Skub - Łukasz Malinowski - ebook + audiobook

Skub ebook i audiobook

Łukasz Malinowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok Pański 1306. Polska znowu jest silna i zjednoczona w sojuszu z królestwem Czech. Nie wszystkim się to podoba. Książę kujawski Władysław Łokietek wszczyna bunt przeciwko Wacławowi III i rozpętuje wojnę domową. Gdy zawodzi miecz i honor, rycerze zaczynają spiskować. W samym środku tej zawieruchy staje krakowski szewc. Na imię ma Skub. Dobry z niego młodzieniec, choć hultaj. Ludziom pomaga, jak umie, wrogom szkodzi, jak potrafi. Niespodziewanie to w jego rękach spocznie los dwóch królestw. Musi tylko uszyć buty dla ukochanej i dokonać morderstwa.

Przewrotny retelling legendy o szewcu, owcy i smoku. Historyczny thriller o wielkiej miłości i jeszcze większej zbrodni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 514

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 49 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jakub Dębski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prologus

Wyskoczyłem z lasu, wygnany waszymi toporami, które ścinały me drzewa dziko rosnące, by je potem w piecach spalać albo meble z nich rzeźbić, jakby one wasze były, do cywilizacji przynależne, a nie moje, surowe, pachnące ziemią i rozkładem, z korzeniami wijącymi się w trzewiach planety i z koronami zaglądającymi do niebios. Czyście mnie chcieli bezdomnym uczynić? A przecież beze mnie nic się wesołego nie dzieje, bez mego wstawiennictwa losy człecze przybierają kształt poważnych żywotów, pełnych powagi, świętości i grzechu. To ja krzeszę zabawę, me to kopytka rytm do tańca wyskakują, rożki szczęście przynoszą, jam wino stworzył i piwo takoż, z miłością i pożądaniem również jestem za pan brat. Oj, źle postępujecie, jeśli zasłuchujecie się tylko w opowieści świątobliwego Pięknego Młodzieńca albo w spis występków tego pokracznego Szpetnika, a pomijacie to, co ja mam do powiedzenia, albowiem to ja, i tylko ja, przez łzy i śmiech, mogę wam przekazać tę prawdę, która kryje się między dobrem a złem. Bo ja po prostu Dziki Mąż jestem, w skrócie niech będzie Dzikus, kłaniam się swą czupryną i buziaki przesyłam, pochwalony niech będzie dzień pełen lenistwa i biesiad. Różnie mnie dawniej wołano, a to Satyrem czy tam Bachusem, często też Błaznem, bo w tym właśnie przybraniu najchętniej zjawiam się u was, ludzi złaknionych zabawy. Niech więc i teraz figellatorem się stanę, na wasze to podobieństwo, tyle że zabawniejsze.

Potrzebuję jeszcze słuchaczy, inaczej nie sposób opowiadać, nie będę przecie gadał do drzewa, boście mi je wycięli, niecnoty. Najłatwiej mi zawsze szukać chętnych w gospodzie, tam się przecie nie chadza dla żałoby i modłów, tylko dla figli, znajduję więc taką, robię stuk-puk i wchodzę, drąc się na całe gardło:

– Dobry gospodarzu, a piwa mi polej.

Tak nie powinno się zagajać rozmowy, to wręcz nieobyczajne, a nawet prostackie, żeby tak zaraz z rana do karczmy wpadać i bez choćby zwykłego „dzień dobry”, nie wspominając już o bardziej nabożnym „Szczęść Boże” i o choć krótkim przedstawieniu się, żądać napitku od obcego krześcijana zajętego zamiataniem podłogi i jeszcze przy tym spoglądać na niego jakoś tak władczo i szelmowsko się doń uśmiechać. Kto by się jednak spodziewał czegoś więcej po karle, i to po takim pokracznym, co to ma krótkie nóżki, bezwładną lewą rękę, dużą głowę przywodzącą na myśl bruzdę ziemi i wielki orli nos, a przy tym wszystkim jest niezwykle obficie owłosiony, wręcz kudłaty jak jakiś borsuk.

Karczmarz wzruszył więc tylko ramionami, odstawił miotłę pod ścianę, otworzył kranik dębowej beczki i nalał piwa do drewnianego kubka.

– To będzie dwa denary – rzekł mi bezczelnie, jakbym mu łaski nie robił, pijąc u niego, miast samemu sobie ziółek uwarzyć.

– Dobrodzieju, któryś mi bratem w pijaństwie. Tamci cnotliwi ludzie z kąta twej izby trzosa mi uchylą.

Gospodarz spojrzał na grupkę ośmiu siedzących przy stole osób, które wcale nie wyglądały na majętne, a tym bardziej szczodre.

– Nie wydaje mi się.

– Więcej wiary w krześcijany, więcej wiary.

Karczmarz żachnął się, jednak nic nie powiedział, tylko wręczył przybyszowi naczynie, równocześnie wskazując na ścianę za sobą. Karzeł podążył wzrokiem za jego palcem i z wprawą godną literatusa przeczytał na głos napis nakreślony węglem na niebieskawej polepie:

Lepiej tracić łeb w winie,

Niż go katowi podkładać.

Nad ową sentencją wisiał naostrzony topór, cóżem uznał za świetną psotę i zaniosłem się śmiechem, wylewając z brzegów trzymanego jednorącz naczynia kilka kropel napitku. Bojaźń przed utratą większej ilości trunku sprawiła, żem nieco się uspokoił. Siorbnąłem piwa, po czym pozdrowiłem karczmarza uniesionym kubkiem i poczłapałem ku gościom owego zacnego przybytku.

Przyjęto mnie chłodno. W izbie był tylko jeden stół, za to porządny, ciągnący się wzdłuż całej długości wschodniej ściany, przy którym, po każdej stronie, ustawiono ciąg prostych ław. Grupa podróżnych zajmowała nie więcej niż trzecią część tego zestawu biesiadnego, tocząc półgłosem swoje własne rozmowy i wyraźnie nie przejawiając ochoty na to, aby się ktoś do nich dosiadł. Niezrażony ich postawą wskoczyłem na stół, przespacerowałem się po nim, stanąłem nad misą z niedojedzoną potrawką, w której moczyło się dwanaście łyżek, i oznajmiłem podniośle, niczym clericus na kazaniu:

– Oto nastał wasz szczęśliwy dzień. Pozwolę wam zapłacić za moje piwo.

Jeden z mężczyzn rzucił we mnie kością, której uniknąłem zręcznym podskokiem, dwaj inni nadal wydłubywali nożykami brud spod paznokci i nawet nie raczyli podnieść na mnie wzroku, lecz pozostali tułacze, wśród których ku mej radości dojrzałem i kilka kobiet, okazali mi pewne zaciekawienie.

– Dlaczegóż mielibyśmy to uczynić? – odezwał się chudzielec w spiczastej czapce z wełny.

– Ano dlategóż, że niosę wam dar cenniejszy niż złoto.

– Rubiny? – zaciekawił się kolejny mąż.

– A może odpust? – dodała jedna z żeńczyzn.

– Nie, dobrzy ludzie. Opowieść.

– Wolałbym to złoto.

– Albo te rubiny, bo co nam po gadaniu? Słowa gębę zapełnią, ale jej nie wyżywią.

– Umiłowani. Przecie poznaję, żeście pielgrzymi, a każdy podróżnik jednego nieprzejednanego ma wroga. Nudę! Leży ona niebezpiecznie blisko lenistwa, a ono wiedzie do wielu straszliwych występków. A przecie nie po to udaliście się na peregrinatio, ażeby zwiększać brzemię swych grzechów, jeno się ich wyzbyć! Bierzcie mnie więc, a choćby y na całą drogę, jako swego wybawcę, który chroniąc was od nudy, y przed złem obroni.

– Zacznij może o tego, kim jesteś, kudłaczu?

– Wybaczcie mi brak ogłady. Paskudny jestem po tatusiu, niezgrabny po mamie, a głupi to już sam z siebie, przeto zapominam niekiedy, co to dobry obyczaj, a y ręce mam niezdatne do roboty, y jedyne, co umiem, to tułać się po świecie y bawić ród człowieczy. Różnie mnie nazywano. Dawniej jako Sylen nawiedzałem dwory, ucząc cześników posługi, obecnie jako Kwiecik zdobię łąki opowieściami.

– Aby na piwo zasłużyć, to jeszcze trochę ci brakuje, ale możesz z nami zasiąść.

– Pochwalona niech będzie wasza łaskawość.

Usiadłem, lecz jako psotnik z urodzenia i figlarz z wyboru nie skorzystałem z ławy, tylko usadowiłem się na środku stołu ze skrzyżowanymi nogami niczym jakiś poganiecki Turek.

– To o czym będziesz gadał?

– Wpierw zdradźcie mi, bracia y siostry, jaki jest cel waszej pielgrzymki. Czy aby do Canterbury nie zmierzacie?

– To gdzieś w Anglii?

– Tak, to u świątobliwych Anglów, których nazwa od samych aniołów się wzięła.

– To nie. Do Pragi idziem, ucałować relikwie sancti Wojciecha.

– To nawet lepiej, bowiem piwo tam mają wyborne, takie warzone z szyszkami chmielu, co większą jeszcze gorycz daje, co nasz piołun. Rad bym go ponownie skosztował.

– Nie rozpędzaj się tak, panie gadacz, bośmy jeszcze nie uradzili, czy cię zabrać. Pewno, że w kupie raźniej y bezpiecznej, lecz prędzej widzielibyśmy wśród nas jakiegoś walecznika, nie zaś kalekę, co nas opóźni w drodze.

– Piechurem jestem wprawnym, a y bronić się umiem, bo mam zawsze przy sobie łzy Bogurodzicy.

Odłożyłem kubek i z rękawa wyciągnąłem kilka grochów.

– Jeśli w drodze was bestyje czy inne zbójce zdybią, to wystarczy zawołać: „wilku, chodź do grochu, jak nie przyjdziesz do grochu, to nie chodź do roku”, y problem macie z głowy. A jeśli żadnego niebezpieczeństwa nie spotkacie, to zawsze możecie uczynić tak.

Jedną tylko sprawną moją ręką zacząłem żonglować łzami, które wedle tutejszych przesądów takoż od głodu miały chronić, i raz po raz wrzucałem je sobie do otwartej buzi. Kuglarska ta sztuczka tak rozbawiła pielgrzymów, że zamówili dzban piwa, który chyżo rozlali do kubków.

– Oj, panie karle, ale z pana psotnik – odezwała się mężyca, która od śmiechu i napitku nabrała ładnych rumieńców. – Jak dla mnie, na piwo już zasłużyłeś, niechby nawet z mego trzosu poszła zapłata.

– Twa szczodrość, pani, dorównuje obfitości, którą skrywasz pod suknią.

Białogłowa zachichotała, co niezbyt spodobało się jej małżonkowi.

– A mnie ten pokurcz sierdzi. Jeszcze żadną opowiastką nas nie uraczył, a już piwo wysępił. Jeśli mamy go zabrać, to musi się bardziej wysilić. No gadaj wreszcie, cóż to za historia?!

– Jak nagle, to po mym kuzynie, diable. Ale nich będzie. Skoroście tacy w gorącej wodzie kąpani to wam wyznam, że bogatyrem tej opowieści będzie ktoś taki, jak wy.

– Jak my? Przecież nas nie znasz.

– Czyżby? Pragniecie odkupić winy w tym peregrinatio, a jednak nie odmawiacie sobie przyjemności karczmy. Pobożność pieści się przeto u was ze słabością do dobrej zabawy, ba, może y do przygody. Wielcem z tego rad, bracia y siostry tułacze! Skoroście wyruszyli w porze zasiewów, toście, daję głowę, nie ludzie pługa. Brak też u was mieczy y ostróg, więc y ritterami was zwać nie lza. Kije pielgrzymie w kącie tkwiące y brak koni przed karczmą świadczą o tym, żeście spieszeni, przeto y do nobiles was nie zaliczę. Wychodzi mi więc, żeście są mieszczanie, ale żadni patrycjusze, o nie, na majętnych to zbyt znoszone macie szaty, nadto wasze sękate dłonie zdradzają, że zdarza się wam ciężko pracować. Stawiam groch przeciwko srebrnikom, że trudnicie się rzemiosłem. O tak, wśród was są bednarze, kuśnierze, szwiecy y łaziebnicy, ty zaś, chłopie, widzisz mi się szczytnikiem.

Pielgrzymi popatrzyli po sobie, nie kryjąc zdziwienia.

– Masz wejrzenie w ludzi, to ci trza oddać. W jednym się ino mylisz. Nie ma wśród nas szwieca – odezwał się jeden z mężczyzn, po czym splunął przez ramię.

– A czemuż to? – zapytał karzeł z udawanym zdziwieniem.

– Z takimi gburami się nie zadajemy.

– Pierwszy on po hyclu – dodał ktoś inny, a zaraz po nim kolejni pielgrzymi sypnęli obelgami.

– Między rzemieślnikami najwięksi łgarze szwiecy.

– A gdy winien za skórę, płaci podeszwami.

– Jeśli szwiec, patrz swojej sakiewki.

– No y czy był szwiec, który nie popijał?

– Każdy jeden szwiec to łajdak i dusigrosz, który skórę z padliny ściąga, a potem szyje z tego trzewiki y każe sobie za nie płacić jak za dworskie ciżmy.

Dopiłem piwo, odstawiłem kubek na stół, spodem do góry, i głośno westchnąłem.

– Moi mili. Jest wiele racji w tym, co mówicie, albowiem mój bogatyr rzeczywiście krętą drogą podążał przez las, idąc, raz po raz się na pysk wywalając. Zdarzało mu się też jednak czynić dobro, a gdyby nie on, to cała Polska byłaby przez smoka pożarta.

– Jakiego smoka? Tego z Wąwelu?

– Nie – odparł jeden z tułaczy. – Tego przecie synowie Kraka ubili.

Uśmiechnąłem się od ucha do ucha, a że uszy mam naprawdę wysoko, to wyszczerzyłem się iście okazale, niedorzecznie wręcz, trochę i może strasznie, odsłaniając dwa rzędy zębów stwardniałych od gryzienia żołędzi i kory.

– Natura tego smoka zostanie wam jeszcze okazana, na razie zdradzę wam jeno, iż ten szwiec zwał się Skub y gdyby nie on, to wszyscy byśmy dzisiaj kłaniali się królowi Bohemii.

– Nie może być – odezwał się mąż, w którym wyczułem naturę zrzędy. – Zmyślasz, kudłaty gburze.

– Gdzieżby znowu! Opowiem wam prawdę, tylko prawdę y samą prawdę.

– Jak ktoś po trzykroć się zarzeka, znaczy się to, że łże.

– Wypraszam to sobie, ja się kłamstwem brzydzę y prawdę miłuję niczym nasz mistrz Wincenty zwany Kadłubkiem.

– Ta? To czemu jednym okiem mrugnąłeś?

– Wcale nie mrugnąłem.

– Widziałem przecież. O! Y znowu żeś mrugnął!

– Oj, czasem tylko jedno oko mrużę, aby na drugie lepiej widzieć. Zresztą nie musicie już teraz mnie sądzić. Jak dotrzemy nad Wełtawę, to wydacie wyrok, ile warta ma opowieść, albowiem jej długość jest akurat w sam raz, aby umilić wam podróż do samej Pragi. To kiedy wyruszamy? Kłopotów wam nie sprawię, zapłatą mi zaś będzie jeno wasze towarzystwo, no y nadto jeszcze skromny dzienny posiłek, ot chochla kapusty dajmy na to. U kresu naszej tułaczki, jeśli sami uznacie, że zasłużyłem, postawicie mi zaś porządną wieczerzę w karczmie.

– A jeśli nam się nie spodoba?

– Będziecie mnie mogli sprzedać w niewolę, bym kogoś innego bawił swymi krotochwilami. Mam jednak pewność, iż tacy zacni czeladnicy y mistrzowie cechowi umieją docenić kunszt, kiedy go spotkają na drodze.

Pielgrzymi popatrzyli po sobie, bezgłośnie się namawiając. Dwóch mężczyzn z początku wyglądało dosyć niepewnie, ale kiedy inni kiwnęli głowami i oni dołączyli do ugody cichymi burknięciami.

– Świetnie – oznajmił mężczyzna w spiczastej czapce, który ujawnił się jako przywódca grupy. – Możesz zaczynać.

– Czekajcie – odezwał się pewien młodzieniec. – Całe przedpołudnie strawiliśmy na śniadaniu w karczmie. Pora ruszać, jeśli mamy przejść choć kilka mil przed zmrokiem.

– Słusznie – pochwalił go starszy tułacz. – Bierzcie kije y w drogę. A ty, karle, masz nam dotrzymywać kroku albo odstąpimy od ugody.

– Robi się. Ino przed wyjściem nie zapomnijcie zapłacić temu miłemu gospodarzowi za me piwo, zacni waszmościowie.

Księga I. Kwiecień–maj roku Pańskiego 1306

Księga I

Kwiecień–maj

roku Pańskiego 1306

Rozdział 1

Ocucił go cebrzyk zimnej wody chluśniętej prosto w twarz.

– Toś się doigrał, Skubie – odezwał się ktoś przed nim.

W głowie mu zawirowało, a świat stanął do góry nogami, tak że drzewa zwisały z nieba jak jakieś wielkie zielone szyszki. Poczuł zapach stokrotek. Wciąż był trochę pijany, więc potrzebował chwili, ażeby dojść do siebie i pojąć, że to raczej on dynda głową w dół, a ziemia pozostała wspornikiem wszechświata. Wbrew temu, co mu rzekł nieznajomy, przy jego obecnej pozycji nie było mowy o żadnych igraszkach, a co najwyżej mógł się podrapać po nosie spętanymi dłońmi, no i oczywiście gadać. A to wcale nie było mało.

– W rzyć jebane macierze wasze, a niech was wszystkich kolera!

Dostał pięścią w brzuch, aż się zakołysał na powrozie, który ciągnął się od jego kostek do solidnego konaru zupełnie niemęskiej lipy.

– Ja wiem, że szwiecowi zakazać przeklinać, to jakby psu wzbraniać szczekania, lecz miarkuj się, gburze, bo przed byle kim się nie bujasz.

Skub miał oczy na wysokości kolan rozmówcy, stąd ciężko mu było się wywiedzieć, kto go tak niegrzecznie wybudził. Spróbował jednak. Bijący go mężczyzna miał porządne trzewiki z cielęcej skóry, z grubą podeszwą i prostymi, acz posrebrzanymi ostrogami zakończonymi kolcem. Znaczy się, był to jeździec, ritter może, choć z racji jego zachowania bardziej trudniący się rozbojami raubritter niż cnotliwy wojownik Krysta, i też nieprzesadnie majętny, żaden tam kasztelan czy starosta, ale góra jakiś chlebojedźca. Nie był też sam. Nieopodal, przy linii drzew, stało dziesięciu zbrojnych o zwykłych, lecz całkiem porządnych butach, i jeszcze jeden mężczyzna, najciekawszy z całej gromady. Siedział on bowiem na bogato rzeźbionym nożycowatym krześle, i to jeszcze wyścielonym ładną poduszką, co wśród otaczającej ich dziczy wydawało się co najmniej dziwne, tak jakby ktoś ubrał się w róż na pogrzeb albo rzucił monetę do chlewu. Mużyk ten miał takoż cudne nowiutkie i czyste jeździeckie trzewiki sznurowane po bokach rzemieniem, z podwójną podeszwą wzmocnioną żelaznymi ćwiekami i ze złotymi ostrogami z gwiazdką.

– Nie pojmuję, po cóż mnie tu panowie raubritterzy powiesili. Czy ja wam, waszmościowie, przypominam rybę, żeby mnie na wędce trzymać?

– Już ty sam wiesz najlepiej, cóżeś przeskrobał.

Ta lista byłaby długa i zwiędłyby od niej uszy samemu świętemu Stanisławowi, gdyby jakimś cudem ten wstał z grobu i wysłuchał jego spowiedzi. Dlatego z obrazów różnych grzechów i łotrostw, które przelatywały mu przed oczyma, wybrał wspomnienie poprzedniej nocy. Całkiem zresztą przyjemne.

– Chodzi o Basię?

– Jaką znowu Basię? Skub! Tym razem się nie wywiniesz, bo żeś nie wlazł w drogę jakiemuś kmiotkowi, lecz wielkiemu panu, który takich jak ty połyka na śniadanie.

– Toć to grubas być musi, skoro jednego człeka na raz pożera.

I znów się zakołysał, lecz tym razem, po kolejnym uderzeniu w brzuch, zrobiło mu się niedobrze i trochę mu się ulało na rosnące pod nim stokrotki. Z niemałym zadowoleniem dostrzegł, że kilka kropel wymiocin skapnęło na trzewiki jego oprawcy.

– Zluzuj z tym biciem, panie Strasz! – odezwał się mąż siedzący na krześle głosem nawykłym do wydawania poleceń. – Jak mu żołądek pęknie, to na nic nam się nie przyda.

Ciemiężyciel wytarł buta o trawę, klnąc na czym świat stoi.

– Wybacz, mój panie.

Imię Strasz coś mu mówiło. Umysł jeszcze chwilę odmawiał Skubowi posłuszeństwa, lecz wreszcie sobie przypomniał, gdzie je słyszał. „Oż, kurwiczka jebana”, zaklął w duchu. Sytuacja rzeczywiście wyglądała na nieciekawą, bowiem najwyraźniej pojmał go Strasz Odrowąż, którego zła sława mężobójcy, krzywoprzysięzcy, łupieżcy i łamacza postów krążyła po całej Małej Polsce. Ledwo przed trzema niedzielami napadł na ziemie biskupa krakowskiego, spalił doszczętnie dwie wioski, a wszystkie zastane w nich niewiasty oddał swoim najemnym Rusinom i Węgrom. Powszechnie gadano, że działał w imieniu tego pokurcza z Kujaw, któremu roiło się, że może zostać nie tylko duxem Małej Polski, ale i Rexem Poloniae. Szwiec odruchowo zerknął w stronę siedzącego na krześle możnego pana. Ocenił, że jego nikczemny wzrost pasował do xiędza Władysława, którego wszyscy przezywali Łokietkiem.

– Na mnie się patrz!

Potężne ramię chwyciło Skuba za pasek i z łatwością uniosło do góry, tak że ten wreszcie otrzymał wątpliwą przyjemność ujrzenia gęby swojego rozmówcy. Mużyk był wielki, jakby wyciosany z kamienia, miał łysy czerep, gruby wąs i gęstą rudą brodę, a do tego duże odstające uszy.

– Kyrje eleison, toż chyba w oblicze samego Rolanda spojrzałem! Gdybym związany nie był, złożyłbym na tych ustach pocałunek przyjaźni.

Strasz warknął, uwalniając z ust odór piwa i cebuli, po czym puścił więźnia. Lot nie był długi, ale Skub i tak poczuł szarpnięcie w kolanach i biedrzycy, a sznur otarł mu kostki.

– Wystarczy tych wygłupów. Dobrze wiemy, żeś jest człowiekiem wilka z pastorałem y z jego Niemcami najechałeś miasto Miechów. A jego mieszkańcy, na twoje nieszczęście, znajdują się pod opieką duxa Władysława. Tymczasem spaliliście trzy domostwa, zrabowaliście kramnice, wyłupiliście oczy wójtowi, a w tamtejszej bożnicy zrobiliście sobie wieczerzę, sprowadziliście tam sprośnice y potem jeszcze zmusiliście biednego clericusa Pawła, aby wam za te wasze łotrostwa odpustu udzielił. Y za to samo jesteśmy w prawie tak xiędzowskim, jak y krystusowym, aby cię powiesić.

– No wiszę przecież.

– Ale za nogi. Tyś powinien już za szyję dyndać, psie Muskaty.

Szwiec musiał przyznać, że było w tym sporo racji. Przed samym sobą nigdy nie udawał, że ma czystą duszę praną regularnie na świętej spowiedzi, a wręcz przeciwnie – zdawał sobie sprawę ze wszystkich zabrudzeń i plam, które do niej przylgnęły podczas jego rozmaitych rozbojów i rozpust. Wczoraj rzeczywiście zabawili się ponad miarę, choć nie z jego to przecie winy. Wywiadowcy Muskaty wzięli go ze sobą, ponieważ miał dobrego nosa do tego, gdzie szukać ukrytych skarbów. Jego zręczne szwieckie dłonie, zdolne otworzyć każdą kłódkę, też były w cenie. Obecna sytuacja nie sprzyjała jednak stawaniu w prawdzie.

– Biskup Krakowa to święty człowiek y o żadnych rozbojach nic nie wie. Z tamtymi Teutonami, co napadli Miechów, y ja nic do czynienia nie mam. Ino do kościoła zaszedłem na wieczorną mszę, a że zamiast nieszporów zastałem wino, to wypiłem za zdrowie Pana Krysta. Potem zaszedłem do mej sprośnej przyjaciółki. Ostatnie, co pamiętam z zeszłej nocy, to jej objęcia i karczmę Raróg pod miastem. To zdaje się tam mnie panowie znaleźli y zaprosili na tę pogawędkę.

– Nam różnicy nie robi, za które łotrostwo wieszamy, a już samo chlanie z tymi Teutonami to wstyd na honorze rittera.

– Jam żaden ritter, tylko prosty rzemieślnik, który za pracą chodzi. Butów wszędzie potrzebują, a mi wszystko jedno, komu je robię. Byleby płacił.

– To się dobrze składa, bowiem my takoż butów potrzebujemy, a płacimy lepiej niż ten skąpiec Muskata. Na początek możemy ci zapłacić twoim własnym życiem.

– To dobra cena. Jakich butów potrzebujecie?

– Porządnych, z dużą ilością żelaza w podeszwie.

– Słusznie. Bez porządnych ćwieków but szybko niszczeje. Nad kolorem myśleliście?

– Czerwony.

– To jeszcze materiał. Drewna czy łyka tak zacnemu panu nie proponuję, zostaje więc skóra. Cielęca czy kozia?

– To mają być wyjątkowe trzewiki. Użyj skóry smoka.

– Znaczy się węża? Mężny Rolandzie, ze żmija można zrobić pasek, y to raczej na podwiązki, a nie do miecza, a buty to już z pewnością z tego nie wyjdą.

– Będziemy się upierać przy smoku.

Skub chciał się zaśmiać, ale że wisiał głową w dół, to się jeno własną śliną zakrztusił. Wyobraził sobie, jak naciera z włócznią na skrzydlatą bestię, niczym jakiś sancti Jerzy. Niedorzeczną propozycję mu tutaj składano, lecz ważne, że ją jednak składano, albowiem to znaczyło, że porywacze zechcą się jednak z nim dogadać. Rzemieślnik raz jeszcze przyjrzał się swojej sytuacji, dumając, jaką pozycję do targów mu ona dawała. No gównianą, niestety. Wisiał głową w dół, nadto jeszcze bez butów, z rozwiązanymi nogawicami i w lnianych gaciach, teraz nadto dobrze widocznych, albowiem jego zielona tunika, zapaskudzona plamami po winie, zawijała się na jego pasku i opadała w dół, czyniąc z jego rzyci widok publiczny. Nigdzie też nie dostrzegał swoich ruchomości, nie mówiąc już o łupach, które mu się dostały w Miechowie. Do negocjacji trzeba więc było podejść z pokorą, ale i śmiałością, albowiem tylko ona mogła mu zapewnić godziwą zapłatę.

– Coś mi mówi, że wam to chyba nie o trzewiki chodzi.

– Długo żeś nad tym myślał.

– Nie. Od samego początku czułem, że dla ciżem nie porywalibyście bogu ducha winnego krakowskiego szwieca. Chwilowo ta rozmowa jest jednak moją jedyną uciechą.

– Pomówmy więc. Wiem, że z ciebie jest zbójca, łotr y sprośnik. Za nic masz świętości, a jak trzeba, to y kościół obrabujesz, y z krzcielnicy nocnik uczynisz. Y ja to szanuję. Taka służba. Nie da się być dobrym psem złego pana, a twój zwierzchnik to przecież wilk z pastorałem, który nie dość, że z dziesięciu przykazań zrobił sobie listę zadań do wykonania, to jeszcze wysługuje się Teutonom i Bohemianom. Ale nic się nie martw. Jest ratunek dla ciebie y twej pokiereszowanej duszy. Musisz po prostu zmienić swego pana, a my, dobrzy krześcijanie, ci w tym pomożemy. Nasz dominus jest prawy, szczodry y uczciwy. No czasem też srogi, lecz tylko dla występników. Z nim daleko zajdziesz.

– Ciężko by mi się szło w tej pozycji, no y przed podróżą pragnąłbym tego dobrodzieja poznać.

– Na razie starczy, że znasz mnie.

– Wygląda mi to na początek wielkiej przyjaźni.

Strasz roześmiał się i klepnął więźnia w rzyć. Skub znów się zakołysał jak jakaś kolerna śliwka, gorzej nawet, bo jego wiatr od drzewa z pewnością nie uwolni.

– Na naszą miłość wpierw musisz zasłużyć. Na razie zostaniesz moim ogarem, bacz jeno, że na krótkim powrozie. Jeśli spróbujesz ugryźć rękę, która cię karmi, to ci ten powróz na szyi zacisnę.

– A do kogóż mam was zaprowadzić?

– Raczej gdzie. Do smoczego leża.

– A wy znowu swoje? A niby gdzie takowej pieczary szukać?

– No to chyba wie każdy, kto w grodzie Kraka mieszka. Na Wąwelu oczywiście.

Skub westchnął i rzucił kolerą pod nosem. Jakby nie dość było, że przez ostatnie dziesięć lat trwała w Małej Polsce wojna domowa, wsie i miasteczka ciągle przechodziły z rąk do rąk, ritterowie i nobilowie raz po raz się zdradzali, godzili i szukali opieki u potężniejszych od siebie władców, tudzież u samego papieża, przez co najemnicy ze Śląska, Węgier, Rusi, Bohemii i krajów teutońskich nieustannie pustoszyli okolice, to jeszcze teraz trafili mu się lunatycy, którzy najwyraźniej wierzyli w bajdurzenia o całożercy i Żabim Kruku. No jeszcze tylko mu brakowało Wandy, która Niemca nie chciała.

– A skąd wasza miłość jest tak pewny, że gdy tylko zbliżymy się do Krakowa, to nie wydam go ludziom Muskaty?

Zdradzanie się z tą robaczą myślą było dosyć ryzykowne, ale jego oprawcy nie wyglądali na mężów cnotliwych i z pewnością sami już rozważyli jego sprzeniewierstwo. Lepiej więc było rzucić wszystkimi kośćmi i sprawdzić, jaki kto ma wynik.

– Mówiono mi po prostu, żeś może y człek nikczemny, y psotny, ale jednak sprytny. A głupio byś uczynił, zdradzając swojego nowego dominusa. Nasz dux, uważasz, to bardzo wpływowy dostojnik y nie szczędzi starań, aby zdrajców y nieprzyjaciół sprawiedliwie karać, jeśli nie wyrokiem sądu, to sztyletem y jadem. Panie szwiec…

Łysy rudzielec tym razem go nie podniósł, ale sam się schylił, aby spojrzeć mu w twarz. Przez chwilę raubritter przewiercał go wzrokiem gorejącym niczym ślepia Boga Ojca karzącego Niniwę.

– …nie znałbyś godziny, w której na krakowskim rynku zesrałbyś się na śmierć.

Nagle oblicze Strasza złagodniało, po czym walecznik niemal po przyjacielsku poklepał Skuba po policzku i się wyprostował.

– Powiadają też jednak – ciągnął dalej – że z ciebie, Skubie, to jest człek łasy na pieniądze. Y ja to szanuję. Z czegoś żyć trzeba. Y nasz pan umie szczodrze wynagradzać swych służebników, przecież ci gadałem, że nie chcemy twych butów darmo. Widzisz tę sakiewkę? – Ritter poklepał się po pękatym trzosiku przy pasie. – Jeśli się dobrze sprawisz, to będzie twoja.

– To kiedy ruszamy?

– Niebawem, Skubie, niebawem.

Marginalium

Czyście już może o mnie zapomnieli? Czy nie wiecie, że jam jest wszędzie, tylko patrzeć trzeba umieć? Anieli siedzą na górze, diabły na dole, mnie zaś wyrzucili na margines, w nawias dali, jako istotę głupią i błahą, która nie przystoi sprawom ważnym i poważnym. Szukajcie mnie więc w owych marginaliach, jak fikołki robię, bo sama opowieść zajmuje tylko środek karty, wszędzie dookoła zaś wiją się pnącza, po których smoki się wspinają, osły grają na lutniach, a diabły ogniste bąki puszczają. Gdzieniegdzie nawet moja własna kosmata gęba wygląda zza krzaka. Tutaj, w tych słownych dygresjach znajdziecie wiele wyjaśnień, trochę niepotrzebnych treści i przede wszystkim prawd, które w jeszcze większy zamęt was wprawią. Bo ja Dzikus jestem jak poskręcany korzeń, ze mną nigdy nie jest łatwo, ja nie idę prosto, jak z bicza strzelił, tylko się chybam na boki, niczym pijak albo dziejopisarz, który los tego kraju w swej kronice zapisał. Jest to bowiem historia pokrętna, albowiem wojenna, nadto zaś jeszcze miłosna. W Małej Polsce zaczęło się to w roku Pańskim 1279, kiedy zmarł xiądz Bolesław, o którym mówiono, że własnej żony się wstydził. Nie zostawił on po sobie syna własnej krwi, lecz swoim spadkobiercą ustanowił xiędze Lestka Czarnego. I on też jednak, jak powiadają, w łożu nie domagał, przez co zmarł bezdzietnie w roku 1288, następcy swojego nie wyznaczając. No i się dopiero rozkręciła ta piastowska krwawa łaźnia. W kolejnych latach po Kraków zgłaszali się książę płocki Bolesław II, a także potężny Henryk IV Prawy i Henryk III Głogowczyk i oczywiście przyrodni brat zmarłego Lestka, czyli Władysław Łokietek. Swoje też do powiedzenia miał marzący o koronie królewskiej Przemysł II. W gościach zjawili się również Czesi ze swym królem, Wacławem II, którzy z Krakowa pragnęli drugą Pragę uczynić, a skoro oni, to i Andrzej III ze swymi Węgrami pragnęli tu dodać trzy grosze. Cały czas był też blisko Albrecht Habsburg, no i oczywiście papiestwo, ono nadal rościło sobie prawo decydowania, kogo można zwać rexem, a kogo jeno duxem.

Rozdział 2

Dobrze było rozprostować kości. Rozwiązali mu ręce i nogi, lecz nie dali mu konia i trzewików, wszystko po to, aby nie przyszło mu do głowy pierzchać. Szedł więc szwiec bez butów, otoczony przez ośmiu konnych chlebojedźców. Prowadził Strasz Odrowąż. Pozostali z gęby i przyodziewku wyglądali na zaciężnych Rusinów i Węgrów. Wszyscy byli dobrze opancerzeni i uzbrojeni, choć dla wygody hełmy mieli przytroczone przy siodłach, a na głowach nosili tylko wełniane kaptury. Dosiadali zwinnych podjezdków, wszyscy oprócz ich dowódcy, który jechał na potężnym bojowym dextrariusie. Mały pan, w którym Skub chciał widzieć Łokietka z Kujaw, zniknął z resztą oddziału zaraz po tym, jak rzemieślnik zgodził się na warunki ugody, tak łaskawie mu przedstawionej przez porywaczy.

Na razie ich wyprawa, dzięki pięknej pogodzie, była całkiem przyjemna. Skub prowadził orszak przez podkrakowskie bory znanymi sobie ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta i myśliwych, unikając głównego traktu z Miechowa, na którym mogliby się łatwo natknąć na zbrojnych i wywiadowców jednej czy drugiej strony konfliktu. Przeszli przez łąkę usłaną kwitnącymi niecierpkami oraz bylinami, obsiadłymi przez chmary motyli oraz pszczół. Weszli w wysoką, sięgającą im po pachy trawę i przystanęli przy strumieniu, aby napoić konie.

Strasz rzucił mu pajdę czerstwego chleba i kawałek sera. Napełniając brzuch, chłonąc zapachy wiosny i czując świeżą ziemię pod bosymi stopami, Skub odzyskiwał dobre samopoczucie. Przestała go boleć głowa po wczorajszym pijaństwie, a gdy stał po kostki w zimnej wodzie, obtarcia po linie mniej mu już doskwierały. W jukach jednego z konnych wypatrzył też swoje rzeczy i odetchnął z ulgą, że jednak ich nie zawieruszył. Ojciec by go zatłukł, jeśliby wrócił do domu bez swojego obwoźnego zestawu szwieckiego, choć jemu najbardziej byłoby szkoda messera. Była to broń rzadka, coś pomiędzy sztyletem a mieczem, zwana też niekiedy kordem. Stalowa, jednoręczna, dobrze wyważona, szybka, słowem odpowiednia do walki w karczmach i ciasnych uliczkach. Kupił ją w zeszłym roku od niemieckiego kupca, wydając na nią wszystkie swe oszczędności. Szwiec łudził się, że po wszystkim Strasz odda mu tak oręż, jak i pozostały dobytek.

Ruszyli dalej. Przemieszczali się teraz brzegiem lasu i obserwowali z daleka pracujących w polu chłopów. Wzdłuż widocznego z oddali gościńca ciągnęły się pasy świeżo zaoranej ziemi. Jacyś spóźnialscy laboratores przy pomocy bata i krzyku popędzali jeszcze woły zaprzęgnięte do radła, lecz większość robotników przechadzała się wzdłuż bruzd i sypała z przewieszonych przez ramię chust owies i proso, umilając sobie czas śpiewem. W ogrodach otoczonych drewnianymi płotami żeńczyzny siały wykę, soczewicę i groch, a pewno też len. Mimo trwających w Małej Polsce niepokojów, gospodarze i komornicy starali się zachować zwyczajowy dla nich rytm prac. Na widok obcych odchodzili jednak na bezpieczną, jak im się zdawało, odległość, i z rękoma zaciśniętymi na motykach i grabiach rzucali im nieprzyjazne spojrzenia.

Z czasem wojna przypomniała o sobie w bardziej dobitnej formie. Dotarli do doszczętnie spalonej komory. Spustoszenia wyglądały na robotę znudzonych raubritterów, którzy bardziej chcieli się tutaj zabawić, niż wzbogacić. Skub dostrzegł przelotny uśmiech jednego z Rusinów, który wyglądał mu na mimowolny grymas dobrego wspomnienia. „Pies was jebał, poganieckie przechrzty, y waszego kujawiaczka też” – zaklął rzemieślnik pod nosem.

Nikt nie miał usłyszeć jego słów, lecz nienaturalna wręcz cisza, jaka towarzyszyła pogorzelisku, a może też nadzwyczajne zdolności dużych, odstających uszu Strasza sprawiły, że przywódca ich oddziału zmarszczył brwi, spojrzał z góry na przewodnika i rzekł lodowato:

– Coś ty powiedział o naszym panu?

– Niech będzie pochwalony wielki Pan Kujaw y jego sprawiedliwość też.

– Przez to twoje gadulstwo ktoś cię kiedyś zabije, mości szewczura.

– Tako my y ojciec ciągle gada.

– To słuchaj go, padlinożerco.

Skub się uśmiechnął. Przywykł już do przytyków, że szwiecy nie gardzą skórą ściągniętą z padliny, zresztą jak by nie patrzeć, z żywym zwierzem to się raczej pracować nie dało. Oczywiście w jatce jego ojca dbano o to, żeby tworzywo do pracy pochodziło od żywizny z uboju, a nie od bydła ściętego pomorem lub inną zarazą. Wiedział też jednak o partaczach, którzy ze skąpstwa nocami własnoręcznie skórowali padnięte zwierzęta, i to mimo tego, że wedle rozporządzeń cechu groziła za to sroga kara.

Przez dłuższą chwilę poróżowali w milczeniu, jednak zawisłe w powietrzu oskarżenie musiało ubóść Odrowąża, bo ten wrócił do tematu.

– Tak cię wzburzyło to spalone domostwo? A niby kto to bellum wywołał y jest sprawcą całego zła?

– To zależy, jak głęboko pamięcią sięgnąć.

– Wysil się trochę.

– Aleksander Wielki? Kiedyś żem na kazaniu biskupa słyszał, że to on pierwszy najechał na ziemie króla Grakchusa, to jest Kraka, y je ciemiężył.

– Głupiś ty, szwiec, czy ino bezczelny?

Przewodnik przekręcił głowę ku jadącemu obok niego Straszowi i zrobił minę zbitego psa.

– Po prostu światam ciekawy, panie.

– Aleksander, to żeś wymyślił. Chociaż jakby nad tym podumać, to żeś mimochodem ziarno prawdy wykopał. Bo widzisz, nasi przodkowie dobrze radzili, jak traktować najeźdźców. Gdy do naszego kraju przybyli posłowie od tego Aleksandra, żądając, aby się mu Lechici pokłonili i zapłacili mu trybut, to te nasze dzielne pradziady pogruchotały panom Macedończykom kości y zdjęli z nich skóry, a w te skóry zaszyli najlichszą trawę y tak ich odesłali z powrotem do Aleksandra z odpowiedzią, że ino taką zapłatę u nas zdobędzie. No ten się rzecz jasna rozsierdził wielce na tę zniewagę. Najechał nasz kraj y jął go łupić y palić, y grody burzyć do ostatniego kamienia, lecz Lechici się nie poddali y dzięki podstępowi Lestka ich wszystkich pokonali y w pień wycięli. Y teraz też mamy podobnie, y teraz też obcy władca chce władać nami, Polakami. Ino że wy, potomkowie Kraka, zamiast go przywitać ogniem y mieczem, toście mu wierzei uchylili y jeden przed drugiego wyskakujecie, jak mu lepiej usłużyć.

Szwiec z wdziękiem przeskoczył nad kałużą, lądując z lewą nogą wyprostowaną do przodu, a z prawą ugiętą, wykonując w ten sposób namiastkę dworskiego pokłonu. Nie spodziewał się, że Odrowąż łyknie ten jego żart w całości, niczym żaba.

– Taki los nasz, panie, ubogich rzemieślników, by karki przed wielkimi panami zginać. Toć się nic nie zmieniło od naszych pradziadów y pewno rację masz, że y to bellum tutaj ma swą przyczynę już w starożytności, kiedy to Aleksander czy inny Cezar nie chciał pozwolić, by Małopolanie sami wybrali swego władcę.

– No co ty tam znów bredzisz, szewczura. Ja cię przypowieścią uczę, a ty mnie za słowa chwytasz.

Skub rozłożył ręce, udając głupiego, choć to jego rozmówca nie wyłapał drwiny. To przecież Łokietek był najeźdźcą, jak ten cały Aleksander, próbującym podporządkować sobie Małą Polskę, podczas gdy tutejsi nobile, walecznicy i mieszczanie niemal w pełnej zgodzie uznawali władzę młodego króla Wacława.

– No to kto, panie, tę wojnę wywołał?

– Próbuj dalej. Do Krakowa jeszcze kawałek.

– To może dux Bolesław, który przez swą wstydliwość nie pozostawił na tronie krakowskim męskiego potomka?

– No nie, no co ty. No może to miało jakieś znaczenie, ino on przecie ostawił tron xiędzu Lestkowi Czarnemu.

– Y on, na nieszczęście, zmarł bezpotomnie.

– Ale to chyba jasne, że Lestek pragnął, aby władzę po nim przejął jego umiłowany brat dux Władysław z Kujaw. Nasz dominus zresztą wychował się na Wąwelu, jeszcze na dworze xiędza Bolesława, y wyznał mi kiedyś, że w dzieciństwie sama ducissa Kunegunda go często błogosławiła, nazywała się jego matką y raz nawet zdradziła mu swą wizję, że to on właśnie, maleńki Władysław z Kujaw, zostanie kiedyś Rex Poloniae.

Skub z trudem powstrzymał śmiech. W Krakowie krążyły rzeczywiście opowieści o małym Łokietku na dworze duxa Bolesława, ale wszyscy byli raczej zgodni, że tak wrednego i mściwego gówniarza jak Kujawiaczek, nie widziano tutaj od pokoleń. Wątpliwe, by znana ze swej świętobliwości Kunegunda mogła chociaż polubić takiego karłowatego występnika, zresztą xiędzowska para długo z nim nie wytrzymała i wnet go odesłała z powrotem do Inowrocławia, do tej dziury, która ino udawała Włocławek.

– Następny, który Krakowem chciał władać, był Przemysł Drugi.

– On przynajmniej z Piastów pochodził y ja to szanuję. Lecz y on po cudzą własność sięgnął, y choć nawet zdołał swe skronie koroną ozdobić, to Wąwel szybko stracił.

– Y życie, jak powiadają, w niewyjaśnionych okolicznościach.

– Wyjaśnionych. To mordarze z Brandemburgii go zadźgali sztyletami.

Słyszało się to i owo, że i Kujawiaczek spiskował w tym temacie, ale to już rozum nakazywał Skubowi zatrzymać dla siebie.

– No nie może być, że w takim razie to nasz zmarły w zeszłym roku starszy król Wacław był przyczyną całego zła?

Szwiec udał zdziwienie, choć przecież już od początku się domyślał, kogo Strasz będzie obwiniał za wybuch wojny.

– Może być i jest. On to był tym nowym wcieleniem Aleksandra, który zapragnął nami władać, a teraz podobną zachłanność wykazuje jego syn. Ten to nawet gorszy jest, bo nadto y młody, y głupi.

– Ja tam ino buty szyję, ale czasem słyszę, co ludzie w Krakowie gadają. Za Wacławów, to się całkiem dobrze żyło y teraz handlować można swobodnie z Bohemią, a w Pradze, wiadomo, pieniądz jest.

– Wygodnie się baranom w owczarni żyje, jeśli się dają pokornie strzyc y psa słuchają. Mój dominus jest inny. Ona ma serce dla poddanych. On przywileje rozdaje y urzędy, y ziemie, a nadto za Bożym błogosławieństwem pragnie połączyć te nasze zwaśnione ziemie w jeden organizm, tak jak w tej przepowiedni o św. Stanisławie, którego członki zrosną się już niebawem w jedno ciało. Y znów będzie jedna Polska y jeden władca.

Na tak cennej relikwii Skub chętnie położyłby łapy, zawsze czuł, że w świętych relikwiach większe bogactwo się kryje niż w butach. Poza tym to jednak w żadne dobre chęci władców nie wierzył. A już zwłaszcza nie ufał Kujawiaczkowi, za którym ciągnął się smród spisków, łajdactw i knowań wszelakich. Oj, chętnie on gadał o tym zjednoczeniu, choć to przecież już się dokonało. Sześć lat temu starszy Wacław koronował się na króla Polski, a jego władzę uznała Wielka Polska, Mała Polska i Śląsk. Władając takoż Bohemią i przez swego syna kontrolując Hungarię, mógł śmiało myśleć o koronie cesarskiej dla siebie. Nie ziściło się to z powodu jego nagłej i przedwczesnej śmierci, lecz wszystkie te ziemie i dążenia odziedziczył po nim syn. Posiadłości Łokietka przy tym bledły. Co prawda dzięki zaciągowi Rusinów i Węgrów zdobył trochę majętności i nawet spory kęs Małej Polski z Sandomierzem na czele, ale nikt go poważnie nie traktował. Nawet młodość mu już uleciała. Skończył czterdzieści pięć lat. W całym tym jego zjednoczeniu chodziło więc tylko o to, aby trochę urósł w oczach służebników, którymi się otaczał. Strasz Odrowąż chyba jednak naprawdę wierzył w te mrzonki. Na wspomnienie o jednej Polsce aż mu się oczy zaświeciły, jakby mu anioł z nieba drabinę zrzucił. Takich nie dało się do niczego przekonać.

Im bliżej było Krakowa, tym więcej widzieli smużek dymu, unoszących się nad samotnymi komorami poukrywanymi w lesie albo nad większymi siołami ulokowanymi przy rzece. Zwykle samych domostw jednak nie dostrzegali, albowiem wciąż poruszali się po ostępach, w gąszczu zarośli i drzew, unikając gościńca. Wkrótce ich oczom ukazało się wielkie skupisko tych kominowych wyziewów, przybierających kształt wielkiej, duszącej chmury, co znaczyło niechybnie, że zbliżają się do Krakowa.

Skub skręcił na zachód, tak że ukryte jeszcze przed nimi miasto mieli teraz po swojej lewej stronie. Rzemieślnik nie uszedł jednak daleko, gdy Strasz Odrowąż szarpnął za wodze i uniesioną do góry łapą nakazał się wszystkim zatrzymać. Znajdowali się akurat na niewielkiej polance, zasłonięci ze wszystkich stron ścianami liściastego lasu.

– Gościłem dwa razy w grodzie Grakchusa y poznaję okolicę. Nie prowadzisz nas do miasta, Skub.

– Prowadzę, ino okrężną drogą.

– Najkrótsza droga najszybciej wiedzie do celu.

– Przecie nie wprowadzę do miasta zbrojnej drużyny, w której co drugi przypomina Rusina. Przy Bramie Grodzkiej wszystkich teraz sprawdzają, to samo przy Floriańskiej, nie wspominając o Rzeźniczej, prowadzącej do obwarowanego Gródka. Na wasz widok każdy stróż sięgnie po broń.

– Niech dostiga oręża, to ruke straci – odezwał się jeden z chlebojedźców z wyraźnie wschodnim brzmieniem.

– Cicho Iwan. – Strasz chrząknął i podrapał się po rudej brodzie, strząsając z niej okruszki chleba. – Dajmy się wykazać naszemu przewodzicielowi.

– Lepiej sposobem ich wziąć. – Skub poklepał się palcem po nosie. – Wiem jak. Opowiem wam na miejscu, ino teraz ruszajmy, bo szkoda czasu.

– Teraz, Skub, teraz. Gadaj albo pójdziesz na powróz. – Odrowąż ściągnął zawieszoną na przednim łęku siodła linę i pokazał, że na jej końcu znajduje się już pętla. – Za blisko jesteśmy miasta, żebym ci w pełni zawierzył.

– To już, panie, nie ufasz naszej zmowie?

– Powiedzmy, że nie zamierzam grzesznika wieść na pokuszenie. Tu blisko twoich przyjaciół Niemców, jeszcze by ci przyszło do głowy, żeby nas w jaką zasadzkę wprowadzić.

Rzemieślnik wzruszył ramionami, poznając daremność dalszego upierania się przy swoim.

– Wpierw pójdziemy pod Tyniec.

– Masz mnie za głupca?

Skub z grzeczności nie odpowiedział, tymczasem Strasz ciągnął dalej.

– Ledwo przed miesiącem Gerlach de Culpen z wilkami Muskaty wzięli gród tyniecki, ograbili tamtejsze kościoły, pogonili benedyktynów, a z klasztoru uczynili kurwigospodę.

– Przegonili tylko zbrojną czeladź, a wały obsadzili swoimi ludźmi. Sami mnisi jednak zostali. A ja akurat znam miłą praczkę, która mnichom habity czyści.

– Mów dalej.

– A co tu więcej gadać? Dla wszystkich mniszych sukien nie znajdę, ale może uda się zdobyć ze trzy. Akurat dla tych najpaskudniejszych z was. Reszta ukryje się pod zwykłymi płaszczami y będzie uchodzić za klasztorne ciury. Przy odrobinie szczęścia przepuszczą was przez Bramę Wiślaną, bo wielu clericusów tamtędy łazi.

„A potem – pomyślał Skub – was zaprowadzę prosto do biskupa Muskaty. To się starosta uśmieje, jak zobaczy potężnego Strasza Odrowąża klęczącego przed nim w mnisim przebraniu”.

– Sprytnie, Skub, sprytnie. Jeśli się uda, nasz Pan cię ozłoci. Jeśli jednak zdradzisz, to pamiętaj, że sztylet skrytobójcy ma łokieć długości. Dokładnie łokieć, ni mniej, ni więcej.

– Panie miłościwy, zdrada to przecie łgarstwo, co pod grzech główny podpada.

Rzemieślnik przeżegnał się i uśmiechnął niewinnie. Raubritter przez chwilę mierzył go wzrokiem, oceniając chyba jego uczciwość.

– Panie Strasz – przerwał mu ten, którego wołali Iwan. – My już znaju sposób, więc po cóż nam on? Smert mu…

Skub był raczej zbożny niż pobożny, lecz pamiętał, aby nigdy nie przywoływać śmierci nadaremno. Iwan tej mądrości nie miał. Z zarośli po prawej nadleciała strzała, która przebiła mu gardło na wylot. Rusin zacharczał, splunął krwią, zatoczył się w siodle i runął na ziemię, tuż obok rzemieślnika. Szwiec znał tę strzałę. Miała czarne lotki i takiej samej barwy promień, na którym wyżłobiono literę „C”. Inicjał rodu jej właściciela.

Na polance rozbrzmiały: „kolera”, „zdrada”, „sucz jebana”, „szewczura kurwi syn” i jeszcze więcej „koler”, poprzeplatanych rżeniem niespokojnych koni, lecz nie zabrakło też słów rozsądku, które wykrzyczał Strasz Odrowąż:

– Za drzewa! Kryć się!

Nadleciało jeszcze kilka pocisków, ale wszystkie utkwiły w gałęziach lub pniach. Zbyt gęsta tu była roślinność, żeby myśleć o skutecznym ostrzale i tym większy musiał być kunszt łucznika, który zdołał sięgnąć choć jednego z chlebojedźców. Napastnicy też to widzieli. Wypadli z pobliskiego jaru konno, w sile sześciu ludzi. Przewodził im wysoki miles w czarnej tunice nałożonej na pancerz kolczy i z czarnymi labrami powiewającymi za garnczkowym hełmem niczym skrzydła wielkiego kruka. Tak nosił się tylko Gerlach de Culpen. Najwścieklejszy spośród psów Muskaty.

Skub też dał nogę w las. Nawet jeśli nadciągali przyjaciele, to i oni mogli go nieopatrznie stratować. Oglądając świat przez wąską wizurę hełmu, łatwo o pomyłkę. Zaklął szpetnie, bo coś mu się wbiło w stopę. Zdołał jednak dopaść drzewa i schował się za pniem. Stąd miał dobry widok.

Strasz krzyczał rozkazy i ustawiał swoich ludzi, którzy w pospiechu dobywali broni i zakładali szłomy. Równocześnie sam napiął małą balistę, zaczepiając cięciwę o hak przy pasie i stopą wetchniętą w strzemię kuszy, ciągnąc ją ku dołowi. Mechanizm zaskoczył z cichym kliknięciem. Walecznik puścił cugle, nałożył bełt, uniósł samostrzał do oka i nacisnął spust. Pocisk przemknął między gałęziami, strącił kilka liści i trafił w pierś konia jednego z napastników. Zwierzę spłoszyło się i skręciło ku większej gęstwinie, pech chciał, że pod nisko zawieszonym konarem. Jeździec nie zdążył się schylić. Wyrżnął zakutym łbem w przeszkodę i runął na ziemię. Ogier zniknął w borze.

Napastnicy byli coraz bliżej. Szwiec rozglądnął się za jakąś bronią. Wypatrzył chlebojedźca, który przy siodle miał zawieszoną jego sakwę, a z niej wystawała rękojeść messera. Wiele by dał, aby mieć go teraz w ręku, niestety, dzielił ich dystans dwudziestu kroków, którego pokonanie wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem.

Włócznia uderzyła w tarczę, a zaraz potem rozległ się szczęk mieczy. Pierwsi harcownicy dotarli na miejsce i walczyli z ludźmi Strasza. Rusini i Węgrzy mieli przewagę liczebną i pewnie się bronili, mało tego, po chwili sami zaczęli napierać, zmuszając napastników do cofnięcia się. Ciosy padały gęsto, na głowy głównie, mocarnie wyprowadzone z góry na dół, a czasem też w poprzek, nad tarczami lub pod nimi. Wszyscy byli pancerni, odziani od stóp do głów w kolcze tuniki i nogawice, niekiedy wzmacniane jeszcze na kolanach, łokciach i barkach stalowymi płytami. Przy takiej ochronie ciężko się przelewało krew. Cięcia, pchnięcia i krojenia ustąpiły więc uderzeniom, które gniotły hełmy, miażdżyły tarcze i gruchotały kości. Przodował w tym Gerlach, kruczy ritter w czerń obleczony, który na karym ogierze śmiało nacierał na raubritterów, rąbiąc niestrudzenie gwiaździstą buławą na prawo i lewo. Zdołał już wyłączyć z walki przynajmniej jednego Węgra, który spadł z wierzchowca ze strzaskanym barkiem i daremnie próbował jedną ręką ściągnąć powyginany hełm. Nim zdołał choćby rozpiąć pasek, został stratowany przez własnego konia i znieruchomiał.

Odrowąż, noszący teraz stożkowaty kapalin, złamał miecz na łbie jakiegoś nieszczęśnika i dobył krótki tasak, lepszy do takiej roboty, co zaraz pokazał, rozpoławiając kolejnemu przeciwnikowi szczyt i miażdżąc mu ramię.

Przy Gerlachu ostało się ledwo trzech waleczników, wyglądało więc na to, że Strasz i jego zgraja będą górą, a próba wybawienia szwieca z kłopotów spełznie na niczym. Skub uznał, że w takim razie lepiej będzie czmychnąć na własną rękę. Przeskoczył za następny pień i kolejny, aż w końcu schował się za krzakiem leszczyny. Przycupnął i znów odwrócił się do walczących, zaniepokojony nowym hałasem, krzykiem właściwie, który wydobywał się przynajmniej z kilkunastu męskich gardeł.

Od północy pojawili się nowi zbrojni, tym razem spieszeni. Lżej opancerzeni, a co za tym idzie szybsi, rzucili się z włóczniami i toporami na zaciężnych Rusinów i Węgrów. Taki musiał być od początku plan Gerlacha, który dla odwrócenia uwagi natarł z kilkoma ritterami na oddział nieprzyjaciół, a pozostałym swym ludziom nakazał zakraść się na piechotę, otoczyć wroga i uderzyć na jego tyły. Położenie Strasza i jego waleczników wydawało się teraz beznadziejne i już tylko jedna decyzja mogła uratować im życie, choć pewnie nie honor.

Odrowąż zawrócił konia, spiął go ostrogami i krzyknął: „Za mną! W las!”. Posłuchało go jeszcze trzech raubritterów, którzy zdołali jakoś oderwać się od przeciwnika. Pech chciał, że ruszyli akurat w stronę, gdzie ukrywał się czeladnik. Strasz zdołał go jakoś wypatrzyć w zaroślach. Przywódca najemników zgubił tarczę i w rękach miał sam tasak, którym uderzał płazem w tyłek potężnego bojowego dextrariusa.

– Jeszcze z tobą nie skończyłem, szwiec! – krzyknął, po czym wychylił się w siodle, próbując złapać rzemieślnika.

Skub był szybszy. Skoczył w bok i fiknął koziołka, cudem unikając stratowania. Ledwo się jednak wyprostował, znów musiał dać nura, albowiem kolejny zbrojny zamachnął się na niego mieczem. Ostrze ścięło mu kogucika na czubku głowy. Rzemieślnik raz jeszcze schował się za drzewem. W normalnych okolicznościach niewiele by mu to pewnie pomogło, jednak obecnie napastnicy nie mieli czasu się z nim bawić w chowanego. Ludzie Gerlacha kończyli już dobijać rannych i szykowali się do pościgu za uciekinierami.

– Pamiętaj o łokciu, szwiec! Pamiętaj o łokciu! – krzyknął mu jeszcze Strasz na odchodnym, po czym zniknął w borze.

Marginalium

Skąd oni się wzięli, ci przeklęci królowie, którzy porządek ustanawiając, maluczkim wolność zabrali? Z dawien dawna przekonywano, że oni są od bogów, z ich lędźwi, albo przynajmniej z ich błogosławieństwa. I rozliczni, ale to rozliczni pieśniarze na usługach władców śpiewali, że rody ich panów wywodzą się od Odyna albo od Jowisza czy tam Zeusa, czasem też od Lugha, potem zaś, gdy religię zmienili, to kronikarze poszli z tym nawet dalej i pisali, że władcy Franków, Anglów i Teutonów to się od aniołów albo wręcz od samego Boga Jedynego wzięli. Może nie dosłownie, krystiański Xiądz Nieba nie zwykł często na ziemię zachodzić, aby niewiasty swym nasieniem napełniać, lecz namaszczał wybrańców swą wolą i świętym olejem, czasem samym słowem lub gestem oraz jakimś symbolem, jak włócznia z relikwią albo niezwyciężony miecz.

W Regnum Poloniae inną znali historię, prawdziwszą w swym znaczeniu, choć może wątpliwą w szczegółach. Mianowicie władza królewska pochodziła tu od Piasta Oracza, czyli gbura zwykłego, acz odważnego i sprytnego. On to ze mną się zmagał, dzicz próbując mi odebrać, ale że sam był brodaty i z ziemi zrodzony, tom mu zezwolił trochę dla siebie uszczknąć, zwierzynę w mych lasach łowić i me drzewa wycinać, aby z nich grody budował. I tak swym chłopskim uporem i przy mojej życzliwej bierności do wielkiej potęgi doszedł. Niektórzy inaczej to jednak zapamiętali, również i do tej historii dodając niebiańskie wstawiennictwo. Niejaki Gall, którego imienia nikt nie raczył zapamiętać, napisał w swej kronice, że do Piasta zawitali dwaj tajemniczy wędrowcy, aniołowie rzecz jasna, którzy mu pobłogosławili i zapewnili pomyślność jego rodowi. Potem już nie raz i nie dwa do wybranych Piastów zachodził Piękny Młodzieniec, by ich powieść ku dobremu. Marnie mu to szło.

Rozdział 3

Kłamanie było rzemiosłem podobnym do szwiectwa, tyle że zamiast igły i dratwy używało się języka i słów. W obu tych sztukach otrzymywało się też twór końcowy, który naśladował rzeczywistość – but przypominał stopę, kłamstwo zaś prawdę. Tak się przynajmniej wydawało Skubowi, który podczas prac w warsztacie miewał dużo czasu na myślenie albo – jak mawiał jego ojciec – na mędrkowanie. Jako niepiśmienny i ubogi syn rzemieślnika, któremu nadto zarzucano lenistwo i skłonność do nieumiarkowania, tego w mowie, w jedzeniu i piciu, no i oczywiście w miłości, mógł się co prawda mylić w sprawach moralnych, jednak czuł, że teraz cały ten jego łgarski kunszt, o wątpliwej w oczach Boga wartości, mu się przyda. Musiał wytłumaczyć swym wybawcom, co robił boso z towarzystwie Strasza Odrowąża, zaprzysiężonego wroga króla Wacława, biskupa Krakowa i wszystkich pobożnych mieszkańców Małej Polski.

Trwało to kęs czasu, nim Gerlach skupił na nim swoją uwagę. Wpierw Niemiec osobiście poprowadził pościg za uciekinierami, bardziej chyba z obowiązku niż z przekonania, albowiem w oddziale miał niewielu jeźdźców, a wrogowie dosiadający wybornych wierzchowców mogli przed nim pierzchać i dzień cały. Zresztą już przecież odniósł zwycięstwo, więc z uganiania się za tchórzami po borze niewiele więcej fały dałby radę wycisnąć. Wrócił więc szybko i z pustymi rękoma, jednak niepowodzenie nie zepsuło mu dobrego nastroju. W południowej potyczce zginął ledwo jeden jego człowiek, kilku innych zostało rannych lub połamanych, lecz straty zostały pokryte niezłymi łupami. Zdobyto trzy dobre konie, cztery pancerze i spory kopczyk grosza, a co najważniejsze ubito czterech raubritterów, którzy od miesięcy ciemiężyli dobrych, czyli tych lojalnych biskupowi Muskacie mieszkańców małopolskiej dzielnicy.

Kosztem jednego z zabitych Skub przywłaszczył sobie buty, które swą lichością uwłaczały jego rzemiosłu, ale lepsze były takie niż żadne. Z kilkoma walecznikami zaczął też z powodzeniem grać w kości, w pierwszych kolejkach zdobył opończę i żółty kaptur. Siedzieli właśnie w kole, popijając wino z bukłaka, zagryzając czerstwy chleb i szykując się do kolejnych rzutów, gdy de Culpen wkroczył do środka i roztrącił im buciorem służący im za plac gry kawałek skóry wraz z kubkiem i kośćmi.

– Uważaj, kur… – jeden z mużyków zapomniał się, ale spostrzegłszy, do kogo się zwraca, zaraz pokornie spuścił głowę.

Ritter zdjął garnczkowaty hełm z labrami i oddał go w ręce dąsającego się kostyry, po czym ściągnął jeszcze kaptur kolczy i czepiec, odsłaniając przepocone czoło oraz zaczesane do tyłu i czarne jak smoła włosy, które opadały mu na ramiona. Gracze zaczęli wstawać, lecz ich przywódca gestem nakazał im siedzieć dalej.

– Guten Morgen, von Skub.

Czeladnik zmienił pozycję, jakoś tak nie wypadało się rozwalać na trawce przed wysoko urodzonym, więc zgrabnie podwinął nogi, zgiął kolana i przysiadł na piętach, przybierając na wpół klęczącą postawę.

– Dobry dzień y wam, panie Gerlach. Dobrze was widzieć w zdrowiu.

Niemiec ze Śląska głośno westchnął i pokręcił głową.

– Jak ty mnie irritare, der Schuster.

Czeladnik, którego zaciężni Muskaty uparcie wołali teutońskim odpowiednikiem słowa szwiec, zrobił niewinną minę.

– Ja, panie Gerlach, nie śmiałbym was denerwować. Urodziłem się po to, aby we wszystkim wspierać biskupa Muskatę y jego umiłowanego swaka.

De Culpen w istocie był szwagrem obecnego starosty Krakowa, z czego nieustannie i bez żadnego wstydu korzystał. Ritter wyciągnął rękę ku swym ludziom i zaraz znalazł się w niej bukłak z wodą. Opróżnił go w kilku łykach, po czym rzucił go na ziemię i otarł usta dłonią.

– Nie rób mi tu Scheisse pod stopy. Zniknąłeś nam z Miechowa, wzgardziwszy naszą zabawą w der Kirche, a teraz cię odnajduję w zdrowiu razem ze Straszem y jego Männer. Ty myślisz, że ja nie ma nic do roboty, tylko się za tobą włóczyć po lasach?

– Ależ panie, żadnej winy w sobie nie znajduję. Jam niewinną ofiarą tego szpetnika Strasza. Uprowadzono mnie z karczmy y uwięziono!

– Skoroś został zniewolony, to czemuś z nimi kroczył bez więzów na rękach? Wydawać by się mogło, żeś dobrowolnie się zbratał z tymi Männer.

– Ciżmy mi zabrali y to starczyło, bo przecie boso uciec przed konnymi nie sposób. A jeszcze narzędzia czeladnicze y mój messer mi zrabowali, łotry jedne!

– A czego od ciebie chcieli? Ty mnie nie sprechen chyba, że połakomili się na te igły y cążki, co je w sakwie trzymasz.

Skub zachował spokój, choć jego umysł prześcigał się w poddawaniu mu obrazów mąk, jakie go spotkają, jeśli wyzna prawdę. Gerlach nie należał do ludzi wyrozumiałych i mógłby się poważnie zdenerwować na wieść, że jego zaprzysiężony wróg chciał skłonić szwieca do zdrady. Co gorsza Niemiec nie musiał wcale uwierzyć, że rzemieślnik odrzucił te umizgi. Chcąc nie chcąc, Skub znów więc postawił na łgarstwo.

– Porwano mnie dla okupu.

De Culpen miał kąciki ust naturalnie skierowane do dołu, więc teraz, gdy się uśmiechnął, jego wargi po prostu utworzyły linię prostą. Inni zwyczajnie ryknęli śmiechem.

– Ciebie, Skub? A dla kogóż ty jesteś taki cenny, by za ciebie denary płacić?

Szwiec już dawno się nauczył, że rżnięcie głupa było często najlepszym sposobem na wyrwanie się z sideł zastawionych przez nobilów.

– Oj panie, przecie przebyliście wiele mil, żeby mnie ratować. Znaczy się, ważny dla was jestem!

– A jakże! My dla ciebie, der Schuster, gotowiśmy zabić wszystkich ludzi Strasza, ino nasze trzosy są zbyt lekkie, żeby nam starczyło na takiego dostojnika, jak ty – zadrwił Niemiec. – Myśmy cię nie szukali, Skub, ino wywiedziałem się od mych umyślnych, że oddział Rusinów od Łokietka zmierza w tę stronę, więc się na niego zasadziliśmy. Fortuna się do ciebie uśmiechnęła, żeśmy się na ciebie natknęli.

– W takim razie Panu Kryście niech będą dzięki. Ja wiem, że ze mnie człek mało ważny w oczach Boga y ziemskich nobilów, lecz mimo to Strasz wziął mnie za zausznika samego biskupa Muskaty. Y od niego oczekiwał okupu.

– To by se poczekał. Może y gadają, że nasz drogi Jan to najbogatszy Mann w całej Polsce y ten cały Kujawiaczek toby mu się w sakiewce zmieścił, lecz mój drogi Schwager to nie jest Mann rozrzutny y każdego grosza dwa razy ogląda, a potem y tak go wrzuca do swego skarbca. On nie zdobył majętności, trawiąc monety na byle ciury, wręcz przeciwnie, on na takich gburach się bogaci.

– A jednak mam posłuch u pana starosty y właśnie mi do niego śpieszno.

– Nie tak chyżo, der Schuster. Pierwej mi powiedz, coś im tam naopowiadał, bo żeś w gębie knebla nie miał, a jak cię znam, to z ciebie jest gadacz.

– Głównie to żem pacierze odmawiał, prosząc Pana Krysta o ratunek.

– Znowu czuję, jak ci Scheisse z ust wypada. Przecie sam gadałeś, że cię wzięli za służebnika biskupa, a zatem mużyka, który sporo wie. Musieli cię tedy na spytki brać. Cóżeś ty im sprechen, gburze?

– Oj nic. Wasza miłość mnie zna przecie. Nabajdurzyłem im, że majątek naszego czcigodnego biskupstwa wzrósł trzykrotnie od zeszłego lata y że tutaj, w ziemi krakowskiej, to nam już wyrosło właściwie księstwo biskupie, na które y cesarz, y papież łaskawie spoglądają, no y jeszcze, że wojska pana starosty dwukrotnie się powiększyły dzięki zaciągowi z Bohemii, Silesiae y krajów teutońskich. No y nie zapomniałem dodać, jak wspaniale się rozwija Mała y Wielka Polska pod panowaniem potężnego krála Vaclava, jak tutaj się ludzie bogacą y do godności na praskim dworze dochodzą, y zyskują przywileje, y w ogóle wzrastają w potędze. A y to im rzekłem, że te ich drobne bunty, wzniecane pychą Łokietka y andegaweńskim złotem Karola Roberta z Węgier, niebawem się skończą, albowiem mężny y waleczny král Vaclav gromadzi już wielką armię y przy jej pomocy rozgoni wszystkich wichrzycieli na cztery strony świata.

– No y oni to twoje Scheisse łyknęli?

– Bez gryzienia, panie. A żeby im się lepiej trawiło, to y taki miód im do popicia dałem, że nasz umiłowany král Vaclav zawarł sojusz z Albertem Habsburgiem y Ottonem z Bawarii y teraz to już żadna potęga na świecie nie oprze się jego woli.

– Toś im na koniec wreszcie trochę prawdy rzekł. Y jak to przyjęli?

– Strwożyli się, panie, y już mi się chcieli poddać y broń mi oddać, bym wyjednał im łaskę u czcigodnego biskupa Muskaty, naszego umiłowanego starosty, lecz nie zdążyli, boście panowie ritterzy przerwali nasze pakty.

– Skubie! – De Culpen pogroził mu palcem. – Scheisse czuję.

– To pewno konie, panie.

– Ty mnie znów irritare, der Schuster. Prawdę mów. Dokąd ten Strasz y jego psy mogły uciec?

– Oj panie, tak szybko przed wami pierzchali, że nie zdążyłem zapytać.

– Wszak wiedzieć musisz, dokąd cię prowadzili?

– To jak już mówiłem, okup za mnie chcieli od biskupa Muskaty. Wyglądało mi na to, że zmierzają do Sławkowa.

– Pewnyś tego? Jan przecie w Krakowie przebywa, a y blisko miasta jesteśmy.

Skub sypał kłamstwami z rękawa, mimo iż powinność nakazywała mu coś odwrotnego. Prawda może by mu się i nawet opłaciła, niewykluczone, że i dla skromnego szwieca znalazłaby się jakaś nagroda za pomoc w ujęciu Strasza, no i pozbyłby się tego natrętnego Odrowąża i jego majaków o smokach. Bardzo jednak nie lubił tego zarozumiałego Gerlacha, więc ani nie miał ochoty mu pomagać, ani dzielić się z nim zasługami. No i był jeszcze ten nóż skrytobójcy o długości jednego łokcia. Skub nie należał do ludzi strachliwych, lecz przecież mądrze czynił ten, kto nie narażając się żadnej ze zwaśnionych stron zdobywa przyjaciół u jednych i drugich. Wprawdzie nie sądził, że Kujawiaczek odniesie zwycięstwo w obecnej wojnie, lecz istniała jakaś tam mała szansa, iż w dalekiej przyszłości Łokietek dojdzie do majętności i władzy.

– Pewny jestem tak, jak tylko mąż może ufać w uczciwość swej żony – oznajmił, mimowolnie wspominając zamężną Basię. – Początkowo to zdaje się pod Wąwel iść zamierzali, ale jam to, nie chwaląc się, ich przekonał, że nasz starosta Muskata zażywa teraz odpoczynku w swym zamku biskupim. Jedźcie w tym kierunku, a szybko go dojdziecie.

– Oj, Schuster, Schuster. Tyle Scheisse co dziś, tom się nie najadł od czasu, jak mój drogi Schwager Muskata na Wielkanoc kazał o cnotach, jakie unoszą jego tron biskupi. Ty byś, głupcze, po śladach nie poznał, w którą stronę stado krów podąża, a co dopiero miałbyś przeniknąć plany tego szczwanego lisa Strasza. Zbieraj się. Pojedziesz z nami do mego castrum w Lipowcu i może tam wywiedziemy się od ciebie czegoś przydatnego.

– Nie mogę, panie.

– Chyba się przesłyszałem. – Gerlach zmierzył go tyle surowym, co pogardliwym spojrzeniem.

– Wybaczcie, panie, lecz obiecałem ojcu, że wrócę do niego na termin przed niedzielą, a takoż biskup Muskata mi wyraźnie nakazał, że zaraz po Miechowie mam wracać do Krakowa. Pan starosta ma jakowe plany wobec mnie.

– To mi się we łbie nie mieści, jakim sposobem taki łgarz, kostyra y gamrat ma posłuch u starosty.

– Po prostu szyję dla niego świetne ciżmy.

– Raczej pan biskup za rzadko sobie krew puszcza y ciężkie czerwone wino uderza mu do głowy. Ale to jedno ci muszę przyznać. Mój Schwager ma do ciebie słabość. Idź więc precz, bo od samego gadania z tobą Mann robi się głupszy.

„Jakby to co zmienić mogło” – pomyślał szwiec, lecz zaraz posłusznie zerwał się na nogi i dworsko ukłonił.

– Zmilknę przeto, ażeby nic nie zakłócało waszej mądrości, panie.

– Jeno pamiętaj, że jeszcze z tobą nie skończyłem. W dwa tygodnie od teraz pragnę cię widzieć w Lipowcu, bo na kolejną wycieczkę ruszamy.

– Zjawię się niechybnie. Niech żyje przygoda!

– Niech żyje – odpowiedział ponuro Gerlach i ruszył w kierunku swego rumaka.

Redakcja

Aleksandra Zok-Smoła

 

Korekta

Janusz Sigismund

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Łukasz Malinowski, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788383299808

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Prologus

Księga I. Kwiecień–maj roku Pańskiego 1306

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści