Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza książka Mariusza Parlickiego to obszerny zbiór twórczości satyrycznej i humorystycznej napisanej wierszem i prozą. Czytelnicy znajdą w niej wiele satyr i humoresek, jak też fraszki, biografioły, wandaliki, pętelki, podsłuchace i słownik polsko-polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 64
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Mariusz Parlicki, 2021
Najnowsza książka Mariusza Parlickiego to obszerny zbiór twórczości satyrycznej i humorystycznej napisanej wierszem i prozą. Czytelnicy znajdą w niej wiele satyr i humoresek, jak też fraszki, biografioły, wandaliki, pętelki, podsłuchace i słownik polsko-polski.
ISBN 978-83-8273-291-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Lubiła jadać na śniadanie
poziomki — skąpane w śmietanie,
torcik bezowy, pączka z różą
i bajaderkę — niezbyt dużą.
Drugie śniadanie mało tłuste —
ptyś z kremem przegryzany chrustem.
Na obiad — tarta z ananasem
i tiramisu, bo ma klasę.
Na podwieczorek — magdalenki,
naleśnik z dżemem, ale cienki,
a na kolację — lody z pudła,
by przez noc zbytnio nie wychudła.
Tak nabawiła się cukrzycy
i zmarła. Teraz w cukiernicy
jej prochy stoją. Plotka chodzi,
że mąż herbatę nimi słodzi.
Sypią się ziarna słonecznikom,
jabłoniom jabłka, śliwom śliwki,
włosy zsiwiałym emerytom,
a w zagajnikach — stare dziwki.
Z gęsi się sypie puch i pierze,
z kasztana kasztan, żołądź z dębu,
łańcuch rozsypał się w rowerze,
więc posypało się pięć zębów.
I posypało się też zdrowie,
więc smutny jestem jak na stypie,
z drzew gęsto sypie się listowie,
bo wszystko się jesienią sypie.
Krótkie spódnice, znajomości,
drinki o małej pojemności,
krótkie wakacje, krótka praca,
bo długa nam się nie opłaca,
krótkie, romanse, krótkie gadki
i gatki takie, że pośladki
widać, lecz tylko krótką chwilę,
bo tyłek nie chce też być w tyle,
wiersz krótki, bo ten długi nuży,
jak krótkie życie, co się dłuży.
Mówią — myślenia nie boli,
a więc myślę,
myślę do woli,
o tym,
a też i o owym
i coraz silniejszy ból głowy
odczuwam,
a myśli się mnożą,
włosy na głowie się srożą,
a serce wali jak młot,
zimny oblewa mnie pot
i coś od środka mnie skręca.
Ból głowy mej wzmaga ból serca,
a ja w tej bólu godzinie
wciąż myślę, że pewnie ból minie.
Nie minął,
ciągle się wzmaga.
Myślenie nie boli?
To blaga!
Kto mówi — myślenie nie boli,
nie myśli,
a tylko pierdoli.
Przez okno patrzę — okolica
mym oczom w deszczu się rozmywa,
strumienie płyną po ulicach,
płyną, a wody wciąż przybywa.
Jak Noe chcę budować arkę,
ale w piwnicy mam narzędzia,
piwnica zaś zalana całkiem,
więc z mojej arki nic nie będzie.
Po kilku dniach na niebie tęcza,
jak grzyb po deszczu nam wyrosła
i wtedy usłyszałem księdza,
co stwierdził, że to kara boska.
— A potop? — grzecznie zapytałem.
On oczy swoje wzniósł ku chmurom
i stwierdził to, co przypuszczałem,
że potop w zgodzie jest z naturą.
Róża jeszcze nieduża,
a młodości w niej burza,
więc się rzuca do słońca co chwila.
Dąsy ma, robi fochy,
gniew nią targa i szlochy,
bo ją pewien bąk nie zapyla.
Ma na listkach wypryski,
ale nie przez opryski,
bo to jest zwykły trądzik młodzieńczy.
Bąk tymczasem na stronie
dwie zapylił piwonie
i do trzeciej szelmowsko się wdzięczy.
Morał — nie każdy owad
leci na róży powab,
choć powabu ma róża najwięcej.
Bąk nie wszystko zapyla,
choć zapyla co chwila,
ale co, to dyktuje mu serce.
Na ławce w parku przysiadł gołąb,
a do gołębia dosiadł drugi
i bardzo było im wesoło,
od czystej wody, tej ze strugi.
Skrzydłami coś pokazywały,
gruchały głośniej, szczerząc dzioby,
z niedowierzania oniemiały,,
to widząc, starsze dwie osoby.
Aż jeden gołąb spadł pod ławkę,
a chwilę potem zleciał drugi
na szczęście na zieloną trawkę,
legły i złapał je sen długi.
Troskliwe dwie wiewiórki młode,
sprawdziły czy gołębie żyją,
a potem im ze strugi wodę
przyniosły, licząc, że wypiją.
Gołębie widząc wodę wrzasku
tyle zrobiły, co i krzyku,
a potem deklarację miastu
złożyły, że są na odwyku.
Zmartwione ową deklaracją
były te dwie wiewiórki rude,
bowiem gołębie przed kolacją
piły, miast czystej wodę, wódę.
W realu dziś bohemy nie ma,
dziś na fejsbuku jest bohema
i swój manifest prosto streszcza —
jeden drugiego niech dopieszcza.
No i dopieszcza się. W zachwytach
wzajemnych ciągle się rozpływa,
choć nikt prócz niej jej dzieł nie czyta.
No cóż, to minie, tak to bywa.
Bohemie czas radośnie płynie,
jeden drugiego dzieła chwali.
Nadzieją na to, że to minie
jest system. Może się wywali.
Jeżeli marzy ci się świat
lepszy od tego, który znasz,
to problem masz.
Jeżeli marzy ci się, że
nagrodzą cię Oscarem, Noblem,
to masz problem.
A jeśli marzysz o tym, że
jeść będziesz suchy chleb bez dżemu,
nie masz problemu
To było tak:
szedłem przez szlak,
wtem widzę znak,
to dobry znak,
bo wskazał wszak
na sklep, a jak,
więc lecę tak,
jak w gniazdo ptak,
do sklepu, a tam piwa brak.
— No jak to tak?
— No tak!, więc — fuck! —
krzyknąłem, bo mnie trafił szlag
i choć na piwo miałem smak,
wróciłem znowu na swój szlak.
Kropla za kroplą, kap, kap, spada,
a ja o rwącej rzece marzę,
gdy stoję wciąż przy pisuarze
i mam na plecach wzrok sąsiada.
Kropla za kroplą, kap, kap, leci,
a raczej na dół sunie z wolna,
a za plecami młodzież szkolna
głupio się cieszy, jak to dzieci.
Dziecięce lata szybko płyną,
młodzieńcze jeszcze szybciej lecą,
więc to co wczoraj było hecą,
dzisiaj problemów jest przyczyną,
Więc póki co, cieszcie się dzieci,
bo fajnie, że wam dobrze leci.
Kebab na ruszcie się obraca,
na tackę tłuszcz powoli kapie,
a nieopodal w bramie gapie
myślą, czy praca się opłaca.
Po kebab stoi ludzi rządek
a gapie w bramie stoją dalej
i kłócą się, aż któryś — nalej! —
krzyknął — bo musi być porządek.
Kebab się skończył. Zamknął Turek
na cztery spusty biznes cały,
a gapie w bramie tak, jak stały,
stoją, a obok flaszek sznurek.
Jakież to szczęście, że są tacy,
co debatują wciąż o pracy!
Poeci, wiersze — dzieci z zabawkami w rękach
błąkają się jak gwiazdy w bezkresnym wszechświecie,
po fejsbukach, youtubach i po całym necie.
Być poetą tułaczka to i ciągła męka.
Ten polubił, ten zganił, ten przeszedł bez słowa,
ktoś zostawił serce, ktoś skrzywioną minę.
Jeśli prądu zabraknie to całkiem przeminę,
myśli trapiona lękiem pełna wierszy głowa.
Zacznij wiersze w kamieniu ryć, by zanik prądu
nie wyrzucił do kosza twych strof wiekopomnych,
apel ten do poetów — rycerzy niezłomnych
kieruję, a o kamień apel ślę do rządu,
bo jeśli dostaw prądu system się wywróci
niech przynajmniej ktoś kamień w stronę wieszczów rzuci.
W pałacu, który oddziela krata
od społeczeństwa, żyje Agata.
Żyje, choć myśli, że jej tam nie ma
ogromnie wielu, bowiem jest niema
i nawet gdy ją pismak przyciśnie —
nawet nie piśnie.
Śniadanie, obiad oraz kolacje
zjada bez słowa, a i kreacje,
kiedy odziewa nie mówi nic,
więc fonię może wyciszyć widz,
bo choćby miał ją wnet pożreć rekin
nie piśnie słowa — manekin.
Mąż, że jest twardy, mówi bez przerwy,
zadziera bródkę, a ją choć nerwy
łapią, to nawet słowa nie szepnie,
tylko się skrzywi, lekko go klepnie
lub nagle zmierzy spojrzeniem wilczym
i jak milczała, tak milczy.
Szła dzieweczka
do laseczka,
słoma w butach,
w głowie sieczka,
poszła na bok
z myśliweczkiem
i stąd mamy tę piosneczkę
o domu, którego szukać
trzeba, żeby móc popukać,
tak bez chleba
i bez masła,
bo dziewczyna tym się spasła.
Jedni chcą leżeć na Wawelu,
inni na Rakowicach,
a mnie pociąga od lat wielu
piękniejsza okolica.
Nie, nie chcę leżeć na Powązkach
dostojnie, w garniturku,
chcę na dziewczynie tej w podwiązkach,
na jej łonowym wzgórku.
Pewna żaba była słaba,
więc przychodzi do doktora…
Doktor zrobił z niej kebaba
i dziś martwa jest, nie chora,
więc gdy słabość ci się zdarzy,
omijaj lepiej lekarzy,,
walnij setkę, zapal fajkę
i przeczytaj moją bajke.
Po tym słabość mija zwykle,
a jak nie, to bardzo przykre.
W Krakowie umarł pewien gość,
w mojej opinii człowiek święty,
bo nie klął jak szewc, lecz „psia kość”
krzyczał, gdy płacił alimenty.
Cichutko na mej klatce spał
i o porządnych śnił kobietach,
gdy mały łyk brzozówki brał
i chleba krztynę, jak asceta.
Czasami do kościoła szedł,
w ostatniej ławce się rozsadzał
i nabożeństwa mącił bieg,
gdy dziwną mową z niebem gadał.
Brodę miał długą niczym mnich
i reklamówki cztery z Lidla,
a w reklamówkach czterech tych
napitek miał dla siebie i dla
kompanów, którzy o nim „mistrz”
mówili i chwiejącym krokiem
szli, gdzie ich powiódł ów mistrz, gdyż
on miał szacunek pod mym blokiem.
Lubiły go sąsiadki te,
które bezdomne karmią koty,
bo czasem dał im puszki dwie,
których już nie miał jeść ochoty.
Gdy odszedł wielki stał się cud,
przez tydzień nikt się tu nie upił.
To tylko święty sprawić mógł,
a kto nie wierzy, ten jest głupi.
Do kraju tego,
gdzie i ksiądz, i żołnierz
do gardła leje,
a nie za kołnierz,
do tego kraju,
gdzie w puszczy za drzewa
krew się przelewa,
do tego kraju,
gdzie tym, którym mało,
już się przelało,
a tym, u których dobrze się dzieje,
rząd coś doleje,
do tego kraju,
co dziś jak pochodnia
płonie, bo leją oliwę do ognia,
do tego kraju
wrócić mam nadzieję,
bo tu wciąż leje.
— Naśladuj od siebie lepszych —
słyszał dzieciak młody,
nie umiejąc pływać, wpieprzył
się zatem do wody.
— Uwierz w siebie, a dasz radę,
wiara czyni cuda!
Choć miał usta sinoblade,
wierzył, że się uda,
lecz utonął, gdy po wodzie
chciał przejść, jak po glebie.
Nie przesadzaj, choć jest w modzie
mocno wierzyć w siebie
i choć pewien Nazarejczyk
tak chodzić dał radę,
to zastanów dobrze się, czy
też masz pójść tym śladem.
Podobno gdzieś tam w siódmym z nieb
monopolowy mają sklep,
w którym istoty już niebieskie
kupować mogą wciąż na kreskę.
Pod sklepem można wszystko spożyć.
Ach tego nieba chciałbym dożyć,
czy raczej domrzeć, bo tu pech —
w monopolowym nie ma krech,
więc strasznie trzeba tężyć główkę,
żeby się napić za gotówkę,
a u mnie wciąż, choć z forsą krucho,
w gardle jest sucho, sucho, sucho.