Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Żywiecczyzna, XIII wiek. Zima w górach jest surowa i codzienność wystawia ludzi na ciężkie próby. Nocą, gdy ktoś próbuje wtargnąć do domu Żywki, kobieta bez namysłu chwyta za kuszę, gotowa bronić rodziny i dobytku. Nie wie, że jej życie właśnie splotło się z losem człowieka skrywającego tragiczną tajemnicę.
Kim jest napastnik? Czy do Zabłocia przywiódł go przypadek, czy może przeznaczenie? I co tak naprawdę czai się w mrocznych lasach wokół zagrody, a co jest jedynie wytworem wyobraźni?
Słowiańska krew to intrygująca fabuła, która łączy historię i słowiańskie wierzenia w opowieść o bolesnej przeszłości, ludzkich namiętnościach, moralnych dylematach oraz cienkiej granicy między rzeczywistością a magią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© Yumeee, Piotr Krzeslak | stock.adobe.com
Para na okładce autorstwa Anny Krzysteczko
Redakcja
Marta Jakubowska | Słowa na warsztat
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Opracowanie wersji elektronicznej
Karol Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat
Pieśni i wiersze zamieszczone w publikacji są autorstwa Anny Krzysteczko, chyba że oznaczono inaczej.
Wydanie I, Katowice 2025
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024
ISBN 978-83-68302-65-3
Dla przyjaciółek
– Agaty Wybraniec i Moniki Sabat –
za każde ciepłe słowo, które motywowało mnie do dalszego pisania,
oraz za każdy kubeł zimnej wody,
dzięki któremu mogłam spojrzeć na własne pomysły z dystansem.
Święty Sylwester spowił Żywiecczyznę gęstym, białym puchem i przeszył powietrze przenikliwym zimnem, co wedle górali miało zwiastować słoneczne i płodne miesiące letnie. W pierwszych dniach roku tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego chłodna aura wciąż się utrzymywała, z tą różnicą, że mróz nie był już tak bardzo dotkliwy.
W kraju rozbitym na dzielnice dwaj zwaśnieni książęta – Władysław Łokietek i Henryk IV Probus – toczyli między sobą zaciętą walkę o tron krakowski. Tuż przed Nowym Rokiem Łokietek sprowadził na Śląsk wojska ruskiego księcia Lwa Daniłowicza wspomagane przez tatarskie zagony, lecz wieści o tym nie zdążyły jeszcze dotrzeć do górskich osad.
Żywka ułożyła dzieci do snu, jednak sama, pomimo zmęczenia, nie potrafiła zasnąć. Od rana odczuwała dziwny, niczym nieuzasadniony lęk, i choć starała się odganiać złe myśli, te wciąż wracały jak stado głodnych szpaków przepędzane z owocującej czereśni. Coś wisi w powietrzu, pomyślała, przewracając się z boku na bok nie wiadomo który już raz.
Kiedy dziewczynę zmógł wreszcie sen, szybko wyrwało ją z niego natarczywe pukanie do okna. Podniosła leniwie powiekę i mocno się zdziwiła, bo na zewnątrz zaczynało świtać. Prędko mi ta noc przeleciała, zauważyła rozdrażniona. Wyjrzała na podwórze i omal nie wrzasnęła. Przed jej domem stał Witold.
Ale jakim cudem?, przeraziła się. Doskonale wiedziała, że mężczyzna skonał w ramionach jej męża, i do dziś nosiła w sercu żałobę po nim, choć nie chciała się do tego przyznać nawet przed samą sobą. A może Sambor ją okłamał, bo chciał, by wreszcie zapomniała o pierwszej, wielkiej miłości?
Poczuła rozlewającą się po ciele falę wściekłości przemieszaną z radością, że znów widzi lubego. Zdenerwowany Witold machał rękami, jakby przywoływał ją do siebie. Pędem puściła się do drzwi, aby znów spojrzeć w jego nieziemskie oczy w kolorze nieba. Złapała za rygiel i…
Obudziła się. W izbie panował mrok, a w ganku coś chrobotało. Wymacała na poduszce męża Łaskę. Cóż więc tak hałasuje? Myszy? Nie, za głośno. Prędzej szczur, uznała. Drzwi. Do Żywki dotarło, że ktoś właśnie próbuje je otworzyć. To nie może być Sambor! Wiedziała, że tej nocy miał czuwać nad chorym dzieckiem w przytułku. Poza tym, jakby wracał do domu późną porą, ustalili, że będzie stukać w okno izby sypialnej, a nie w drzwi. Teraz nikt w okno nie stukał, za to drzwi trzeszczały. Z łomoczącym sercem sięgnęła pod łóżko.
Mężczyźnie udało się wreszcie podnieść rygiel zamykający drzwi od środka. Durni ludzie, i to ma być ochrona przed złodziejem? A może liczyli, że ta licha psina ich przed nim ustrzeże?, pomyślał zadowolony z siebie. Szarpnął za pochwyt, a po chwili oblał się zimnym potem. Światło! Zbudził gospodarzy! Już miał brać nogi za pas, ale gdy w blasku świecy dojrzał dziewczynę w koszuli nocnej, zastygł w bezruchu. Dzierlatka była nad wyraz urodziwa, może nawet ciut podobna do niej… A nawet bardzo podobna, uznał, wytężywszy wzrok.
– Rozalia – szepnął ledwo dosłyszalnie i poczuł mocne ukłucie w sercu.
Ale, na Boga, co ona trzyma w rękach?! Zbój dopiero teraz zauważył, że gospodyni celuje do niego z kuszy. Cięciwa napięta i bełt wymierzony prosto w jego pierś! Sądząc po minie, dziewka wypuści go bez najmniejszych skrupułów, a grot wejdzie w ciało tak gładko, jak nóż w masło.
Przełknął ślinę. Jego wzrok spoczął na małym stworzeniu, które siedziało dziewczynie na ramieniu. Łasica zeskoczyła na ziemię i zaczęła krążyć wokoło jej nóg; to się pojawiała, to znikała, wszędzie było jej pełno, tak jakby biegało wokół gospodyni już nie jedno, a kilka zwierząt.
Poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła i odruchowo uniósł ręce. Zwykle to on doprowadzał niewiasty do śmiertelnego przerażenia, a ta tutaj? Ani cienia strachu! I jeszcze to demoniczne stworzenie u jej stóp! Coś takiego zdarzyło mu się pierwszy raz! Pierwszy raz, odkąd stał się… tym. Pierwszy i wszystko wskazywało na to, że ostatni.
Zamknął oczy.
Rozalka… Myśl o niej znów wywołała ból. No dalej, strzelaj, głupia dziewko! Na co czekasz?! Dokończ to, czego sam nie potrafiłem uczynić!
– Wynocha mi stąd! – ryknęła Żywka, a mężczyzna odwrócił się na pięcie i tyle go widziała.
Serce biło jej w piersi jak oszalałe i czuła, że jeszcze chwila, a się z niej wyrwie. Doskoczyła do drzwi, zasunęła rygiel, a następnie podparła je stołkiem.
Zabezpieczywszy wejście, padła na kolana i ze łzami w oczach dziękowała Bogu za broń, którą mąż przywiózł z wojny. Gdyby nie kusza, może teraz leżałaby już z dziećmi martwa!
Wciąż nie mogła odegnać od siebie wspomnienia potwornej twarzy obcego. Chociaż nie, tylko jej połowa była potworna, jakby ktoś zdjął z niej skórę albo czymś przypalił, za to druga część wydawała się całkiem przyjemna dla oka. Lecz widok całości… Na samą myśl dostała gęsiej skóry.
Wieści, które przyniósł nad ranem do przytułku miejski strażnik, sprawiły, że Samborowi zjeżyły się włosy na głowie. W pośpiechu spakował swoją torbę, wydał zalecenia pomagającemu mu zakonnikowi, a potem pobiegł po konia. Gnał do domu jak szalony i choć Gniadek rwał naprzód, ile sił w nogach, wciąż go popędzał. Po dotarciu na Zabłocie dostrzegł ślady prowadzące do bramy. Na ich widok przebiegł mu po plecach lodowaty dreszcz, a kiedy jeszcze dojrzał pod płotem przykrytego cieniutką warstwą śniegu Łatę, jęknął z przerażenia.
– Boże Przenajświętszy, u nas też ci on był – wyszeptał drżącymi ustami.
Doskoczył do psa i zaczął nim potrząsać, a kiedy ten podniósł ospale głowę, puścił go i popędził do drzwi wejściowych. Były zamknięte. Wpadł w pasję i zaczął po nich łomotać pięścią. Nikt nie otwierał. Dopiero teraz przypomniał sobie, co ustalili z żoną, i pobiegł pod okno izby sypialnej. Pukał w nie tak mocno, że omal gomółki nie popękały. Krzyczał przy tym na całe gardło, że to on, Sambor.
Naraz drzwi wejściowe zaskrzypiały, więc ruszył pędem do ganku. Stała w nim blada jak zjawa Żywka. Cała dygotała, a w jej oczach malowało się prawdziwe przerażenie.
– Już dobrze, wybacz, napędziłem ci jeno niepotrzebnie strachu! – Objął ją i mocno utulił. Nie miał zamiaru niepokoić jej po raz kolejny, ale musiał wyrzucić z siebie to, z czym tak pędził do domu. – Wiesz, co się wydarzyło w nocy na Rudzy?
Ton jego głosu sprawił, że Żywka zaczęła drżeć jeszcze bardziej.
– Gadaj – szepnęła.
– Ktoś włamał się do domu jednego z gwarków, a kiedy ten się zbudził, dostał polanem przez głowę. Zbój omal go nie ubił! Tak się o was lękałem! Pomyślałem, że ten łachmyta mógł też trafić do naszej zagrody!
Sambor poczuł, że żona osuwa mu się bezwładnie w ramionach. Zemdlała. Przerażony zaniósł ją prędko na łoże i zaczął cucić wodą z octem.
– On tu-tutaj był – wyjąkała, odzyskawszy świadomość.
Na te słowa pod mężczyzną ugięły się nogi. Przysiadł na brzegu łoża.
– Iii?
Żywka zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, a potem opowiedziała ze szczegółami o wszystkim, co wydarzyło się minionej nocy. Na koniec ujęła w dłonie leżącą przy łóżku kuszę.
– Ktoś chyba nad nami czuwa – rzekła, z wdzięcznością gładząc wyryte na broni inicjały W.P.
Wtem powietrze przeszył głośny świst, a zaraz po tym Sambor wydał z siebie przeciągły jęk.
Dziewczyna patrzyła z niedowierzaniem, jak z jego lewego ramienia zaczyna tryskać czerwony strumień, a na pierzynie wykwita coraz większa plama. Raniła go z kuszy! Ale jakim cudem? Przecież nawet nie dotknęła spustu!
– Psia mać! – wrzasnął ranny tak głośno, że aż zadudniło w izbie, a śpiące za ścianą dzieci zaczęły mamrotać przez sen.
Paskudna sytuacja okraszona siarczystym przekleństwem z ust byłego zakonnika spowodowała, że Żywka, jak to w swoim zwyczaju miała, zaczęła się śmiać. Wpierw cicho, a potem coraz głośniej i głośniej. Sambor pierwszy raz w życiu nabrał ochoty, aby ją uderzyć. Szybki policzek na opamiętanie, przeszło mu przez myśl. Powstrzymał się jednak ostatkiem sił, bo trzeba się było zająć krwawiącą ręką.
– Parskasz jak stara kobyła – mruknął wściekły.
– Wybacz, najmilszy, nie mam pojęcia, jak to się mogło stać – rzekła potwornie zmieszana Żywka, kiedy wreszcie do niej dotarło, co chwilę wcześniej uczyniła.
– Rzeczywiście, ktoś nad nami czuwa! – fuknął obrażony mąż. – Bo mogłaś mnie ubić! Szczęście, że bełt nie drasnął kości, ale i tak trzeba poszyć ranę!
Sambor nie potrafił używać igły prawą ręką i niewdzięczna robota przypadła samej sprawczyni całego zamieszania.
– Widziałaś zbója – rzekł, przyglądając się pracującej w skupieniu małżonce.
– No tak.
– Pogoniłaś go.
– Kuszą.
– Ośmieszyłaś.
– Do czego, Samborze, zmierzasz? – Żywka z nerwów zakłuła go mocniej, aż syknął.
– Nic, nic, tak jeno sobie gadam, nie przejmuj się.
Od tego dnia Sambor zabronił żonie wychodzić z domu, a sam postanowił pilnować zagrody, dopóki nie ujmą złoczyńcy siejącego postrach w okolicy. Nie dbał o to, jak sobie poradzą w przytułku bez medyka, rodzina była dla niego najważniejsza.
Po tygodniu Żywka zaczęła nalegać, aby pojechał do osady. Żal jej było ludzi czekających na pomoc, poza tym ktoś musiał zrobić sprawunki do domu.
– Za dnia tu nie przyjdzie, a jeśli już, potrafię się sama obronić! – przekonywała.
– Nie ruszę się stąd do czasu, aż nie złapią tego łotra! – uciął Sambor.
Drugi tydzień był dla Żywki prawdziwą mordęgą. Przeziębione dzieci marudziły, mąż chodził przez cały czas jak chmura gradowa, a w domu zaczynało brakować podstawowych rzeczy. Kiedy pewnego ranka zawezwano Sambora do przytułku, poczuła nieopisaną ulgę.
– Podeprzyj drzwi od środka i nikogo tu nie puszczaj! I nie waż się sama nigdzie wyłazić – ostrzegał ją przed wyjściem.
Gadaj zdrów, pomyślała. Próbowała wzniecić ogień w palenisku, bo wygasł przez noc, ale zadymiła przy tym całą izbę. Okryła dzieci pierzyną, żeby nie zaziębiły się jeszcze bardziej, a potem zaczęła wietrzyć dom. W końcu przywdziała kożuch, przykazała Siemkowi, żeby zamknął za nią drzwi, i wyszła. Ludzie wójta dwa razy przeczesali okolicę, sprawdzali nawet ich oborę i stodołę, cóż więc może jej grozić? W dodatku w biały dzień? Poza tym minęły dwa długie tygodnie, łajdus pewnie już dawno opuścił te strony!
Zaciągnęła się świeżym, zimnym powietrzem.
– Wolność! – wyszczebiotała, ruszając do bramy.
Łata podskakiwał radośnie wokół niej i szczekał; dopominał się w ten sposób, by go pogłaskała. Zawahała się, czy nie zabrać go ze sobą, ale uznała, że pies powinien pilnować obejścia.
Nie uszła zbyt daleko, kiedy usłyszała za plecami głośny trzask. Drgnęła i mimo lekkiego mrozu poczuła, że robi jej się gorąco. Na widok czmychającego w podskokach białego puchatego zająca wybuchła śmiechem. Człowiek to się będzie zaraz własnego cienia lękał, zrugała się w myślach i sięgnęła po wystającą spod śniegu gałąź z obeschniętymi liśćmi.
– Wilgłe polana! Ciekawe, jak to się miało rozpalić! Wcale chłop nie myśli! – pogderała, a potem przypomniała sobie niezbyt wyszukaną piosnkę ojca i zaczęła śpiewać:
Mokrego polana ogień nie łyka
Chudej panny kawaler nie tyka
Starej jałówki gospodarz nie kupi
A jak kupi, to chłop z niego…
– Nieroztropny – usłyszała za sobą obcy głos i zamarła. – Ani nie próbuj się drzeć.
Pomimo grubego kożucha poczuła delikatne ukłucie w krzyżach. Ktoś przystawił jej do pleców nóż! Powolutku odwróciła głowę.
– Się nie rymuje – jęknęła, a ostatnie, co zobaczyła, to czarną chustkę podłożoną pod nos.
***
Sambor zrobił szybki obchód po przytułku. Stan kilku osób wydawał mu się naprawdę poważny i czuł się podle z tym, że nie może zostać na dłużej. Wydał zakonnikom zalecenia co do dalszej opieki nad chorymi, zamienił parę słów z Łucją i pognał czym prędzej na targowisko po najważniejsze sprawunki. Przez całą drogę powrotną zastanawiał się nad losem starego Jędrzeja. Mężczyzna miał już swoje lata, do tego ciężka praca mocno nadszarpnęła jego zdrowie. Czy uda mu się pokonać choróbsko? Kaszle paskudnie, a utrzymujące się ciepłoty nie wróżą niczego dobrego. Pachołek młynarzy. Ludzie, którym wiernie służył przez ponad ćwierć wieku, odstawili go pod przytułek jak starą, wyżyłowaną chabetę, i wzięli na jego miejsce osieroconego młodzika z Pietrzykowic. O parszywy losie biedaków, westchnął w duchu Sambor.
Dotarłszy do zagrody, zauważył ślady wydeptane na śniegu.
– Gadaj do baby swoje, a ona i tak swoje! – warknął wściekły. Puścił Gniadka na podwórzu i pognał do domu.
Drzwi były zamknięte. Długo się do nich dobijał, zanim Siemko mu otwarł. Wpadł do środka jak burza. Dzieci bawiły się z Łaską jak gdyby nigdy nic, tylko Żywki nigdzie nie dojrzał.
– A matka dokąd poszła?!
– Do lasu, po drobnicę na rozpałkę – odpowiedział starszy z synów.
Sambor zaklął szpetnie pod nosem.
– Dawno?
– Niedługo po was.
Zaczął gorączkowo liczyć godziny. Wyjechał z domu rankiem, a teraz dochodziło na Anioł Pański! Poczuł, że ze strachu zaczynają mu sztywnieć ręce i nogi, i nie zważając na dzieci, wydał z siebie przeciągły ryk.
***
Żywka pociągnęła nosem. Ale tu cuchnie, pomyślała i powoli podniosła się z ziemi, podpierając się na skrępowanych w nadgarstkach rękach. Znajdowała się w ciemnym, zimnym pomieszczeniu, w którym unosił się zapach pleśni i zgnilizny. Przysunęła się ku ścianie i oparła o nią plecami. Dopiero wówczas w blasku świecy dojrzała zbója. Celował do niej z łuku z leszczyny, takiego, jakim często bawią się jej dzieci.
– Kusza to nie jest, ale też dziurawi – wycedził przez zęby.
Przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu. Wydawał się tak śmieszny w swoim zachowaniu, że zaczęła się z niego natrząsać. Początkowo cicho, a potem coraz głośniej, aż w końcu śmiała się na całe gardło, jakby opuściły ją zdrowe zmysły. To wyprowadziło mężczyznę z równowagi.
– Nie dbasz o życie, wariatko? – warknął, podchodząc bliżej.
Wycelował strzałę z gałęzi prosto w jej skroń. Żywka otarła łzy, które potoczyły się ze śmiechu. Odchrząknęła.
– Każdy kiedyś musi zemrzeć – odpowiedziała spokojnie, po czym znów parsknęła.
– Ubiję cię! – ryknął, a ona mimowolnie drgnęła.
– Z tej zabawki chyba nie dasz rady – rzuciła obojętnie. Sama nie wiedziała, skąd bierze się w niej ta odwaga. Zupełnie jakby nie panowała nad wypowiadanymi słowami.
Zdenerwowany mężczyzna cisnął łukiem o ziemię i przysiadł obok. Odsunął ją od ściany i objął ramieniem. Żywkę uderzył w nozdrza smród jego potu, ale powstrzymała cisnące się na usta wyzwiska.
– Naprawdę się mnie nie lękasz? – zapytał zdziwiony. – Wszystkie niewiasty, które napotkałem po drodze, drżały na widok mojej oszpeconej gęby.
– Boję się jeno Boga.
– Ale twój Bóg chyba cię opuścił! Inaczej nie siedziałabyś teraz ze mną w tej zapleśniałej norze.
Zaśmiał się nerwowo, a Żywka spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich coś, co ją mocno poruszyło. Tęsknotę? Żal? Ból?
– A gdzie jest twój Bóg? – zapytała łagodnie.
Zbój poderwał się z ziemi i zaczął nerwowo krążyć tam i z powrotem. Dopiero teraz zauważyła, że utyka na lewą nogę. Zatrzymał się gwałtownie.
– Zemrzał w chwili, kiedy uczynili mi to! – krzyknął, wskazując ręką na okaleczoną część twarzy. Padł przy Żywce na kolana, złapał ją za ramiona i przyciągnął ku sobie tak blisko, że dotknęli się nosami. Jego rana wyglądała z tej odległości jeszcze bardziej przerażająco. – Wiesz, jak to jest, kiej ludzie odwracają na twój widok głowę z obrzydzeniem?! Szydzą z ciebie, pokazują palcami jak potwora albo uciekają jak przed zbrodzieniem?!
– Wierzę, że jest ci ciężko – odpowiedziała pełna współczucia.
– Doprawdy?!
Mężczyzna zamachnął się i zdzielił ją z całej siły w policzek. Wyprostowała plecy, jakby nic się nie stało, chociaż czuła, że z jej nosa zaczyna powoli wypływać ciepła strużka. Uśmiechnęła się nawet. Wiedziała, że to mogą być jej ostatnie chwile, ale w ogóle nie czuła strachu.
Porywacz pogładził się po zdrowej części brody, jakby jej druga połowa nie należała do niego.
– Dziwna z ciebie baba. Albo masz chorą głowę, albo jesteś…
– Czarownicą? – dokończyła, a ten się wzdrygnął. – Dobrze wiem, jak to jest coś stracić. Sama doświadczyłam w życiu wiele zła.
– Raczej jesteś szurnięta – mruknął, ocierając rękawem krew spod jej nosa. – Patrzaj na dół, bo się zadławisz.
– Któż ci to uczynił?
Zawahał się, czy odpowiedzieć. Nikt go jeszcze o to nie pytał, bo też nikt nie chciał z nim rozmawiać, a teraz nadarzyła się wreszcie sposobność, by wyrzucić z siebie bolesną prawdę. Przysiadł obok.
– Kowal, co to… On i moja Rozalka – wydusił z siebie i żachnął się na samo wspomnienie tego, co się wydarzyło. – Przyłożył mi rozpalone żelaziwo do twarzy. Oszpecił mnie na resztę moich dni, tak jak się piętnuje zbrodniarzy! Ta blizna już zawsze będzie ze mną, choć jedyną moją przewiną była miłość do Rozalki!
Żywka skinęła głową, bo sama nie wiedziała, co powinna na to odrzec. Mężczyzna wbił jej palce w ramię.
– Wszystkie jesteście takie same! – wysyczał. – Człowiek żyły sobie wypruwał dla jej zachcianek, po stopach całował, a ona za plecami z innym legała!
– I dlatego mścisz się na niewiastach? – zapytała spokojnie, choć kościste palce wciąż zaciskały się na jej ramieniu i powodowały piekący ból.
Zbój cofnął rękę i oparł się o ścianę.
– Nie mszczę się na nikim. Chcę jeno żyć. Chcę jeść. Z taką oszpeconą mordą ciężko o uczciwą robotę, a za kata nie pójdę.
– Ale włamywać się do cudzych domów i porywać czyjeś małżonki możesz? – odburknęła Żywka. Nie potrafiła utrzymać ciętego języka na wodzy.
Spojrzał na nią spode łba.
– Kradłem z głodu! Myślisz, że stałem się złodziejem dla przyjemności?
– Z głodu? Doprawdy? – syknęła. – Kur w oborze pełna grzęda, więc czego szukałeś po nocy w naszym domu?
– Durna! Z żywym towarem za dużo hałasu, a gdzie ludzie trzymają nocą strawę, jak nie w sieni? Tam najzimniej!
– Dlaczego więc porwałeś mnie dzisiaj spod zagrody?
Nastała chwila ciszy.
– N-n-nie wiem. Jestem nieszczęśliwy i chyba rozum mi się mąci przez to wszystko, co się stało. Polowałem na zające, a ty sama napatoczyłaś mi się pod rękę. W dodatku przypominasz… – Mężczyzna machnął ręką. – Nieważne! Skoro już tu jesteś…
Żywka zdawała sobie sprawę z tego, co ją czeka, ale starała się odciągać ten moment tak długo, jak tylko się da. Była pewna, że Sambor dawno wrócił z przytułku i przetrząsa okolicę kawałek po kawałku. Do Żywca łajdus nie mógł jej zabrać, bo strażnicy na bramie na pewno by ją rozpoznali. Na Łodygowice też by nie poszedł, bo tam za gęsto ludzi. Musieli więc znajdować się w którejś z chat po germańskich gwarkach, a takich opuszczonych ruder było rozsianych po okolicznych lasach wiele.
Zbój jednym ruchem zadarł marszczoną spódnicę na jej uda.
– Tak dawno nie byłem z kobietą – westchnął, położył rękę na gładkim kolanie i powoli, powoli, sunął nią coraz wyżej. Sapał przy tym coraz głośniej.
– A dzieci? Masz dzieci?
– Coś taka ciekawska? Za dużo chcesz wiedzieć! – warknął i poderwał się gwałtownie z ziemi. Podszedł do drzwi i stanął z założonymi rękami, obrócony zdrową stroną twarzy do Żywki.
Musiał być niegdyś urodziwym mężczyzną, oceniła.
– Kalinka. Moja cudna, maleńka Kalinka. Po tym wszystkim bała się na mnie nawet spojrzeć – rzekł pełen żalu.
– Ile ta twoja Kalinka liczy wiosen?
– Cztery. Przyszła na świat zimą. Ja sam ten poród odbierałem.
– To tyle, ile nasz Siemko. Jest oczkiem w głowie Sambora, ojciec zaczął go już nawet uczyć ziołolecznictwa – paplała Żywka, chcąc zyskać na czasie.
– Sambor? Medyk? – zapytał wyraźnie zdumiony mężczyzna. – Twój małżonek jest medykiem?
– Tak. Sambor to najmądrzejszy człek, jakiego znam, do tego ma serce na dłoni dla każdego bożego stworzenia. Od lat leczy biedaków w żywieckim przytułku.
– A ty? Jak ci na imię?
– Żywka. Żywia – poprawiła się. – Jak to pogańskie bóstwo.
Zbój skinął głową i znów zaczął się gładzić po zdrowej części brody. Zauważyła, że wiadomość o Samborze mocno go poruszyła. Stał dłuższy czas przy drzwiach, nie odzywając się słowem.
– Za dużo wiesz – rzucił w końcu. – I co ja mam z tobą teraz począć? Na co mi to wszystko było?
– Puść mnie wolno. W domu czeka na mnie trójka dzieci, a Sambor pewno odchodzi od zmysłów. – Żywka celowo wspomniała znów o mężu, bo widziała, że porywacz odczuwa w stosunku do niego dziwny respekt. Nie wiedziała tylko dlaczego. – Przecie nie jesteś mordercą.
– Skąd ta pewność?
– Kiejbyś nim był, już dawno leżałabym martwa.
– Masz rację, jeszcze nigdy nikogo nie ubiłem. Wręcz sam wyrywałem ludzi spod kosy Śmiertki – zaśmiał się mężczyzna.
– A więc…
Długo się zastanawiał, co zrobić. To kiwał głową na boki, to znów poruszał nią w górę i w dół, jakby przytakiwał własnym myślom. W końcu podszedł do Żywki i podniósł ją za ramiona z taką łatwością, jakby była słomianą kukłą. Nie stawiała oporu, całkowicie poddała się sile jego mięśni. Poprowadził ją do drzwi, a gdy je otwarł, do pomieszczenia wpadły ostre promienie popołudniowego słońca. Odruchowo zmrużyła oczy.
– Dalej.
Poczuła lekkie szturchnięcie, więc przestąpiła próg. Znalazła się na niewielkiej śródleśnej polance. Odczekała, aż wzrok przywyknie do światła dziennego, i rozejrzała się wokoło. Nie rozpoznawała tego miejsca.
– Wystaw ręce.
Już po chwili jej nadgarstki zostały wyswobodzone z krępującego je sznura. Szybko rozmasowała zasiniałą skórę i bez słowa ruszyła za zbójem. Mogła uciec lub zaatakować go od tyłu kamieniem, bo tych w pobliżu nie brakowało, ale uznała, że skoro ją uwolnił, nie musi się go obawiać. Nie zapytała nawet, dokąd idą, była pewna, że prowadzi ją w kierunku Zabłocia.
Uszli ledwie kilka kroków, kiedy dostrzegli Sambora biegnącego w ich stronę. Trzymał w ręce kuszę.
– Żywka, uciekaj! – wrzasnął do żony, a zbój ukrył się za jej plecami jak ostatni tchórz.
Żywka przystanęła.
– Biegnij! – krzyczał przerażony Sambor.
Nie mogła. Stała, zasłaniając własnym ciałem mężczyznę, który jeszcze kilka zdrowasiek wcześniej chciał ją pozbawić czci.
– Co ty, Żywka, na Boga, wyprawiasz?! – pytał z niedowierzaniem mąż.
Wtem poczuła na szyi ostrze noża.
– Pomóż mi, błagam – jęknął zbój.
Rozglądała się nerwowo na boki.
– Las… – szepnęła. – Przysięgnij na głowę córki, że nigdy już nikogo nie skrzywdzisz.
– Przysięgam – odszepnął mężczyzna.
– Na głowę własnej córki?
– Na głowę mej umiłowanej Kalinki.
Sambor widział ruchy warg żony, ale odległość była zbyt duża, by dosłyszeć słowa. Co to ma znaczyć?, główkował. Chyba nie paktuje z porywaczem?!
Żywka i zbój przesuwali się wolnym krokiem w stronę lasu, a on przez cały czas mierzył do nich z kuszy. Kiedy dotarli na skraj polany, wpierw niemo obserwował, jak utykający mężczyzna wbiega w zarośla, a potem wystrzelił w jego kierunku bełt. Chybił. Odrzucił broń i puścił się za nim w pogoń.
– Poniechaj! – wrzasnęła Żywka.
Kiedy przebiegał obok, uczepiła się jego ramienia i pociągnął ją za sobą. Upadła do błotnistego śniegu. Dało się przy tym słyszeć głośny trzask, a już chwilę później jej zawodzenie – to wyciągnięta do przodu ręka nie wytrzymała nagłego spotkania z podłożem.
Sambor musiał się zatrzymać.
– Czy wiesz, coś ty uczyniła?! – ryknął i nie zważając na stan żony, zaczął nią potrząsać za barki. – Pozwoliłaś zbrodzieniowi uciec!
– On już nigdy nikogo nie skrzywdzi! Przysięgał na głowę córki, przysięgał na Kalinkę! Już nie skrzywdzi nikogo, nie skrzywdzi! – wykrzykiwała Żywka, głośno przy tym szlochając. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, co jej tak naprawdę groziło, do tego coraz bardziej bolała ją ręka.
– Kalinka? – powtórzył zaskoczony Sambor. Przypomniały mu się opowieści o pewnej małej, błękitnookiej Kalince, których do znudzenia musiał wysłuchiwać w czasie wojny. – To pospolite imię – rzekł wreszcie sam do siebie.
– Nie skrzywdzi, nigdy… – zawodziła dalej Żywka, kuląc się z żalu i bólu, co wyrwało go w końcu z rozmyślań.
– Już dobrze, jestem przy tobie! Wybacz, najmilsza!
Ukląkł i zaczął badać jej drżącą rękę, która puchła w oczach. Wiedział, że żona cierpi, dlatego wyjął zza pazuchy mały bukłak z miodem, który nosił ze sobą w chłodne dni, choć sam gardził mocniejszymi trunkami.
– Wypij jak najwięcej. To nieco uśmierzy ból.
Choć Żywka próbowała być twarda, widok dłoni nienaturalnie przesuniętej względem kości przedramienia sprawiał, że łzy same napływały jej do oczu. Pociągnęła kilka solidnych łyków, aż nią otrzepało, a chwilę później poczuła palenie w przełyku. Miała wrażenie, że zaraz zacznie ziać ogniem.
– Złamana za nadgarstkiem – zawyrokował Sambor. – Muszę ją nastawić. Napij się jeszcze.
Wykonała posłusznie jego polecenie. Znów nią otrzepało.
– Piekielnie mocny trunek, chyba sam czort go doprawiał – zażartowała łamiącym się głosem.
– Gotowa?
Skinęła niepewnie głową, bo nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co ją czeka.
– Zagryź to, bo będzie boleć. – Sambor włożył jej do ust promień bełtu.
Miał rację, bo omal nie zemdlała z bólu. Kiedy było już po wszystkim, usztywnił jej chorą rękę dwoma bełtami i bandażem, który też nosił ze sobą „na wszelki wypadek”.
– Żywka, muszę wiedzieć… Czy on…
Żona spojrzała na niego pytająco.
– Czy ta łachudra… Czy on cię pohańbił?
– Nie spotkała mnie dzisiaj żadna krzywda prócz tego, że złamałeś mi rękę – syknęła w odpowiedzi.
– No przecie nie chciałem! A ta zaschnięta krew pod nosem? Uderzył cię?
– Samborze, jestem cała, daj pokój!
– Nie daruję mu tego! Przysięgam, jeszcze go dopadnę!
– Gdzie dzieci?
– U Sulimów, z Danką.
Wkrótce do małżonków dobiegł sam Mieszko Sulima. Był czerwony na twarzy i głośno dyszał.
– Dzięki Bogu, znalazłaś się! – wysapał uradowany. – Nic ci nie jest? Przetrząsaliśmy za tobą każdą jedną chałupę w okolicy.
– Jestem cała, dziękuję wam, Mieszko, na was zawsze można liczyć.
– A twoja ręka? Co z nią?
– Upadłam.
– A rozbójnik? Gdzie ten parszywiec?
– Zbiegł do lasu, chyba nie ma już po co za nim lecieć – uznał Sambor.
– Idę – odrzekł Sulima, zaciskając palce na rękojeści przytroczonego do pasa sierpu.
– Dajcie pokój, jeszcze przypłacicie to zapaleniem płuc. Jesteście cali zgrzani – przekonywała Żywka, ale mężczyzna tylko prychnął w odpowiedzi i ruszył za tropem.
Zbój biegł jak szalony. Co chwilę obracał głowę i sprawdzał, czy Sambor nie podąża za nim. Aż się z czymś zderzył.
Stanął jak wryty. Miał przed sobą potężną postać w czarnej opończy, z twarzą ukrytą pod obszernym kapturem. Z przerażenia upuścił sztylet. Dygocząc, cofnął się o kilka kroków, po czym ruszył pędem w bok. Rzucił za siebie szybkie spojrzenie, ale w miejscu, gdzie stała wcześniej tajemnicza postać, nikogo nie dojrzał. Zwolnił nieco kroku, lecz wciąż nie przestawał biec. Żałował utraconej broni, ale nie miał najmniejszego zamiaru po nią wracać.
– Co to, psiakrew, było?! – rzucił pod nosem.
Sulima szedł za zbiegiem po śladach na śniegu. Dotarł do miejsca, gdzie mężczyzna najwyraźniej zrobił postój. Kroki nachodziły tu na siebie, jakby się cofnął i zmienił kierunek ucieczki. W wydeptanym miejscu Mieszko dojrzał coś połyskującego na czerwono. Był to kamień wieńczący rękojeść sztyletu. Wygląda na drogocenny, uznał, po czym schował znalezisko pod kożuch i ruszył dalej za tropem.
Dotarł wreszcie do potoku, gdzie ślady się urywały. Wymamrotał kilka obelżywych słów i zawrócił do wsi. Kiedy przybył do domu, Danuta raczyła właśnie zmarzniętych Żywkę i Sambora aromatycznym grzanym piwem.
– Wlazł do koryta i Bóg wie, w którą stronę ruszył – oznajmił i położył na stole znaleziony w lesie przedmiot. – Zgubił to podczas ucieczki.
Sambor podniósł sztylet i zaczął go obracać w dłoniach. Szklisty kamień z rękojeści rzucał na stół czerwony poblask.
– To nie byle jaki sztylet, wygląda na pamiątkę rodową. Czy to nie jest przypadkiem korund? – zapytał, przyglądając się minerałowi z bliska. – Przypomina kamień z pierścienia od Łucji.
– Patrz! – krzyknęła nagle Żywka, wskazując palcem wyryty na rękojeści księżyc okalający słońce. – Przecie to fragment herbu Przedświtów, taki sam, jaki widnieje na rodowym sygnecie. Ale skąd by go wziął?
– Okradł Witolda, kiedy kopałem dla niego mogiłę. Psubrat jeden – szepnął pobladły Sambor.
– Kto? – dociekała, ale mąż zaciął usta. Trąciła go zdrową ręką. – No gadajże wreszcie, co wiesz!
– Bolko, mój wierny druh Bolko! A do samego końca modliłem się, coby to nie była prawda.
– Bolko? – powtórzył Sulima. – To ten, co miał być wam kumem na chrzcie Witka?
– Samborze, musimy mu pomóc – oznajmiła Żywka tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Tak. Bardzo chętnie pomogę w ujęciu tego łachudry – wycedził przez zęby mąż.
Dziewczyna poczerwieniała ze złości. Sambor, który pochylił się nad losem podłej Jadwigi, zapiera się teraz przyjaciela w potrzebie. No chyba mi chłopa podmienili, pomyślała z przekąsem. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.