Sidła - Grażyna Bacewicz - ebook + audiobook + książka

Sidła ebook i audiobook

Grażyna Bacewicz

2,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ciało młodej kobiety zostaje znalezione na skwerze amerykańskiego miasta. Brak jakichkolwiek śladów popełnienia zbrodni zbija z tropu lokalną policję. Jeden mały element obala kolejne hipotezy stawiane przez śledczych... Detektyw Decise, francuski imigrant, rozpoczyna śledztwo. Tropy, za którymi podąży, doprowadzą go do dawno zapomnianych tajemnic rodziny Hardów.

Kto wpadnie w Sidła? Następna ofiara, morderca czy detektyw?

PWM przedstawia jedyny w swoim rodzaju kryminał autorstwa wybitnej polskiej kompozytorki i skrzypaczki Grażyny Bacewicz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 43 min

Lektor: Grazyna Bacewicz

Oceny
2,5 (4 oceny)
0
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewcud2
(edytowany)

Z braku laku…

ukłony dla wielkiej kompozytorki, powieść nie gorsza od wielu innych. Zyskałaby więcej, gdyby akcja umiejscowiona była w Europie, nie USA, przez to ciężko się czytało, (w roku 1968 niewiele wiedzieliśmy jak wygląda życie w Stanach). Ale język giętki, a intryga ciekawa.
00

Popularność




Margot Kołacz, jednej z autentycznych postaci tej książki,

Rozdział 1

– Nie mogłam się tego domyślić od razu – mówiła monotonnym tonem. – Skąd, wcale nie sądziłam, że jest to człowiek… – przerwała na chwilę, jakby szukając odpowiedniego słowa, westchnęła i dorzuciła: – No, że jest to człowiek trochę niedowarzony.

– Droga pani Caise – rzekł inspektor – doskonale rozumiem, że nie chce pani urazić zbyt dosadnym określeniem swojego lokatora, ale proszę się nie krępować. Proszę także wyjaśnić, co pani rozumie przez słowo „niedowarzony”.

Pani Caise znowu westchnęła, następnie, obrzucając inspektora łagodnym spojrzeniem, oświadczyła:

– Widzę, że najlepiej będzie, jak opowiem wszystko od początku.

„Zacznie od Adama i Ewy” – pomyślał z niechęcią inspektor, a na głos rzucił:

– Proszę bardzo.

– A więc przyszedł tu z powodu ogłoszenia, mojego ogłoszenia. Było to trzy lata temu. Zrobił na mnie dobre, a właściwie dobre to mało, śmiało mogę powiedzieć: jak najlepsze wrażenie. Bo przecież rzadko obecnie spotyka się mężczyzn ułożonych, grzecznych, uprzejmych. To, że pocałował mnie w rękę, dało mi do myślenia, iż nie jest Amerykaninem, ale zapewniam pana, panie inspektorze – wcale mnie to nie zraniło. Niewątpliwie był to błąd z mojej strony, ale widzi pan, panie inspektorze, jestem kobietą, no jak by to wyrazić…

Głos pani Caise płynął równo jak cienka strużka wody z kranu. Inspektor, zawsze tak czujny, stłumił ziewnięcie. Aby nie pogrążyć się w drzemce, co nie było niczym dziwnym (stale nie dosypiał), poruszył się na krześle i rzekł:

– Droga pani, a może jednak przejdziemy do tych wybryków pana Prada.

– Wybryków? – zdziwiła się pani Caise.

– No mówiła pani przecież…

W tym momencie zadźwięczał telefon. Pani Caise wyciągnęła rękę po słuchawkę, ale inspektor ją uprzedził. Bez słowa przytknął słuchawkę do ucha.

– To ty, stara, zatracona świnio? – Głos po tamtej stronie drutu był zduszony i sztucznie zmieniony. – Doczekasz ty się jeszcze !

Później nastąpił suchy trzask oznaczający rozłączenie telefonu.

– Jestem pewna – rzekła pani Caise – że to znowu te obelgi.

Inspektor milczał, ale pani Caise nie wydawała się speszona brakiem reakcji z jego strony.

– Panie inspektorze – powiedziała – jest pan bardzo zmęczony. Zrobię kawy. Przejdźmy do kuchni. Opowiem panu wszystko, co wiem o panu Pradzie, ostatecznie po to pan tu przyszedł, prawda?

Krzątała się po kuchni z niebywałą energią, choć jej głos jak przedtem był monotonny, monotonny, monotonny.

„Kobiety to dziwne istoty – pomyślał inspektor – łączą nieraz w sobie cechy jak najbardziej sprzeczne”.

– A więc pan Prado, sprowadzając się, oświadczył, że jest artystą plastykiem. Prosił, bym nie sprzątała jego pokoju, a jedzenie stawiała na progu o określonej godzinie. Akceptowałam te jego dziwactwa, bo wiem, co to praca twórcza. – W głosie pani Caise zabrzmiał cień samochwalstwa.

– Czy przychodził ktoś do niego? – zapytał inspektor.

– Nie… Choć, żeby być dokładną, tak, dwa razy.

– Kobieta?

– Nie, panie inspektorze. Starszy pan.

– A czy Prado wychodził z domu?

– No tak, ale bardzo rzadko, i właśnie dochodzimy do sedna. Zawsze po powrocie był jakoś dziwnie załamany, pełen goryczy, nie mógł sobie miejsca znaleźć. Niewiele rozumiałam z tego, co mówił. Na przykład, że w tym kraju tylko pieniądz coś znaczy, że bez nich, to znaczy bez pieniędzy, nie można się wybić, że zresztą na niczym mu nie zależy, że ludzie to hieny i takie tam różne… Przepraszam pana inspektora. No jednym słowem, dość szybko zorientowałam się, że Prado to człowiek pełen kompleksów, jeżeli nie coś więcej.

– A czy komorne płacił regularnie?

– Tak, panie inspektorze.

– To byłoby wszystko – rzekł inspektor, wstając z krzesła.

– Ależ nie, panie inspektorze, najważniejszego pan nie wie.

– Wiem, że pewnego dnia się wyprowadził.

– Tak, ale to jeszcze nie wszystko. Zaraz po tym morderstwie zaczęłam odbierać telefony z wymyślaniami.

– Jakiej treści?

– Wstyd mi powiedzieć.

– To niech pani nie mówi. Dziękuję za kawę.

– Ale jak to, panie inspektorze, nie interesują pana te telefony? A może mają coś wspólnego z…

– Niech pani zamelduje o tym policji – przerwał inspektor.

– Przecież pan jest z policji, prawda? – Pani Caise znowu uśmiechnęła się niezwykle łagodnie. – Po cóż miałabym robić zamieszanie? Może to drobna sprawa, a panowie mają pełne ręce roboty z tym morderstwem, z tą okropną zbrodnią.

– A gdzie obecnie mieszka pan Prado? – zapytał inspektor.

– Nie wiem. Pan Prado nie zostawił mi nowego adresu.

– A może ma pani jego fotografię?

– Nie, panie inspektorze.

Gdy inspektor Decise znalazł się na ulicy, nie od razu oddalił się od domu, z którego wyszedł. Jakiś czas szukał czegoś po kieszeniach, wszedł do bramy, później znowu z niej wyszedł, zapalił papierosa, znowu zawrócił do bramy, na koniec po dłuższej chwili jeszcze raz wyszedł, już krokiem energicznym i zdecydowanym. Szybko zniknął za rogiem.

Rozdział 2

Policja rzeczywiście miała pełne ręce roboty. Morderstwo, którego dokonano przed dwoma dniami, wzbudziło grozę w całym mieście. Nie było nawet mowy o próbie zatajenia ohydnego czynu choćby ze względów taktycznych, bo zwłoki znaleziono w miejskim parku. Morderca nie zadał sobie trudu chociażby wrzucenia ich do pobliskiej sadzawki.

Ofiarą była młoda, piękna kobieta o nieposzlakowanej reputacji. Nazwanie parkiem miejsca, w którym znaleziono zwłoki, nie jest całkowicie ścisłe. Należałoby je raczej nazwać dużym skwerem z uwagi na to, że nie było ono okolone płotem.

Okoliczność ta bardzo utrudniała pracę prokuratorowi i policji. Początkowa wersja, że to samobójstwo, szybko upadła. Po oględzinach lekarskich stwierdzono, że w tylnej części czaszki tkwi cieniutka, długa igła, której w pierwszej chwili nie zauważono (przykrywały ją włosy).

A więc zbrodnia perfidna i do tego dokonana przez kogoś dobrze znającego anatomię.

Na zwłokach nie znaleziono żadnych odcisków. Na ziemi obok zmarłej roiło się co prawda od śladów obuwia, i to najrozmaitszych rozmiarów, od dziecięcych począwszy, lecz dla śledztwa nie miały one większego znaczenia, bo zanim policja przybyła na miejsce zbrodni, zamordowaną otoczyli przypadkowi przechodnie.

Należało jak najszybciej usunąć zwłoki z publicznego miejsca, toteż niemal w popłochu ustalono godzinę dokonania mordu: druga nad ranem. Wiadomość, iż mąż zmarłej po doznanym szoku stracił mowę, rozeszła się tak samo szybko jak wiadomość o samej zbrodni. Prasa bezlitośnie naciskała na policję. Policja natomiast znajdowała się w sytuacji nie najłatwiejszej.

Sprawę powierzono inspektorowi Decise’owi posiadającemu dużą sławę i znakomitą markę. W gruncie rzeczy inspektor nazywał się „Décidé” i był Francuzem. Po przeżyciu wielkiej tragedii osobistej w czasie wojny wyjechał ze swojego kraju. Jakiś czas podróżował, włóczył się po świecie, na koniec zawędrował do Stanów. Miał zamiar całkowicie odmienić swoje życie, a więc rzucić także swój zawód – w Stanach nie nawiązał kontaktu z policją. Jako człowiek wykształcony (był prawnikiem i poliglotą), nie musiał się obawiać trudności ze znalezieniem pracy. Jednak wiadomość o jego pojawieniu się w Ameryce szybko się rozeszła. Zaczęto go prosić, nalegać.

Inspektor znał podstawy organizacji policji amerykańskiej, znał także wybitne zdolności niektórych swoich amerykańskich kolegów, jednak odpychała go niedoskonałość instytucji, która winna była służyć sprawiedliwości i tylko sprawiedliwości.

Opierał się długo, wreszcie uległ. Właśnie wtedy jego nazwisko przeistoczyło się w brzmieniu na „Decise”.

Dla niektórych młodych pracowników policji był postacią niezwykle interesującą, choćby ze względu na nieco odmienne metody pracy, a także styl zachowania znamionujący Europejczyków. (Gdyby Decise nie był tak popularny, sposób jego zachowania byłby niewątpliwie krytykowany).

Wkrótce po rozpoczęciu pracy inspektor zwrócił uwagę na dwóch młodych pracowników, na Roberta Hulla, zwanego Bobem, i Gregory’ego Michela. W ważniejszych sprawach właśnie ich dobierał do pomocy. Uczynił to i tym razem. W razie potrzeby miał naturalnie do dyspozycji cały zastęp policjantów i wszystko, czym policja amerykańska dysponowała w celu wykrycia zbrodni.

Pierwszym posunięciem inspektora Decise’a było przeprowadzenie rozmowy z ojcem ofiary – znanym przemysłowcem – panem Hardem.

Mimo wielkiego doświadczenia inspektora rozmowa ta nie należała do najłatwiejszych.

Pan Hard czynił wielkie wysiłki, aby sprawić wrażenie spokojnego, w rezultacie jednak wyglądał tak, jakby miał urazę do inspektora.

Pan Hard miał pretensję, owszem, ale bezosobową, do całego świata. Krzywda, której doznał, upoważniała go do tego. Jednak w stosunku do inspektora, który usiłował znaleźć zbrodniarza, pan Hard pretensji nie powinien mieć i na pewno jej nie miał; mogło to tylko tak wyglądać.

– Nie będę pana długo męczyć – rzekł na wstępie inspektor – chciałbym jedynie otrzymać od pana nazwiska osób, z którymi przebywali pana córka oraz zięć. Nie znaczy to jednak, aby pan miał klasyfikować te osoby w jakiś sposób, na przykład: pan X może być winny, panna Y nie itp. Po prostu chcę tylko wiedzieć, z kim obcowali młodzi państwo Fool.

Pan Hard zaczął intensywnie myśleć. Wysiłek wyraźnie malował się na jego twarzy, po chwili jednak Hard skapitulował.

– Przygotuję to panu – rzekł zażenowany. – Dziś nie jestem w stanie, nie mogę. Oni prowadzili samodzielne, własne życie, mieszkali osobno, no krótko mówiąc, potrzebuję kilkunastu godzin… ale zrobię wszystko, aby panu pomóc.

– Proszę tylko o nazwiska.

– Nie, nie, pomogę panu, chcę działać.

Taka postawa pana Harda przeraziła inspektora. „Rozpędzi się i jeszcze stanie się zawadą” – pomyślał. W delikatny sposób dał mu to do zrozumienia.

Pan Hard nie był pozbawiony inteligencji.

– Tak, ma pan rację – rzekł – dam panu listę.

W czasie rozmowy inspektor spoglądał na portret młodej kobiety, czy raczej dziewczyny. Nie miał żadnych wątpliwości, kogo ma przed sobą, choć twórca portretu na pewno nie należał do realistów.

W pewnym momencie Hard powiedział:

– Patrzy pan na nią. Prawda, jaka piękna? – rozczulił się. Przestał ukrywać swój ból, zaraz jednak powrócił do rzeczowego tonu. – O, pierwsze nazwisko mogę panu podać, nazwisko malarza.

(Inspektor sam by o nie zapytał, gdyby panu Hardowi nie przyszło to do głowy).

– To biedak Prado.

– Dlaczego biedak? – zdziwił się inspektor. – Jego malarstwo wydaje się bardzo ciekawe, indywidualne.

– Tak, tak, ma pan rację, to człowiek bardzo utalentowany, na pewno. Tylko widzi pan, nie bardzo umiejący współżyć z ludźmi. Zresztą nie jest to aktualna znajomość. Portret ten robiony był jeszcze za czasów panieńskich mej biednej Helen.

– To znaczy kiedy?

– Trzy lata temu. Później znajomość z malarzem urwała się chyba. Nie słyszałem o nim ani od córki, ani od zięcia.

– A czy pan choruje lub chorował na coś?

Pytanie inspektora zaskoczyło Harda.

– Nie, skąd – rzucił w pierwszym odruchu, ale po chwili dodał: – Owszem, chorowałem w zeszłym roku.

– A kto panu robił zastrzyki?

– Skąd pan wie, że w ogóle ktoś mi robił zastrzyki? Ma pan jednak rację, robiono mi zastrzyki.

– A kto?

– Helen.

– Pana córka? – zdziwił się inspektor.

– Tak, tak, ona była bardzo…

Inspektor wstał i rzekł tonem oznaczającym zakończenie rozmowy: – A więc będę do pana dzwonił lub wpadał od czasu do czasu. Do widzenia.

Rozdział 3

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21

PROJEKT OKŁADKI

Mateusz Kołek

REDAKCJA

Jakub Puchalski

KOREKTA

Paulina Bieniek, Bartosz Ludkiewicz

REDAKTOR PROWADZĄCY

Daria Szwed

PARTNER WYDANIA

Program 2 Polskiego Radia

© Copyright by Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków, Poland 2019

>

ISBN 978-83-224-5127-4

Wydanie II, poprawione

Polskie Wydawnictwo Muzyczne

al. Krasińskiego 11a, 31-111 Kraków

www.pwm.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek