Śmierć na bis - Nora Roberts - ebook + książka

Śmierć na bis ebook

Nora Roberts

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts jako J.D. Robb

Śmierć na bis

Było to olśniewające wydarzenie pełne gwiazd z pierwszych stron gazet, a jego gospodarzami byli Eliza Lane i Brant Fitzhugh, para celebrytów, która podbiła zarówno Hollywood, jak i Broadway. A teraz pojawiła się też Eve Dallas – niestety, nie jako gość. Po wzniesieniu toastu Fitzhugh upadł na podłogę i zmarł, a objawy wskazywały na zatrucie cyjankiem. Policja zakończyła imprezę.

Wszyscy twierdzą, że nieboszczyk nie był typem gwiazdy, która narobiła sobie wrogów. Wszyscy go kochali – nawet jego była żona. A ponieważ koktajl szampański, który go zabił, był pierwotnie przeznaczony dla Elizy, możliwe, że to ona była prawdziwym celem. Niedawno zwolniła asystenta, ma zaciekłych rywali i obsesyjnych fanów. Eve ma mnóstwo pracy, gdy ustala, kto z tego tłumu popełnił morderstwo – i jaka była jego motywacja. A przy tym sama nie lubi być w centrum uwagi, boi się medialnego szumu wokół takich spraw. Wszystko, czego chce, to dowiedzieć się, kto jest naprawdę niewinny, a kto tylko udaje, że jest...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 474

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

Śmierć, nie­spo­dzie­wana i tra­giczna, otwo­rzyła jej drzwi do kariery. Mając zale­d­wie osiem­na­ście lat, Eliza Lane prze­szła przez te drzwi, by wkro­czyć na opusz­czoną scenę. I zawład­nęła widow­nią.

Opła­ki­wa­nie utra­co­nej przy­ja­ciółki, człon­kini teatral­nej rodziny – napi­sała w swo­ich wspo­mnie­niach – musiało zacze­kać. Przed­sta­wie­nie musi się toczyć dalej, i się toczyło. Występ w pre­mie­rze i kolej­nych spek­ta­klach W głębi sceny zade­dy­ko­wała nie­od­ża­ło­wa­nej Leah Rose.

Leah Rose, zmar­łej w wieku zale­d­wie osiem­na­stu lat po spo­ży­ciu zabój­czej kom­bi­na­cji pro­chów i wódki kilka godzin przed debiu­tem na Broad­wayu.

Tak oto 22 wrze­śnia 2036 roku Eliza – Angie, dublerka pani Rose – zna­la­zła się w świe­tle reflek­to­rów jako Mar­cie Bri­ght w sztuce Cabota i Lowe’a W głębi sceny. Począ­tek spek­ta­klu punk­tu­al­nie o ósmej wie­czo­rem.

I stała w świa­tłach reflek­to­rów przez dwa­dzie­ścia pięć lat dzięki talen­towi, zdy­scy­pli­no­wa­niu, cięż­kiej pracy, odda­niu sztuce oraz nie­zwy­kłej intu­icji, która poma­gała jej wybie­rać odpo­wied­nie role w odpo­wied­nim momen­cie.

Natu­ral­nie prze­ży­wała wzloty i upadki. Zła­ma­nie nogi w kostce pod­czas prób prze­kre­śliło jej szanse na dosko­nałą par­tię w musi­calu – aktorka, którą ją zastą­piła, zdo­była Złoty Glob. Nie­szczę­śliwa miłość, gdy miała dwa­dzie­ścia kilka lat, i iro­niczne komen­ta­rze prasy, które potem publi­ko­wano. Śmierć rodzi­ców w tra­gicz­nym wypadku samo­cho­do­wym. Roz­wód w wieku trzy­dzie­stu kilku lat, który drogo ją kosz­to­wał – i emo­cjo­nal­nie, i finan­sowo.

Lecz Eliza wie­rzyła w to, że upadki są nie do unik­nię­cia, a na wzloty trzeba zapra­co­wać. Duma i miłość do sztuki zmu­szały ją do tego, by za każ­dym razem dawać z sie­bie wszystko: czy kiedy wcho­dziła na scenę, czy kiedy sta­wała przed obiek­ty­wem kamery.

Ponie­waż wyma­gała tego samego od wszyst­kich, z któ­rymi pra­co­wała, w pew­nych krę­gach miała opi­nię suki. Pogo­dziła się z tym, a nawet sobie to ceniła.

Miała mnó­stwo zna­jo­mych, ale tylko garstkę praw­dzi­wych przy­ja­ciół. Miała rów­nież liczne rywalki, przy­pusz­czała, że nie­które z nich można było uznać za wro­gów.

Osta­tecz­nie pra­co­wała w show-biz­ne­sie.

A mimo to ni­gdy nie wie­rzyła, by ktoś, kto ją zna – albo uwa­żał, że ją zna – pra­gnął jej śmierci.

Dwa­dzie­ścia pięć lat po wystę­pie, który uczy­nił z niej gwiazdę, otwo­rzyła podwoje swo­jego oka­za­łego, cudow­nego nowo­jor­skiego miesz­ka­nia dla akto­rów i reali­za­to­rów, przy­ja­ciół i pseudoprzy­ja­ciół, wybra­nych dzien­ni­ka­rzy i kry­ty­ków. Wspól­nie z poślu­bio­nym dzie­więć lat wcze­śniej mężem wydali przy­ję­cie w prze­rwie mię­dzy pró­bami w teatrze a wzno­wie­niem W głębi sceny.

W nowej insce­ni­za­cji zagra Lily Bri­ght, gwiazdę wie­czoru, matkę – bez­względną sce­niczną matkę – mło­dej Mar­cie. Par­tia Mar­cie mogła dać jej karie­rze solidne pod­wa­liny, ale Eliza trak­to­wała rolę Lily jako jej wiel­kie, zachwy­ca­jące uko­ro­no­wa­nie.

Roz­bawi ich, szar­żu­jąc, dopro­wa­dzi do łez swoim gło­sem i zła­mie serca Lamen­tem Lily. Będzie tań­czyć, aż jej stopy zaczną krwa­wić, i haro­wać jak wół, by wcie­lić się w postać Lily Bri­ght jak nikt przed nią.

I na Boga, zdo­bę­dzie piątą nagrodę Tony.

Dzi­siej­szego wie­czoru chciała to uczcić i ubrała się na tę oka­zję w czer­woną suk­nię kok­taj­lową Leonarda, uka­zu­jącą jej zgrabne nogi tan­cerki. Sukienka ide­al­nie opi­nała jej szczu­płą syl­wetkę, muska­jąc krą­gło­ści jak czuły kocha­nek, miała roz­klo­szo­wany dół, a wąskie ramiączka uwy­dat­niały silne barki i jędrne ramiona.

Wło­żyła do niej dzie­się­cio­ka­ra­towy kwa­dra­towy bir­mań­ski sza­fir na łań­cuszku, lśnią­cym od bry­lan­tów. Pre­zent na czter­dzie­ste uro­dziny od męża, co spra­wiło, że wkro­cze­nie w kolejne dzie­się­cio­le­cie stało się nieco bar­dziej zno­śne.

Włosy koloru ciem­nego miodu obcięła na się­ga­ją­cego do brody boba z długą, nastro­szoną grzywką nad lodo­wato błę­kit­nymi oczami. Jej mąż wszedł do sypialni, spoj­rzał na nią i pokrę­cił głową.

– Zdaje mi się, że serce prze­stało mi bić. Elizo, jak ci się udaje z każ­dym dniem być pięk­niej­szą?

Odwró­ciła się, żeby obej­rzeć się z tyłu w lustrze, a potem rzu­ciła mu przez ramię zalotne spoj­rze­nie.

– Muszę się sta­rać dotrzy­my­wać ci kroku.

Rze­czy­wi­ście jest przy­stojny, pomy­ślała, kiedy pod­szedł do niej i w typowy dla sie­bie spo­sób ujął ją pod brodę, by poca­ło­wać w usta. Złote bożysz­cze sceny i ekranu, Brant Fit­zhugh. Jego zie­lone jak morze oczy na­dal spra­wiały, że serce moc­niej jej biło nawet po dzie­się­ciu latach zna­jo­mo­ści.

Według niej zbu­do­wany jak bóg, był znany z ról wyma­ga­ją­cych spraw­no­ści fizycz­nej. Wyma­chu­jący mie­czem bun­tow­nik z równą wprawą ujeż­dża­jący konie, co kobiety, awan­tur­nik, gotów do walki gołymi pię­ściami w słusz­nej spra­wie. Męż­czy­zna, który z zapa­łem zdo­by­wał szczyty, prze­pły­wał morza, zba­wiał świat i uwo­dził kobiety.

– Jesz­cze nie jesteś ubrany na przy­ję­cie.

– Została nam ponad godzina, a nie zaj­mie mi to dużo czasu. – Poca­ło­wał ją z roz­tar­gnie­niem, nim skie­ro­wał się do swo­jej gar­de­roby. – I znam cie­bie. Zej­dziesz na dół, by się upew­nić, czy wszystko wygląda jak należy, cho­ciaż już jest ide­al­nie, bo nie mogłoby być ina­czej. Prze­cież to przy­ję­cie Elizy Lane.

– Przy­ję­cie Elizy Lane i Branta Fit­zhugh. – Pode­szła do niego, objęła go od tyłu. – I będzie ide­alne. Firma cate­rin­gowa przy­słała dwoje nowych ludzi, więc…

– Nie zro­bi­liby tego, gdyby nowi nie nada­wali się do tej pracy. Cenią cię, Elizo.

– Wiem, wiem. Jed­nak… – Roze­śmiała się, moc­niej go objęła. – To sil­niej­sze ode mnie.

– Jak­bym tego nie wie­dział. I zdaję sobie sprawę, że dener­wu­jesz się przed przy­ję­ciem. Zupeł­nie nie rozu­miem, dla­czego, ale wiem o tym. Więc będę na dole na czas, byśmy zdą­żyli wznieść toast za nas, nim poja­wią się pierwsi goście.

– A będą to…

– Mar­jo­rie i Pilar – powie­dzieli razem, co znów ją roz­śmie­szyło.

Wtu­liła twarz w jego ramiona.

– Och, co ja bez cie­bie zro­bię przez sześć mie­sięcy!

– Jakie sześć mie­sięcy? Co kilka tygo­dni będę przy­la­ty­wał do domu.

– Wiem, że będziesz się sta­rał.

– Nie tylko będę się sta­rał. I żeby nie wiem co, poja­wię się na pre­mie­rze.

– Tylko spró­buj się nie poja­wić.

– Wiesz, że nie mógł­bym i nie chcia­łem zre­zy­gno­wać z takiej szansy. To rola życia, Elizo. Wie­dzia­łem o tym, jak tylko prze­czy­ta­łem sce­na­riusz.

– Mogłaby być napi­sana spe­cjal­nie dla cie­bie, ale… Dla­czego, u dia­bła, musisz krę­cić ten film na dru­gim końcu świata? Znam odpo­wiedź. – Mach­nęła ręką w powie­trzu, cofa­jąc się. – Potrzebna ci sce­ne­ria, pogoda, realizm.

– Są rów­nie ważne jak boha­ter, bo to też boha­terowie. – Znów ją poca­ło­wał. – Naprawdę czuję, że będzie to pierw­szy świa­towy prze­bój kasowy mojej firmy pro­du­cenc­kiej.

Uśmiech wró­cił na jej twarz.

– Po pro­stu żałuję, że nie mogę poje­chać z tobą. Koli­zja ter­mi­nów i tyle. Ja muszę być tutaj, ty musisz być tam – tysiące kilo­me­trów stąd. Dla­czego, u dia­bła, pra­cu­jemy w tej branży, Bran­cie?

– Ponie­waż jeste­śmy sza­le­nie uta­len­to­wa­nymi nar­cy­zami?

Prze­chy­liła głowę, przy­tak­nęła.

– Być może. Tak czy owak kocham cię – pamię­taj o tym, kiedy twoja part­nerka będzie pró­bo­wała cię uwieść. Wiem, że ide­al­nie nadaje się do tej par­tii, ale…

– Cho­ciaż Nata­lie jest wyjąt­kowa, nie może się rów­nać z moją żoną.

– Jest dzie­sięć lat młod­sza od two­jej żony. – Eliza prze­wró­ciła oczami. – No dobrze, czter­na­ście. I wiem, dla­czego nale­ga­łeś, żeby wła­śnie ją obsa­dzono w tej roli. Jest cho­ler­nie dobra. Chyba masz rację, zaczy­nam się dener­wo­wać. Zejdę na dół, by wszyst­kich dopro­wa­dzić do takiego stanu, w jakim sama jestem, i żeby Dolby zaapro­bo­wał moją kre­ację.

– Czy ja już tego nie zro­bi­łem?

– Zro­bi­łeś, ale nie jesteś obiek­tywny. Dołącz do mnie szybko, naj­droż­szy, to wznie­siemy toast za powo­dze­nie.

*

Natu­ral­nie wszystko było per­fek­cyjne, potrawy, drinki, muzyka, kwiaty, wszystko sta­ran­nie dobrane. Drzwi na taras zosta­wiła otwarte, więc goście wcho­dzili i wycho­dzili, kiedy mieli ochotę, a Nowy Jork sta­no­wił skrzące się tło.

Część dzienna, z bia­łym for­te­pia­nem salo­no­wym i wypeł­nio­nym świe­cami komin­kiem, zapra­szała do roz­mów w grup­kach, wspól­nego śpie­wa­nia, tań­ców. Ubrani na czarno kel­ne­rzy poda­wali potrawy i drinki wszyst­kim, któ­rzy nie chcieli odłą­czać się na wystar­cza­jąco długo, by podejść do jed­nego z barów czy bufe­tów.

Gwar – śpiew, śmiech, głosy – wypeł­niał powie­trze, roz­brzmie­wał w pomiesz­cze­niach na głów­nym pozio­mie i wzbi­jał się w górę krę­tych scho­dów.

– Znowu ci się udało. – Sylvie Bowen, wie­lo­let­nia i praw­dziwa przy­ja­ciółka, wznio­sła toast za Elizę. – Impreza jak się patrzy, bez dwóch zdań.

– Wła­śnie tego chcia­łam. Kiedy zaczną się próby, nie będę miała czasu ani sił na balangi. A kocham balangi. Zresztą, kiedy wyje­dzie Brant…

– Wiem, że będzie ci go bra­ko­wało. Ale Bóg wie, że oboje będzie­cie zajęci. A kiedy zatę­sk­nisz za towa­rzy­stwem, wystar­czy, że zadzwo­nisz do swo­jej od nie­dawna samot­nej kum­peli.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu cie­bie i Mikha­ila.

– Ni­gdy go nie lubi­łaś.

– Nie podo­bało mi się to, że nie był dla cie­bie wystar­cza­jąco dobry, co sam udo­wod­nił.

– Prawda? Nie­wierny rosyj­ski łaj­dak. Mam czter­dzie­ści sie­dem lat, jestem sin­gielką z trzema roz­wo­dami na kon­cie. Ale mam też dwoje wspa­nia­łych dzieci, a to warte wię­cej niż cała reszta. I Jezu, Elizo, jestem bab­cią. Cho­lerną bab­cią. I ubó­stwiam tego brzdąca nad życie. Ale czemu, u dia­bła, ni­gdy nie spo­tka­łam kogoś takiego jak Brant?

– Bo ja pierw­sza go zgar­nę­łam. – Spoj­rzała na swoją posą­gowo piękną przy­ja­ciółkę z burzą kasz­ta­no­wych wło­sów, błysz­czą­cymi zie­lo­nymi oczami. – Jesteś śliczną sin­gielką, uta­len­to­waną aktorką, wyjąt­kową matką… i przy­ja­ciółką. A jeśli szu­kasz kogoś, na tej impre­zie jest kilka wspa­nia­łych oka­zów sin­gli.

Sylvie zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową.

– Spa­suję na jakiś czas, jeśli nie na zawsze. Poza tym wielu z tych wspa­nia­łych oka­zów sin­gli tak­suje spoj­rze­niami inne wspa­niałe okazy sin­gli. Albo są dla mnie za mło­dzi.

– Nie ma cze­goś takiego jak „za młody”. – Uśmiech­nęła się, kiedy Brant skie­ro­wał się w ich stronę, nio­sąc smu­kły kie­li­szek z szam­pa­nem. Może od czasu do czasu tro­chę jej prze­szka­dzało, że jest cztery lata od niej młod­szy, ale nie zamie­rzała wspo­mnieć o tym Sylvie.

– Masz puste ręce, moja naj­droż­sza. – Wrę­czył Eli­zie drink. – Przy­nieść ci pełny kie­li­szek, moja druga ulu­biona damo?

– Nie, dzię­kuję. Czemu Icove’owie cię nie sklo­no­wali? – spy­tała Sylvie.

– Sza­leni naukowcy. – Eliza zakrę­ciła kie­lisz­kiem. – Sły­sza­łam, że kon­ty­nu­acja jest w fazie przed­pro­duk­cyj­nej. Powin­nam była zapro­sić autorkę… Nad­ine Furst. I Roarke’a. Spo­tka­li­śmy go kilka razy, nim poślu­bił tę poli­cjantkę.

– No wła­śnie, to wspa­niały okaz, ale nie­stety. – Sylvie wes­tchnęła i napiła się szam­pana. – Już zajęty.

– Jak wiesz, dla wielu osób nie ma to zna­cze­nia. – Zmie­szała się jak tylko to powie­działa, odwró­ciła się do swo­jej przy­ja­ciółki i przy­su­nęła się, by szep­nąć jej pro­sto na ucho: – Prze­pra­szam. Wybacz mi.

– Nic mi nie jest. Naprawdę. Powin­nam poroz­ma­wiać z innymi gośćmi. A ty powin­naś nam zaśpie­wać.

– Masz rację. Brant, weź mój kie­li­szek i wmie­szaj się z Sylvie w tłum gości. A ja odszu­kam swoją sce­niczną córkę i namó­wię ją do duetu. To coś, czego spra­gnieni są tu obecni i o czym jutro doniosą media.

Oddała mu kie­li­szek, uści­snęła dłoń Sylvie.

Brant razem z Sylvie wmie­szał się w tłum zapro­szo­nych, cho­ciaż roz­mowy uci­chły, jak tylko Eliza zacią­gnęła młodą Saman­thę Keene do for­te­pianu.

Policzki dziew­czyny zaru­mie­niły się z ner­wów i szczę­ścia. Bran­towi zro­biło się cie­pło na sercu, kiedy obser­wo­wał, z jaką życz­li­wo­ścią Eliza wzięła ją pod swoje skrzy­dła. Gdy roz­le­gły się pierw­sze takty, uniósł kie­li­szek w toa­ście.

Głosy, silne, broad­way­ow­skie głosy zabrzmiały uni­sono, w pełni odda­jąc zabar­wiony iro­nią tekst utworu. Pijąc, pomy­ślał, że Eliza zapi­sze na swoim kon­cie kolejny wielki suk­ces. A dziew­czyna? Po pre­mie­rze jej życie dia­me­tral­nie się odmieni.

Poczuł nagły ścisk w żołądku, w gar­dle, ale uznał to za prze­jaw sen­ty­men­ta­li­zmu. Lecz po chwili prze­ro­dziło się to w ból. Cof­nął się krok, dwa.

Przy dźwięku dwóch gło­sów, roz­brzmie­wa­ją­cych uni­sono w salo­nie, wyle­wa­ją­cych się na zewnątrz i wzno­szą­cych w górę krę­tych scho­dów, kie­li­szek z brzę­kiem upadł na pod­łogę.

A po chwili dołą­czył do niego Brant.

*

Spę­dzała miły wie­czór. Miły, spo­kojny wie­czór w domo­wych pie­le­szach. Nie miała nic pil­nego do roboty, nie wzy­wały jej żadne obo­wiązki, a pogoda sprzy­jała leni­wemu inter­lu­dium; sie­działa nad sta­wem razem z mężem i z butelką dobrego wina po zje­dze­niu steka na kola­cję.

A teraz Eve Dal­las stała w luk­su­so­wym pen­tho­usie w Upper West Side, spo­glą­da­jąc na zwłoki. Oce­niała denata i miej­sce wyda­rze­nia, mocno zadep­tane przez gości w wytwor­nych stro­jach kok­taj­lo­wych, ratow­ni­ków medycz­nych i wdowę po zmar­łym – ponoć słynną aktorkę, którą trzeba było siłą ode­rwać od zmar­łego męża, a następ­nie podać jej łagodny śro­dek uspo­ka­ja­jący jesz­cze przed poja­wie­niem się na miej­scu pierw­szych funk­cjo­na­riu­szy poli­cji.

W tej chwili goście – ci, któ­rym nie udało się wyjść przed zabez­pie­cze­niem miej­sca wyda­rze­nia przez mun­du­ro­wych – razem z pra­cow­ni­kami firmy cate­rin­go­wej, oso­bami zatrud­nio­nymi przez gospo­da­rzy i jeden Bóg wie kim jesz­cze cze­kali w róż­nych pomiesz­cze­niach prze­stron­nego apar­ta­mentu.

Otwo­rzyw­szy swój zestaw pod­ręczny, by zabez­pie­czyć dło­nie i buty, zwró­ciła się do funk­cjo­na­riuszki sto­ją­cej obok niej.

– Mów, Ric­kie, co usta­li­li­ście.

– Pani porucz­nik, o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści trzy ktoś zadzwo­nił na dzie­więć­set jede­na­ście. Razem z part­ne­rem poja­wi­li­śmy się na miej­scu o dwu­dzie­stej dru­giej pięć­dzie­siąt jeden. Ratow­nicy medyczni, wezwani wcze­śniej, przy­byli przed nami. Ofiara, Brant Fit­zhugh, zamiesz­kały pod tym adre­sem, już nie żył. Przed naszym przy­jaz­dem dok­tor James Cyril, jeden z gości, popro­sił, by ratow­nicy medyczni podali śro­dek uspo­ka­ja­jący mał­żonce ofiary, Eli­zie Lane. Razem z innym gościem, panią Sylvie Bowen, odpro­wa­dził Lane na górę, do sypialni. Mój part­ner pil­nuje drzwi do sypialni. Uwzględ­nia­jąc liczbę świad­ków, wezwa­li­śmy jesz­cze dwoje funk­cjo­na­riu­szy do pil­no­wa­nia gości i pra­cow­ni­ków obsłu­gu­ją­cych przy­ję­cie.

Ric­kie urwała, by odchrząk­nąć.

– Sza­cuję, że mamy około dwu­stu świad­ków, pani porucz­nik. Zarówno lekarz, jak i ratow­nicy medyczni podej­rze­wają otru­cie. Powia­do­mi­łam dys­po­zy­tora.

Eve ski­nęła głową, spo­glą­da­jąc na zwłoki o roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach, z czer­wo­nymi pla­mami na twa­rzy, sinymi paznok­ciami u rąk.

Kla­syczne objawy, pomy­ślała.

– Na pod­ło­dze widać kilka okru­chów szkła.

– Tak jest. Ofiara trzy­mała kie­li­szek z szam­pa­nem, który się roz­bił, kiedy upa­dła. Oso­bi­sty asy­stent pani Lane, Dolby Kes­sler, oświad­czył, że bał się, że ktoś się ska­le­czy, więc uprząt­nięto roz­bity kie­li­szek. Powie­dział rów­nież, że wszy­scy uznali, iż Fit­zhugh doznał ataku serca lub udaru mózgu.

– Jezu. Potrzebny nam kie­li­szek, Ric­kie.

– Tak jest. Kiedy poja­wili się kolejni funk­cjo­na­riu­sze, wydo­by­łam go z głów­nego recy­klera w kuchni i umie­ści­łam w tor­bie na dowody. Zabez­pie­czy­łam rów­nież ście­reczkę, w którą zebrano okru­chy szkła.

– Dobrze. Znajdź jakieś miej­sce, gdzie będzie można przy­stą­pić do spi­sy­wa­nia nazwisk, danych kon­tak­to­wych i wstęp­nych oświad­czeń gości. Oddziel od nich pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej, słu­żą­cych, asy­sten­tów.

– Pani porucz­nik? Wśród gości są dzien­ni­ka­rze.

– Jasna cho­lera. Umieść ich osobno, cho­ciaż na nie­wiele się to teraz zda. Moja part­nerka już jest w dro­dze tutaj, Ric­kie. Dopil­nuj, żeby ją wpusz­czono. Ja zajmę się dena­tem.

Nim przy­stą­piła do oglę­dzin zwłok, rozej­rzała się wkoło. Meble o nowo­cze­snych liniach w śmia­łych błę­ki­tach i sto­no­wa­nych zie­le­niach, szklane sto­liki, malo­wane szafki, duży, biały for­te­pian. Wszę­dzie kwiaty, a nad głową trzy żyran­dole, błysz­czące jak bry­lanty.

W kominku z bia­łego mar­muru stały dwa tuziny bia­łych świec, na­dal pło­ną­cych. Nad nim umiesz­czono por­tret, jak przy­pusz­czała Eve, wdowy, szczu­płej blon­dynki w nie­bie­skiej kre­acji, z wznie­sio­nymi ramio­nami i roz­pro­mie­nioną twa­rzą.

Za prze­szkloną ścianą z drzwiami pośrodku roz­cią­gał się taras bez wąt­pie­nia dwa razy więk­szy od pierw­szego miesz­ka­nia Eve. Wię­cej kwia­tów, sto­liki, krze­sła, ele­gancki prze­no­śny barek, a w tle poły­ski­wały świa­tła Nowego Jorku. Salon łączył się z czę­ścią jadalną, z dłu­gim sto­łem w śmia­łym odcie­niu błę­kitu, zasta­wio­nym wykwint­nymi potra­wami. Drugi barek, fotele, mała kanapa. Zwy­kle do apar­ta­mentu wcho­dziło się przez hol – z lustrza­nymi ścia­nami, pal­mami w doni­cach, dużą szafą, pry­watną windą, zablo­ko­waną na czas przy­ję­cia.

Schody na wyż­szy poziom wdzięcz­nie zakrę­cały.

Zwłoki leżały jakieś dwa metry od for­te­pianu. Denat miał na sobie jasno­nie­bie­ską koszulę, roz­piętą pod szyją, i czarny, dopa­so­wany gar­ni­tur. Prze­gub jego lewej ręki ozda­biał kosz­towny zega­rek, praw­do­po­dob­nie pla­ty­nowy.

Gęste włosy – blond, kilka odcieni jaśniej­sze od wło­sów żony – były lekko zmierz­wione. Twarz naprawdę przy­stojna, ale nie wymu­skana.

Roz­po­znała go teraz. Grze­biąc w pamięci, przy­po­mniała sobie przy­naj­mniej jeden film, który widziała, z nim w roli głów­nej. Z gatunku nazy­wa­nego przez Roarke’a „magia i miecz”. Wcie­lił się… ach… w ska­za­nego na bani­cję, wyma­chu­ją­cego mie­czem czar­no­księż­nika.

Cho­ler­nie dobre sceny poje­dyn­ków, przy­po­mniała sobie.

Przy­kuc­nęła teraz obok niego z zesta­wem pod­ręcz­nym; wysoka, dłu­go­noga kobieta o krót­kich, lekko wzbu­rzo­nych brą­zo­wych wło­sach i złotobrą­zo­wych oczach.

Dla porządku wyjęła urzą­dze­nie iden­ty­fi­ka­cyjne, przy­ci­snęła do niego kciuk ofiary.

– Ofiara to Brant Robert Fit­zhugh, zamiesz­kały pod tym adre­sem. Posiada rów­nież rezy­den­cje w Malibu w Kali­for­nii, w East Hamp­ton i na Aru­bie. Biały męż­czy­zna lat trzy­dzie­ści dzie­więć. W 2048 roku poślu­bił Car­mandy Pro­ust, z którą się roz­wiódł w 2049 roku. Nie mieli dzieci. To był krótki zwią­zek – mruk­nęła. – Poślu­bił Elizę Lane w 2052 roku, nie mają dzieci.

Wpraw­dzie póź­niej jesz­cze je dokład­nie prze­stu­diuje, ale przej­rzała pozo­stałe jego dane oso­bowe, wyjęła mier­niki. Śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści. Zmarł przed przy­by­ciem ratow­ni­ków medycz­nych, nim zadzwo­niono pod 911.

– Paznok­cie u rąk ofiary są lekko zasi­nione. Na twa­rzy widoczne czer­wone plamy. Źre­nice roz­sze­rzone, czuć wyraź­nie zapach mig­da­łów. Wszystko wska­zuje na zatru­cie cyjan­kiem. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego. Brak widocz­nych oznak prze­mocy. Na lewej skroni i kości policz­ko­wej widać stłu­cze­nie i otar­cie, naj­praw­do­po­dob­niej efekt ude­rze­nia o pod­łogę, kiedy ofiara upa­dła. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Przy­sia­dła na pię­tach.

– W samym środku dużego, wytwor­nego przy­ję­cia. Skąd wzią­łeś ten kie­li­szek szam­pana, Bran­cie? I kto pra­gnął two­jej śmierci?

Spraw­dziła mu kie­sze­nie, wyjęła z nich tele­fon. I usły­szała zna­jomy tupot. Nie zdzi­wiła się, sły­sząc taneczne kroki McNaba – infor­ma­tyka i oso­bi­stego narze­czo­nego jej part­nerki.

– Zablo­ko­wany. – Nie patrząc, Eve unio­sła rękę z tele­fo­nem. – Zabez­piecz się, odblo­kuj apa­rat.

– Już się robi – powie­dział rado­śnie McNab.

– Kurde, cho­lera, Jezu! – Peabody o czar­nych, krę­co­nych wło­sach z czer­wo­nymi pasem­kami ukuc­nęła obok Eve. – To Brant Fit­zhugh. McNab, to Brant Fit­zhugh.

– Ow­szem. Nie­zły pasz­tet.

– Kochamy jego filmy. Kurde, naprawdę jest przy­stojny. Nawet po śmierci. Cho­lera, wyczu­wam zapach mig­da­łów. Cyja­nek. Kto chciał otruć cyjan­kiem Branta Fit­zhugh?

– Wiesz, zada­wa­łam sobie to samo pyta­nie. I coś ci powiem – wła­śnie naszym zada­niem jest usta­le­nie tego. Wiel­kie przy­ję­cie – cią­gnęła Eve, spoj­rzaw­szy na swoją part­nerkę w wyde­kol­to­wa­nej, ozdo­bio­nej fal­ba­nami sukience na cie­niut­kich ramiącz­kach. – Wygląda, jak­byś przy­szła pro­sto z imprezy.

– Z wie­czor­nej randki z salsą. Już nie jeste­śmy tacy bez­na­dziejni.

– Stan­dar­dowy, pię­cio­cy­frowy kod, Dal­las. – McNab w czer­wo­nych, obci­słych, błysz­czą­cych spodniach i koszuli w kropki bez koł­nie­rzyka wycią­gnął rękę z tele­fo­nem.

– Skoro już tu jesteś, rzuć na niego okiem, a potem umieść w tor­bie na dowody. Wiel­kie przy­ję­cie – powtó­rzyła – czyli mamy bli­sko dwu­stu gości, do tego pra­cow­nicy firmy cate­rin­go­wej i służba. Świeża wdowa jest na górze w swo­jej sypialni z przy­ja­ciółką i leka­rzem.

– Wdowa to Eliza Lane. Wiesz, prawda? Eliza Lane – powtó­rzyła Peabody. – Jest legendą.

– Z całą pew­no­ścią będzie, jeśli dodała cyja­nek do szam­pana swo­jego męża.

– Praw­do­po­dob­nie nie. Wiem, że współ­mał­żo­nek jest pierw­szy na liście podej­rza­nych – cią­gnęła Peabody – ale ich romans, mał­żeń­stwo i cała reszta? Też prze­szły do legendy. – Peabody zmarsz­czyła czoło i uważ­nie przyj­rzała się zwło­kom, a Eve opróż­niła zawar­tość dru­giej kie­szeni mary­narki denata i umie­ściła ją w tor­bie na dowody. – Nic nie wia­domo, by się zdra­dzali, a wiesz, że plot­kar­skie maga­zyny zawsze za tym węszą. Oboje dziani, więc nie cho­dzi o pie­nią­dze. Wła­śnie miał zacząć krę­cić kolejny film, któ­rego jest też współ­pro­du­cen­tem – zdaje mi się, że w Nowej Zelan­dii. A ona wraca na Broad­way w nowej insce­ni­za­cji W głębi sceny. Dzie­siątki lat temu grała córkę, ta rola uczy­niła z niej gwiazdę. Teraz gra matkę, która jest gwiazdą.

Eve gapiła się na nią w mil­cze­niu.

– Skąd to wszystko wiesz?

Peabody tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Inte­re­suję się tym.

– No dobrze. – Eve się wypro­sto­wała. – McNab, ty weź się za gości, mun­du­rowi też już ich prze­słu­chują. Niech jeden z gli­nia­rzy popil­nuje zwłok. Wśród zapro­szo­nych są dzien­ni­ka­rze.

– Kurde.

– No wła­śnie. Peabody, zawia­dom tech­ni­ków, kost­nicę. Uwzględ­nia­jąc popu­lar­ność zmar­łego i jego mał­żonki, będzie to sze­roko opi­sy­wane, więc z całą pew­no­ścią potrzebny nam Mor­ris. Potem zaj­mij się pra­cow­ni­kami firmy cate­rin­go­wej. Póź­niej prze­słu­chamy słu­żą­cych i asy­sten­tów, ale musimy pozwo­lić opu­ścić to miej­sce nie­któ­rym gościom. Ja poroz­ma­wiam z mał­żonką.

Zaczęła wcho­dzić po scho­dach. Sły­szała głosy dobie­ga­jące zza zamknię­tych drzwi, ale uznała, że należą do świad­ków, więc się nie zatrzy­mała.

Otwo­rzyła inne drzwi, weszła do środka. Ele­gancki gabi­net z pla­ka­tami ofiary w skó­rza­nym kostiu­mie, z roz­wia­nymi wło­sami, z mie­czem w dłoni, na koniu, w kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem, z pasem na broń. Na innym stał w smo­kingu, trzy­ma­jąc w dłoni kie­li­szek mar­tini.

Poprosi McNaba, żeby przyj­rzał się sprzę­towi kom­pu­te­ro­wemu sto­ją­cemu na dużym, czarno-srebr­nym biurku.

Minęła kolejne drzwi, zza któ­rych dobie­gał gwar gło­sów, zna­la­zła pokój gościnny – bar­dzo luk­su­sowo urzą­dzony – toa­letę dla pań, jesz­cze jeden gabi­net. Sądząc po jego wystroju – kobieca ele­gan­cja, ściany wypeł­nione zdję­ciami wdowy solo lub w towa­rzy­stwie lumi­na­rzy, liczne nagrody – uznała, że należy do żony ofiary.

Pode­szła do podwój­nych drzwi w końcu kory­ta­rza, zapu­kała raz, ener­gicz­nie, otwo­rzyła drzwi.

Kobieta w czer­wo­nej sukni leżała na łóżku, oczy zasło­niła ręką. Obok niej sie­działa kobieta z dłu­gimi, brą­zo­wo­ru­dymi wło­sami i trzy­mała ją za drugą rękę. Męż­czy­zna – siwo­włosy, w ciem­nym gar­ni­tu­rze, wyspor­to­wany – cho­dził tam i z powro­tem przed drzwiami na taras.

– To pani! – Sie­dząca kobieta zwró­ciła na Eve zie­lone oczy z czer­wo­nymi obwód­kami. – Och, dzięki Bogu! Nazywa się pani Dal­las.

– Zga­dza się.

– Elizo, skar­bie, jesteś teraz w dobrych rękach. Ty i… i Brant jeste­ście teraz w dobrych rękach. Wła­śnie o niej roz­ma­wia­ły­śmy, pamię­tasz? Jest naj­lep­sza z naj­lep­szych. Tak myślę. Mam nadzieję. Och, Elizo.

– Nie mogę, Sylvie. Nie mogę. Nie mogę. Brant. Mój Brant.

– Pro­szę pani…

– Porucz­nik – spro­sto­wała Eve i odwró­ciła się do męż­czy­zny, który skie­ro­wał się w jej stronę.

– Natu­ral­nie. Pro­szę o wyba­cze­nie. Pani porucz­nik, nazy­wam się James Cyril. Jestem leka­rzem. Popro­si­łem ratow­ni­ków medycz­nych, żeby dali pani Lane śro­dek uspo­ka­ja­jący. Łagodny, nie­mal sta­bi­li­za­tor nastroju.

– Jest pan oso­bi­stym leka­rzem pani Lane?

– Och nie, nie. Przy­sze­dłem tu z Rolan­dem. Rolan­dem Adder­so­nem. Od lat się przy­jaź­nimy, wie, że jestem wiel­kim wiel­bi­cie­lem pani Lane. Jest dru­gim reży­se­rem wzno­wie­nia W głębi sceny i… Chyba to nie ma zna­cze­nia.

– Wyjdźmy na minutkę.

Wyszła na kory­tarz.

– Dziś po raz pierw­szy zoba­czył pan panią Lane?

– Tak. I pana Fit­zhugh. To był taki piękny, fascy­nu­jący wie­czór, póki…

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć, co pan widział, co pan zro­bił.

– Natu­ral­nie. – Spoj­rzał na zamknięte drzwi. – Jest zdru­zgo­tana. Byłem na tara­sie. To był naj­szczę­śliw­szy wie­czór mojego życia. Mogłem oso­bi­ście spo­tkać wszyst­kich tych ludzi, zna­nych z teatru, fil­mów. Do tego w takich oko­licz­no­ściach. Potem usły­sza­łem, jak Eliza… Pani Lane… Zaczęła śpie­wać.

Przy­ci­snął dłoń do serca.

– Pierw­szą pio­senkę: Czy to jest twoje życie, czy moje? Wsze­dłem do środka i sta­łem kilka kro­ków od niej i mło­dej aktorki, która zagra jej córkę. Śpie­wały wprost pory­wa­jąco. Potem usły­sza­łem brzęk tłu­ką­cego się szkła. W pierw­szej chwili zlek­ce­wa­ży­łem to, ale ktoś krzyk­nął, ktoś zawo­łał i wszy­scy zaczęli się tło­czyć. Pani Lane pod­bie­gła, usły­sza­łem, jak na cały głos wyma­wia imię swo­jego męża. Wtedy też pod­sze­dłem i zoba­czy­łem go na pod­ło­dze, z tru­dem chwy­ta­ją­cego powie­trze. Zbli­ży­łem się, by spró­bo­wać mu pomóc – cią­gnął. – Zawo­ła­łem, żeby ktoś wezwał pogo­to­wie, pole­ci­łem obec­nym, żeby się cof­nęli, by miał wię­cej powie­trza, wol­nej prze­strzeni. Ale dostał kon­wul­sji. Eliza pró­bo­wała tulić go w ramio­nach, powta­rzała jego imię. Powie­dzia­łem jej, że jestem leka­rzem, żeby pozwo­liła mi mu pomóc.

Pokrę­cił głową.

– Nie chciała go puścić, ale bła­gała mnie, bym mu pomógł. Nie­stety było już za późno. Cho­ciaż ratow­nicy medyczni poja­wili się bar­dzo szybko, już nic nie można było zro­bić. Poczu­łem zapach mig­da­łów. Nikomu o tym nie powie­dzia­łem, bo pani Lane już była nie­po­cie­szona, i czu­łem, że powi­nie­nem wspo­mnieć o tym komuś kom­pe­tent­nemu. I tyle. Przy­pusz­czam, że pan Fit­zhugh połknął cyja­nek.

– Co się wyda­rzyło póź­niej?

– Popro­si­łem ich, żeby dali jej coś na uspo­ko­je­nie, coś łagod­nego, bo wie­dzia­łem, że pojawi się poli­cja. Ratow­nicy medyczni roz­po­znali oznaki otru­cia, tak jak ja. Potem razem z panią Bowen pomo­głem pani Lane wejść na górę.

– Był pan na tara­sie. Widział pan, skąd pan Fit­zhugh wziął szam­pan?

– Nie, przy­kro mi. Nie wie­dzia­łem, że to szam­pan. Kie­li­szek się roz­bił, jego zawar­tość się wylała. – Spoj­rzał na nad­gar­stek.

– Ska­le­czył się pan?

– To tylko dra­śnię­cie. Sko­rzy­sta­łem z łazienki, by je zde­zyn­fe­ko­wać, jak tylko wyszła z niej pani Lane. To tylko dra­śnię­cie. Nie widzia­łem, skąd wziął kie­li­szek. I szcze­rze mówiąc, kiedy wsze­dłem do środka, byłem tak sku­piony na Eli­zie, że nie widzia­łem nikogo poza nią, zanim to się wyda­rzyło.

Może o to cho­dziło, pomy­ślała Eve. Wyko­rzy­stać fakt, że wszy­scy patrzą w jed­nym kie­runku, wrę­czyć ofie­rze zatruty szam­pan.

– Doce­niam pań­ską pomoc i zaan­ga­żo­wa­nie, dok­to­rze Cyril. Potrzebne mi są pań­skie dane kon­tak­towe, na wypa­dek gdy­bym miała jesz­cze jakieś pyta­nia.

– Natu­ral­nie. Taka tra­ge­dia. Straszna rzecz. Ktoś, kogo zapro­sili do swo­jego domu, dopu­ścił się cze­goś tak okrop­nego.

Ludzie codzien­nie robią okropne rze­czy, pomy­ślała, zapi­su­jąc jego dane kon­tak­towe. Jej zada­niem było dopil­no­wa­nie, by nie uszło im to na sucho.

Znów zapu­kała ener­gicz­nie i otwo­rzyła drzwi.

I po raz pierw­szy dobrze przyj­rzała się Eli­zie Lane, bo wdowa sie­działa teraz w łóżku, a jej przy­ja­ciółka ją obej­mo­wała.

Oczy, tak jasne i pro­mienne na por­tre­cie, były zamglone od środka uspo­ka­ja­ją­cego, spuch­nięte od pła­czu. Ale spo­glą­dała nimi pro­sto na Eve.

– Nic mi nie jest, Sylvie. Nic mi nie będzie. – Wsparła się na poduszce. – Jest pani poli­cjantką z filmu o Icove’ach.

– Nie, to była aktorka. Jestem porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji.

– Porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji, ustali pani, kto to zro­bił mojemu mężowi, mojemu part­ne­rowi, miło­ści mojego życia. I sprawi pani, żeby za to zapła­cił. Cho­ciaż żadna kara nie będzie wystar­cza­jąca. – Unio­sła obie ręce do ust, zdu­siła szloch, jej spoj­rze­nie stało się zawzięte. – Żadna kara nie będzie wystar­cza­jąca.

– Elizo…

– Nie, nie, nie zro­bię tego znów. Nie zro­bię. Sylvie, bar­dzo cię pro­szę, przy­nieś mi wody, dobrze? Z lodówki w gar­de­ro­bie. Nie powin­nam była pozwo­lić, żeby mi dali ten prze­klęty śro­dek uspo­ka­ja­jący. – Wstała z łóżka. – Mam przy­mu­lony umysł, a nie chcę tego. Chcę móc jasno myśleć.

Pode­szła do drzwi na taras, sta­rała się je otwo­rzyć.

– Potrze­buję nieco świe­żego powie­trza.

Eve pode­szła, otwo­rzyła drzwi.

– Tro­chę mnie mdli, ale nie zwy­mio­tuję. Tro­chę świe­żego powie­trza, tro­chę wody. Chwila, żeby mój umysł zaczął myśleć jasno.

– Pani Lane, dla­czego jest pani prze­ko­nana, że ktoś spo­wo­do­wał śmierć pani męża?

– Bo go widzia­łam, widzia­łam mojego Branta. Umie­rał… Umie­rał w moich ramio­nach, paznok­cie u rąk zro­biły mu się sine. Poczu­łam zapach mig­da­łów. Wiem, że ty też go poczu­łaś – zwró­ciła się do Sylvie, kiedy jej przy­ja­ciółka poja­wiła się ze szklan­kami wody na małej tacy.

– Och, Elizo, tak. O Boże, tak. Ale…

– Cyja­nek. Zupeł­nie jak w Dowo­dzie prze­stęp­stwa.

– Dowo­dzie jakiego prze­stęp­stwa?

– To film – wyja­śniła Sylvie, do oczu napły­nęły jej świeże łzy. – Pozna­łam Elizę pod­czas jego krę­ce­nia.

– Sylvie i ja gra­ły­śmy sio­stry, od tam­tej pory upły­nęło z pięt­na­ście lat. Postać, grana przez Sylvie, wsy­pała cyja­nek do brandy, by zabić męż­czy­znę, który uga­niał się za mną dla mojego majątku. Męż­czy­znę, któ­rego kochała, który zdra­dził ją dla pie­nię­dzy i pla­no­wał moją śmierć.

Eliza usia­dła, wzięła wodę, napiła się wolno.

– Ale tamto nie działo się naprawdę. Och, Sylvie, jak to może być prawda? Co teraz będzie? Czy go zabiorą? Czy zabiorą Branta? Dla­czego ktoś chciał jego śmierci? On ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził. Dla­czego ktoś zro­bił mu coś takiego?

– Przy­kro mi z powodu ponie­sio­nej przez panią straty, pani Lane. Mam kilka pytań, które muszę pani zadać.

– Czy powin­nam wyjść?

– Och nie, nie. – Eliza się­gnęła po rękę Sylvie. – Pro­szę, czy może zostać? Pro­szę.

– W porządku. Może pani usią­dzie, pani Bowen? Posta­ramy się, żeby trwało to jak naj­kró­cej.

Rozdział 2

2

Eve zajęła miej­sce naprze­ciwko Elizy.

– Czy domy­śla się pani, kto chciałby skrzyw­dzić pani męża?

– Boże, nie! Brant ze wszyst­kimi pozo­sta­wał w dobrych sto­sun­kach.

– Nie otrzy­mał żad­nych pogró­żek?

– Nie. Powie­działby mi. Nie mie­li­śmy przed sobą żad­nych tajem­nic.

– Może z kimś się ostat­nio pokłó­cił – nie pod­da­wała się Eve. – Nawet jeśli i jemu, i pani wydało się to nie­istotne.

– Naprawdę… – Spoj­rzała bez­rad­nie na Sylvie. – Nic nie przy­cho­dzi mi do głowy. Brant nie lubił kon­flik­tów, znaj­do­wał spo­soby, by ich uni­kać.

– To prawda – potwier­dziła Sylvie. – Brant kochał swoje życie, swoją pracę. Bar­dzo się udzie­lał w Home Front – orga­ni­za­cji, zapew­nia­ją­cej bez­pieczne i tanie miesz­ka­nia.

– Był taki hojny – wtrą­ciła Eliza. – Nie ską­pił czasu ani pie­nię­dzy. Każdy, kto z nim pra­co­wał, powie­działby to samo, prawda, Sylvie? Był bar­dzo wiel­ko­duszny jako aktor.

– Czy mieli pań­stwo jakieś pro­blemy mał­żeń­skie?

Eliza drgnęła, jakby otrzy­mała cios.

– Jak może pani…

– Musia­łam zadać to pyta­nie, pani Lane.

– Nie widzie­li­śmy świata poza sobą. Nie było dnia, by mi nie oka­zał, ile dla niego zna­czę. Sta­no­wi­li­śmy jed­ność, pani porucz­nik. Byli­śmy kochan­kami, part­ne­rami, brat­nimi duszami.

Znów się roz­pła­kała. Wstała, pode­szła do okna wycho­dzą­cego na taras.

Sylvie pod­bie­gła do niej, prze­su­nęła dło­nią wzdłuż ple­ców Elizy.

– Wiem, że to straszne. Wiem. Ale musi to wie­dzieć, skar­bie. To dla Branta. Nie zapy­tała mnie pani, pani porucz­nik, ale od pięt­na­stu lat jeste­śmy z Elizą przy­ja­ciół­kami, naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Powie­dzia­łaby mi, gdyby mieli z Bran­tem jakieś pro­blemy.

– Prze­pra­szam. Pro­szę mi wyba­czyć. – Eliza się odwró­ciła, otarła twarz dłońmi. – Natu­ral­nie, że musi pani o to pytać. Spo­dzie­wam się rów­nież, że zapyta pani, czy któ­reś z nas miało romanse. Nie. W prze­szło­ści byłam zdra­dzana, porucz­nik Dal­las. Wiem, jakie to uczu­cie, jak to wygląda, do dia­bła, jak to pach­nie. Brant… był czło­wie­kiem uczci­wym i hono­ro­wym. Czy miał oka­zje? Albo ja? Natu­ral­nie, że tak. Ale kocha­li­śmy się, a co rów­nie ważne, sza­no­wa­li­śmy się nawza­jem.

– No dobrze. – Jesz­cze do tego wróci, zapyta o to, ale teraz Eve posta­no­wiła dać temu spo­kój. – Stała pani obok for­te­pianu i śpie­wała pani, kiedy pan Fit­zhugh upadł.

– Tak. – Zaci­snęła obie dło­nie na szklance z wodą. – Wyda­li­śmy przy­ję­cie, by uczcić wzno­wie­nie sztuki, więc byli wszy­scy wyko­nawcy, cała ekipa, ci, któ­rzy wyło­żyli pie­nią­dze, dzien­ni­ka­rze. Saman­tha… Saman­tha Keene gra moją córkę. Jest zna­ko­mita, ale na­dal tro­chę nie­śmiała w towa­rzy­stwie. Pomy­śla­łam sobie, że wyko­namy duet ze spek­ta­klu.

– A wcze­śniej? Wie pani, gdzie był pani mąż?

– Ze mną. Roz­ma­wia­ły­śmy z Sylvie w głębi salonu, nie­da­leko holu wej­ścio­wego, obser­wu­jąc przy­ję­cie, można powie­dzieć, roz­ko­szu­jąc się chwilą. Brant pod­szedł do mnie, żeby mi dać kok­tajl z szam­pa­nem. Zdaje mi się, że roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze przez chwilę, a potem posta­no­wi­łam… Nie, Brant mnie popro­sił… Żeby­śmy wró­cili do gości.

Eliza potarła ręką skroń, a Sylvie poru­szyła się na krze­śle.

– Ja to zapro­po­no­wa­łam. Pamię­tam. Powie­dzia­łam, że pora, bym wró­ciła do gości, a ty, żebyś nam coś zaśpie­wała.

– Racja. Racja. Więc pomy­śla­łam o Saman­cie, odda­łam Bran­towi swój kie­li­szek i poszłam ją odszu­kać. Tak jak mia­łam nadzieję, goście zgro­ma­dzili się wokół nas. Potem ktoś krzyk­nął, a Brant… Brant leżał na pod­ło­dze, krztu­sił się i łap­czy­wie chwy­tał powie­trze.

– To nie wydaje się realne – dodała po chwili. W jej oczach znów poja­wiła się panika, ucze­piła się swo­jej przy­ja­ciółki. – Jak to może być realne?

– Oddała mu pani swój kie­li­szek z szam­pa­nem? – spy­tała Eve.

– Tak, chcia­łam mieć wolne ręce. Ten numer, ten duet wymaga spo­rej gesty­ku­la­cji, więc…

– Czy trzy­mał inny kie­li­szek, czy tylko pani?

Zmarsz­czyła czoło, ścią­gnęła brwi.

– Nie wiem. Nie, nie sądzę… Sylvie?

– Nie. Zapro­po­no­wał, że przy­nie­sie mi nowego drinka, ale podzię­ko­wa­łam.

– Czy napiła się pani? – Eve spy­tała Elizę. – Szam­pana?

– Nie. Roz­ma­wia­li­śmy. Trzeba uwa­żać, żeby nie prze­sa­dzić z alko­ho­lem pod­czas przy­ję­cia czy w miej­scu publicz­nym. Roz­ma­wia­li­śmy, potem odda­łam mu kie­li­szek, a póź­niej…

Po omacku odszu­kała dłoń swo­jej przy­ja­ciółki, wpa­tru­jąc się w Eve, kiedy to do niej dotarło.

– O mój Boże. O mój Boże. Odda­łam mu kie­li­szek. Z tru­ci­zną. Zabi­łam go!

– To on przy­niósł pani szam­pana. Skąd go mógł wziąć?

– Nie wiem. Nie wiem. Sylvie, wci­snę­łam mu ten kie­li­szek. „Pro­szę, potrzy­maj go, kiedy będę śpie­wała i tań­czyła, żeby wszy­scy mogli mnie podzi­wiać”. A teraz go nie ma.

– Prze­stań – zbesz­tała ją Sylvie. – I pomyśl, Elizo. Prze­stań i pomyśl. Szam­pan i to, co do niego dodano, był prze­zna­czony dla cie­bie.

– Brant ni­gdy by nie…

– Natu­ral­nie, że nie. O niczym nie wie­dział. Ty też nie wie­działaś. Jezu, prze­cież nie napiłby się, gdyby wie­dział. Napił się, bo trzy­mał kie­li­szek w dłoni. Tak samo jak ty byś zro­biła, na Boga, gdy­bym nie zapro­po­no­wała, żebyś nam zaśpie­wała. Tru­ci­zna była prze­zna­czona dla cie­bie.

– W tej chwili nie będziemy robili żad­nych zało­żeń – prze­rwała im Eve. – Barki były na głów­nej kon­dy­gna­cji?

– Tak. Trzy. A dwóch kel­ne­rów roz­no­siło wino i szam­pana. Brant… Brant naj­bar­dziej lubi whi­sky albo dobre piwo, ale na takim przy­ję­ciu nie piłby moc­nych alko­holi. Jeste­śmy ostrożni, jutro z samego rana miał umó­wione spo­tka­nia przed wyjaz­dem na plan zdję­ciowy. Lubię kok­tajl z szam­pa­nem, więc wła­śnie taki mi przy­niósł. Napił się go, bo mu wrę­czy­łam kie­li­szek. Wzniósł nim toast za mnie. O Chry­ste, widzę go w tłu­mie, jak wznosi za mnie toast, gdy śpie­wa­ły­śmy ten duet.

– Kto wie­dział, że ten szam­pan miał być dla pani, a nie dla niego?

– Każdy mógł to wie­dzieć. Trudno mi powie­dzieć. Czę­sto tak się zacho­wy­wał na przy­ję­ciach. Przy­no­sił mi kok­tajl z szam­pa­nem i ze skórką cytryny. Bo to mój ulu­biony drink. Trosz­czył się o mnie na nie­zli­czone spo­soby.

To zmie­nia postać rze­czy, pomy­ślała Eve, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie. I było to na tyle praw­do­po­dobne, że podą­żyła innym tro­pem.

– Czy otrzy­my­wała pani jakieś pogróżki? Albo czy zna pani kogoś, kto mógłby pani źle życzyć?

– Nie. Mia­łam na myśli… Boże, mam taki mętlik w gło­wie. Potrzebna mi chwilka. Czy mogę pro­sić o minutkę?

Znów wstała, prze­szła się po prze­stron­nym tara­sie.

– Nie potra­fię tak dobrze jak Brant postę­po­wać z ludźmi, odpo­wied­nio zacho­wy­wać się w róż­nych sytu­acjach. Żar­to­wa­li­śmy, że ma przy­słu­gu­jącą mu część cier­pli­wo­ści i taktu oraz przy­naj­mniej połowę mojej. Lubię myśleć o sobie, że jestem dobrym, przy­zwo­itym czło­wie­kiem, ale nie wszy­scy by się z tym zgo­dzili. I cho­ciaż jestem cał­ko­wi­cie prze­ko­nana, że jest pewna liczba osób, które nie posia­da­łyby się z rado­ści, gdy­bym się zaszyła gdzieś na końcu świata, nie przy­cho­dzi mi do głowy nikt, kto chciałby mnie zamor­do­wać. Jezu, Sylvie, nawet Vera nie nie­na­wi­dzi mnie aż tak bar­dzo.

– Vera?

– Vera Har­row. Kole­żanka. Aktorka. Rywalka, jak przy­pusz­czam, przy­naj­mniej za taką się uważa. Dzie­sięć lat temu razem krę­ci­ły­śmy film. Brant grał główną rolę męską… Wła­śnie wtedy się pozna­li­śmy. W tam­tym cza­sie on i Vera byli parą. Nie byli mał­żeń­stwem – dodała. – Nie byli for­mal­nie zwią­zani, ale byli parą. Tak czy owak, Vera i ja dzia­ła­ły­śmy sobie na nerwy. Można powie­dzieć, że róż­ni­ły­śmy się poglą­dami na świat. Ale obie były­śmy pro­fe­sjo­na­list­kami, więc nie oka­zy­wa­ły­śmy tego na pla­nie. Obie były­śmy nomi­no­wane do Zło­tych Glo­bów. Ja go zdo­by­łam, ona nie. Ale waż­niej­sze, że Brant i ja zako­cha­li­śmy się w sobie. Roz­stał się z nią i wkrótce potem wzię­li­śmy ślub.

– Z rado­ścią nasta­wi­łaby dzien­ni­ka­rzy, fanów, decy­den­tów prze­my­słu roz­ryw­ko­wego prze­ciwko Eli­zie. – Sylvie unio­sła szklankę z wodą. – Ale nie posu­nę­łaby się do tego, by zatruć jej szam­pana albo otruć Branta.

– Była na dzi­siej­szym przy­ję­ciu?

– Tak. Vera mieszka teraz w Nowym Jorku. Gra w serialu, któ­rego drugi sezon odniósł duży suk­ces – wyja­śniła Sylvie. – Zdo­była Złoty Glob… Prawdę mówiąc, dostała go trzy czy cztery razy oraz parę nagród Emmy. Ma budzą­cego zazdrość mło­dego kocha­sia – towa­rzy­szył jej na dzi­siej­szym przy­ję­ciu. Może czuje urazę do Elizy, ale nie zary­zy­ko­wa­łaby wszyst­kiego, żeby zemścić się na Eli­zie za Branta ani na Bran­cie za Elizę.

– Są inni, któ­rzy cho­wają urazę?

– Praw­do­po­dob­nie tak. – Eliza wró­ciła, usia­dła, ukryła twarz w dło­niach. – Jestem aro­gancka, jestem wyma­ga­jąca, ale nie uwa­żam tego za wady. Na sce­nie, na pla­nie fil­mo­wym zawsze sta­ram się dać z sie­bie wszystko. I ocze­kuję tego samego od tych, któ­rzy pra­cują razem ze mną.

– A wśród osób, które pani zatrud­nia? Czy są jacyś nie­za­do­wo­leni z powodu tego, jak są trak­to­wani, albo że stra­cili posadę u pani?

– Och, zwol­ni­łam nie­jed­nego pra­cow­nika, ale nie ostat­nio. Cela zaj­muje się moimi spra­wami zawo­do­wymi – kon­tak­tami z mediami, spo­tka­niami. Od czte­rech… nie, już od pię­ciu lat. A Dolby, mój oso­bi­sty asy­stent od wszyst­kiego, pra­cuje u mnie dopiero od trzech lat, ale gdy­bym nie miała Branta, a Dolby nie byłby gejem, stwo­rzy­li­by­śmy sobie gniazdko miło­ści. To kolejna brat­nia dusza.

– A służba domowa?

– Wayne i Cara Rowan – on jest naszym kucha­rzem, a ona zaj­muje się domem. Od sied­miu lat, są jak człon­ko­wie rodziny. Jest jesz­cze Lin, prawa ręka Branta, wię­cej niż oso­bi­sty sekre­tarz. Lin pra­cuje u Branta przy­naj­mniej od pięt­na­stu lat – odno­szę wra­że­nie, że dłu­żej – i podró­żuje z nim. No i jesz­cze Marta, asy­stentka Lina od… nie jestem pewna… chyba czte­rech, pię­ciu lat.

– Wszy­scy oni byli tu dzi­siej­szego wie­czoru?

– Dolby i Cela, Wayne i Cara, Lin z całą pew­no­ścią. Zdaje mi się, że Marta też – miała przyjść, ale nie jestem pewna, czy ją widzia­łam. Wszystko jest teraz takie zama­zane. Nie, chwi­leczkę! Boże! – Ukryła twarz w dło­niach, wzięła kilka odde­chów, nim opu­ściła ręce. – Marta jest już w Nowej Zelan­dii. Wyle­ciała wczo­raj, a może nawet przedwczo­raj.

– Gości obsłu­gi­wali pra­cow­nicy firmy cate­rin­go­wej.

– Tak, korzy­stam z usług firmy Sama Ele­gan­cja od, Boże, z pew­no­ścią od kil­ku­na­stu lat. Geo­r­gia, jej wła­ści­cielka, i ja omó­wi­ły­śmy wszyst­kie szcze­góły. Potrawy, napoje, obo­wiązki kel­ne­rów, ser­wo­wane dania i tak dalej, a z kwia­cia­rzami od W Peł­nym Roz­kwi­cie kom­po­zy­cje kwia­towe.

– Ma pani listę gości?

– Tak, tak, natu­ral­nie. Dolby może ją pani dostar­czyć. Pani porucz­nik, zabrali Branta. Wiem, że go zabrali, ale muszę go zoba­czyć. Muszę… się z nim poże­gnać.

– Będzie to moż­liwe jutro. Skon­tak­tuję się z panią. Pani Lane, kto sko­rzy­stałby na pani śmierci?

– Brant. To oczy­wi­ste. – Przy­ci­snęła dłoń do ust, zamknęła na chwilę oczy. – Są też inni bene­fi­cjenci. Pro­szę się zwró­cić do Celi, by prze­ka­zała pani dane moich zarząd­ców nie­ru­cho­mo­ściami. Oni mają wszyst­kie infor­ma­cje.

– A w przy­padku śmierci pana Fit­zhugh? Kto by sko­rzy­stał?

– Jeśli cho­dzi o pie­nią­dze, ja. Lin dys­po­nuje wszyst­kimi infor­ma­cjami, które mogą być pani potrzebne. Wiem, że Brant zamie­rzał prze­ka­zać pokaźną kwotę Home Front, bo roz­ma­wia­li­śmy o tym. W geście soli­dar­no­ści ja też umie­ści­łam ich wśród moich bene­fi­cjen­tów. Pani porucz­nik, zarówno Brant, jak i ja od lat jeste­śmy cenio­nymi i odno­szą­cymi suk­cesy akto­rami. Tu nie cho­dziło o pie­nią­dze.

Zawsze cho­dzi o pie­nią­dze, pomy­ślała Eve.

Wstała.

– Dzię­kuję. Wiem, że jest pani ciężko. Czy ma się pani gdzie zatrzy­mać do czasu, aż ukoń­czymy oglę­dziny miesz­ka­nia?

– Muszę się z niego wynieść?

– Tak będzie naj­le­piej, skar­bie. Spa­ku­jemy potrzebne rze­czy i na jakiś czas prze­nie­siesz się do mnie. Miesz­kam dwa pię­tra niżej – wyja­śniła Sylvie.

– Dosko­nale. Może pani dzwo­nić do mnie o każ­dej porze, gdyby przy­po­mniała sobie pani coś, jakieś szcze­góły, które mogłyby się oka­zać pomocne. Jesz­cze raz skła­dam wyrazy współ­czu­cia w związku z ponie­sioną przez panią stratą.

– Poin­for­muje mnie pani, kiedy będę go mogła zoba­czyć? Kiedy będę mogła zoba­czyć Branta? Bar­dzo pro­szę.

– Tak. Jutro. A na razie zaj­mie się nim dok­tor Mor­ris.

– Dzię­kuję. Dzię­kuję pani za to. Ode­brali mi go, pani porucz­nik. Wiem, że ode­brali go rów­nież całemu światu, ale w tej chwili jest mi to obo­jętne. Jest mi obo­jętne, czy chcieli mnie zabić, bo ode­brali mi Branta. Musi ich pani zna­leźć, żebym mogła im spoj­rzeć w twarz i posłać ich do wszyst­kich dia­błów.

Scho­dząc, Eve natknęła się na Peabody zmie­rza­jącą na górę.

– Och, skoń­czy­łaś już? – Rzu­ciła nad ramie­niem Eve tęskne spoj­rze­nie. – Mia­łam nadzieję, że ją poznam.

– Jesz­cze będziesz miała oka­zję, zanim zamkniemy śledz­two. Masz zezna­nia zatrud­nio­nych?

– Zacznę od pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej. – Skie­ro­wały się na dół, gdzie tech­nicy w bia­łych, ochron­nych stro­jach już spraw­dzali salon i taras. – Wła­ści­cielka zawsze orga­ni­zuje przy­ję­cia Lane i była w dru­giej kuchni, kiedy Fit­zhugh upadł. Mają tu drugą kuch­nię, prze­zna­czoną spe­cjal­nie do obsługi imprez. Było z nią pię­cioro świad­ków, wszy­scy potwier­dzili, że od chwili roz­po­czę­cia przy­ję­cia nie opusz­czała kuchni. Prze­słu­chu­jąc pozo­sta­łych pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej, natknę­łam się na osobę, która przy­rzą­dziła kok­tajl. Twier­dzi, że nie był prze­zna­czony dla Fit­zhugh. Wyraź­nie jej powie­dział, że to dla Lane. Kok­tajl z szam­pa­nem i ze skórką cytryny.

– To by się zga­dzało. Przy­niósł go Lane, potem przy­ja­ciółka, która jest teraz z nią na górze, zapro­po­no­wała, żeby Eliza coś zaśpie­wała, więc oddała kie­li­szek Bran­towi.

– Wyklu­czone, by się napił, gdyby wie­dział.

– Chyba że chciał popeł­nić samo­bój­stwo na przy­ję­ciu. – Eve wzru­szyła ramio­nami. – „Nie mogę dłu­żej z nią wytrzy­mać, więc chrza­nię to, skoń­czę z tym”. Mało praw­do­po­dobne, ale… Spraw­dzi­łaś ją?

– Taa, Monika Kajin­ski, lat dwa­dzie­ścia sześć. Ma czy­stą kar­to­tekę. Pra­cuje dla tej firmy cate­rin­go­wej dopiero od sze­ściu mie­sięcy. Poza tym dora­bia sobie jako bar­manka w Du Vin. Sądzę, że znasz ten bar.

– Kurde. Należy do Roarke’a.

– Jest tam zatrud­niona od paru lat. Od razu przy­znała, że przy­go­to­wała kok­tajl. Nic nie krę­ciła. Mówiła, że Fit­zhugh szcze­gó­łowo jej wytłu­ma­czył, jaki drink lubi pani Lane, pochwa­lił jej tatuaż – mały sło­necz­nik na lewym kciuku – i roz­ma­wiał z jakimś Linem.

– To jego oso­bi­sty sekre­tarz.

– Podzię­ko­wał jej i razem z Linem ode­szli.

– Który bar obsłu­gi­wała?

– Ten na tara­sie. Powie­działa, że widziała, jak razem weszli do środka, ale to wszystko. Była zajęta, przy­naj­mniej do czasu, aż Lane zaczęła śpie­wać. Wtedy nie­mal wszy­scy weszli do salonu albo pode­szli do drzwi. Potem usły­szała, jak ktoś krzyk­nął.

– Rozu­miem. Wciąż tu jest?

– Tak. Korzy­stam z pokoju kre­den­so­wego. Mają tu rów­nież coś takiego. Wsta­wi­łam tam parę krze­seł, żeby móc prze­słu­chi­wać po jed­nej oso­bie. Sie­dzi tam teraz. Uzna­łam, że zain­te­re­suje cię, że wygląda to tak, jakby Lane miała być celem. Ale już to wiesz.

– Zapro­wadź mnie tam.

– Dobrze. Apar­ta­ment jest ogromny – stwier­dziła Peabody. – Tak naprawdę kupili dwa lokale i je połą­czyli. A już jeden jest cho­ler­nie duży. Gościnna jadal­nia – wska­zała Peabody i Eve oce­niła, że z łatwo­ścią pomie­ści­łaby przy­naj­mniej trzy­dzie­ści osób. – Jest jesz­cze jedna, domy­ślam się, że na skrom­niej­sze kola­cje. Kucharz i gospo­dyni – mał­żeń­stwo – miesz­kają tam, dalej jest główna kuch­nia, która wzbu­dziła moją zazdrość, cho­ciaż sama będę wkrótce miała kuch­nię swo­ich marzeń. Nie cho­dzi mi o jej wystrój – moim zda­niem zbyt przy­po­mina labo­ra­to­rium – ale o wiel­kość.

Eve przy­sta­nęła na chwilę i się rozej­rzała.

– Można tu urzą­dzić rodeo.

– To nie było moje pierw­sze sko­ja­rze­nie, ale zga­dzam się. Kuch­nia, z któ­rej korzy­stała firma cate­rin­gowa, jest tam… I tam umie­ści­li­śmy resztę pra­cow­ni­ków. Pokój kre­den­sowy.

Peabody otwo­rzyła białe prze­su­wane drzwi.

Kobieta zerwała się z meta­lo­wego krze­sła o niskim opar­ciu, sto­ją­cego mię­dzy dłu­gimi, bia­łymi bla­tami. Miała krót­kie, czarne włosy, nastro­szoną grzywkę, brą­zowe oczy w kształ­cie mig­da­łów. Usta poma­lo­wane na jaskra­wo­czer­wono pod­kre­ślały jej gładką jasno­brą­zową cerę.

– Monika, porucz­nik Dal­las.

– Wiem, wiem. Jezu. To ja przy­go­to­wa­łam drink. Przy­się­gam na Boga. Szam­pan La Fleur, sześć kro­pli ango­stury, jedna kostka bia­łego cukru – praw­dzi­wego, nie sło­dzika. Skórka cytryny.

– Rozu­miem. Pra­cuje pani rów­nież w Du Vin?

– O Boże, o Boże, nawet mnie tam nie było, kiedy zamor­do­wano tę dzien­ni­karkę prasy plot­kar­skiej. Ale zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy nie przy­no­szę pecha.

– Pro­szę się odprę­żyć. I usiąść.

– Mogę usiąść, ale nie wiem, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek będę się mogła odprę­żyć. Przy­go­to­wa­łam kok­tajl. Ale to był tylko kok­tajl.

– Więc skąd pani wie, że wła­śnie ten kok­tajl zabił pana Fit­zhugh?

– Ponie­waż zro­bił się szum, wszy­scy mówili o tru­ciź­nie, poja­wiła się poli­cja. I, mój Boże, kiedy weszłam do środka, zoba­czy­łam go na pod­ło­dze, i roz­trza­skany kie­li­szek. Czy jestem aresz­to­wana?

– Nie. Kto mówił o tru­ciź­nie?

– Nie wiem. Chwi­leczkę… Jed, jeden z kel­ne­rów. Stał obok mnie i powie­dział coś jakby: „Jasna cho­lera, ktoś musiał dodać tru­ci­zny do jego drinka”. I coś o jego twa­rzy. Przy­szedł ze mną, zna­czy się Jed. Obsłu­gi­wał gości na tara­sie.

– Powie­działa pani detek­tyw Peabody, że pan Fit­zhugh roz­ma­wiał z kimś, kiedy pani przy­rzą­dzała kok­tajl.

– Zwra­cał się do niego „Lin”. Odno­sili się do sie­bie bar­dzo życz­li­wie, śmiali się. Mówili coś o tym, że śro­dek lata zamie­nią na zimę.

– I razem wró­cili do salonu.

– Zga­dza się.

– Czy ktoś poszedł za nimi?

– Nie zauwa­ży­łam nikogo. Byłam dość zajęta. Widzia­łam, jak pan Fit­zhugh zatrzy­mał się, żeby poroz­ma­wiać z jakąś dwójką gości. Kobieta miała zabój­czą kre­ację. Och, co ja wyga­duję!

– Jak wyglą­dała?

– Uwa­żam, że jest kimś – wyglą­dała jak ktoś ważny. Wysoka blon­dynka z pokaź­nym biu­stem. Głów­nie przy­glą­da­łam się jej kre­acji. Zło­tej, lśnią­cej, z dekol­tem z przodu wła­ści­wie do pępka, a z tyłu do samych poślad­ków, z błysz­czą­cymi krzy­żu­ją­cymi się pasecz­kami. No więc widzia­łam, jak roz­ma­wiał z nią przez chwilę, a potem jak się cmok­nęli, a ona przy­ci­snęła do niego te cycki. Póź­niej byłam zajęta i nie zauwa­ży­łam, gdzie odszedł.

– No dobrze, Moniko, bar­dzo ci dzię­ku­jemy. Gdyby jesz­cze coś ci się przy­po­mniało, skon­tak­tuj się z nami.

– To wszystko? Mogę iść do domu? Nie aresz­tu­je­cie mnie?

– Za przy­go­to­wa­nie drinka i współ­pracę z poli­cją? Nie sądzę.

Monika ode­tchnęła, przy­ci­snęła palce do powiek.

– Okej. Okej. Dzię­kuję. – Wstała. – Chcia­łam powie­dzieć, że był naprawdę bar­dzo miły. Pan Fit­zhugh. Patrzył na czło­wieka. Nie mam na myśli natar­czy­wego gapie­nia się. Po pro­stu mnó­stwo ludzi nie patrzy na nas, kiedy przy­go­to­wu­jemy drinki albo je roz­no­simy. A on tak. Bar­dzo mi przy­kro w związku z tym, co się stało.

Kiedy wyszła, Eve zwró­ciła się do Peabody.

– Sprawdź, czy wła­ści­cielka zabój­czej kre­acji jesz­cze tu jest, Peabody, i poproś tu tego Lina.

– Już się robi.

Poszedł po kok­tajl na taras, pomy­ślała Eve. Sta­rała się sobie to wyobra­zić, krą­żąc po pokoju. Otwo­rzyła szafkę, w któ­rej – jak się oka­zało – stały alko­hole – w kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej, stwier­dziła ze zdu­mie­niem.

Mówi bar­mance, że to dla jego żony, i jak go należy przy­rzą­dzić. Każdy mógł go pod­słu­chać, doszła do wnio­sku, i zaj­rzała do kolej­nej szafki – były w niej kie­liszki – lśniące, usta­wione według roz­mia­rów i zasto­so­wa­nia.

Albo, jeśli wie­rzyć sło­wom żony, wiele osób wie­dzia­łoby, że to dla niej. Jest ze swoim sekre­ta­rzem. Czyli mamy oka­zję. Zatrzy­muje się, żeby poroz­ma­wiać z wła­ści­cielką zabój­czej kre­acji, kolejna oka­zja. Prze­ci­ska się przez tłum gości, wielce praw­do­po­dobne, że zatrzy­muje się, żeby zamie­nić słówko z tym czy owym. Wię­cej oka­zji.

Dalej sobie to wyobra­żała, otwie­ra­jąc kolejne szafki – z zastawą sto­łową, akce­so­riami bar­mań­skimi.

Ktoś mu kła­dzie dłoń na ramie­niu. „Cześć, Brant, świetna impreza”. Cmok, cmok, uścisk dłoni, przy­ja­ciel­skie obję­cie. Dość łatwo dodać tro­chę tru­ci­zny do kie­liszka prze­zna­czo­nego dla Elizy Lane.

Ale nie wypiła kok­tajlu. Dobra przy­ja­ciółka pro­po­nuje, żeby coś zaśpie­wała. Przy­pa­dek – bzdura. Albo zrzą­dze­nie losu, zła pora. Jedno i dru­gie cał­kiem moż­liwe.

I cho­ler­nie dogodne.

Ale potem…

Lane oddaje kie­li­szek i pod­cho­dzi do for­te­pianu. Fit­zhugh stoi oto­czony tłu­mem gości. Wię­cej, znacz­nie wię­cej oka­zji, by zatruć kok­tajl. Zwy­kle nie pije szam­pana, ale zamiast tylko trzy­mać kie­li­szek, wznosi toast na cześć swo­jej żony i przy­pie­czę­to­wuje go, opróż­nia­jąc zawar­tość kie­liszka.

Czy zabójca spo­dzie­wał się tego, czy nie?

Kto był jego zamie­rzoną ofiarą?

Oparła się o jedną z dłu­gich, bia­łych sza­fek. Peabody weszła z męż­czy­zną pod sześć­dzie­siątkę, musku­lar­nym, o moc­nej budo­wie ciała, w gar­ni­tu­rze koloru roz­gnie­cio­nych malin. Jego oczy płowe jak u lwa były zapła­kane. Miał pro­stą, wąską szramę wzdłuż linii żuchwy i bujne, brą­zowe włosy.

– Pani porucz­nik, pan Lin­wood Jacoby, oso­bi­sty sekre­tarz pana Fit­zhugh.

– I przy­ja­ciel – prze­mó­wił gło­sem nabrzmia­łym od łez. – Brant był moim przy­ja­cielem.

– Przy­kro nam z powodu ponie­sio­nej przez pana straty, panie Jacoby.

– Pięć lat temu stra­ci­łem brata. Był uza­leż­niony. Myśla­łem, że już ni­gdy nie zaznam więk­szego bólu. Myli­łem się. Co się stało, u dia­bła?

– Jeste­śmy tu, żeby to usta­lić. Pro­szę usiąść.

– Muszę się czymś zająć. Czym­kol­wiek.

– I zaj­mie się pan. Jak długo znał pan pana Fit­zhugh?

– Ach, chyba z sie­dem­na­ście lat. Zatrud­niono mnie, żebym mu pomógł roz­bu­do­wać mię­śnie. Byłem oso­bi­stym tre­ne­rem, stu­dio fil­mowe życzyło sobie, żeby Brant był bar­dziej musku­larny i żeby lepiej poznał sztuki walki. Pra­co­wa­łem z innymi akto­rami, cie­szy­łem się dobrą opi­nią. Tre­no­wa­łem Branta przez dzie­sięć tygo­dni, nim przy­stą­piono do krę­ce­nia Wojow­ni­czego króla. Z miej­sca się polu­bi­li­śmy, popro­sił, żebym pra­co­wał z nim do ukoń­cze­nia filmu.

– I został pan jego sekre­ta­rzem.

– Tre­ne­rem, sekre­ta­rzem, przy­ja­cie­lem. Byłem jego świad­kiem na ślu­bie z Elizą. Po śmierci mojego brata to on wspie­rał mnie pod­czas uro­czy­sto­ści pogrze­bo­wych.

– Był pan z nim na krótko przed tym, nim upadł.

– Sta­li­śmy na tara­sie przy barze. Chciał zanieść Eli­zie drinka. Roz­ma­wia­li­śmy kilka minut, potem wsze­dłem razem z nim do środka. Odłą­czy­łem się od niego, by wmie­szać się w tłum gości, a jego osa­czyła Vera.

– Cho­dzi o Verę Har­row?

– Taa i nie mam na myśli takiego osa­cze­nia. – Prze­su­nął dłońmi po twa­rzy. – Vera i ja nie­zbyt za sobą prze­pa­damy.

– Ale ona i Fit­zhugh ow­szem?

– Coś ich łączyło. Przez jakiś czas byli parą, ale to było dzie­sięć lat temu. Potem Brant poznał Elizę i cóż, gwiazdy roz­bły­snęły, anioły zaśpie­wały. – Uśmiech­nął się lekko.

– Ona i Brant pozo­stali w przy­ja­znych sto­sun­kach. Brant umiał utrzy­my­wać przy­ja­zne sto­sunki. Ale ja? Według niej jestem tylko opła­ca­nym pra­cow­ni­kiem i robi wszystko, żebym o tym nie zapo­mniał. Więc sta­ram się trzy­mać od niej z daleka, kiedy znaj­dziemy się w jed­nym pomiesz­cze­niu.

– Gdzie pan był, kiedy pan Fit­zhugh upadł?

– W głów­nej jadalni, roz­ma­wia­łem z Dolbym, asy­sten­tem Elizy. Wła­ści­wie zamie­rza­łem się wymknąć. Świetna impreza, ale mia­łem dużo roboty jutro, przed lotem na plan. A potem Eliza i Saman­tha zaczęły śpie­wać w duecie. Więc zosta­łem, pomy­śla­łem sobie, że zacze­kam, aż skoń­czą, i dopiero wtedy się ulot­nię. Ale póź­niej…

Zamknął oczy.

– No więc póź­niej ktoś krzyk­nął i jedni zaczęli się cofać, a inni napie­rać. Począt­kowo nie widzia­łem Branta, ruszy­łem jed­nak w tamtą stronę, żeby zoba­czyć, co się stało, czy mogę jakoś pomóc. Wszy­scy krzy­czeli i się prze­py­chali, ktoś zawo­łał, żeby zadzwo­nić po pogo­to­wie. I wła­śnie wtedy zoba­czy­łem go na pod­ło­dze.

Urwał, odwró­cił wzrok, łzy znów napły­nęły mu do oczu.

– Eliza klę­czała przy nim. I jakiś facet, póź­niej się dowie­dzia­łem, że to lekarz. Brant był czer­wony na twa­rzy, trząsł się… miał drgawki. Dopchną­łem się do niego. Wszystko działo się tak szybko, było takie nie­praw­do­po­dobne.

– Widzia­łem, jak kona – cią­gnął po chwili. – U moich stóp, na pod­ło­dze. Widzia­łem, jak jego wzrok gasł. Widzia­łem, jak prze­stał wal­czyć o oddech. Odszedł, Eliza wzięła go w ramiona, zaczęła się koły­sać i pła­kać.

Otarł łzy wierz­chem dłoni.

– Musia­łem ją od niego odcią­gnąć, kiedy poja­wili się ratow­nicy medyczni. Opie­rała się, ale musieli się nim zająć. Jeśli była jaka­kol­wiek szansa… Wie­działe m, że oszu­kuję samego sie­bie, ale gdy­bym się mylił… Przy­trzy­my­wa­łem ją, Dolby mi pomógł, pró­bo­wa­li­śmy ją uspo­koić, bo strasz­nie roz­pa­czała. Jeden z ratow­ni­ków medycz­nych dał jej śro­dek uspo­ka­ja­jący. Sylvie… Sylvie Bowen i ten lekarz… Przy­kro mi, nie znam jego nazwi­ska… Zabrali Elizę na górę. Sta­ra­li­śmy się uspo­koić wszyst­kich do czasu przy­jazdu poli­cji. Bo ktoś wezwał poli­cję.

– Sły­szało się, że to atak serca – dodał po krót­kim namy­śle – udar mózgu, ale pomy­śla­łem: nie, nie. Był w dosko­na­łej for­mie. Zale­d­wie tydzień temu prze­szedł bada­nia lekar­skie – wymóg wytwórni – bo za kilka dni miał zacząć krę­cić zdję­cia w Nowej Zelan­dii. I sły­sza­łem, jak ktoś powie­dział „tru­ci­zna”, „cyja­nek”. Pomy­śla­łem: to nie­do­rzeczne, melo­dra­ma­tyczne, ale kiedy poja­wiła się poli­cja, zaczą­łem się nad tym zasta­na­wiać, więc spraw­dzi­łem w tele­fo­nie. Czy rze­czy­wi­ście został otruty?

– Lekarz sądowy ustali przy­czynę śmierci. Jako jego sekre­tarz, jego wie­lo­letni przy­ja­ciel, wie­działby pan, czy ktoś żywił do niego urazę, czy otrzy­my­wał jakieś pogróżki.

– Z ręką na sercu mogę powie­dzieć, że Brant jest… był… powszech­nie lubiany w branży. Ni­gdy się nie sza­ro­gę­sił, a mógłby. Poważ­nie trak­to­wał swoją pracę, zawsze, ale to zawsze był przy­go­to­wany. A jed­no­cze­śnie bawiło go to i ni­gdy nie trak­to­wał sie­bie zbyt poważ­nie. Cóż, od czasu do czasu dosta­wał list, że był kiep­ski w jakimś fil­mie. Tra­fiały się wśród nich naprawdę obrzy­dliwe, ale nic, co można by uznać za pogróżkę. Z całą pew­no­ścią nie­któ­rzy w branży mogli mu zazdro­ścić, ale potra­fił zała­go­dzić wszyst­kie zadraż­nie­nia, ocza­ro­wać ludzi. Uni­kał kon­flik­tów i kon­tro­wer­sji.

– Byli pra­cow­nicy, byłe part­nerki?

– Od początku swo­jej kariery ma tego samego agenta i tego samego mene­dżera. Jego asy­stentka przede mną? Pomógł jej zagrać drobną, ale istotną rólkę w jed­nym ze swo­ich fil­mów – tego naprawdę pra­gnęła i umoż­li­wił jej to. Od tam­tej pory kon­ty­nu­uje skromną, ale niczym nie­za­gro­żoną karierę. Jego była żona? Roz­stali się tak przy­jaź­nie, jak to tylko moż­liwe, na koniec przed­sta­wił ją jej aktu­al­nemu mężowi. Wła­śnie im się uro­dziło dru­gie dziecko.

Lin wzru­szył ramio­nami.

– Taki był Brant. Pani porucz­nik, pro­szę mi dać jakieś zaję­cie. Muszę coś robić, żeby jakoś pomóc.

– Czy pan Fit­zhugh miał w domu gabi­net?

– Tak, na gór­nej kon­dy­gna­cji.

– Czy miał biuro poza domem?

– Nie, pra­cu­jemy tutaj. Dolby, Cela, Marta i ja mamy do swo­jej dys­po­zy­cji pomiesz­cze­nia na trze­ciej kon­dy­gna­cji.

– Będziemy musieli je obej­rzeć, spraw­dzić sprzęt elek­tro­niczny. Detek­tyw Peabody zapro­wa­dzi pana do detek­tywa McNaba, pra­cow­nika wydziału infor­ma­tyki śled­czej. Czy mógłby mu pan prze­ka­zać wszel­kie kody dostępu, wszyst­kie urzą­dze­nia poza tymi, które pan Fit­zhugh miał przy sobie w chwili śmierci?

– Tak, tak, mogę to zro­bić. Z naj­więk­szą ochotą. A Eliza? Czy mogę coś zro­bić dla niej?

– Na kilka dni prze­nie­sie się do swo­jej przy­ja­ciółki, pani Bowen.

– Och. To dobrze. Ale… Czy będę mógł zabrać ją, poje­chać z nią, kiedy… Zechce zoba­czyć Branta. Potrze­buje tego.

– Skon­tak­tu­jemy się z panem. Peabody, zapro­wadź pana Jacoby’ego do McNaba i poproś tu Dolby’ego Kes­slera.

– Pro­szę ze mną, panie Jacoby.

Wstał.

– Wiem, że nie ma to związku z tym śledz­twem, ale widzia­łem Sprawę Icove’ów. Dwa razy. Brant kie­dyś wystę­po­wał z Marlo w jed­nym z jej pierw­szych fil­mów. I z Julia­nem. Po tym, jak wyszło na jaw, że Julian nie­mal zgi­nął, i ujaw­niono jego pro­blemy oso­bi­ste, Brant skon­tak­to­wał się z nim.

– Naprawdę?

– Zapro­po­no­wał mu pomoc. Gotów był wysłu­chać go, kiedy Julian roz­wią­zy­wał swoje pro­blemy. I wsta­wił się za nim u pro­du­centa i reży­sera, przy­go­to­wu­ją­cych kon­ty­nu­ację Sprawy Icove’ów, czyli Czer­wo­nego Konia. Jeśli Julian pozo­sta­nie czy­sty, znów zagra Roarke’a w kolej­nym fil­mie. Wła­ści­wie on i Brant nie obra­cali się w tych samych krę­gach, ale Brant skon­tak­to­wał się z nim i zapro­po­no­wał mu pomoc. Taki już był Brant. Chcia­łem tylko, żeby pani o tym wie­działa.

Kiedy wyszedł razem z Peabody, Eve spoj­rzała na sty­lowy, kase­to­nowy sufit.

Brant Fit­zhugh mógł być porząd­nym, chęt­nym do pomocy face­tem, pomy­ślała. Ale to nie zmie­niało faktu, że jest mar­twy.

Rozdział 3

3

Dolby mógł kon­ku­ro­wać z McNa­bem pod wzglę­dem barw­no­ści stroju. Miał na sobie szkar­łatne, obci­słe spodnie, koszulę bez koł­nie­rzyka w sło­neczny wzór, czarną kami­zelkę ze srebr­nymi sprzącz­kami i wyso­kie, czarne buty ze szkar­łat­nymi sznu­rów­kami.

Tak jak McNab w jed­nym uchu miał masę malut­kich kol­czy­ków, a na ręku baje­rancki zega­rek na czer­wo­nym pasku. Czarne, krę­cone włosy się­gały mu do ramion, poje­dyn­czy jaskra­wo­czer­wony war­kocz zaczy­nał się nad czo­łem, prze­cho­dził przez czu­bek głowy i opa­dał na plecy.

Skórę miał błysz­czącą, koloru dębu, więc oczy, przej­rzy­ste jak nie­bie­skie szkło, sta­no­wiły domi­nu­jący ele­ment jego twa­rzy o ostrych jak brzy­twa liniach.

W drżą­cej dłoni trzy­mał kie­li­szek wina.

– Powie­dziano mi, że mogę się napić – prze­mó­wił bary­to­nem z lek­kim akcen­tem miesz­kań­ców Środ­ko­wego Zachodu. Głos mu drżał podob­nie jak dłoń. – Nie pozwa­lają mi zoba­czyć się z Elizą. A jestem jej potrzebny.

– Jest z panią Bowen.

Wziął głę­boki oddech.

– Okej. Okej, ale i tak jestem jej potrzebny. Muszę być silny. – Usiadł, pocią­gnął długi łyk wina. – Muszę wziąć się w garść i być silny. Dla niej. To nie był wypa­dek, udar ani nic z tych rze­czy. Wszy­scy mówią, że to nie był wypa­dek. Ale to jest pozba­wione sensu. I nie rozu­miem, jak Brant może nie żyć.

– Pra­cuje pan dla pani Lane.

– Taa, taa, taa.

Zamknął te swoje nie­bie­skie oczy, lekko odchrząk­nął i zro­bił trzy głę­bo­kie odde­chy.

– Silny – powie­dział i znów otwo­rzył oczy. – Byłem pomoc­ni­kiem gar­de­ro­bia­nego – nikim waż­nym – kiedy wystę­po­wała na Broad­wayu w sztuce Wszyst­kie chwyty dozwo­lone. Jej oso­bi­sta asy­stentka nie dawała sobie rady, nie nadą­żała, a Eliza ocze­kuje, że wszy­scy dotrzy­mają jej kroku, jasne? Więc spy­tała mnie: „Dolby, chciał­byś pra­co­wać dla mnie?”, a ja odpar­łem: „Jasne, że tak”.

Lekko się uśmiech­nął, dotknął ust koń­cami pal­ców, jakby chciał to ukryć.

– Bar­dziej dosad­nie, a ona się tylko roze­śmiała. Ja umiem dotrzy­my­wać jej kroku i mówię jej bez ogró­dek, co myślę, kiedy pyta mnie o zda­nie. „Ten kolor wysysa z pani życie” albo „Pro­szę nie wspo­mi­nać o Gino, kiedy spo­tka się pani z Miną, ponie­waż zerwali ze sobą”. Wiem, kiedy trzeba jej roz­ma­so­wać kark albo kiedy chce mieć tro­chę spo­koju. Poma­gam jej uczyć się roli, dbam o to, żeby miała swoje ulu­bione kwiaty, wiem, kiedy wszyst­kich spła­wić, żeby razem z Bran­tem mogła zjeść roman­tyczną kola­cję w domu.

Urwał, znów się napił.

– Brant. To musiał być wypa­dek albo coś w nim zawio­dło. Jest naj­słod­szym face­tem pod słoń­cem.

– Czy Brant i pani Lane… mieli jakieś pro­blemy?

– Cho­dzi pani o pro­blemy mał­żeń­skie? – Ener­gicz­nie pokrę­cił głową. – Przy­się­gam, że ich mał­żeń­stwo przy­po­mi­nało bajkę. Zawsze zdo­by­wali się wobec sie­bie na drobne gesty. Kosz­towne pre­zenty to jedno, ale liczą się wła­śnie takie dro­bia­zgi. Nie wiem, jak sobie z tym pora­dzi.

Do oczu znów napły­nęły mu łzy.

– Tak bar­dzo się kochali! Była jego kró­lową. Mówiła, że Brant zawsze potrafi spra­wić, by czuła się całym jego świa­tem, a on był jej ryce­rzem w lśnią­cej zbroi. A dla mnie był jak tata.

Otarł łzę.

– Wiem, że to dziw­nie zabrzmiało, bo Eliza nie jest dla mnie jak mama. Jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Nato­miast Brant jest jak tata. Pyta: „Na­dal spo­ty­kasz się z Franco? Dobrze cię trak­tuje?”. A gdy­bym powie­dział: „Zerwa­li­śmy ze sobą”, Brant odparłby, że Franco nie był dla mnie wystar­cza­jąco dobry, że znajdę sobie kogoś odpo­wied­niego, tak jak on zna­lazł Elizę.

– Rozu­miem, że pani Lane zwol­niła swoją poprzed­nią asy­stentkę.

– No jasne.

– Czy wie pan, gdzie ona teraz prze­bywa?

– Hmm. – Otarł kolejne łzy, zmarsz­czył brwi. – Zdaje mi się, że wró­ciła do Kan­sas czy gdzieś tam. Nie była stwo­rzona do życia w Nowym Jorku.

– Czy może wie pan, jak się ona nazywa?

– Jasne, jasne, pro­szę mi dać chwilkę. – Zamknął oczy, zaczął sobie coś nucić. – Już wiem. Suzan­nah Clark­son. I nie z Kan­sas. Nie z Kan­sas City, tylko z Mis­so­uri.

– Ma pan dosko­nałą pamięć.

– Wszystko mam poszu­flad­ko­wane. – Mach­nął ręką obok głowy.

– Czy może mi pan opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło dziś wie­czo­rem?

Opi­sał jej wszystko z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami, łącz­nie z tym, kto jak był ubrany, strzęp­kami roz­mów, kto z kim przy­szedł, kto według niego zbyt czę­sto korzy­stał z baru lub bufetu. Przy­szedł sam, ponie­waż trak­to­wał to jak część swo­ich obo­wiąz­ków służ­bo­wych, a poza tym wła­śnie zerwał ze wspo­mnia­nym wcze­śniej Franco.

– Lin i ja byli­śmy w pokoju sto­ło­wym, kiedy Eliza i Saman­tha zaczęły wyko­ny­wać duet. Chcia­łem podejść bli­żej, bo nie ma nic lep­szego, jak oglą­dać występ Elizy, ale zosta­łem z tyłu, żeby inni mogli ją podzi­wiać. I moc­niej zabiło mi serce, kiedy dostrze­głem Branta, uno­szą­cego kie­li­szek w toa­ście, i jak spoj­rzeli na sie­bie. Trwało to tylko chwilę, bo śpie­wała w duecie. To było coś magicz­nego, wie pani? Te głosy, i wszy­scy ci ele­ganccy goście, Nowy Jork za oknami. Zapo­mnia­łem o całym świe­cie. Ni­gdy nie trak­tuję tego jak cze­goś, na co sobie zasłu­ży­łem, więc zapo­mnia­łem o całym świe­cie. Zda­wało mi się, że usły­sza­łem brzęk roz­bi­ja­nego kie­liszka i pamię­tam, że pomy­śla­łem sobie „ups”. Po pro­stu „ups”. Potem roz­le­gły się krzyki i to było straszne, po pro­stu okropne.

Urwał, żeby się napić, wstrzą­snął nim dreszcz.

– Nie wie­dzia­łem, co się stało, nie wie­dzia­łem, że cho­dziło o Branta. Chcia­łem tylko zna­leźć się przy Eli­zie, ale nie mogłem się prze­ci­snąć przez tłum. Sły­sza­łem jej płacz, lecz nie mogłem się do niej dopchnąć. Przy­naj­mniej nie od razu.

– A jak już się to panu udało?

– Chyba ska­mie­nia­łem. Sta­łem bez ruchu. Myśla­łem: to nie może się dziać naprawdę, to wyklu­czone. Zupeł­nie jak­bym stra­cił przy­tom­ność, lecz sta­łem. A kiedy Lin ją odcią­gnął, pró­bo­wa­łem pomóc, cho­ciaż mia­łem kom­pletną pustkę w gło­wie. Sły­sza­łem, jak mówili, że odszedł, ale prze­cież leżał tam, na pod­ło­dze, więc niczego nie rozumia­łem.

Głos mu się zała­mał, znów przy­ci­snął palce do ust. Lecz tym razem, by stłu­mić szloch.

– Facet, który powie­dział, że jest leka­rzem, i Sylvie wypro­wa­dzili Elizę, a ja wzią­łem jakąś szmatę i zebra­łem szkło. Czu­łem się, jak­bym poru­szał się we mgle. Pomy­śla­łem sobie: lepiej sprzątnę szkło, nim ktoś się ska­le­czy. Nie powi­nie­nem był tego zro­bić, ale nie rozu­mo­wa­łem logicz­nie. Prze­pra­szam.

– Wszystko w porządku. Odzy­ska­li­śmy okru­chy szkła.

– Zapu­ka­łem do Wayne’a i Cary. Nie zostają długo na przy­ję­ciach, jeśli nie są potrzebni. I się roz­pła­ka­łem. Przy­je­chała poli­cja. Czy mogę zejść do Sylvie i zoba­czyć się z Elizą?

– Może lepiej jutro. Praw­do­po­dob­nie teraz odpo­czywa. Mam jesz­cze parę pytań i będzie pan mógł wró­cić do domu.

– Mogę poje­chać do mamy? Nie chcę wra­cać do domu. Mogę zamiast tego poje­chać do mamy?

– Natu­ral­nie. Ale naj­pierw zadam panu jesz­cze parę pytań.

Kiedy wyszedł, Eve się zasta­no­wiła.

– Peabody, co z wła­ści­cielką zabój­czej kre­acji?

– To Vera Har­row. McNab donosi, że narzeka, że jest prze­trzy­my­wana jak jeniec wojenny.

– Świet­nie. Zmiana tempa. Prze­słu­chajmy ją. Mogła­byś spraw­dzić, czy mają tu jakąś kawę?

– Mogę cię zapew­nić, że tak, i do tego cał­kiem przy­zwo­itą.

Eve zajęła się zbie­ra­niem infor­ma­cji do czasu, aż Peabody wró­ciła z kawą i świad­kiem. Vera, naj­wy­raź­niej nie­zra­żona moż­li­wo­ścią otru­cia, trzy­mała smu­kły kie­li­szek z szam­pa­nem.

Przy­sta­nęła – nie­wąt­pli­wie dla więk­szego wra­że­nia – z jedną ręką na bio­drze.

– Pokój kre­den­sowy? Poważ­nie?

– Bar­dzo poważ­nie trak­tu­jemy śledz­two. Pro­szę usiąść, pani Har­row.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki