Scholomance. Złote enklawy - Naomi Novik - ebook

Scholomance. Złote enklawy ebook

Naomi Novik

4,2

Opis

Trzeci tom cyklu „Scholomance”

Ratowanie świata to test, do którego żadna szkoła nie zdoła cię przygotować – taka jest triumfalna konkluzja trylogii będącej bestsellerem „Sunday Times”, zapoczątkowanej Mroczną wiedzą oraz Ostatnim absolwentem.

Jedyne, o czym nigdy nie mówisz, będąc w Scholomance, jest to, co będziesz robić, gdy się z niej wydostaniesz – ponieważ nawet najbogatszy enklawowiec nie chce kusić losu.

Lecz to nierealne marzenie spełniło się El i jej przyjaciołom. Co więcej, nawet nie musiała zostać potwornie złą czarownicą, jaką miała się stać według przepowiedni. Zamiast pozabijać enklawowców, uratowała ich i teraz wszyscy czarodzieje są bezpieczni. We wszystkich enklawach świata zapanowały pokój i harmonia.

Żartuję.

Ponieważ zamiast El ktoś inny zaczął realizować plan zniszczenia enklaw i wszyscy uratowani przez nią są zagrożeni, a nad światem wisi groźba totalnej wojny między enklawami. Tak więc po cudownej ucieczce z Scholomance El musi wrócić i znaleźć sposób, żeby znów się do niej dostać.

Naprawdę jeden z najlepszych obecnie cykli fantasy, a to jeszcze nie koniec. - CULTURESS.

Scholomance jest mroczną szkołą magii na jaką czekałam, a za jej mądrą, sprytną i groźną bohaterką chętnie podążyłabym wszędzie - nawet do szkoły pełnej potworów. - KATHERINE ARDEN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (64 oceny)
25
28
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
girlonwheel

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatni tom trylogii 📚 Finałowa część pozamiatała wszystko - ogrom emocji i zwrotów akcji 🔥 Podsumowując całą serię -> historia jest spójna, dopracowana i zdecydowanie satysfakcjonująca. Przeczytaj koniecznie, jeśli lubisz motyw mrocznej szkoły, niebezpiecznych potworów, zabójczej rywalizacji, ratowania świata i siebie, siły przyjaźni, walki o przetrwanie oraz dokonywania wyborów. A dodatkowo sarkazm i "nieobycie" głównej bohaterki ✨ Jest to młodzieżowe fantasy, jednak przygotuj się, że bywa brutalnie i mrocznie 🌑 A wątek romantyczny jest tylko delikatnym dodatkiem 😍 PS Jakby powiedziała młodzież - SLAY... Nie spodziewałam się, że seria tak mnie wciągnie oraz zostawi z przemyśleniami i rozważaniem wszystkich wydarzeń na jeszcze długi czas 🔝
10
Czibob

Z braku laku…

Oj Novik, Novik... Jej styl jest momentami taaaki męczący... Tyle czekałam na ten finał, a niestety moim skromnym zdaniem książka była bardzo słaba :( Ależ ja się natrudziłam, żeby ją w ogóle skończyć. W między czasie przeczytałam nawet dwie inne książki. Dobrnęłam do końca tylko ze względu na sentyment do 1 i 2 tomu. Ta część była przegadana i nudna. A najgorsze, że autorka zepsuła mi tak lubianą przeze mnie relacje El i Oriona, wprowadzając beznadziejny, totalnie dziwny i nielogiczny wątek z Liesel... Nawet zakończenie, choć na szczęście nie było najgorsze, to jednak nie było na tyle satysfakcjonujące, żeby zrekompensować mi trudy lektury.
11
aaniaa1912

Dobrze spędzony czas

Jakiś czas temu przeczytałam pierwszą część cyklu „Scholomance”, czyli książkę pod tytułem „Mroczna wiedza”. Pamiętam, że byłam pod wrażeniem przedstawionego świata. Bohaterowie posiadający różne zdolności, szkoła, w której nie ma nauczycieli i potwory czyhające na życie uczniów. Ogromnie mi się spodobała stworzona historia. Jednak czas na wyjście ze szkoły i życie poza nią, czyli czas na trzecią część po tytułem „Złote enklawy”. Wszystkie części serii „Scholomance” były pełne brutalności i śmierci. Mam wrażenie, że jednak „Złote enklawy” były wypełnione największym cierpieniem. El z każdą częścią odkrywa swoją moc, dowiaduje się, ile potrafi i jak może wykorzystać swoje zdolności. Uratowała dzieciaki ze szkoły, lecz jej to nie wystarcza. Chce czegoś więcej. Podróżując po świecie odkrywa wiele informacji o otaczającym ją świecie. Pragnie, aby pokonać zło i nikt już nie musiał cierpieć. Ale czy na pewno robi to dobrze? Jestem zachwycona El oraz światem stworzonym przez panią Novik. Każ...
00
Aelin_9

Całkiem niezła

Hmm, mam mieszane uczucia co do tej części i tego czy wyjście poza szkołę zrobiło dobrze tej historii. Liczyłam na troszkę inne zakończenie
00
Sanka_

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnia część niesamowitej magicznej trylogii. "Scholomance" jest jak karuzela strachu, mroku, traumy i rezygnacji. Przez pierwsze dwie części byłiśmy prowadzeni za El, która rozwijała się powoli w sobie tylko znanym kierunku, a ostatnia nareszcie przyniosła choć trochę ukojenia, wspólnoty, miłości, poczucia bezpieczeństwa i ulgi, że to już koniec. Świat przedstawiony jest niesamowity, system magiczny bardzo dobrze przemyślany, logiczny i cały czas zgodny z przedstawianymi po trochę założeniami. Fabuła łączy się w całość poprzez wszystkie trzy części - szczegóły, na które raczej nie zwracamy uwagi w pierwszej, są niezwykle istotne w ostatniej i książki zyskują wiele przy powtórnym czytaniu. Seria jakością wyróżnia się spomiędzy innych książek fantasy brakiem "cukierkowości" magii i powszechnej szczęśliwości, rzucając w nas brutalnie złem i ohydą świata czy bezwzględnością bohaterów. Jednaj pomimo doświadczeń, jakie przeżywamy z bohaterami, trudno jest odłożyć serię, tak bardzo wciąga,...
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

JURTA

Ostat­nie, co powie­dział do mnie Orion, ten skoń­czony drań, to „El, tak bar­dzo cię kocham”.

A potem wypchnął mnie za bramę Scho­lo­mance i z łosko­tem wylą­do­wa­łam na tyłku w raju, w mięk­kiej tra­wie tej polanki w Walii, którą ostat­nio widzia­łam przed czte­rema laty, z zie­lo­nym listo­wiem klo­nów prze­świe­tlo­nym pro­mie­niami słońca i cze­ka­jącą tam na mnie mamą. Mama! Trzy­mała całe narę­cze kwia­tów: maków na uko­je­nie, zawil­ców na poko­na­nie stresu, podej­źrzo­nów na zapo­mnie­nie i wil­ców na nowy począ­tek. Powi­talny bukiet dla ofiary traumy, mający prze­gnać z mojego umy­słu kosz­mary, ule­czyć i dodać sił. Kiedy wycią­gnęła rękę, żeby pomóc mi wstać, ja zerwa­łam się z ziemi, krzy­cząc „Orion!”, i kwiaty roz­sy­pały się wokół.

Kilka mie­sięcy – całe wieki – temu, gdy jesz­cze gorącz­kowo ćwi­czy­li­śmy poko­ny­wa­nie toru prze­szkód, dziew­czyna z medio­lań­skiej enklawy dała mi zaklę­cie prze­no­szące. Było po łaci­nie i nale­żało do tych nie­licz­nych, które można rzu­cić na sie­bie, nie roz­pa­da­jąc się przy tym na kawałki. Mia­łam uży­wać go do prze­ska­ki­wa­nia z miej­sca na miej­sce w auli – żeby móc rato­wać takie osoby jak enkla­wowcy z Medio­lanu. Dla­tego poda­ro­wała mi to zaklę­cie warte pię­cio­let­niego zasobu mocy. Zwy­kle nie używa się go na dużą odle­głość, ale czas to mniej wię­cej to samo co prze­strzeń, a ja byłam w Scho­lo­mance zale­d­wie dzie­sięć sekund temu. Mia­łam w oczach obraz auli tak wyraźny i dokładny jak szkic archi­tek­to­niczny, wraz z okrop­nym ciel­skiem Wytrwa­ło­ści i nad­cią­ga­jącą hordą wygłod­nia­łych zło­wro­gów. Zamie­rza­łam prze­nieść się za bramę, dokład­nie tam, gdzie sta­łam, kiedy Orion mnie wypchnął.

Jed­nak zaklę­cie nie dawało się rzu­cić, sta­wia­jąc opór, który był jak ostrze­gaw­czy znak dro­gowy: ślepa uliczka, droga zmyta przez desz­cze. Mimo to rzu­ci­łam je, popie­ra­jąc mocą, ale odbiło się z impe­tem i powa­liło mnie, jak­bym wpa­dła na beto­nowy mur. Wsta­łam i spró­bo­wa­łam rzu­cić je ponow­nie, ale oba­liło mnie po raz drugi.

Dzwo­niło mi w uszach. Z tru­dem pod­nio­słam się z ziemi. Mama poma­gała mi wstać, ale jed­no­cze­śnie odcią­gała mnie, mówiąc coś i usi­łu­jąc mnie powstrzy­mać, a ja tylko wark­nę­łam do niej: „Ata­ko­wała go Wytrwa­łość!”. Puściła mnie i wzdry­gnęła się na samo wspo­mnie­nie.

Minęły już dwie minuty, od kiedy zosta­łam wypchnięta; dwie minuty w auli to cała wiecz­ność, nawet zanim wypeł­ni­łam ją wszyst­kimi potwo­rami tego świata. Jed­nak inter­wen­cja mamy powstrzy­mała mnie przed dal­szym wale­niem głową w bramę. Zasta­no­wi­łam się, a potem spró­bo­wa­łam prze­nieść stam­tąd Oriona.

Więk­szość ludzi nie potrafi przy­wo­łać niczego więk­szego i rozum­niej­szego od gumki do wło­sów. Jed­nak rzu­ca­jąc któ­re­kol­wiek z licz­nych zaklęć przy­wo­łu­ją­cych, które mimo­wol­nie pozna­łam z bie­giem lat, zawsze otrzy­my­wa­łam jedną lub kilka nie­szczę­snych i wrzesz­czą­cych osób, zapewne po to, żebym zło­żyła je w ofie­rze, czego upar­cie nie chcia­łam robić. Mia­łam tuzin takich zaklęć, a jedno z nich pozwa­lało zoba­czyć kogoś i prze­cią­gnąć przez lustrzaną taflę.

Jest szcze­gól­nie sku­teczne, jeśli ma się do dys­po­zy­cji wiel­kie zacza­ro­wane zwier­cia­dło. Szkoda, że zosta­wi­łam je na ścia­nie mojego pokoju w szkole. Jed­nak prze­bie­głam przez polankę i zna­la­złam małą kałużę mię­dzy korze­niami drzewa. Zwy­kle to by nie wystar­czyło, ale wciąż mia­łam nie­ogra­ni­czony zasób mocy wpły­wa­ją­cej we mnie z auli. Wzmoc­ni­łam nią zaklę­cie, zmu­si­łam kałużę, by stała się gładka jak szkło, i patrząc na nią, zawo­ła­łam:

– Orio­nie! Orio­nie Lake! Wzy­wam cię w…

Zer­k­nę­łam na pierw­sze pro­mie­nie słońca i niebo, które widzia­łam po czte­rech latach tęsk­noty za nimi, ale czu­łam tylko głę­boki zawód, że nie jest to przed­świt, samo połu­dnie, pół­noc czy inna przy­datna pora.

– …w środku dnia, abyś przy­był do mnie z mrocz­nej otchłani, posłuszny jedy­nie mnie.

Co ozna­czało, że po przy­by­ciu tutaj byłby zwią­zany zaklę­ciem znie­wa­la­ją­cym, ale tym będę się mar­twić póź­niej, kiedy już tu będzie…

Tym razem zaklę­cie prze­szło i woda unio­sła się sre­brzy­sto-czarną chmurą, powoli i nie­chęt­nie przy­bie­ra­jącą wid­mową postać, którą mógł być Orion, widoczny tylko jako nie­wy­raźna syl­wetka na czar­nym tle. Pomimo to wycią­gnę­łam rękę w ciem­ność, się­ga­jąc po niego, i przez moment wyda­wało mi się – byłam pewna – że go mam. Poczu­łam głę­boką ulgę: doko­na­łam tego, zła­pa­łam go – a potem wrza­snę­łam, ponie­waż moje palce dotknęły pasz­czora i poczu­łam jego nie­na­sy­cony głód.

Każda komórka mojego ciała zapra­gnęła natych­miast uciec. A potem zro­biło się jesz­cze gorzej, jakby to w ogóle było moż­liwe, ponie­waż nie był to tylko jeden pasz­czor, ale dwa, ata­ku­jące mnie z dwóch stron, jakby Wytrwa­łość jesz­cze nie cał­kiem stra­wiła Męstwo. Cały rocz­nik uczniów, posi­łek tak obfity, że pożar­cie go trwało długo, a tym­cza­sem poły­kane Męstwo wciąż szu­kało ofiar, usi­łu­jąc zaspo­koić głód.

W auli było dla mnie cał­ko­wi­cie jasne, że nie zdo­łamy zabić tego kosz­mar­nego potwora, nawet dzięki mocy prze­ka­zy­wa­nej mi przez cztery tysiące uczniów. Z Wytrwa­ło­ścią można było zro­bić tylko to co z całą Scho­lo­mance: wepchnąć w otchłań i mieć nadzieję, że znik­nie w niej na zawsze. Naj­wy­raź­niej jed­nak Orion był innego zda­nia, gdyż został tam, by wal­czyć, cho­ciaż szkoła wokół niego chy­bo­tała się na kra­wę­dzi tego świata.

Tak jakby sądził, że Wytrwa­łość wydo­sta­nie się ze szkoły, i jakąś czę­ścią swo­jego ogra­ni­czo­nego umy­słu wyobra­ził sobie, że może ją powstrzy­mać, tak więc musi zostać tam i do końca być boha­te­rem, chłop­cem powstrzy­mu­ją­cym tsu­nami. Tylko taki moż­liwy powód mogłam sobie wyobra­zić, wystar­cza­jąco idio­tyczny nawet bez wypy­cha­nia za bramę mnie, która jako jedyna naprawdę wal­czy­łam wcze­śniej z pasz­czo­rem. Ten pomysł był tak nie­wia­ry­god­nie głupi, że po pro­stu musia­łam wycią­gnąć stam­tąd Oriona, żeby mieć go tutaj i nawrzesz­czeć na niego, dopóki nie poj­mie bez­miaru swo­jej głu­poty.

Ucze­pi­łam się tego gniewu. Gniew pozwo­lił mi sta­wić opór, pomimo odoru roz­kładu pasz­czora pró­bu­ją­cego wchło­nąć moje palce, przy­sy­sa­ją­cego się do mojej skóry i osłony jak dziecko pró­bu­jące dostać się do słod­szego nadzie­nia cukierka, usi­łu­ją­cego wchło­nąć mnie, spo­wić mnie całą i pożreć, tak by pozo­stały tylko wytrzesz­czone oczy i otwarte do krzyku usta.

Gniew i zgroza, ponie­waż ten stwór chciał zro­bić to Orio­nowi, który wciąż był z nim w auli. Tak więc nie odpu­ści­łam. Spo­glą­da­jąc w taflę kałuży, rzu­ci­łam mor­der­czy czar nad jego led­wie widocz­nym ramie­niem, raz po raz powta­rza­łam moje naj­lep­sze i naj­szyb­ciej zabi­ja­jące zaklę­cie i czu­łam, jak cofa się bajoro zgni­li­zny wokół moich rąk. Wal­czy­łam z mdło­ściami przy każ­dym wde­chu i każ­dym „À la mort!” spły­wa­ją­cym z mojego języka, coraz mniej wyraź­nie, aż prze­szło w rzę­że­nie. Lecz przez cały czas nie odpusz­cza­łam, pró­bu­jąc wycią­gnąć stam­tąd Oriona. Nawet gdy­bym miała wraz z nim spro­wa­dzić na ten świat Wytrwa­łość i rzu­cić tego nie­na­sy­co­nego potwora w zie­lony las Walii i pod nogi mamy, w to spo­kojne miej­sce, o któ­rym marzy­łam w każ­dej minu­cie mojego pobytu w Scho­lo­mance. Prze­cież musia­ła­bym tylko go zabić.

To jesz­cze pięć minut wcze­śniej wyda­wało się abso­lut­nie nie­wy­ko­nalne, tak nie­moż­liwe, że po pro­stu śmieszne, ale teraz było tylko drob­nym i try­wial­nym zada­niem, ponie­waż alter­na­tywą było pozo­sta­wie­nie Oriona na pastwę potwora. Byłam bar­dzo dobra w zabi­ja­niu róż­nych stwo­rów. Zna­la­zła­bym jakiś spo­sób. Nawet już zaczę­łam ukła­dać w myślach plan; zajął się tym chłodny mecha­nizm mojej pod­świa­do­mo­ści, który po czte­rech latach w Scho­lo­mance nie zatrzy­my­wał się ani na chwilę. Będziemy wal­czyć z potwo­rem we dwoje. Ja zabiję pasz­czora kil­ka­dzie­siąt razy, a Orion będzie czer­pał z tego moc i prze­ka­zy­wał ją mnie. Razem stwo­rzymy nie­koń­czący się zabój­czy krąg, aż ten stwór znik­nie. To się uda, na pewno – prze­ko­ny­wa­łam sie­bie. Nie odpusz­czę.

I nie odpu­ści­łam. Zosta­łam ode­pchnięta. Znowu.

Zro­bił to Orion. Na pewno on, no bo nie pasz­czor. Moc, którą wle­wa­łam w zaklę­cie przy­wo­łu­jące, pocho­dziła z ogól­nego zasobu, jakby wszy­scy w szkole wciąż mi ją prze­ka­zy­wali. To jed­nak było nie­moż­liwe. Ponie­waż wszy­scy pozo­stali ucznio­wie już ode­szli. Wydo­stali się ze Scho­lo­mance, ści­skali rodzi­ców i opo­wia­dali im, co zro­bi­li­śmy, pła­kali i opa­try­wali swoje rany, dzwo­nili do przy­ja­ciół. Już nie dostar­czali mi mocy. Nie mieli tego robić. Sed­nem naszego planu było zerwa­nie wszel­kich więzi ze szkołą: chcie­li­śmy zapeł­nić ją zło­wro­gami, ode­rwać od tego świata i cisnąć w otchłań, aby pole­ciała w nią jak cuch­nący balon pełen wal­czą­cych potwo­rów i zni­kła w ciem­no­ści, gdzie było jej miej­sce. Zmie­rzała tam, kiedy Orion i ja jako ostatni bie­gli­śmy do por­talu.

O ile wie­dzia­łam, teraz tylko ja łączy­łam szkołę z rze­czy­wi­sto­ścią, wciąż pobie­ra­jąc pły­nącą z niej moc. A jedyną pozo­stałą w Scho­lo­mance osobą, która mogła mi ją prze­sy­łać, był Orion. On mógł odbie­rać moc zło­wro­gom, które zabi­jał. Tak więc przy­naj­mniej w tym momen­cie wciąż żył i wal­czył: Wytrwa­łość jesz­cze go nie połknęła. I naj­wy­raź­niej poczuł, że pró­buję go stam­tąd wycią­gnąć, ale zamiast odwró­cić się i pomóc mi to zro­bić, odsu­nął się ode mnie, opie­ra­jąc się przy­zy­wa­ją­cemu zaklę­ciu. Kosz­marny lepki pysk puścił moją rękę i też się wyco­fał. Tak jakby Orion pró­bo­wał zro­bić to samo, co przed wie­loma laty zro­bił mój ojciec: zła­pał i odcią­gnął pasz­czora, żeby ten pożarł jego zamiast uko­cha­nej dziew­czyny.

Tylko że uko­chana Oriona nie była deli­katną, łagodną uzdro­wi­cielką; była mistrzy­nią maso­wej zagłady, która już roz­szar­pała dwa pasz­czory na strzępy, więc ten cho­lerny dureń powi­nien wie­rzyć, że zdo­łam zro­bić to znowu. Jed­nak nie wie­rzył. Zamiast tego opie­rał się, a gdy pró­bo­wa­łam użyć mocy, żeby zmu­sić go do przej­ścia, nagle jej bez­denny ocean wyczer­pał się, jakby ktoś wycią­gnął korek z wanny.

W mgnie­niu oka dziel­nik mocy na moim nad­garstku stał się zimny, ciężki i bez­u­ży­teczny. W następ­nym moje moco­żerne zaklę­cie stra­ciło impet i Orion wyśli­znął mi się z rąk, jak­bym pró­bo­wała przy­trzy­mać garść oleju. Jego syl­wetka w magicz­nym zwier­cia­dle zni­kła w mroku. Mimo to roz­pacz­li­wie usi­ło­wa­łam go zła­pać nawet wtedy, gdy obraz zaczął gasnąć, ale mama klę­czała obok mnie przez cały czas, patrząc na mnie z nie­po­ko­jem i lękiem, a teraz zła­pała mnie za ramiona i prze­mocą odcią­gnęła od kałuży, zapewne ratu­jąc moją dłoń przed odcię­ciem w prze­gu­bie, kiedy czar prysł i wycza­ro­wana przeze mnie stud­nia bez dna znów zmie­niła się w pół­to­ra­cen­ty­me­tro­wej głę­bo­ko­ści kałużę mię­dzy korze­niami drzewa.

Jed­nym zwin­nym ruchem prze­to­czy­łam się po ziemi i pod­nio­słam na klęczki, nawet o tym nie myśląc. Kilka mie­sięcy przy­go­to­wy­wa­łam się do zakoń­cze­nia szkoły. Ponow­nie dopa­dłam kałuży i wbi­łam palce w muł. Mama objęła mnie, bła­ga­jąc, żebym prze­stała. Jed­nak nie dla­tego prze­stałam. Zro­bi­łam to, ponie­waż nic innego nie mogłam zro­bić. Nie została mi ani uncja mocy. Mama znów zła­pała mnie za ramiona, a ja odwró­ci­łam się i chwy­ci­łam krysz­tał, który miała zawie­szony na szyi.

– Pro­szę, pro­szę – wydy­sza­łam.

Mama patrzyła na mnie z roz­pa­czą, czu­łam, że chce mnie odcią­gnąć, ale zaraz na moment zamknęła oczy i drżą­cymi rękami roz­pięła łań­cu­szek. Dała mi krysz­tał: był w poło­wie wypeł­niony mocą, co nie pozwa­lało wskrze­szać zmar­łych lub palić mia­sta, ale wystar­czało, aby rzu­cić czar na Oriona i naka­zać mu, żeby pozwo­lił mi się ura­to­wać. Jed­nak nie zdo­ła­łam tego zro­bić.

Pró­bo­wa­łam wie­lo­krot­nie, wykrzy­ku­jąc jego imię, aż zabra­kło mi tchu i mocy w krysz­tale. Rów­nie dobrze mogła­bym krzy­czeć w otchłań, gdzie zapewne zna­la­zła się teraz cała Scho­lo­mance. Tak jak to sobie zmyśl­nie zapla­no­wa­li­śmy.

Nawet gdy w krysz­tale pra­wie nie było już mocy, zuży­łam jej resztki na zaklę­cie reje­stru­jące bicie serca, usi­łu­jąc spraw­dzić, czy on jesz­cze żyje. To bar­dzo tanie zaklę­cie, ponie­waż jest idio­tycz­nie skom­pli­ko­wane i rzuca się je dzie­sięć minut, tak więc sama czyn­ność rzu­ca­nia wytwa­rza nie­mal całą potrzebną do tego moc. Rzu­ci­łam je sie­dem razy, jedno za dru­gim, nie pod­no­sząc się z ziemi i na mokrych od błota kola­nach słu­cha­jąc wia­tru w koro­nach drzew, świer­gotu pta­ków, becze­nia owiec i cichego szmeru stru­myka gdzieś w oddali. Nie usły­sza­łam ani jed­nego ude­rze­nia serca.

A kiedy w końcu nie zostało mi mocy nawet na to, pozwo­li­łam, by mama zapro­wa­dziła mnie do jurty i poło­żyła spać, jak­bym znów miała sześć lat.

Pierw­sze prze­bu­dze­nie tak bar­dzo przy­po­mi­nało sen, że aż bolało. Byłam w jur­cie, któ­rej drzwi otwarto, by wpu­ścić chłodne nocne powie­trze, i sły­sza­łam cichy śpiew mamy na zewnątrz, tak jak we wszyst­kich moich naj­bar­dziej męczą­cych snach w ciągu ostat­nich czte­rech lat, tych, które zawsze nagle się ury­wały, choć roz­pacz­li­wie usi­ło­wa­łam prze­dłu­żyć je o kilka minut. W tym, który mia­łam teraz, naj­gor­sze było to, że nie chcia­łam, by trwał. Obró­ci­łam się na drugi bok i znów zapa­dłam w sen.

A kiedy nie mogłam już zasnąć, po pro­stu długo leża­łam na wznak na łóżku, wpa­tru­jąc się w pofa­lo­wany łuk sufitu. Gdy­bym mogła zro­bić cokol­wiek, nie poło­ży­ła­bym się spać. Teraz nawet nie byłam w sta­nie się zło­ścić. Jedyną osobą, na którą mogłam się wście­kać, był Orion, a na niego nie mogłam się gnie­wać. Pró­bo­wa­łam: pró­bo­wa­łam uło­żyć sobie listę ostrych uwag, któ­rymi zasy­pa­ła­bym go, gdyby tu był. Jed­nak kiedy pyta­łam go w duchu „Co ty sobie wyobra­ża­łeś?”, wcale nie czu­łam gniewu. Tylko ból.

I nie mogłam go nawet opła­ki­wać, ponie­waż wcale nie umarł. Krzy­czał teraz, poże­rany przez pasz­czora, tak jak tato. Ludzie wolą uda­wać, że ofiary pasz­czora są mar­twe, ponie­waż nie mogą znieść myśli, że tak nie jest. Nic nie można na to pora­dzić, więc jeśli ktoś, kogo kochasz, zostaje pożarty, to jest dla cie­bie mar­twy, więc rów­nie dobrze możesz uda­wać, że już po wszyst­kim. Jed­nak ja wie­dzia­łam z wła­snego doświad­cze­nia, że nie umie­rasz, kiedy pożera cię pasz­czor. Po pro­stu jesteś poże­rany przez wiecz­ność – tak długo jak on ist­nieje. Tylko że ta wie­dza w niczym mi nie pomo­gła. Nic nie mogłam na to pora­dzić. Ponie­waż Scho­lo­mance wpa­dła w otchłań.

Nie ruszy­łam się, gdy chwilę potem weszła mama. Wsy­pała garść nasion do miseczki, cicho mówiąc „Masz, mała” do Ślicz­notki, która pisnęła z wdzięcz­no­ścią i zaczęła chru­pać zia­renka. Nawet nie było mi przy­kro, że o niej nie pomy­śla­łam, małej i głod­nej. Byłam zbyt nie­obecna i zbyt przy­gnę­biona. Mama pode­szła, usia­dła przy moim łóżku i poło­żyła mi na czole swą cie­płą i deli­katną dłoń. Nic nie powie­działa.

Opie­ra­łam się przez chwilę; nie chcia­łam poczuć się lepiej. Nie chcia­łam wstać i zmie­rzyć się ze świa­tem, akcep­tu­jąc w ten spo­sób fakt, że on na­dal się kręci. Jed­nak leżąc tam z dło­nią mamy na czole, nie­wy­obra­żal­nie bez­piecz­nie i wygod­nie, mimo­wol­nie poczu­łam się głu­pio. Świat krę­cił się na­dal, czy mu na to pozwa­la­łam, czy nie, więc w końcu usia­dłam i pozwo­li­łam, by mama dała mi się napić wody z kośla­wego kubka, który sama zro­biła. Usia­dła na łóżku, objęła mnie i gła­dziła moje włosy. Była taka mała. Jurta też była mała. Głową pra­wie doty­ka­łam sufitu, nawet sie­dząc na łóżku. Mogła­bym wysko­czyć na zewnątrz jed­nym susem, gdy­bym była tak głu­pia, żeby ska­kać na oślep w nie­znane, gdzie mogło się czaić nie wia­domo co.

Oczy­wi­ście teraz wcale nie byłoby to głu­pie. Nie byłam już w Scho­lo­mance. Uwol­ni­łam jej uczniów, w ich miej­sce uwię­zi­łam wszyst­kie zło­wrogi, a potem wypchnę­łam szkołę z tego świata wraz z wszyst­kimi tymi stło­czo­nymi w niej wygłod­nia­łymi stwo­rami, żeby przez wiecz­ność poże­rały się wza­jem­nie. Tak więc teraz mogłam bez obawy spać przez dwa­dzie­ścia godzin, wysko­czyć z jurty z pie­śnią na ustach, robić, co chcę, i udać się w dowolne miej­sce na świe­cie. Tak jak wszy­scy inni, każdy dzie­ciak, któ­rego wypro­wa­dzi­łam z Scho­lo­mance, i wszyst­kie dzieci, które już ni­gdy nie będą musiały do niej pójść.

Poza Orio­nem, który znikł w ciem­no­ściach.

Gdyby została mi choć odro­bina mocy, to wyobra­zi­ła­bym sobie, że mogę mu jakoś pomóc, i natych­miast spró­bo­wa­ła­bym to zro­bić. Ponie­waż jed­nak jej nie mia­łam, mogłam tylko myśleć, że powin­nam zwró­cić się do kogoś – może do jego mamy, która była na dobrej dro­dze do zosta­nia dominą nowo­jor­skiej enklawy – i popro­sić ją o moc, żebym mogła coś zro­bić. W tym miej­scu zawio­dła mnie wyobraź­nia: nie mogła­bym spoj­rzeć w twarz jego matce, która go kochała i cze­kała na jego powrót do domu, i popro­sić ją o uży­cze­nie mocy na reali­za­cję jed­nego z tych pomy­słów, które sta­łyby się ewi­dent­nie głu­pie i nie­wy­da­rzone, gdy­bym pró­bo­wała kogoś do nich prze­ko­nać. Tak więc zro­bi­łam jedyne, co mi pozo­stało: scho­wa­łam twarz w dło­niach i zapła­ka­łam.

Mama sie­działa przy mnie przez cały czas, była ze mną, prze­jęta moim smut­kiem, ale nie uda­wała, że go podziela, ani nie ukry­wała głę­bo­kiej rado­ści z tego, że jestem w domu, żywa i bez­pieczna. Cała pro­mie­niała szczę­ściem z tego powodu, ale nie pró­bo­wała mnie nakła­niać, abym prze­stała się mar­twić i dzie­liła jej radość. Wie­działa, że cier­pię, co ją smu­ciło, i była gotowa zro­bić wszystko co w jej mocy, żeby mi pomóc, kiedy tego zechcę. Jeśli zapy­ta­cie, w jaki spo­sób powie­działa mi to wszystko, nie mówiąc ani słowa, to ja też chcia­ła­bym to wie­dzieć. Ja cze­goś takiego nie potra­fi­łam.

Kiedy prze­sta­łam pła­kać, wstała i zapa­rzyła mi kubek her­baty, wybraw­szy liście z sied­miu róż­nych sło­ików zdję­tych z cał­ko­wi­cie zasta­wio­nych nimi pó­łek, a ponie­waż nie chciała iść do ogni­ska i zosta­wić mnie samej, uzy­skała wrzą­tek za pomocą magii, czego zwy­kle ni­gdy nie robiła. Kiedy zalała zioła wodą, w całej jur­cie roz­szedł się słodki zapach. Dała mi napar i znów usia­dła, trzy­ma­jąc moją wolną rękę w swo­ich dło­niach. Nie zada­wała mi żad­nych pytań i wie­dzia­łam, że nie będzie naci­skać, tylko w uprzej­mym mil­cze­niu zaczeka, aż zacznę o tym mówić. Dzie­lić się z nią smut­kiem z powodu cze­goś, co się stało i już się nie odsta­nie. Nie mogłam znieść tej ciszy.

Kiedy wypi­łam her­batę, odsta­wi­łam kubek i spy­ta­łam:

– Dla­czego ostrze­głaś mnie przed Orio­nem? – Mój głos zabrzmiał ochry­ple i szorstko, jak­bym kil­ka­krot­nie prze­tarła gar­dło papie­rem ścier­nym. – Czy wła­śnie dla­tego? Widzia­łaś, że…

Wzdry­gnęła się, jak­bym ukłuła ją szpilką. Na moment zamknęła powieki i zro­biła głę­boki wdech, a potem obró­ciła się i spoj­rzała mi w oczy w spo­sób, który nazy­wała „wła­ści­wym widze­niem”, czyli kiedy naprawdę chciała coś rozu­mieć. Na jej twa­rzy uwi­docz­niły się led­wie widoczne zmarszczki zaczy­na­jące się w kąci­kach oczu.

– Jesteś bez­pieczna – powie­działa nie­mal szep­tem, spoj­rzała na moją dłoń i znów ją pogła­dziła, bli­ska pła­czu. – Jesteś bez­pieczna. Och, moja kochana cór­ciu, jesteś bez­pieczna.

Gło­śno prze­łknęła ślinę i zalała się łzami, wstrzy­my­wa­nymi przez cztery lata.

Nie pro­siła, żebym pła­kała z nią; nawet odwró­ciła głowę, pró­bu­jąc ukryć przede mną swoje łzy. Chcia­łam, tak bar­dzo chcia­łam wpaść w jej ramiona i dzie­lić jej radość z tego, że jestem żywa i bez­pieczna. Jed­nak nie mogłam. Pła­kała z rado­ści i miło­ści do mnie, a ja też chcia­łam pła­kać z tych powo­dów: cie­szyć się, że jestem w domu, na zawsze uwol­niona z Scho­lo­mance, żywa w świe­cie, który zmie­ni­łam na lep­sze, w któ­rym dzieci nie będą rzu­cane do jaskini lwów w nadziei, że zdo­łają z niej powró­cić. Nie mogłam. Ta jaski­nia wciąż ist­niała, a Orion był w niej.

Uwol­ni­łam rękę z dłoni mamy, a ona nie pró­bo­wała mnie powstrzy­mać. Zro­biła kilka głę­bo­kich wde­chów i otarła łzy, sta­ran­nie skry­wa­jąc radość, żeby nie prze­szka­dzała nam w kon­tak­cie, a potem odwró­ciła się i ujęła jedną dło­nią moją twarz.

– Tak mi przy­kro, kocha­nie.

Nie powie­działa, dla­czego ostrze­gała mnie przed Orio­nem. I natych­miast zro­zu­mia­łam powód: nie chciała mnie okła­my­wać, ale także nie chciała mnie zra­nić. Rozu­miała, że go kocha­łam i stra­ci­łam uko­cha­nego w taki sam okropny spo­sób, jak ona stra­ciła tatę, więc teraz przej­mo­wała się tylko moim cier­pie­niem. Nie zamie­rzała mi wyja­śnić, dla­czego mnie ostrze­gała, ani prze­ko­ny­wać, że miała rację.

Jed­nak dla mnie powód był ważny.

– Powiedz – wyce­dzi­łam przez zęby. – Powiedz. Uda­łaś się do Car­diff i prze­ka­za­łaś wia­do­mość przez tego chłopca…

Skrzy­wiła się lekko, przy­gnę­biona, ponie­waż pro­si­łam ją, żeby mnie zra­niła, mówiąc coś, czego na pewno nie chcia­łam usły­szeć, ale ustą­piła. Ski­nęła głową i powie­działa łagod­nie:

– Pró­bo­wa­łam śnić o tobie co noc. Wie­dzia­łam, że nie zdo­łam się z tobą skon­tak­to­wać, ale mimo to pró­bo­wa­łam. Kil­ka­krot­nie wyda­wało mi się, że też o mnie śnisz, i nie­mal nawią­za­ły­śmy kon­takt… ale to był tylko sen.Prze­łknę­łam ślinę. Ja też pamię­ta­łam te sny, ten kil­ka­krotny nie­mal nawią­zany kon­takt i jej miłość, którą pra­wie mogłam wyczuć przez gęstą zasłonę zaklęć chro­nią­cych Scho­lo­mance i blo­ku­ją­cych każde przej­ście – ponie­waż ina­czej mogłoby zostać wyko­rzy­stane przez zło­wrogi.

– Jed­nak w zeszłym roku naprawdę cię zoba­czy­łam. Tam­tej nocy, gdy uży­łaś tego lnia­nego opa­trunku.

Szep­tała, a ja sku­li­łam się, wspo­mi­na­jąc ten moment i widząc go jej oczami: sie­bie na pod­ło­dze w kałuży wła­snej krwi, z zie­jącą w brzu­chu dziurą od noża, któ­rym pchnął mnie mój jeden szcze­gól­nie cza­ru­jący kolega. Prze­ży­łam tylko dzięki temu uzdra­wia­ją­cemu opa­trun­kowi, który zro­biła mi wła­sno­ręcz­nie, nasą­cza­jąc latami miło­ści i magii każdą sple­cioną niteczkę płótna.

– Pomógł mi Orion – powie­dzia­łam. – To on nało­żył mi opa­tru­nek…

Urwa­łam, ponie­waż gło­śno wcią­gnęła powie­trze, krzy­wiąc się na wspo­mnie­nie kosz­maru gor­szego niż widok mnie wykrwa­wia­ją­cej się na pod­ło­dze.

– Czu­łam, jak go doty­kał – wykrztu­siła i natych­miast zro­zu­mia­łam, że poża­łuję, że zapy­ta­łam. – Ujrza­łam go tuż przy tobie. Zoba­czy­łam, jak cię dotyka, i poczu­łam jego… głód.

Powie­działa to z obrzy­dze­niem, jakby ujrzała jakie­goś poże­ra­ją­cego mnie żyw­cem zło­wroga, a nie Oriona klę­czą­cego na pod­ło­dze i przy­ci­ska­ją­cego opa­tru­nek do mojej rany.

– Był moim przy­ja­cie­lem – jęk­nę­łam, ponie­waż chcia­łam ją uci­szyć, i pode­rwa­łam się tak gwał­tow­nie, że ude­rzy­łam głową w belkę. Natych­miast usia­dłam, przy­ci­ska­jąc dło­nie do czubka głowy, i zaczę­łam pła­kać z bólu. Mama pró­bo­wała mnie objąć, ale wyrwa­łam się jej, gniewna i szlo­cha­jąca, i znów pod­nio­słam się z łóżka. – On ura­to­wał mi życie – krzyk­nę­łam do niej. – Ura­to­wał mi życie trzy­na­ście razy.

Jęk­nę­łam z udręki; teraz już nie będę miała oka­zji, żeby wyrów­nać rachu­nek.

Mama nic nie powie­działa; nie spie­rała się ze mną, tylko sie­działa z zamknię­tymi oczami i sple­cio­nymi rękami, ciężko oddy­cha­jąc.

– Kochana córeczko, tak mi przy­kro – szep­nęła tylko i sły­sza­łam, że naprawdę tak jest, że tak bar­dzo jej przy­kro z powodu tego, że rani mnie, mówiąc o tym, co dostrzega w Orio­nie. Chciało mi się krzy­czeć.

Zamiast tego par­sk­nę­łam okrop­nym i zło­wro­gim śmie­chem, który nawet we mnie budził dreszcz.

– Nie martw się, on odszedł na dobre – powie­dzia­łam szy­der­czo. – Przez mój genialny plan.

I wyszłam z jurty.

Przez jakiś czas wędro­wa­łam po tere­nie komuny, trzy­ma­jąc się za linią drzew, poza zasię­giem wzroku jej człon­ków. Głowa bolała mnie od pła­czu i ude­rze­nia o sufit, a także dla­tego, że przez moje ciało prze­pły­nął ocean mocy, a wcze­śniej przez cztery lata sie­dzia­łam w wię­zie­niu. Nie mia­łam chu­s­teczki ani niczego takiego. Wciąż mia­łam na sobie brudne prze­po­cone leg­ginsy, koszulkę, tę nowo­jor­ską, którą dał mi Orion, i samo­dzia­łowe pon­czo z czte­rema otwo­rami, jedyną część gar­de­roby, która została mi pod koniec seme­stru. Chwy­ci­łam jego rąbek i wytar­łam w nie nos.

Pra­gnę­łam wró­cić do mamy, ale nie mogłam, ponie­waż chcia­łam ją pro­sić, żeby tuliła mnie przez mie­siąc, a jed­no­cze­śnie wykrzyk­nąć, że zupeł­nie nic nie wie o Orio­nie. Teraz żało­wa­łam, że zada­łam jej to pyta­nie. Było gorzej, niż gdyby powie­działa mi, że wszystko to prze­wi­działa. Gdy­bym posłu­chała jej ostrze­że­nia, zamiast włą­czać Oriona w mój wspa­niały plan rato­wa­nia wszyst­kich uczniów, nic by mu się nie stało.

Mogłam zgad­nąć, co zoba­czyła mama: Oriona odbie­ra­ją­cego moc zło­wro­gom i zie­jącą w nim pustkę, ponie­waż tę pobraną moc natych­miast odda­wał. Te jego zdol­no­ści były tak prze­ra­ża­jąco silne, że po pro­stu musiał być tym głu­pio zuchwa­łym boha­te­rem, który w poje­dynkę stawi czoło całej hor­dzie zło­wro­gów, ponie­waż ludzie zawsze trak­to­wali go jak dzi­wo­ląga, jeśli nie nad­sta­wiał za nich karku.

W Scho­lo­mance cie­szył się ogromną popu­lar­no­ścią, ale poza mną nie miał przy­ja­ciół, bo wszyst­kich innych inte­re­so­wały tylko jego zdol­no­ści. Uda­wali, że uwa­żają go za szla­chet­nego boha­tera, ponie­waż usil­nie sta­rał się wpa­so­wać w ten obraz, który tak im się podo­bał, i wyko­rzy­sty­wał swoje umie­jęt­no­ści dla ich dobra, poma­ga­jąc im. W ten sam spo­sób wszy­scy spo­glą­dali na mnie oraz moją moc i widzieli potwora, ponie­waż nie zamie­rza­łam dać im tego, czego chcieli. Tak więc uwiel­biali Oriona rów­nie głę­boko, jak mnie nie­na­wi­dzili. Oboje nie byli­śmy dla nich ludźmi. On był tylko uży­tecz­nym narzę­dziem, któ­rym ja nie zamie­rza­łam być.

Ni­gdy jed­nak nie sądzi­łam, że mama – wła­śnie ona, która ni­gdy nie pozwo­liła, abym ujrzała w lustrze mon­strum, cho­ciaż cały świat usi­ło­wał mnie prze­ko­nać, że nim jestem – spoj­rzy na Oriona, zoba­czy jego zdol­no­ści i uzna go za potwora. Nie mogłam znieść tego, że nie zdo­łała dostrzec w nim czło­wieka. Przez to czu­łam się tak, jakby kła­mała, mówiąc, że widzi go we mnie.

Tak więc mogłam wró­cić i nakrzy­czeć na nią, powie­dzieć jej, że prze­ży­łam i mogła o mnie śnić tylko dla­tego, że Orion zabił cza­row­nika, który mnie dźgnął. A potem ryzy­ko­wał życie, spę­dza­jąc całą noc w moim pokoju i zabi­ja­jąc zło­wrogi, któ­rych potok wle­wał się do środka, żeby dokoń­czyć dzieła. Jed­nak chcia­łam dowieść jej, że się myli, i zamie­rza­łam w przy­szłym tygo­dniu przy­pro­wa­dzić Oriona do naszej jurty, żeby sama mogła się prze­ko­nać, że nie jest strasz­li­wym zagro­że­niem, jakie w nim dostrze­gła, ani ide­al­nym boha­te­rem, jakim chcieli go widzieć wszy­scy inni. Tylko czło­wie­kiem, jest po pro­stu czło­wie­kiem.

Był czło­wie­kiem. Zanim dał się zabić przy samej bra­mie auli, ponie­waż uwa­żał, że jego zada­niem jest wypro­wa­dzić ze Scho­lo­mance wszyst­kich innych.

Spa­ce­ro­wa­łam tak długo, jak mogłam. Nie chcia­łam odczu­wać niczego tak try­wial­nego jak zmę­cze­nie, potrzeba kąpieli czy głód, ale czu­łam. Świat upar­cie wciąż się krę­cił, a ja nie mia­łam mocy, żeby go zatrzy­mać. W końcu przy­szła po mnie Ślicz­notka, która wysko­czyła spod jakie­goś krzaka i ucze­piła się mojej stopy, kiedy znów zna­la­złam się w pobliżu jurty. Nie pozwo­liła, żebym ją pod­nio­sła. Pobie­gła w kie­runku jurty, przy­sia­dła kawa­łek dalej i spoj­rzała na mnie kar­cąco. Jej olśnie­wa­jąco białe futerko było wyraź­nym zapro­sze­niem dla dużej liczby kotów i psów wałę­sa­ją­cych się po tere­nie komuny. To, że jesteś towa­rzyszką, nie czyni cię nie­ty­kalną.

Tak więc poszłam za nią do jurty i pozwo­li­łam, by mama dała mi talerz zupy jarzy­no­wej, która miała smak praw­dzi­wych warzyw, co może wydać się wam nie­zbyt eks­cy­tu­jące, ale co wy tam wie­cie. Pomimo cier­pie­nia i urazy zja­dłam pięć misek zupy oraz pra­wie cały boche­nek chleba z masłem, a potem dałam się namó­wić mamie na wizytę w łaźni. Tam spę­dzi­łam całą godzinę pod prysz­ni­cem, łamiąc zasady obo­wią­zu­jące w komu­nie, pró­bu­jąc roz­pu­ścić się w lek­ko­myśl­nie zuży­wa­nej cie­płej wodzie. I wcale się nie mar­twi­łam, że z sitka prysz­nica może wysko­czyć jakaś amfis­bena.

Zamiast niej poja­wiła się Cla­ire Brown. Sta­łam z zamknię­tymi oczami pod prysz­ni­cem, gdy dobiegł mnie szo­ku­jąco zna­jomy głos, który powie­dział: „A więc wró­ciła córka Gwen”. Bez entu­zja­zmu i roz­myśl­nie gło­śno, żeby wszy­scy usły­szeli.

Nie roz­zło­ściło mnie to, co było dziwne i krę­pu­jące: dotych­czas moje zasoby gniewu wyda­wały się nie­wy­czer­pane. Zakrę­ci­łam kurek i wyszłam spod prysz­nica w nadziei, że znajdę w sobie choć odro­binę zło­ści, ale nie zdo­ła­łam. Do prysz­ni­ców przy­le­gała duża szat­nia, lecz ona także się skur­czyła, kiedy mnie nie było. Komuna zbu­do­wała ją, kiedy mia­łam pięć lat, i palce moich nóg pamię­tały każdą nie­rów­ność pod­łogi, zatem wie­dzia­łam, że ten cia­sny pokoik z jedną ławką jest tym samym pomiesz­cze­niem, a mimo to trudno mi było w to uwie­rzyć. A na ławce sie­działy Cla­ire, Ruth Mar­sters i Phi­lippa Wax, w samych ręcz­ni­kach, jakby cze­kały, aż zwol­nię kabinę, cho­ciaż były jesz­cze dwie inne.

Wszyst­kie trzy spoj­rzały na mnie, jakby mnie nie pozna­wały. I z pew­no­ścią ja też ich nie pozna­wa­łam, choć wyglą­dały i mówiły jak te kobiety, które tysiąc razy powta­rzały mi, że jestem okrop­nym cię­ża­rem dla mojej bied­nej matki. Każdy czło­nek komuny przy­był tutaj z jakie­goś powodu, który kazał mu odizo­lo­wać się od reszty świata. Mama zna­la­zła się tu, ponie­waż nie chciała pójść na ego­istyczny kom­pro­mis, ale te trzy kobiety oraz liczne inne osoby nie przy­były tu, żeby czy­nić dobro, ale by robiono dobrze im. Patrzyły na mnie i widziały ide­al­nie zdrowe dziecko, darzone miło­ścią, uwagą i opieką przez matkę cza­ro­dziejkę, i wszyst­kie chcia­łyby być na moim miej­scu, a tym­cza­sem ja ponuro i nie­wdzięcz­nie korzy­sta­łam z tych dobro­dziejstw, choć ich zda­niem nie miało ze mnie wyro­snąć nic dobrego.

Co nie uspra­wie­dli­wiało doku­cza­nia bied­nemu i samot­nemu dziecku, a to, że rozu­mia­łam ich pobudki, nie ozna­czało, że byłam gotowa im wyba­czyć. Powin­nam była powie­dzieć im z zado­wo­le­niem i wzgardą: „Zga­dza się, wró­ci­łam i doro­słam; a co wy tu robi­ły­ście przez ostat­nie cztery lata poza plot­ko­wa­niem?”. Mama tylko wes­tchnę­łaby, kiedy by o tym usły­szała, a ja wcale bym się tym nie prze­jęła. Opu­ści­ła­bym łaź­nię ze zło­śliwą i głę­boką satys­fak­cją.

Jed­nak nie zro­bi­łam tego. Naj­wy­raź­niej jeśli nie mogłam się zło­ścić na Oriona, to nie mogłam się gnie­wać na nikogo.

Nic im nie powie­dzia­łam, a one nie ode­zwały się do mnie ani do sie­bie nawza­jem. W mil­cze­niu odwró­ci­łam się, wytar­łam i wło­ży­łam ubra­nie, które mama zosta­wiła mi na wie­szaku obok kabiny prysz­nica: zupeł­nie nowe baweł­niane gatki wyjęte z celo­fanu oraz lnianą koszulę wią­zaną na szyi, wystar­cza­jąco długą i luźną; jeden z człon­ków komuny robił je dla uczest­ni­ków histo­rycz­nych rekon­struk­cji. San­dały były dzie­łem innego z naszych sąsia­dów: drew­niana pode­szwa z jed­nym skó­rza­nym paskiem. Przez cztery lata nie mia­łam na sobie niczego tak czy­stego, z wyjąt­kiem dnia, w któ­rym po raz pierw­szy wło­ży­łam koszulkę Oriona. Ostat­nim ciu­chem, który na początku trze­ciej klasy kupi­łam od czwar­to­kla­sistki, była para mało uży­wa­nych maj­tek. Naby­łam je nie­chęt­nie, ponie­waż mojej ostat­niej pary nie dało się już zace­ro­wać nawet za pomocą magii. Nowa bie­li­zna osią­gała w szkole zawrotne ceny; za nie­no­szone majtki można było dostać anti­do­tum na wszel­kie tru­ci­zny, a teraz otrzy­ma­łam takie bez­cenne dary.

Jed­nak nie potra­fi­łam się nimi cie­szyć, tak samo jak nie mogłam zemścić się ciętą uwagą. Wło­ży­łam je, ponie­waż była­bym głu­pia, gdy­bym tego nie zro­biła, i oczy­wi­ście poczu­łam się lepiej, wręcz cudow­nie, ale spoj­rza­łam na wystrzę­pioną i brudną koszulkę Oriona, nada­jącą się tylko do wyrzu­ce­nia, i natych­miast poczu­łam się gorzej. Pró­bo­wa­łam się zmu­sić do wyrzu­ce­nia jej z resztą sta­rych łachów, ale nie mogłam. Zwi­nę­łam ją i scho­wa­łam do kie­szeni, gdyż była już tak cienka i w poło­wie zło­żona z magii, że nie zajęła wię­cej miej­sca niż chu­s­teczka. Umy­łam zęby nową szczo­teczką i świeżą pastą mię­tową, po czym wyszłam z łaźni. Na zewnątrz było już ciemno. Mama roz­pa­liła przed jurtą małe ogni­sko. Usia­dłam na jed­nym z pnia­ków obok niego i po chwili znów zaczę­łam pła­kać. Zdaję sobie sprawę, że nie było to nic ory­gi­nal­nego. Mama pode­szła i znów mnie objęła, a Ślicz­notka wspięła się i usia­dła mi na podołku.

Cały następny dzień prze­sie­dzia­łam otę­piała przy wyga­słym ogni­sku. Byłam czy­sta i naje­dzona, grza­łam się na słońcu i nie ruszy­łam się z miej­sca, nawet gdy pokro­pił desz­czyk. Mama w mil­cze­niu krzą­tała się wokół, dała mi coś do zje­dze­nia i her­batę do picia, po czym zosta­wiła mnie, żebym wszystko sobie prze­my­ślała. Nie robi­łam tego. Usil­nie sta­ra­łam się nie myśleć, ponie­waż nie mogłam myśleć o niczym prócz tej okrop­nej prawdy, że Orion krzy­czy gdzieś w otchłani. Jeśli zasta­na­wia­łam się nad tym za długo, nie­mal sły­sza­łam jego głos, sły­sza­łam, jak woła: „El, pomóż mi, pro­szę. El”.

Nagle pod­nio­słam głowę, ponie­waż ten głos już nie roz­brzmie­wał tylko w moich myślach. Na sąsied­nim pniu usiadł fio­le­towo-czarny pta­szek z poma­rań­czo­wym dzio­bem i jaskra­wo­żół­tymi plam­kami na łebku, mie­rząc mnie spoj­rze­niem pacior­ko­wa­tych czar­nych oczu.

– El? – powie­dział ponow­nie. Spoj­rza­łam nań ze zdzi­wie­niem. Wycią­gnął szyję i wydał odgłos podobny do kaszlu, po czym znów się wypro­sto­wał. – El? – powtó­rzył. – El? El, nic ci nie jest?

Mówił gło­sem Liu; może tro­chę zmie­nio­nym, ale z jej akcen­tem i w taki spo­sób jak ona. Gdyby prze­mó­wił za moimi ple­cami, pomy­śla­ła­bym, że Liu tu jest.

– Nie – odpo­wie­dzia­łam mu szcze­rze. Prze­chy­lił łebek.

– Nĭ hăo – powie­dział, po czym znowu: – El? – a potem moim gło­sem: – Nie. Nie. Nie.

Nagle pode­rwał się do lotu i znikł mię­dzy drze­wami.

Umó­wi­ły­śmy się, ja, Aadhya i Liu: zaraz po wydo­sta­niu się ze szkoły mia­łam zna­leźć jakiś tele­fon i wysłać im ese­mesa. Kazały mi zapa­mię­tać numery ich tele­fonów. To jed­nak było czę­ścią tego planu, o któ­rym teraz nie chcia­łam myśleć.

To był naprawdę dobry plan. Mia­łam sutry Zło­tego Kamie­nia, bez­pieczne ze wszyst­kimi moimi notat­kami i prze­kła­dami w mięk­kim woreczku, który uszy­łam z ostat­niego samo­dzia­ło­wego koca, umiesz­czone w pra­co­wi­cie rzeź­bio­nej kasetce wło­żo­nej do wodosz­czel­nego worka na ubra­nie. Zarzu­ci­łam go sobie na ramię, gdy tylko zaczęły się obra­cać prze­kład­nie Scho­lo­mance. Tylko to stam­tąd zabra­łam, tę moją zdo­bycz – jedyną dobrą rzecz, jaką wynio­słam ze Scho­lo­mance. Odda­ła­bym je za Oriona, gdyby zapro­po­no­wała mi to jakaś siła wyż­sza, ale po dwu­se­kun­do­wym namy­śle.

Zgod­nie z pla­nem, jeśli prze­żyję, mia­łam pół miliona razy uści­skać mamę, chwilę pota­rzać się w tra­wie, znów przy­tu­lić mamę, a potem wziąć sutry i ruszyć do Car­diff, gdzie w pobliżu sta­dionu miesz­kała spora grupa cza­ro­dziei. Nie byli wystar­cza­jąco potężni ani bogaci, żeby stwo­rzyć wła­sną enklawę, ale pra­co­wali nad tym. Zapro­po­no­wa­ła­bym, że wezmę zgro­ma­dzoną przez nich moc i stwo­rzę im małą enklawę Zło­tego Kamie­nia poza mia­stem. Nie­zbyt oka­załą, ale wystar­cza­jąco dużą, żeby chro­niła w nocy ich dzieci oraz ich samych przed zło­wro­gami oca­la­łymi z pogromu.

Orion nie był czę­ścią tego planu. Ow­szem, wie­dzia­łam, że może zna­leźć mnie w Car­diff, jeśli będzie szu­kał. Jed­nak on miał wpaść w ramiona swo­ich rodzi­ców i całej spo­łecz­no­ści nowo­jor­skiej enklawy. Wszy­scy powstrzy­my­wa­liby go przed jej opusz­cze­niem, odwo­łu­jąc się do jego uczuć i lojal­no­ści. Tak więc nie spo­dzie­wa­łam się, że Orion tu przy­bę­dzie; jestem pesy­mistką. Wcale nie musiał tu przy­by­wać. Byłam gotowa roz­po­cząć wła­sne życie.

Nawet nie wie­dzia­łam, że tak bar­dzo chcę, żeby prze­żył. Zanim zaczę­li­śmy reali­zo­wać nasz bez­sprzecz­nie zwa­rio­wany plan ucieczki, byłam pra­wie pewna, że zginę tam ja sama i co naj­mniej połowa osób, na któ­rych mi zale­żało, z Orio­nem na czele. Gdyby nasz plan nie wypa­lił, gdyby zło­wrogi zdo­łały przej­rzeć pod­stęp z mio­dową pułapką i zaczęły nas mor­do­wać, a on byłby jedną z osób zabi­tych w cha­osie zbio­ro­wej ucieczki, zapewne opła­ka­ła­bym go i pogo­dziła się ze stratą.

Tego jed­nak nie mogłam znieść. Nie mogłam znieść tego, że tylko on zgi­nął, ratu­jąc nas wszyst­kich. Ratu­jąc mnie. Nawet jeśli sam posta­no­wił zawró­cić i sta­wić czoło Wytrwa­ło­ści, nawet jeśli mnie ode­pchnął, żeby być boha­te­rem, któ­rym jego zda­niem musiał być. Nie mogłam znieść takiego zakoń­cze­nia tej opo­wie­ści.

Dla­tego nie czu­łam się dobrze. Nie szu­ka­łam tele­fonu, nie pró­bo­wa­łam dzwo­nić do Aadhyi i Liu. Nie uda­łam się do Car­diff. Po pro­stu prze­sia­dy­wa­łam w jur­cie lub na dwo­rze i wciąż usi­ło­wa­łam zmie­nić bieg wyda­rzeń, raz po raz odtwa­rza­jąc je w myślach, jak­bym mogła zmie­nić rze­czy­wi­stość, znaj­du­jąc lep­szy zestaw czyn­no­ści, które powin­nam była wyko­nać.

Wiem z doświad­cze­nia, że to bar­dzo przy­po­mina sytu­ację, gdy zosta­jesz upo­ko­rzona w kawiarni lub łaźni w obec­no­ści kil­ku­na­stu osób i ponie­waż w porę nie zna­la­złaś żad­nej cię­tej ripo­sty, wciąż wymy­ślasz różne zja­dliwe uwagi, które powin­naś była wygło­sić. Jak kil­ka­krot­nie tłu­ma­czyła mi mama, kiedy byłam dziec­kiem, w rezul­ta­cie bez końca roz­pa­mię­tu­jesz to upo­ko­rze­nie, pod­czas gdy two­jej drę­czy­cielce nic nie jest. Mama miała rację, o czym wie­dzia­łam nawet wtedy, ale dotych­czas ni­gdy mnie to nie powstrzy­my­wało. Bez końca roz­pa­mię­ty­wa­łam takie zda­rze­nia, usi­łu­jąc zdą­żyć na pociąg, który już dawno odje­chał.

Po kilku kolej­nych dniach prób napi­sa­nia tej histo­rii na nowo w mojej gło­wie wpa­dłam na wspa­niały i ory­gi­nalny pomysł, że może powin­nam to zro­bić naprawdę. Poszłam do jurty i wyję­łam jeden z moich zeszy­tów z pod­sta­wówki, który mama trzy­mała w kuferku. Zna­la­złam pustą kartkę na końcu i napi­sa­łam kilka lini­jek: coś tam, coś tam l’esprit de l’esca­lier. Wyda­wało się to bar­dzo fran­cu­skie, tak jak moje naj­lep­sze i naj­ład­niej­sze mor­der­cze zaklę­cie, a jeśli nie wydaje się to wam dobrą reko­men­da­cją, to nie mam poję­cia dla­czego.

Nie potra­fię także powie­dzieć, co sobie myśla­łam, kiedy zaczę­łam two­rzyć zaklę­cie, które pozwo­li­łoby mi dosłow­nie zmie­nić mate­rię rze­czy­wi­sto­ści. Coś takiego nie działa dłu­go­ter­mi­nowo, nie­ważne, jaką masz moc. Rze­czy­wi­stość jest sil­niej­sza i w końcu zni­we­czy taką próbę, cał­ko­wi­cie cię przy tym nisz­cząc. Z pew­no­ścią możesz jed­nak odbyć przy­jemną i długą – przy­naj­mniej subiek­tyw­nie – podróż do kra­iny swo­ich fan­ta­zji, a im dłu­żej ona trwa i im wię­cej masz mocy na ich pod­trzy­ma­nie, tym strasz­liw­sze będą dla cie­bie i innych skutki, gdy czar pry­śnie. I gdy­bym zasta­no­wiła się nad tym choć przez chwilę, poję­ła­bym to wszystko: zarówno bez­sens, jak opła­kane rezul­taty takiego dzia­ła­nia. Jed­nak nie zasta­na­wia­łam się, tylko pró­bo­wa­łam zna­leźć jakieś wyj­ście z sytu­acji, jak­bym razem z Orio­nem była we wnę­trzu pasz­czora i roz­pacz­li­wie usi­ło­wała się wydo­stać.

Mama zastała mnie przy szu­ka­niu następ­nego wier­sza zaklę­cia, który nie­mal na pewno zdo­ła­ła­bym zna­leźć. Bar­dzo kiep­sko idzie mi pisa­nie wła­snych zaklęć, chyba że mają wywo­ły­wać potworne znisz­cze­nia i zgrozę – w ukła­da­niu takich nie mam sobie rów­nych. Tole­ran­cyjne podej­ście mamy nie obej­mo­wało bier­nego obser­wo­wa­nia, jak nisz­czę pla­netę i przy oka­zji prze­no­szę się w nie­byt. Led­wie zoba­czyła, co piszę, a wyrwała mi zeszyt z rąk i cisnęła w ogień, a potem uklę­kła przede mną, mocno zła­pała za ręce i przy­ci­snęła je do swo­jej piersi.

– Kochana córeczko – powie­działa, a potem uwol­niła jedną rękę i przy­ło­żyła do mojego czoła. – Oddy­chaj. Pozbądź się słów. Pozbądź się wszel­kich myśli. Pozwól im ule­cieć. Już ula­tują, z twoim następ­nym odde­chem. Oddy­chaj. Oddy­chaj ze mną.

Posłu­cha­łam jej, ponie­waż nie mogłam się oprzeć. Mama nie­mal ni­gdy nie uży­wała na mnie magii, nawet gdy byłam roz­wrzesz­cza­nym bacho­rem, któ­rego każdy inny obda­rzony magiczną mocą rodzic natych­miast by uspo­koił. Więk­szość dzieci cza­ro­dziei już w wieku dzie­się­ciu lat jest odporna na zaklę­cia uspo­ka­ja­jące rodzi­ców, lecz kiedy ja mia­łam cztery lata i dar­łam się, bo nie chcia­łam iść spać, mama nie zmu­szała mnie do tego zaklę­ciem, ale przez trzy godziny nuciła mi koły­sanki; kiedy wście­ka­łam się jako sied­mio­latka, trak­to­wała to wyro­zu­miale i cier­pli­wie, cho­ciaż wola­ła­bym, żeby mnie skrzy­czała i podała sporą dawkę uspo­ka­ja­jącego naparu. Wła­ści­wie nie pole­cam tak łagod­nego podej­ścia – z per­spek­tywy czasu na­dal sądzę, że cza­sem wola­ła­bym dawkę uspo­ka­ja­jącego naparu – ale to ozna­czało, że nie potra­fi­łam zablo­ko­wać magii mamy, przy­naj­mniej nie instynk­tow­nie, a instynk­towne dzia­ła­nie było moim jedy­nym moto­rem.

No cóż, magia mamy jest dobra, ponie­waż taka ma być, więc pod­da­łam się jej z ulgą. Zanim zdo­ła­łam się otrzą­snąć, już usu­nęła począ­tek zaklę­cia z mojej pamięci i wystar­cza­jąco popra­wiła mi samo­po­czu­cie, żebym pojęła, że robi­łam coś nie­wia­ry­god­nie głu­piego.

Nie żebym była jej wdzięczna za tę pomoc czy coś. Gdy poję­łam, że miała cał­ko­witą rację, poczu­łam się jesz­cze gorzej. Kiedy mnie puściła, byłam już zbyt spo­kojna, by wybiec w ulewny deszcz, ale także nie­zdolna zro­bić coś tak nie­wy­mow­nie okrop­nego, jak mówić o moich uczu­ciach lub podzię­ko­wać za powstrzy­ma­nie mnie przed uni­ce­stwie­niem sie­bie, komuny, a może i połowy Walii. Musia­łam zna­leźć inną drogę ucieczki, więc wzię­łam sakwę i wyję­łam z niej sutry.

Mama poszła na drugi koniec jurty i myła naczy­nia odwró­cona do mnie ple­cami, żeby dać mi ochło­nąć. Po chwili jed­nak spoj­rzała na mnie, zoba­czyła, że coś czy­tam, i zapy­tała uspo­ka­ja­ją­cym tonem, który kocha­łam i któ­rego nie­na­wi­dzi­łam:

– Co czy­tasz, kocha­nie?

Oczy­wi­ście chcia­łam się pochwa­lić i popi­sać, lecz zamiast tego tylko mruk­nę­łam ponuro:

– To sutry Zło­tego Kamie­nia. Zdo­by­łam je w szkole.

Tylko że nie dokoń­czy­łam ostat­niego zda­nia, ponie­waż mama wydała taki dźwięk, jakby ktoś ją dźgnął, i z trza­skiem upu­ściła talerz, który myła. Spoj­rza­łam na nią ze zdu­mie­niem, a ona na mnie, sze­roko otwar­tymi i prze­ra­żo­nymi oczami, po czym osu­nęła się na kolana, skryła twarz w dło­niach i dosłow­nie zawyła jak zwie­rzę.

Wpa­dłam w panikę. Dostała takiego samego ataku histe­rii jak ja pół godziny wcze­śniej, ale ja mia­łam do pomocy ją, a ona tylko mnie, ja zaś nie jestem zbyt pomocna, chyba że ata­kuje cię armia zło­wro­gów. Nie mia­łam poję­cia co robić. Dosłow­nie dwu­krot­nie obie­głam jurtę, tocząc osza­la­łym wzro­kiem, zanim przy­nio­słam jej kubek wody. Bła­ga­łam, żeby ją wypiła i powie­działa mi, co się stało. Ona tylko zawo­dziła. Potem doszłam do wnio­sku, że zatruła się pły­nem do naczyń, i pró­bo­wa­łam zba­dać ją na obec­ność tok­syn. Nie odkry­łam żad­nej, więc zde­cy­do­wa­łam, że muszę rzu­cić uni­wer­salne zaklę­cie uzdra­wia­jące, na które nie mia­łam dość mocy, dla­tego zaczę­łam robić paja­cyki, żeby ją wypro­du­ko­wać, a mama przez cały czas łkała. Pew­nie wyglą­da­łam jak wariatka.

W końcu mama zdo­łała sama się uspo­koić. Kilka razy gło­śno wcią­gnęła powie­trze i powie­działa do mnie:

– Nie, nie.

Prze­sta­łam pod­ska­ki­wać, zasa­pana, po czym uklę­kłam przed nią i zła­pa­łam ją za ramiona.

– Mamo, co się dzieje, po pro­stu powiedz mi, co mam robić. Prze­pra­szam. Prze­pra­szam.

Natych­miast wyba­czy­łam jej wszystko, to, że nie kocha Oriona, że kazała mi trzy­mać się od niego z daleka, że dzięki niej poczu­łam się lepiej. Wszystko to nie miało zna­cze­nia w obli­czu tego wybu­chu, jakby moje nie­do­koń­czone zaklę­cie jakimś cudem już zaczęło zmie­niać świat wokół mnie.

Powoli i z jękiem wcią­gnęła powie­trze, a potem prze­mó­wiła:

– Nie, kocha­nie. Nie. Nie ty masz za co prze­pra­szać, tylko ja. Ja.

A kiedy zamie­rza­łam powie­dzieć coś głu­piego, w rodzaju nie ma sprawy, zamknęła oczy, ści­snęła moje ramię, po czym rze­kła:

– Powiem ci. Muszę ci to powie­dzieć. Naj­pierw jed­nak muszę pójść do lasu. Wybacz mi, kocha­nie. Wybacz.

Powoli jak sta­ruszka wstała z pod­łogi i wyszła na zewnątrz, w ulewny deszcz.

Usia­dłam na łóżku, tuląc do piersi sutry jak plu­szo­wego misia, wciąż bli­ska paniki, w którą nie wpa­dłam tylko dla­tego, że mama zawsze cho­dziła do lasu i wra­cała zeń spo­kojna, żeby uzdra­wiać i koić, tak więc kur­czowo trzy­ma­łam się nadziei, że tym razem też wróci, ale jesz­cze ni­gdy nie przy­da­rzyło mi się coś takiego, a wszyst­kie złe zda­rze­nia w moim życiu zawsze działy się z mojej winy. Nie­mal się roz­pła­ka­łam, gdy mama jed­nak wró­ciła, zale­d­wie godzinę póź­niej, w zupeł­nie prze­mo­czo­nej sukience oble­pia­ją­cej nogi, z ubło­coną pier­sią i twa­rzą, jakby przez jakiś czas leżała na ziemi. Na jej widok poczu­łam tak głę­boką ulgę, że chcia­łam tylko ją uści­skać.

Jed­nak powstrzy­mała mnie.

– Muszę ci to teraz powie­dzieć – rze­kła niskim, głu­chym gło­sem, któ­rym prze­ma­wia tylko w poważ­nych sytu­acjach; gdy przy­cho­dzi do niej jakiś cza­ro­dziej i prosi, żeby wyle­czyła go z jakiejś naprawdę strasz­nej przy­pa­dło­ści, rzu­co­nego uroku lub klą­twy, a ona mówi mu, co powi­nien zro­bić. Tylko że tym razem naka­zy­wała to sobie. Ujęła moje ręce i trzy­mała je przez chwilę, a potem przy­cią­gnęła moją głowę i poca­ło­wała mnie w czoło jakby na poże­gna­nie, więc byłam pra­wie pewna, że zaraz powie mi, że myliła się przez te wszyst­kie lata i naprawdę moim prze­zna­cze­niem jest siać śmierć i znisz­cze­nie zgod­nie z prze­po­wied­nią, która od dziecka wisiała nad moją głową, tak więc muszę opu­ścić ją na zawsze.

Potem dodała:

– Rodzina two­jego ojca miesz­kała w jed­nej z enklaw Zło­tego Kamie­nia.

– Tych zbu­do­wa­nych za pomocą sutr? – spy­ta­łam łamią­cym się szep­tem, choć wła­ści­wie nie było to pyta­nie. Wie­dzia­łam, że rodzina mojego ojca, Shar­mo­wie, kie­dyś żyła w enkla­wie – pra­sta­rej enkla­wie czy­stej mocy gdzieś na pół­nocy Indii – która została znisz­czona parę wie­ków temu, pod­czas bry­tyj­skiej oku­pa­cji. Sutry Zło­tego Kamie­nia były sta­rymi zaklę­ciami w san­skry­cie i wie­dzia­łam, że przed wie­kami użyto ich do stwo­rze­nia całego sze­regu enklaw w tej czę­ści świata. Tak więc był to tro­chę dziwny zbieg oko­licz­no­ści, ale nie widzia­łam w tym niczego złego. Wciąż byłam prze­ra­żona: czu­łam, że zaraz usły­szę coś naprawdę strasz­nego.

– Enklawy powstają dzięki czar­nej magii – pod­jęła mama. – Nie wiem, w jaki spo­sób, ale możesz to wyczuć, kiedy w nich jesteś, jeśli się sku­pisz. Każda z nich oprócz enklaw Zło­tego Kamie­nia. Powie­dział mi o nich twój ojciec.

– To prze­cież dobrze – powie­dzia­łam z nadzieją w gło­sie i wycią­gnę­łam do niej rękę, w któ­rej trzy­ma­łam sutry. – Nie używa się cza­rów przy two­rze­niu tych enklaw, mamo. Odczy­ta­łam wszyst­kie zaklę­cia i choć jesz­cze nie umiem rzu­cać wszyst­kich, to jestem pewna…

Jed­nak ona ze zmie­nioną twa­rzą spo­glą­dała na tę piękną księgę. Wycią­gnęła ku niej drżącą dłoń, która zawi­sła w powie­trzu, jakby bała się jej dotknąć, a potem jej palce zaci­snęły się w pięść, nawet nie musnąw­szy okładki.

– Arjun i ja chcie­li­śmy stwo­rzyć nową złotą enklawę – powie­działa. – Myśle­li­śmy, że jeśli zdo­łamy poka­zać wszyst­kim lep­szą… – Urwała i zaczęła od nowa, w znany mi spo­sób: zawsze mówi ludziom, żeby się nie uspra­wie­dli­wiali, pro­sząc o wyba­cze­nie, i niczego nie wyja­śniali, dopóki nie zostaną o to popro­szeni. – Chcie­li­śmy stwo­rzyć złotą enklawę. Chcie­li­śmy zna­leźć te sutry – powie­działa, a ja chyba wtedy zaczę­łam poj­mo­wać, ale nagle poczu­łam w gło­wie pustkę, pełną szumu zakłó­ceń zamiast myśli. – Uwa­ża­li­śmy, że naj­więk­sze szanse ich zdo­by­cia będziemy mieli w szkol­nej biblio­tece. Kocha­nie, tak mi przy­kro. Rzu­ci­li­śmy zaklę­cie przy­wo­łu­jące. Popro­si­li­śmy o sutry z otwartą zapłatą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Gol­den Enc­la­ves

Copy­ri­ght © 2022 by Teme­ra­ire LLC

All rights rese­rved inc­lu­ding the right of repro­duc­tion in whole or in part in any form.

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Del Rey, an imprint of Ran­dom House, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt okładki: Nele Schütz Design

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cje z wewnętrz­nych stron okładki, umiesz­czone w roz­dziale Scho­lo­mance: Elwira Paw­li­kow­ska © 2020, 2022 by Pen­guin Ran­dom House LLC

Pro­jekt wewnętrz­nych stron okładki książki: David G. Ste­ven­son

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Złote enklawy, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-712-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer