flik­tów, znaj­do­wał spo­soby, by ich uni­kać.

– To prawda – potwier­dziła Sylvie. – Brant kochał swoje życie, swoją pracę. Bar­dzo się udzie­lał w Home Front – orga­ni­za­cji, zapew­nia­ją­cej bez­pieczne i tanie miesz­ka­nia.

– Był taki hojny – wtrą­ciła Eliza. – Nie ską­pił czasu ani pie­nię­dzy. Każdy, kto z nim pra­co­wał, powie­działby to samo, prawda, Sylvie? Był bar­dzo wiel­ko­duszny jako aktor.

– Czy mieli pań­stwo jakieś pro­blemy mał­żeń­skie?

Eliza drgnęła, jakby otrzy­mała cios.

– Jak może pani…

– Musia­łam zadać to pyta­nie, pani Lane.

– Nie widzie­li­śmy świata poza sobą. Nie było dnia, by mi nie oka­zał, ile dla niego zna­czę. Sta­no­wi­li­śmy jed­ność, pani porucz­nik. Byli­śmy kochan­kami, part­ne­rami, brat­nimi duszami.

Znów się roz­pła­kała. Wstała, pode­szła do okna wycho­dzą­cego na taras.

Sylvie pod­bie­gła do niej, prze­su­nęła dło­nią wzdłuż ple­ców Elizy.

– Wiem, że to straszne. Wiem. Ale musi to wie­dzieć, skar­bie. To dla Branta. Nie zapy­tała mnie pani, pani porucz­nik, ale od pięt­na­stu lat jeste­śmy z Elizą przy­ja­ciół­kami, naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Powie­dzia­łaby mi, gdyby mieli z Bran­tem jakieś pro­blemy.

– Prze­pra­szam. Pro­szę mi wyba­czyć. – Eliza się odwró­ciła, otarła twarz dłońmi. – Natu­ral­nie, że musi pani o to pytać. Spo­dzie­wam się rów­nież, że zapyta pani, czy któ­reś z nas miało romanse. Nie. W prze­szło­ści byłam zdra­dzana, porucz­nik Dal­las. Wiem, jakie to uczu­cie, jak to wygląda, do dia­bła, jak to pach­nie. Brant… był czło­wie­kiem uczci­wym i hono­ro­wym. Czy miał oka­zje? Albo ja? Natu­ral­nie, że tak. Ale kocha­li­śmy się, a co rów­nie ważne, sza­no­wa­li­śmy się nawza­jem.

– No dobrze. – Jesz­cze do tego wróci, zapyta o to, ale teraz Eve posta­no­wiła dać temu spo­kój. – Stała pani obok for­te­pianu i śpie­wała pani, kiedy pan Fit­zhugh upadł.

– Tak. – Zaci­snęła obie dło­nie na szklance z wodą. – Wyda­li­śmy przy­ję­cie, by uczcić wzno­wie­nie sztuki, więc byli wszy­scy wyko­nawcy, cała ekipa, ci, któ­rzy wyło­żyli pie­nią­dze, dzien­ni­ka­rze. Saman­tha… Saman­tha Keene gra moją córkę. Jest zna­ko­mita, ale na­dal tro­chę nie­śmiała w towa­rzy­stwie. Pomy­śla­łam sobie, że wyko­namy duet ze spek­ta­klu.

– A wcze­śniej? Wie pani, gdzie był pani mąż?

– Ze mną. Roz­ma­wia­ły­śmy z Sylvie w głębi salonu, nie­da­leko holu wej­ścio­wego, obser­wu­jąc przy­ję­cie, można powie­dzieć, roz­ko­szu­jąc się chwilą. Brant pod­szedł do mnie, żeby mi dać kok­tajl z szam­pa­nem. Zdaje mi się, że roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez chwilę, a potem posta­no­wi­łam… Nie, Brant mnie popro­sił… Żeby­śmy wró­cili do gości.

Eliza potarła ręką skroń, a Sylvie poru­szyła się na krze­śle.

– Ja to zapro­po­no­wa­łam. Pamię­tam. Powie­dzia­łam, że pora, bym wró­ciła do gości, a ty, żebyś nam coś zaśpie­wała.

– Racja. Racja. Więc pomy­śla­łam o Saman­cie, odda­łam Bran­towi swój kie­li­szek i poszłam ją odszu­kać. Tak jak mia­łam nadzieję, goście zgro­ma­dzili się wokół nas. Potem ktoś krzyk­nął, a Brant… Brant leżał na pod­ło­dze, krztu­sił się i łap­czy­wie chwy­tał powie­trze.

– To nie wydaje się realne – dodała po chwili. W jej oczach znów poja­wiła się panika, ucze­piła się swo­jej przy­ja­ciółki. – Jak to może być realne?

– Oddała mu pani swój kie­li­szek z szam­pa­nem? – spy­tała Eve.

– Tak, chcia­łam mieć wolne ręce. Ten numer, ten duet wymaga spo­rej gesty­ku­la­cji, więc…

– Czy trzy­mał inny kie­li­szek, czy tylko pani?

Zmarsz­czyła czoło, ścią­gnęła brwi.

– Nie wiem. Nie, nie sądzę… Sylvie?

– Nie. Zapro­po­no­wał, że przy­nie­sie mi nowego drinka, ale podzię­ko­wa­łam.

– Czy napiła się pani? – Eve spy­tała Elizę. – Szam­pana?

– Nie. Roz­ma­wia­li­śmy. Trzeba uwa­żać, żeby nie prze­sa­dzić z alko­ho­lem pod­czas przy­ję­cia czy w miej­scu publicz­nym. Roz­ma­wia­li­śmy, potem odda­łam mu kie­li­szek, a póź­niej…

Po omacku odszu­kała dłoń swo­jej przy­ja­ciółki, wpa­tru­jąc się w Eve, kiedy to do niej dotarło.

– O mój Boże. O mój Boże. Odda­łam mu kie­li­szek. Z tru­ci­zną. Zabi­łam go!

– To on przy­niósł pani szam­pana. Skąd go mógł wziąć?

– Nie wiem. Nie wiem. Sylvie, wci­snę­łam mu ten kie­li­szek. „Pro­szę, potrzy­maj go, kiedy będę śpie­wała i tań­czyła, żeby wszy­scy mogli mnie podzi­wiać”. A teraz go nie ma.

– Prze­stań – zbesz­tała ją Sylvie. – I pomyśl, Elizo. Prze­stań i pomyśl. Szam­pan i to, co do niego dodano, był prze­zna­czony dla cie­bie.

– Brant ni­gdy by nie…

– Natu­ral­nie, że nie. O niczym nie wie­dział. Ty też nie wie­działaś. Jezu, prze­cież nie napiłby się, gdyby wie­dział. Napił się, bo trzy­mał kie­li­szek w dłoni. Tak samo jak ty byś zro­biła, na Boga, gdy­bym nie zapro­po­no­wała, żebyś nam zaśpie­wała. Tru­ci­zna była prze­zna­czona dla cie­bie.

– W tej chwili nie będziemy robili żad­nych zało­żeń – prze­rwała im Eve. – Barki były na głów­nej kon­dy­gna­cji?

– Tak. Trzy. A dwóch kel­ne­rów roz­no­siło wino i szam­pana. Brant… Brant naj­bar­dziej lubi whi­sky albo dobre piwo, ale na takim przy­ję­ciu nie piłby moc­nych alko­holi. Jeste­śmy ostrożni, jutro z samego rana miał umó­wione spo­tka­nia przed wyjaz­dem na plan zdję­ciowy. Lubię kok­tajl z szam­pa­nem, więc wła­śnie taki mi przy­niósł. Napił się go, bo mu wrę­czy­łam kie­li­szek. Wzniósł nim toast za mnie. O Chry­ste, widzę go w tłu­mie, jak wznosi za mnie toast, gdy śpie­wa­ły­śmy ten duet.

– Kto wie­dział, że ten szam­pan miał być dla pani, a nie dla niego?

– Każdy mógł to wie­dzieć. Trudno mi powie­dzieć. Czę­sto tak się zacho­wy­wał na przy­ję­ciach. Przy­no­sił mi kok­tajl z szam­pa­nem i ze skórką cytryny. Bo to mój ulu­biony drink. Trosz­czył się o mnie na nie­zli­czone spo­soby.

To zmie­nia postać rze­czy, pomy­ślała Eve, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie. I było to na tyle praw­do­po­dobne, że podą­żyła innym tro­pem.

– Czy otrzy­my­wała pani jakieś pogróżki? Albo czy zna pani kogoś, kto mógłby pani źle życzyć?

– Nie. Mia­łam na myśli… Boże, mam taki mętlik w gło­wie. Potrzebna mi chwilka. Czy mogę pro­sić o minutkę?

Znów wstała, prze­szła się po prze­stron­nym tara­sie.

– Nie potra­fię tak dobrze jak Brant postę­po­wać z ludźmi, odpo­wied­nio zacho­wy­wać się w róż­nych sytu­acjach. Żar­to­wa­li­śmy, że ma przy­słu­gu­jącą mu część cier­pli­wo­ści i taktu oraz przy­naj­mniej połowę mojej. Lubię myśleć o sobie, że jestem dobrym, przy­zwo­itym czło­wie­kiem, ale nie wszy­scy by się z tym zgo­dzili. I cho­ciaż jestem cał­ko­wi­cie prze­ko­nana, że jest pewna liczba osób, które nie posia­da­łyby się z rado­ści, gdy­bym się zaszyła gdzieś na końcu świata, nie przy­cho­dzi mi do głowy nikt, kto chciałby mnie zamor­do­wać. Jezu, Sylvie, nawet Vera nie nie­na­wi­dzi mnie aż tak bar­dzo.

– Vera?

– Vera Har­row. Kole­żanka. Aktorka. Rywalka, jak przy­pusz­czam, przy­naj­mniej za taką się uważa. Dzie­sięć lat temu razem krę­ci­ły­śmy film. Brant grał główną rolę męską… Wła­śnie wtedy się pozna­li­śmy. W tam­tym cza­sie on i Vera byli parą. Nie byli mał­żeń­stwem – dodała. – Nie byli for­mal­nie zwią­zani, ale byli parą. Tak czy owak, Vera i ja dzia­ła­ły­śmy sobie na nerwy. Można powie­dzieć, że róż­ni­ły­śmy się poglą­dami na świat. Ale obie były­śmy pro­fe­sjo­na­list­kami, więc nie oka­zy­wa­ły­śmy tego na pla­nie. Obie były­śmy nomi­no­wane do Zło­tych Glo­bów. Ja go zdo­by­łam, ona nie. Ale waż­niej­sze, że Brant i ja zako­cha­li­śmy się w sobie. Roz­stał się z nią i wkrótce potem wzię­li­śmy ślub.

– Z rado­ścią nasta­wi­łaby dzien­ni­ka­rzy, fanów, decy­den­tów prze­my­słu roz­ryw­ko­wego prze­ciwko Eli­zie. – Sylvie unio­sła szklankę z wodą. – Ale nie posu­nę­łaby się do tego, by zatruć jej szam­pana albo otruć Branta.

– Była na dzi­siej­szym przy­ję­ciu?

– Tak. Vera mieszka teraz w Nowym Jorku. Gra w serialu, któ­rego drugi sezon odniósł duży suk­ces – wyja­śniła Sylvie. – Zdo­była Złoty Glob… Prawdę mówiąc, dostała go trzy czy cztery razy oraz parę nagród Emmy. Ma budzą­cego zazdrość mło­dego kocha­sia – towa­rzy­szył jej na dzi­siej­szym przy­ję­ciu. Może czuje urazę do Elizy, ale nie zary­zy­ko­wa­łaby wszyst­kiego, żeby zemścić się na Eli­zie za Branta ani na Bran­cie za Elizę.

– Są inni, któ­rzy cho­wają urazę?

– Praw­do­po­dob­nie tak. – Eliza wró­ciła, usia­dła, ukryła twarz w dło­niach. – Jestem aro­gancka, jestem wyma­ga­jąca, ale nie uwa­żam tego za wady. Na sce­nie, na pla­nie fil­mo­wym zawsze sta­ram się dać z sie­bie wszystko. I ocze­kuję tego samego od tych, któ­rzy pra­cują razem ze mną.

– A wśród osób, które pani zatrud­nia? Czy są jacyś nie­za­do­wo­leni z powodu tego, jak są trak­to­wani, albo że stra­cili posadę u pani?

– Och, zwol­ni­łam nie­jed­nego pra­cow­nika, ale nie ostat­nio. Cela zaj­muje się moimi spra­wami zawo­do­wymi – kon­tak­tami z mediami, spo­tka­niami. Od czte­rech… nie, już od pię­ciu lat. A Dolby, mój oso­bi­sty asy­stent od wszyst­kiego, pra­cuje u mnie dopiero od trzech lat, ale gdy­bym nie miała Branta, a Dolby nie byłby gejem, stwo­rzy­li­by­śmy sobie gniazdko miło­ści. To kolejna brat­nia dusza.

– A służba domowa?

– Wayne i Cara Rowan – on jest naszym kucha­rzem, a ona zaj­muje się domem. Od sied­miu lat, są jak człon­ko­wie rodziny. Jest jesz­cze Lin, prawa ręka Branta, wię­cej niż oso­bi­sty sekre­tarz. Lin pra­cuje u Branta przy­naj­mniej od pięt­na­stu lat – odno­szę wra­że­nie, że dłu­żej – i podró­żuje z nim. No i jesz­cze Marta, asy­stentka Lina od… nie jestem pewna… chyba czte­rech, pię­ciu lat.

– Wszy­scy oni byli tu dzi­siej­szego wie­czoru?

– Dolby i Cela, Wayne i Cara, Lin z całą pew­no­ścią. Zdaje mi się, że Marta też – miała przyjść, ale nie jestem pewna, czy ją widzia­łam. Wszystko jest teraz takie zama­zane. Nie, chwi­leczkę! Boże! – Ukryła twarz w dło­niach, wzięła kilka odde­chów, nim opu­ściła ręce. – Marta jest już w Nowej Zelan­dii. Wyle­ciała wczo­raj, a może nawet przedwczo­raj.

– Gości obsłu­gi­wali pra­cow­nicy firmy cate­rin­go­wej.

– Tak, korzy­stam z usług firmy Sama Ele­gan­cja od, Boże, z pew­no­ścią od kil­ku­na­stu lat. Geo­r­gia, jej wła­ści­cielka, i ja omó­wi­ły­śmy wszyst­kie szcze­góły. Potrawy, napoje, obo­wiązki kel­ne­rów, ser­wo­wane dania i tak dalej, a z kwia­cia­rzami od W Peł­nym Roz­kwi­cie kom­po­zy­cje kwia­towe.

– Ma pani listę gości?

– Tak, tak, natu­ral­nie. Dolby może ją pani dostar­czyć. Pani porucz­nik, zabrali Branta. Wiem, że go zabrali, ale muszę go zoba­czyć. Muszę… się z nim poże­gnać.

– Będzie to moż­liwe jutro. Skon­tak­tuję się z panią. Pani Lane, kto sko­rzy­stałby na pani śmierci?

– Brant. To oczy­wi­ste. – Przy­ci­snęła dłoń do ust, zamknęła na chwilę oczy. – Są też inni bene­fi­cjenci. Pro­szę się zwró­cić do Celi, by prze­ka­zała pani dane moich zarząd­ców nie­ru­cho­mo­ściami. Oni mają wszyst­kie infor­ma­cje.

– A w przy­padku śmierci pana Fit­zhugh? Kto by sko­rzy­stał?

– Jeśli cho­dzi o pie­nią­dze, ja. Lin dys­po­nuje wszyst­kimi infor­ma­cjami, które mogą być pani potrzebne. Wiem, że Brant zamie­rzał prze­ka­zać pokaźną kwotę Home Front, bo roz­ma­wia­li­śmy o tym. W geście soli­dar­no­ści ja też umie­ści­łam ich wśród moich bene­fi­cjen­tów. Pani porucz­nik, zarówno Brant, jak i ja od lat jeste­śmy cenio­nymi i odno­szą­cymi suk­cesy akto­rami. Tu nie cho­dziło o pie­nią­dze.

Zawsze cho­dzi o pie­nią­dze, pomy­ślała Eve.

Wstała.

– Dzię­kuję. Wiem, że jest pani ciężko. Czy ma się pani gdzie zatrzy­mać do czasu, aż ukoń­czymy oglę­dziny miesz­ka­nia?

– Muszę się z niego wynieść?

– Tak będzie naj­le­piej, skar­bie. Spa­ku­jemy potrzebne rze­czy i na jakiś czas prze­nie­siesz się do mnie. Miesz­kam dwa pię­tra niżej – wyja­śniła Sylvie.

– Dosko­nale. Może pani dzwo­nić do mnie o każ­dej porze, gdyby przy­po­mniała sobie pani coś, jakieś szcze­góły, które mogłyby się oka­zać pomocne. Jesz­cze raz skła­dam wyrazy współ­czu­cia w związku z ponie­sioną przez panią stratą.

– Poin­for­muje mnie pani, kiedy będę go mogła zoba­czyć? Kiedy będę mogła zoba­czyć Branta? Bar­dzo pro­szę.

– Tak. Jutro. A na razie zaj­mie się nim dok­tor Mor­ris.

– Dzię­kuję. Dzię­kuję pani za to. Ode­brali mi go, pani porucz­nik. Wiem, że ode­brali go rów­nież całemu światu, ale w tej chwili jest mi to obo­jętne. Jest mi obo­jętne, czy chcieli mnie zabić, bo ode­brali mi Branta. Musi ich pani zna­leźć, żebym mogła im spoj­rzeć w twarz i posłać ich do wszyst­kich dia­błów.

Scho­dząc, Eve natknęła się na Peabody zmie­rza­jącą na górę.

– Och, skoń­czy­łaś już? – Rzu­ciła nad ramie­niem Eve tęskne spoj­rze­nie. – Mia­łam nadzieję, że ją poznam.

– Jesz­cze będziesz miała oka­zję, zanim zamkniemy śledz­two. Masz zezna­nia zatrud­nio­nych?

– Zacznę od pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej. – Skie­ro­wały się na dół, gdzie tech­nicy w bia­łych, ochron­nych stro­jach już spraw­dzali salon i taras. – Wła­ści­cielka zawsze orga­ni­zuje przy­ję­cia Lane i była w dru­giej kuchni, kiedy Fit­zhugh upadł. Mają tu drugą kuch­nię, prze­zna­czoną spe­cjal­nie do obsługi imprez. Było z nią pię­cioro świad­ków, wszy­scy potwier­dzili, że od chwili roz­po­czę­cia przy­ję­cia nie opusz­czała kuchni. Prze­słu­chu­jąc pozo­sta­łych pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej, natknę­łam się na osobę, która przy­rzą­dziła kok­tajl. Twier­dzi, że nie był prze­zna­czony dla Fit­zhugh. Wyraź­nie jej powie­dział, że to dla Lane. Kok­tajl z szam­pa­nem i ze skórką cytryny.

– To by się zga­dzało. Przy­niósł go Lane, potem przy­ja­ciółka, która jest teraz z nią na górze, zapro­po­no­wała, żeby Eliza coś zaśpie­wała, więc oddała kie­li­szek Bran­towi.

– Wyklu­czone, by się napił, gdyby wie­dział.

– Chyba że chciał popeł­nić samo­bój­stwo na przy­ję­ciu. – Eve wzru­szyła ramio­nami. – „Nie mogę dłu­żej z nią wytrzy­mać, więc chrza­nię to, skoń­czę z tym”. Mało praw­do­po­dobne, ale… Spraw­dzi­łaś ją?

– Taa, Monika Kajin­ski, lat dwa­dzie­ścia sześć. Ma czy­stą kar­to­tekę. Pra­cuje dla tej firmy cate­rin­go­wej dopiero od sze­ściu mie­sięcy. Poza tym dora­bia sobie jako bar­manka w Du Vin. Sądzę, że znasz ten bar.

– Kurde. Należy do Roarke’a.

– Jest tam zatrud­niona od paru lat. Od razu przy­znała, że przy­go­to­wała kok­tajl. Nic nie krę­ciła. Mówiła, że Fit­zhugh szcze­gó­łowo jej wytłu­ma­czył, jaki drink lubi pani Lane, pochwa­lił jej tatuaż – mały sło­necz­nik na lewym kciuku – i roz­ma­wiał z jakimś Linem.

– To jego oso­bi­sty sekre­tarz.

– Podzię­ko­wał jej i razem z Linem ode­szli.

– Który bar obsłu­gi­wała?

– Ten na tara­sie. Powie­działa, że widziała, jak razem weszli do środka, ale to wszystko. Była zajęta, przy­naj­mniej do czasu, aż Lane zaczęła śpie­wać. Wtedy nie­mal wszy­scy weszli do salonu albo pode­szli do drzwi. Potem usły­szała, jak ktoś krzyk­nął.

– Rozu­miem. Wciąż tu jest?

– Tak. Korzy­stam z pokoju kre­den­so­wego. Mają tu rów­nież coś takiego. Wsta­wi­łam tam parę krze­seł, żeby móc prze­słu­chi­wać po jed­nej oso­bie. Sie­dzi tam teraz. Uzna­łam, że zain­te­re­suje cię, że wygląda to tak, jakby Lane miała być celem. Ale już to wiesz.

– Zapro­wadź mnie tam.

– Dobrze. Apar­ta­ment jest ogromny – stwier­dziła Peabody. – Tak naprawdę kupili dwa lokale i je połą­czyli. A już jeden jest cho­ler­nie duży. Gościnna jadal­nia – wska­zała Peabody i Eve oce­niła, że z łatwo­ścią pomie­ści­łaby przy­naj­mniej trzy­dzie­ści osób. – Jest jesz­cze jedna, domy­ślam się, że na skrom­niej­sze kola­cje. Kucharz i gospo­dyni – mał­żeń­stwo – miesz­kają tam, dalej jest główna kuch­nia, która wzbu­dziła moją zazdrość, cho­ciaż sama będę wkrótce miała kuch­nię swo­ich marzeń. Nie cho­dzi mi o jej wystrój – moim zda­niem zbyt przy­po­mina labo­ra­to­rium – ale o wiel­kość.

Eve przy­sta­nęła na chwilę i się rozej­rzała.

– Można tu urzą­dzić rodeo.

– To nie było moje pierw­sze sko­ja­rze­nie, ale zga­dzam się. Kuch­nia, z któ­rej korzy­stała firma cate­rin­gowa, jest tam… I tam umie­ści­li­śmy resztę pra­cow­ni­ków. Pokój kre­den­sowy.

Peabody otwo­rzyła białe prze­su­wane drzwi.

Kobieta zerwała się z meta­lo­wego krze­sła o niskim opar­ciu, sto­ją­cego mię­dzy dłu­gimi, bia­łymi bla­tami. Miała krót­kie, czarne włosy, nastro­szoną grzywkę, brą­zowe oczy w kształ­cie mig­da­łów. Usta poma­lo­wane na jaskra­wo­czer­wono pod­kre­ślały jej gładką jasno­brą­zową cerę.

– Monika, porucz­nik Dal­las.

– Wiem, wiem. Jezu. To ja przy­go­to­wa­łam drink. Przy­się­gam na Boga. Szam­pan La Fleur, sześć kro­pli ango­stury, jedna kostka bia­łego cukru – praw­dzi­wego, nie sło­dzika. Skórka cytryny.

– Rozu­miem. Pra­cuje pani rów­nież w Du Vin?

– O Boże, o Boże, nawet mnie tam nie było, kiedy zamor­do­wano tę dzien­ni­karkę prasy plot­kar­skiej. Ale zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy nie przy­no­szę pecha.

– Pro­szę się odprę­żyć. I usiąść.

– Mogę usiąść, ale nie wiem, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek będę się mogła odprę­żyć. Przy­go­to­wa­łam kok­tajl. Ale to był tylko kok­tajl.

– Więc skąd pani wie, że wła­śnie ten kok­tajl zabił pana Fit­zhugh?

– Ponie­waż zro­bił się szum, wszy­scy mówili o tru­ciź­nie, poja­wiła się poli­cja. I, mój Boże, kiedy weszłam do środka, zoba­czy­łam go na pod­ło­dze, i roz­trza­skany kie­li­szek. Czy jestem aresz­to­wana?

– Nie. Kto mówił o tru­ciź­nie?

– Nie wiem. Chwi­leczkę… Jed, jeden z kel­ne­rów. Stał obok mnie i powie­dział coś jakby: „Jasna cho­lera, ktoś musiał dodać tru­ci­zny do jego drinka”. I coś o jego twa­rzy. Przy­szedł ze mną, zna­czy się Jed. Obsłu­gi­wał gości na tara­sie.

– Powie­działa pani detek­tyw Peabody, że pan Fit­zhugh roz­ma­wiał z kimś, kiedy pani przy­rzą­dzała kok­tajl.

– Zwra­cał się do niego „Lin”. Odno­sili się do sie­bie bar­dzo życz­li­wie, śmiali się. Mówili coś o tym, że śro­dek lata zamie­nią na zimę.

– I razem wró­cili do salonu.

– Zga­dza się.

– Czy ktoś poszedł za nimi?

– Nie zauwa­ży­łam nikogo. Byłam dość zajęta. Widzia­łam, jak pan Fit­zhugh zatrzy­mał się, żeby poroz­ma­wiać z jakąś dwójką gości. Kobieta miała zabój­czą kre­ację. Och, co ja wyga­duję!

– Jak wyglą­dała?

– Uwa­żam, że jest kimś – wyglą­dała jak ktoś ważny. Wysoka blon­dynka z pokaź­nym biu­stem. Głów­nie przy­glą­da­łam się jej kre­acji. Zło­tej, lśnią­cej, z dekol­tem z przodu wła­ści­wie do pępka, a z tyłu do samych poślad­ków, z błysz­czą­cymi krzy­żu­ją­cymi się pasecz­kami. No więc widzia­łam, jak roz­ma­wiał z nią przez chwilę, a potem jak się cmok­nęli, a ona przy­ci­snęła do niego te cycki. Póź­niej byłam zajęta i nie zauwa­ży­łam, gdzie odszedł.

– No dobrze, Moniko, bar­dzo ci dzię­ku­jemy. Gdyby jesz­cze coś ci się przy­po­mniało, skon­tak­tuj się z nami.

– To wszystko? Mogę iść do domu? Nie aresz­tu­je­cie mnie?

– Za przy­go­to­wa­nie drinka i współ­pracę z poli­cją? Nie sądzę.

Monika ode­tchnęła, przy­ci­snęła palce do powiek.

– Okej. Okej. Dzię­kuję. – Wstała. – Chcia­łam powie­dzieć, że był naprawdę bar­dzo miły. Pan Fit­zhugh. Patrzył na czło­wieka. Nie mam na myśli natar­czy­wego gapie­nia się. Po pro­stu mnó­stwo ludzi nie patrzy na nas, kiedy przy­go­to­wu­jemy drinki albo je roz­no­simy. A on tak. Bar­dzo mi przy­kro w związku z tym, co się stało.

Kiedy wyszła, Eve zwró­ciła się do Peabody.

– Sprawdź, czy wła­ści­cielka zabój­czej kre­acji jesz­cze tu jest, Peabody, i poproś tu tego Lina.

– Już się robi.

Poszedł po kok­tajl na taras, pomy­ślała Eve. Sta­rała się sobie to wyobra­zić, krą­żąc po pokoju. Otwo­rzyła szafkę, w któ­rej – jak się oka­zało – stały alko­hole – w kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej, stwier­dziła ze zdu­mie­niem.

Mówi bar­mance, że to dla jego żony, i jak go należy przy­rzą­dzić. Każdy mógł go pod­słu­chać, doszła do wnio­sku, i zaj­rzała do kolej­nej szafki – były w niej kie­liszki – lśniące, usta­wione według roz­mia­rów i zasto­so­wa­nia.

Albo, jeśli wie­rzyć sło­wom żony, wiele osób wie­dzia­łoby, że to dla niej. Jest ze swoim sekre­ta­rzem. Czyli mamy oka­zję. Zatrzy­muje się, żeby poroz­ma­wiać z wła­ści­cielką zabój­czej kre­acji, kolejna oka­zja. Prze­ci­ska się przez tłum gości, wielce praw­do­po­dobne, że zatrzy­muje się, żeby zamie­nić słówko z tym czy owym. Wię­cej oka­zji.

Dalej sobie to wyobra­żała, otwie­ra­jąc kolejne szafki – z zastawą sto­łową, akce­so­riami bar­mań­skimi.

Ktoś mu kła­dzie dłoń na ramie­niu. „Cześć, Brant, świetna impreza”. Cmok, cmok, uścisk dłoni, przy­ja­ciel­skie obję­cie. Dość łatwo dodać tro­chę tru­ci­zny do kie­liszka prze­zna­czo­nego dla Elizy Lane.

Ale nie wypiła kok­tajlu. Dobra przy­ja­ciółka pro­po­nuje, żeby coś zaśpie­wała. Przy­pa­dek – bzdura. Albo zrzą­dze­nie losu, zła pora. Jedno i dru­gie cał­kiem moż­liwe.

I cho­ler­nie dogodne.

Ale potem…

Lane oddaje kie­li­szek i pod­cho­dzi do for­te­pianu. Fit­zhugh stoi oto­czony tłu­mem gości. Wię­cej, znacz­nie wię­cej oka­zji, by zatruć kok­tajl. Zwy­kle nie pije szam­pana, ale zamiast tylko trzy­mać kie­li­szek, wznosi toast na cześć swo­jej żony i przy­pie­czę­to­wuje go, opróż­nia­jąc zawar­tość kie­liszka.

Czy zabójca spo­dzie­wał się tego, czy nie?

Kto był jego zamie­rzoną ofiarą?

Oparła się o jedną z dłu­gich, bia­łych sza­fek. Peabody weszła z męż­czy­zną pod sześć­dzie­siątkę, musku­lar­nym, o moc­nej budo­wie ciała, w gar­ni­tu­rze koloru roz­gnie­cio­nych malin. Jego oczy płowe jak u lwa były zapła­kane. Miał pro­stą, wąską szramę wzdłuż linii żuchwy i bujne, brą­zowe włosy.

– Pani porucz­nik, pan Lin­wood Jacoby, oso­bi­sty sekre­tarz pana Fit­zhugh.

– I przy­ja­ciel – prze­mó­wił gło­sem nabrzmia­łym od łez. – Brant był moim przy­ja­cielem.

– Przy­kro nam z powodu ponie­sio­nej przez pana straty, panie Jacoby.

– Pięć lat temu stra­ci­łem brata. Był uza­leż­niony. Myśla­łem, że już ni­gdy nie zaznam więk­szego bólu. Myli­łem się. Co się stało, u dia­bła?

– Jeste­śmy tu, żeby to usta­lić. Pro­szę usiąść.

– Muszę się czymś zająć. Czym­kol­wiek.

– I zaj­mie się pan. Jak długo znał pan pana Fit­zhugh?

– Ach, chyba z sie­dem­na­ście lat. Zatrud­niono mnie, żebym mu pomógł roz­bu­do­wać mię­śnie. Byłem oso­bi­stym tre­ne­rem, stu­dio fil­mowe życzyło sobie, żeby Brant był bar­dziej musku­larny i żeby lepiej poznał sztuki walki. Pra­co­wa­łem z innymi akto­rami, cie­szy­łem się dobrą opi­nią. Tre­no­wa­łem Branta przez dzie­sięć tygo­dni, nim przy­stą­piono do krę­ce­nia Wojow­ni­czego króla. Z miej­sca się polu­bi­li­śmy, popro­sił, żebym pra­co­wał z nim do ukoń­cze­nia filmu.

– I został pan jego sekre­ta­rzem.

– Tre­ne­rem, sekre­ta­rzem, przy­ja­cie­lem. Byłem jego świad­kiem na ślu­bie z Elizą. Po śmierci mojego brata to on wspie­rał mnie pod­czas uro­czy­sto­ści pogrze­bo­wych.

– Był pan z nim na krótko przed tym, nim upadł.

– Sta­li­śmy na tara­sie przy barze. Chciał zanieść Eli­zie drinka. Roz­ma­wia­li­śmy kilka minut, potem wsze­dłem razem z nim do środka. Odłą­czy­łem się od niego, by wmie­szać się w tłum gości, a jego osa­czyła Vera.

– Cho­dzi o Verę Har­row?

– Taa i nie mam na myśli takiego osa­cze­nia. – Prze­su­nął dłońmi po twa­rzy. – Vera i ja nie­zbyt za sobą prze­pa­damy.

– Ale ona i Fit­zhugh ow­szem?

– Coś ich łączyło. Przez jakiś czas byli parą, ale to było dzie­sięć lat temu. Potem Brant poznał Elizę i cóż, gwiazdy roz­bły­snęły, anioły zaśpie­wały. – Uśmiech­nął się lekko.

– Ona i Brant pozo­stali w przy­ja­znych sto­sun­kach. Brant umiał utrzy­my­wać przy­ja­zne sto­sunki. Ale ja? Według niej jestem tylko opła­ca­nym pra­cow­ni­kiem i robi wszystko, żebym o tym nie zapo­mniał. Więc sta­ram się trzy­mać od niej z daleka, kiedy znaj­dziemy się w jed­nym pomiesz­cze­niu.

– Gdzie pan był, kiedy pan Fit­zhugh upadł?

– W głów­nej jadalni, roz­ma­wia­łem z Dolbym, asy­sten­tem Elizy. Wła­ści­wie zamie­rza­łem się wymknąć. Świetna impreza, ale mia­łem dużo roboty jutro, przed lotem na plan. A potem Eliza i Saman­tha zaczęły śpie­wać w duecie. Więc zosta­łem, pomy­śla­łem sobie, że zacze­kam, aż skoń­czą, i dopiero wtedy się ulot­nię. Ale póź­niej…

Zamknął oczy.

– No więc póź­niej ktoś krzyk­nął i jedni zaczęli się cofać, a inni napie­rać. Począt­kowo nie widzia­łem Branta, ruszy­łem jed­nak w tamtą stronę, żeby zoba­czyć, co się stało, czy mogę jakoś pomóc. Wszy­scy krzy­czeli i się prze­py­chali, ktoś zawo­łał, żeby zadzwo­nić po pogo­to­wie. I wła­śnie wtedy zoba­czy­łem go na pod­ło­dze.

Urwał, odwró­cił wzrok, łzy znów napły­nęły mu do oczu.

– Eliza klę­czała przy nim. I jakiś facet, póź­niej się dowie­dzia­łem, że to lekarz. Brant był czer­wony na twa­rzy, trząsł się… miał drgawki. Dopchną­łem się do niego. Wszystko działo się tak szybko, było takie nie­praw­do­po­dobne.

– Widzia­łem, jak kona – cią­gnął po chwili. – U moich stóp, na pod­ło­dze. Widzia­łem, jak jego wzrok gasł. Widzia­łem, jak prze­stał wal­czyć o oddech. Odszedł, Eliza wzięła go w ramiona, zaczęła się koły­sać i pła­kać.

Otarł łzy wierz­chem dłoni.

– Musia­łem ją od niego odcią­gnąć, kiedy poja­wili się ratow­nicy medyczni. Opie­rała się, ale musieli się nim zająć. Jeśli była jaka­kol­wiek szansa… Wie­działe m, że oszu­kuję samego sie­bie, ale gdy­bym się mylił… Przy­trzy­my­wa­łem ją, Dolby mi pomógł, pró­bo­wa­li­śmy ją uspo­koić, bo strasz­nie roz­pa­czała. Jeden z ratow­ni­ków medycz­nych dał jej śro­dek uspo­ka­ja­jący. Sylvie… Sylvie Bowen i ten lekarz… Przy­kro mi, nie znam jego nazwi­ska… Zabrali Elizę na górę. Sta­ra­li­śmy się uspo­koić wszyst­kich do czasu przy­jazdu poli­cji. Bo ktoś wezwał poli­cję.

– Sły­szało się, że to atak serca – dodał po krót­kim namy­śle – udar mózgu, ale pomy­śla­łem: nie, nie. Był w dosko­na­łej for­mie. Zale­d­wie tydzień temu prze­szedł bada­nia lekar­skie – wymóg wytwórni – bo za kilka dni miał zacząć krę­cić zdję­cia w Nowej Zelan­dii. I sły­sza­łem, jak ktoś powie­dział „tru­ci­zna”, „cyja­nek”. Pomy­śla­łem: to nie­do­rzeczne, melo­dra­ma­tyczne, ale kiedy poja­wiła się poli­cja, zaczą­łem się nad tym zasta­na­wiać, więc spraw­dzi­łem w tele­fo­nie. Czy rze­czy­wi­ście został otruty?

– Lekarz sądowy ustali przy­czynę śmierci. Jako jego sekre­tarz, jego wie­lo­letni przy­ja­ciel, wie­działby pan, czy ktoś żywił do niego urazę, czy otrzy­my­wał jakieś pogróżki.

– Z ręką na sercu mogę powie­dzieć, że Brant jest… był… powszech­nie lubiany w branży. Ni­gdy się nie sza­ro­gę­sił, a mógłby. Poważ­nie trak­to­wał swoją pracę, zawsze, ale to zawsze był przy­go­to­wany. A jed­no­cze­śnie bawiło go to i ni­gdy nie trak­to­wał sie­bie zbyt poważ­nie. Cóż, od czasu do czasu dosta­wał list, że był kiep­ski w jakimś fil­mie. Tra­fiały się wśród nich naprawdę obrzy­dliwe, ale nic, co można by uznać za pogróżkę. Z całą pew­no­ścią nie­któ­rzy w branży mogli mu zazdro­ścić, ale potra­fił zała­go­dzić wszyst­kie zadraż­nie­nia, ocza­ro­wać ludzi. Uni­kał kon­flik­tów i kon­tro­wer­sji.

– Byli pra­cow­nicy, byłe part­nerki?

– Od początku swo­jej kariery ma tego samego agenta i tego samego mene­dżera. Jego asy­stentka przede mną? Pomógł jej zagrać drobną, ale istotną rólkę w jed­nym ze swo­ich fil­mów – tego naprawdę pra­gnęła i umoż­li­wił jej to. Od tam­tej pory kon­ty­nu­uje skromną, ale niczym nie­za­gro­żoną karierę. Jego była żona? Roz­stali się tak przy­jaź­nie, jak to tylko moż­liwe, na koniec przed­sta­wił ją jej aktu­al­nemu mężowi. Wła­śnie im się uro­dziło dru­gie dziecko.

Lin wzru­szył ramio­nami.

– Taki był Brant. Pani porucz­nik, pro­szę mi dać jakieś zaję­cie. Muszę coś robić, żeby jakoś pomóc.

– Czy pan Fit­zhugh miał w domu gabi­net?

– Tak, na gór­nej kon­dy­gna­cji.

– Czy miał biuro poza domem?

– Nie, pra­cu­jemy tutaj. Dolby, Cela, Marta i ja mamy do swo­jej dys­po­zy­cji pomiesz­cze­nia na trze­ciej kon­dy­gna­cji.

– Będziemy musieli je obej­rzeć, spraw­dzić sprzęt elek­tro­niczny. Detek­tyw Peabody zapro­wa­dzi pana do detek­tywa McNaba, pra­cow­nika wydziału infor­ma­tyki śled­czej. Czy mógłby mu pan prze­ka­zać wszel­kie kody dostępu, wszyst­kie urzą­dze­nia poza tymi, które pan Fit­zhugh miał przy sobie w chwili śmierci?

– Tak, tak, mogę to zro­bić. Z naj­więk­szą ochotą. A Eliza? Czy mogę coś zro­bić dla niej?

– Na kilka dni prze­nie­sie się do swo­jej przy­ja­ciółki, pani Bowen.

– Och. To dobrze. Ale… Czy będę mógł zabrać ją, poje­chać z nią, kiedy… Zechce zoba­czyć Branta. Potrze­buje tego.

– Skon­tak­tu­jemy się z panem. Peabody, zapro­wadź pana Jacoby’ego do McNaba i poproś tu Dolby’ego Kes­slera.

– Pro­szę ze mną, panie Jacoby.

Wstał.

– Wiem, że nie ma to związku z tym śledz­twem, ale widzia­łem Sprawę Icove’ów. Dwa razy. Brant kie­dyś wystę­po­wał z Marlo w jed­nym z jej pierw­szych fil­mów. I z Julia­nem. Po tym, jak wyszło na jaw, że Julian nie­mal zgi­nął, i ujaw­niono jego pro­blemy oso­bi­ste, Brant skon­tak­to­wał się z nim.

– Naprawdę?

– Zapro­po­no­wał mu pomoc. Gotów był wysłu­chać go, kiedy Julian roz­wią­zy­wał swoje pro­blemy. I wsta­wił się za nim u pro­du­centa i reży­sera, przy­go­to­wu­ją­cych kon­ty­nu­ację Sprawy Icove’ów, czyli Czer­wo­nego Konia. Jeśli Julian pozo­sta­nie czy­sty, znów zagra Roarke’a w kolej­nym fil­mie. Wła­ści­wie on i Brant nie obra­cali się w tych samych krę­gach, ale Brant skon­tak­to­wał się z nim i zapro­po­no­wał mu pomoc. Taki już był Brant. Chcia­łem tylko, żeby pani o tym wie­działa.

Kiedy wyszedł razem z Peabody, Eve spoj­rzała na sty­lowy, kase­to­nowy sufit.

Brant Fit­zhugh mógł być porząd­nym, chęt­nym do pomocy face­tem, pomy­ślała. Ale to nie zmie­niało faktu, że jest mar­twy.

Rozdział 3

3

Dolby mógł kon­ku­ro­wać z McNa­bem pod wzglę­dem barw­no­ści stroju. Miał na sobie szkar­łatne, obci­słe spodnie, koszulę bez koł­nie­rzyka w sło­neczny wzór, czarną kami­zelkę ze srebr­nymi sprzącz­kami i wyso­kie, czarne buty ze szkar­łat­nymi sznu­rów­kami.

Tak jak McNab w jed­nym uchu miał masę malut­kich kol­czy­ków, a na ręku baje­rancki zega­rek na czer­wo­nym pasku. Czarne, krę­cone włosy się­gały mu do ramion, poje­dyn­czy jaskra­wo­czer­wony war­kocz zaczy­nał się nad czo­łem, prze­cho­dził przez czu­bek głowy i opa­dał na plecy.

Skórę miał błysz­czącą, koloru dębu, więc oczy, przej­rzy­ste jak nie­bie­skie szkło, sta­no­wiły domi­nu­jący ele­ment jego twa­rzy o ostrych jak brzy­twa liniach.

W drżą­cej dłoni trzy­mał kie­li­szek wina.

– Powie­dziano mi, że mogę się napić – prze­mó­wił bary­to­nem z lek­kim akcen­tem miesz­kań­ców Środ­ko­wego Zachodu. Głos mu drżał podob­nie jak dłoń. – Nie pozwa­lają mi zoba­czyć się z Elizą. A jestem jej potrzebny.

– Jest z panią Bowen.

Wziął głę­boki oddech.

– Okej. Okej, ale i tak jestem jej potrzebny. Muszę być silny. – Usiadł, pocią­gnął długi łyk wina. – Muszę wziąć się w garść i być silny. Dla niej. To nie był wypa­dek, udar ani nic z tych rze­czy. Wszy­scy mówią, że to nie był wypa­dek. Ale to jest pozba­wione sensu. I nie rozu­miem, jak Brant może nie żyć.

– Pra­cuje pan dla pani Lane.

– Taa, taa, taa.

Zamknął te swoje nie­bie­skie oczy, lekko odchrząk­nął i zro­bił trzy głę­bo­kie odde­chy.

– Silny – powie­dział i znów otwo­rzył oczy. – Byłem pomoc­ni­kiem gar­de­ro­bia­nego – nikim waż­nym – kiedy wystę­po­wała na Broad­wayu w sztuce Wszyst­kie chwyty dozwo­lone. Jej oso­bi­sta asy­stentka nie dawała sobie rady, nie nadą­żała, a Eliza ocze­kuje, że wszy­scy dotrzy­mają jej kroku, jasne? Więc spy­tała mnie: „Dolby, chciał­byś pra­co­wać dla mnie?”, a ja odpar­łem: „Jasne, że tak”.

Lekko się uśmiech­nął, dotknął ust koń­cami pal­ców, jakby chciał to ukryć.

– Bar­dziej dosad­nie, a ona się tylko roze­śmiała. Ja umiem dotrzy­my­wać jej kroku i mówię jej bez ogró­dek, co myślę, kiedy pyta mnie o zda­nie. „Ten kolor wysysa z pani życie” albo „Pro­szę nie wspo­mi­nać o Gino, kiedy spo­tka się pani z Miną, ponie­waż zerwali ze sobą”. Wiem, kiedy trzeba jej roz­ma­so­wać kark albo kiedy chce mieć tro­chę spo­koju. Poma­gam jej uczyć się roli, dbam o to, żeby miała swoje ulu­bione kwiaty, wiem, kiedy wszyst­kich spła­wić, żeby razem z Bran­tem mogła zjeść roman­tyczną kola­cję w domu.

Urwał, znów się napił.

– Brant. To musiał być wypa­dek albo coś w nim zawio­dło. Jest naj­słod­szym face­tem pod słoń­cem.

– Czy Brant i pani Lane… mieli jakieś pro­blemy?

– Cho­dzi pani o pro­blemy mał­żeń­skie? – Ener­gicz­nie pokrę­cił głową. – Przy­się­gam, że ich mał­żeń­stwo przy­po­mi­nało bajkę. Zawsze zdo­by­wali się wobec sie­bie na drobne gesty. Kosz­towne pre­zenty to jedno, ale liczą się wła­śnie takie dro­bia­zgi. Nie wiem, jak sobie z tym pora­dzi.

Do oczu znów napły­nęły mu łzy.

– Tak bar­dzo się kochali! Była jego kró­lową. Mówiła, że Brant zawsze potrafi spra­wić, by czuła się całym jego świa­tem, a on był jej ryce­rzem w lśnią­cej zbroi. A dla mnie był jak tata.

Otarł łzę.

– Wiem, że to dziw­nie zabrzmiało, bo Eliza nie jest dla mnie jak mama. Jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Nato­miast Brant jest jak tata. Pyta: „Na­dal spo­ty­kasz się z Franco? Dobrze cię trak­tuje?”. A gdy­bym powie­dział: „Zerwa­li­śmy ze sobą”, Brant odparłby, że Franco nie był dla mnie wystar­cza­jąco dobry, że znajdę sobie kogoś odpo­wied­niego, tak jak on zna­lazł Elizę.

– Rozu­miem, że pani Lane zwol­niła swoją poprzed­nią asy­stentkę.

– No jasne.

– Czy wie pan, gdzie ona teraz prze­bywa?

– Hmm. – Otarł kolejne łzy, zmarsz­czył brwi. – Zdaje mi się, że wró­ciła do Kan­sas czy gdzieś tam. Nie była stwo­rzona do życia w Nowym Jorku.

– Czy może wie pan, jak się ona nazywa?

– Jasne, jasne, pro­szę mi dać chwilkę. – Zamknął oczy, zaczął sobie coś nucić. – Już wiem. Suzan­nah Clark­son. I nie z Kan­sas. Nie z Kan­sas City, tylko z Mis­so­uri.

– Ma pan dosko­nałą pamięć.

– Wszystko mam poszu­flad­ko­wane. – Mach­nął ręką obok głowy.

– Czy może mi pan opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło dziś wie­czo­rem?

Opi­sał jej wszystko z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami, łącz­nie z tym, kto jak był ubrany, strzęp­kami roz­mów, kto z kim przy­szedł, kto według niego zbyt czę­sto korzy­stał z baru lub bufetu. Przy­szedł sam, ponie­waż trak­to­wał to jak część swo­ich obo­wiąz­ków służ­bo­wych, a poza tym wła­śnie zerwał ze wspo­mnia­nym wcze­śniej Franco.

– Lin i ja byli­śmy w pokoju sto­ło­wym, kiedy Eliza i Saman­tha zaczęły wyko­ny­wać duet. Chcia­łem podejść bli­żej, bo nie ma nic lep­szego, jak oglą­dać występ Elizy, ale zosta­łem z tyłu, żeby inni mogli ją podzi­wiać. I moc­niej zabiło mi serce, kiedy dostrze­głem Branta, uno­szą­cego kie­li­szek w toa­ście, i jak spoj­rzeli na sie­bie. Trwało to tylko chwilę, bo śpie­wała w duecie. To było coś magicz­nego, wie pani? Te głosy, i wszy­scy ci ele­ganccy goście, Nowy Jork za oknami. Zapo­mnia­łem o całym świe­cie. Ni­gdy nie trak­tuję tego jak cze­goś, na co sobie zasłu­ży­łem, więc zapo­mnia­łem o całym świe­cie. Zda­wało mi się, że usły­sza­łem brzęk roz­bi­ja­nego kie­liszka i pamię­tam, że pomy­śla­łem sobie „ups”. Po pro­stu „ups”. Potem roz­le­gły się krzyki i to było straszne, po pro­stu okropne.

Urwał, żeby się napić, wstrzą­snął nim dreszcz.

– Nie wie­dzia­łem, co się stało, nie wie­dzia­łem, że cho­dziło o Branta. Chcia­łem tylko zna­leźć się przy Eli­zie, ale nie mogłem się prze­ci­snąć przez tłum. Sły­sza­łem jej płacz, lecz nie mogłem się do niej dopchnąć. Przy­naj­mniej nie od razu.

– A jak już się to panu udało?

– Chyba ska­mie­nia­łem. Sta­łem bez ruchu. Myśla­łem: to nie może się dziać naprawdę, to wyklu­czone. Zupeł­nie jak­bym stra­cił przy­tom­ność, lecz sta­łem. A kiedy Lin ją odcią­gnął, pró­bo­wa­łem pomóc, cho­ciaż mia­łem kom­pletną pustkę w gło­wie. Sły­sza­łem, jak mówili, że odszedł, ale prze­cież leżał tam, na pod­ło­dze, więc niczego nie rozumia­łem.

Głos mu się zała­mał, znów przy­ci­snął palce do ust. Lecz tym razem, by stłu­mić szloch.

– Facet, który powie­dział, że jest leka­rzem, i Sylvie wypro­wa­dzili Elizę, a ja wzią­łem jakąś szmatę i zebra­łem szkło. Czu­łem się, jak­bym poru­szał się we mgle. Pomy­śla­łem sobie: lepiej sprzątnę szkło, nim ktoś się ska­le­czy. Nie powi­nie­nem był tego zro­bić, ale nie rozu­mo­wa­łem logicz­nie. Prze­pra­szam.

– Wszystko w porządku. Odzy­ska­li­śmy okru­chy szkła.

– Zapu­ka­łem do Wayne’a i Cary. Nie zostają długo na przy­ję­ciach, jeśli nie są potrzebni. I się roz­pła­ka­łem. Przy­je­chała poli­cja. Czy mogę zejść do Sylvie i zoba­czyć się z Elizą?

– Może lepiej jutro. Praw­do­po­dob­nie teraz odpo­czywa. Mam jesz­cze parę pytań i będzie pan mógł wró­cić do domu.

– Mogę poje­chać do mamy? Nie chcę wra­cać do domu. Mogę zamiast tego poje­chać do mamy?

– Natu­ral­nie. Ale naj­pierw zadam panu jesz­cze parę pytań.

Kiedy wyszedł, Eve się zasta­no­wiła.

– Peabody, co z wła­ści­cielką zabój­czej kre­acji?

– To Vera Har­row. McNab donosi, że narzeka, że jest prze­trzy­my­wana jak jeniec wojenny.

– Świet­nie. Zmiana tempa. Prze­słu­chajmy ją. Mogła­byś spraw­dzić, czy mają tu jakąś kawę?

– Mogę cię zapew­nić, że tak, i do tego cał­kiem przy­zwo­itą.

Eve zajęła się zbie­ra­niem infor­ma­cji do czasu, aż Peabody wró­ciła z kawą i świad­kiem. Vera, naj­wy­raź­niej nie­zra­żona moż­li­wo­ścią otru­cia, trzy­mała smu­kły kie­li­szek z szam­pa­nem.

Przy­sta­nęła – nie­wąt­pli­wie dla więk­szego wra­że­nia – z jedną ręką na bio­drze.

– Pokój kre­den­sowy? Poważ­nie?

– Bar­dzo poważ­nie trak­tu­jemy śledz­two. Pro­szę usiąść, pani Har­row.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki