Scholomance. Ostatni absolwent - Naomi Novik - ebook

Scholomance. Ostatni absolwent ebook

Naomi Novik

4,4

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść autorki bestsellerowego cyklu „Temeraire”

Szkoła dla wybrańców obdarzonych magicznymi zdolnościami, gdzie porażka oznacza... śmierć!

Drugi tom cyklu „Scholomance”.

Scholomance, szkoła dla magów, przez dziesiątki lat robiła, co mogła, żeby uśmiercić wszystkich uczniów. Po ostatnich dramatycznych wydarzeniach sytuacja jednak radykalnie się zmienia. Wygląda na to, że szkoła uwzięła się tylko na El, właśnie teraz, kiedy dotrwała ona do ostatniej klasy, a do tego zdobyła wreszcie grupkę sprzymierzeńców. Nawet jeśli El odeprze niekończące się ataki złowrogów nasyłanych na nię przez Scholomance w przerwach między nawałem uciążliwych zajęć, to wciąż nie ma pojęcia, jak wraz z sojuszniczkami zdoła ujść z życiem z auli po zakończeniu roku. Może powinna zaakceptować mroczną przepowiednię i zostać czarownicą siejącą śmierć i zniszczenie?

Mimo licznych problemów El nie zamierza się poddać – ani złowrogom, ani przeznaczeniu, a zwłaszcza Scholomance. Nawet jeśli będzie musiała przy tym zginąć…

O Mrocznej wiedzy, pierwszym tomie cyklu „Scholomance”:

Wygadana adeptka magii, która nie uznaje sztywno ustalonych norm, i szkoła, w której nie poradziłby sobie Harry Potter. Jestem oczarowana! Z niecierpliwością czekam na tom drugi. - Katarzyna Berenika Miszczuk, autorka m.in. cyklu „Kwiat Paproci”

Witajcie w Scholomance, najniebezpieczniejszej szkole w historii magii. Tutaj na nieostrożnych uczniów śmiertelne zagrożenie czyha za każdym rogiem. Mroczna wiedza to wciągająca opowieść o odwadze, poświęceniu oraz poszukiwaniu akceptacji i zrozumienia wśród rówieśników. - Paulina Hendel, autorka m.in. cyklu „Żniwiarz”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (130 ocen)
77
37
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maplemischief

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu lepiej niż poprzednia część!
00
MonaLisa7005

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część równie wciągająca jak pierwsza. A zakończenie - jak ktoś już przede mną napisał - wyrywa z kapci. Czym prędzej zaczynam trzeci tom.
00
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Dom Wydawniczy Rebis często wydaje książki, o których trzeba dużo mówić, polecać, bo zdarza się, że jest o nich bardzo cicho i to bardzo szkoda. Tak jest z serią Scholomance. To trylogia, która mnie kupiła już pierwszym tomem, bo to nietypowa opowieść o szkole magii. Dlaczego? A no, bo w niej trzeba przetrwać, a szkoła w zasadzie chce uczniów zabić. Poza tym, nauczyciele nie są nikomu do niczego potrzebni i ich po prostu nie ma. Ale, "Ostatni absolwent" to tom drugi i ponownie jako czytelnicy spotykamy główną bohaterkę El. Dziewczynie zostało przepowiedziane, że zostanie czarownicą siejącą zniszczenie i śmierć. El nie chce się z tym pogodzić, ale powoli zaczyna wyglądać na to, że powinna to rozważyć. Szkoła się na nią uwzięła, chce się jej pozbyć, a to już ostatnia klasa i ma nawet kilku sprzymierzeńców. Tylko czyżby naprawdę pod koniec roku szkolnego miała zginąć? El nie zamierza się jednak poddać, a co z tego wyjdzie? To drugi tom trylogii i jest jeszcze ciekawszy niż był ...
00
girlonwheel

Całkiem niezła

Drugi tom trylogii 📚 Szkoła nadal niestrudzenie usiłuje pozabijać wszystkich uczniów, jednak nikt się nie poddaje - ostatnia klasa to czas zawierania sojuszy, zbierania mocy, kreowania planów oraz wymagających treningów 💪 Główna bohaterka - El - nadal jest zimna, obojętna, tajemnicza i zrzędliwa, jednak zachodzą w niej pewne zmiany a dodatkowo ma pomocników do walki ze złowrogami i samą sobą 👀 Pierwszy tom dosłownie pochłonęłam, jednak drugi trochę mi się dłużył - za dużo było rozważań El i jej "syndromu superbohaterki" 🙈 A zakończenie ponownie wyrywa z kapci, tak więc od razu zaopatrz się w ostatnią część 😱 PS Wątek romantyczny nadal na plus - delikatnie opisany i zdecydowanie nie przytłaczający ✔️
00
Asiolek76

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo fajna wciagająca. Polecam serdecznie.
00

Popularność




Roz­dział 1

ŻMI­JO­WÓR

„Trzy­maj się z daleka od Oriona Lake’a”.

Więk­szość wie­rzą­cych lub udu­cho­wio­nych osób, które znam – choć tak po praw­dzie są to głów­nie ludzie, któ­rzy dołą­czyli do nieco pogań­skiej komuny w Walii lub prze­ra­żone dzieci cza­ro­dziei wysłane do szkoły usi­łu­ją­cej je zabić – regu­lar­nie prosi różne dobro­duszne, kocha­jące i wszyst­ko­wie­dzące bóstwa o udzie­le­nie rad poprzez jakieś cudowne znaki i obja­wie­nia. Mając taką matkę, jaką mam, mogę z prze­ko­na­niem powie­dzieć, że nie spodo­ba­łyby im się, gdyby ich prośba została speł­niona. Nie chce­cie zagad­ko­wych nie­zro­zu­mia­łych rad od kogoś, kto z całą pew­no­ścią życzy wam jak naj­le­piej i zawsze słusz­nie, pra­wi­dłowo i wła­ści­wie oce­nia sytu­ację. Albo pora­dziłby wam zro­bić to, co i tak zamie­rza­li­ście uczy­nić, a w takim razie ta rada byłaby zbędna, albo kazałby zro­bić coś wprost prze­ciw­nego i wtedy musie­li­by­ście wybrać, czy nie­chęt­nie sko­rzy­stać z tej rady jak dziecko, któ­remu kazano umyć zęby i wcze­śnie iść spać, czy może zigno­ro­wać pole­ce­nia i upar­cie robić swoje dobrze, wie­dząc, że takie postę­po­wa­nie nie­uchron­nie pro­wa­dzi do cier­pień i kło­po­tów.

Jeśli zada­je­cie sobie pyta­nie, którą z tych dwóch moż­li­wo­ści wybra­łam, to chyba mnie nie zna­cie, gdyż cier­pie­nia i kło­poty naj­wy­raź­niej są moim prze­zna­cze­niem. Nawet nie muszę się nad tym zasta­na­wiać. List od mamy był napi­sany w dobrej wie­rze, choć nie­długi: „Moja droga córko, kocham cię, bądź dzielna i trzy­maj się z daleka od Oriona Lake’a”. Rzu­ci­łam okiem na tę wia­do­mość na skórce cebuli i natych­miast porwa­łam ją na kawałki, sto­jąc w tłu­mie kłę­bią­cych się pierw­szo­kla­si­stów. Sama zja­dłam ten kawa­łek z nazwi­skiem i imie­niem, a resztę odda­łam przy­ja­ciół­kom.

– Co to takiego? – spy­tała Aadhya. Wciąż patrzyła na mnie z lekką urazą.

– Zaklę­cie pod­no­szące na duchu – odpar­łam. – Moja mama zawarła je w skórce cebuli.

– No tak, twoja mama, Gwen Hig­gins – powie­działa Aadhya jesz­cze chłod­niej­szym tonem. – O któ­rej tak czę­sto nam wszyst­kim wspo­mi­na­łaś.

– Och, po pro­stu to zjedz – powie­dzia­łam, sta­ra­jąc się wzbu­dzić w sobie iry­ta­cję, kiedy prze­łknę­łam mój kawa­łek zaklę­cia.

Nie musia­łam nawet silić się na ten gniewny ton. Niczego tutaj – włącz­nie ze słoń­cem, wia­trem i spo­koj­nym snem w nocy – nie bra­kuje mi tak bar­dzo jak mamy i wła­śnie to dało mi to zaklę­cie: wra­że­nie, że leżę sku­lona na łóżku z głową na jej podołku, a ona gła­dzi mnie po gło­wie, czuję zapach ziół, które spo­rzą­dzała, przez otwarte drzwi wpada ciche kum­ka­nie żab i woń wil­got­nej ziemi walij­skiej wio­sny. Ogrom­nie pod­nio­słoby mnie to na duchu, gdy­bym jed­no­cze­śnie nie mar­twiła się tym, co pró­buje mi powie­dzieć o Orio­nie.

Było mnó­stwo zabaw­nych moż­li­wo­ści. A naj­lep­sza z nich ta, że jego prze­zna­cze­niem jest umrzeć młodo i straszną śmier­cią, co przy jego zami­ło­wa­niu do boha­tersz­czy­zny było dość praw­do­po­dobne. Nie­stety, mama nie ostrze­ga­łaby mnie przed takim czy innym związ­kiem z boha­te­rem z góry spi­sa­nym na straty. Ona raczej repre­zen­tuje szkołę myśle­nia „korzy­staj, póki możesz”.

Mama ostrze­ga­łaby mnie tylko przed złem, a nie przed cier­pie­niem. Tak więc naj­wy­raź­niej Orion był naj­spryt­niej­szym z cza­row­ni­ków i skry­wał swe nie­go­dziwe plany, raz po raz ratu­jąc ludziom życie, żeby co, poza­bi­jać wszyst­kich póź­niej? Czy może mama oba­wiała się, że jest tak wku­rza­jący, że przez niego ja stanę się naj­spryt­niej­szą cza­row­nicą, co zapewne było bar­dziej praw­do­po­dobne, gdyż i tak miało być moim prze­zna­cze­niem.

Oczy­wi­ście naj­bar­dziej praw­do­po­dobne było to, że mama sama nie wie­działa. Po pro­stu miała złe prze­czu­cia co do Oriona, bez żad­nego kon­kret­nego powodu, który mogłaby mi podać, nawet gdyby przy­słała mi list na dzie­się­ciu kart­kach zapi­sa­nych po obu stro­nach. Tak złe prze­czu­cia, że poje­chała auto­sto­pem aż do Car­diff, żeby zna­leźć uda­ją­cego się wła­śnie do szkoły pierw­szo­kla­si­stę i popro­sić jego rodzi­ców o prze­ka­za­nie mi jed­no­gra­mo­wej wia­do­mo­ści. Wycią­gnę­łam rękę i klep­nę­łam Aarona w jego chude i kości­ste ramię.

– Hej, co moja mama dała twoim rodzi­com za prze­ka­za­nie tej wia­do­mo­ści?

Odwró­cił się i nie­pew­nie odpo­wie­dział:

– Nie wiem, czy coś dała. Powie­działa, że nie ma czym zapła­cić, ale popro­siła ich o roz­mowę na osob­no­ści, a potem dała mi to i moja mama wyci­snęła odro­binę pasty z tubki, żeby zro­bić na to miej­sce.

Mogłoby się wyda­wać, że to nic takiego, ale nikt nie mar­nuje swego nie­wiel­kiego czte­ro­let­niego limitu bagażu na zwy­czajną pastę do zębów; ja myję swoje sodą oczysz­czoną braną z sza­fek dostaw­czych labo­ra­to­rium alche­micz­nego. Jeśli Aaron przy­niósł swoją, to musiała być zacza­ro­wana; bar­dzo uży­teczna, jeśli przez następne cztery lata nie zoba­czysz den­ty­sty. Ktoś, kogo bolą zęby, za jedną por­cję takiej pasty z chę­cią odda­wałby mu przez tydzień swoje obiady. A rodzice Aarona pozba­wili tego swoje dziecko, ponie­waż popro­siła ich o to moja mama – żeby prze­słać mi ostrze­że­nie.

– Świet­nie – powie­dzia­łam z kwa­śną miną. – Masz, weź gryza.

Jemu też dałam kawa­łek notatki. Zapewne potrze­bo­wał jej jak jesz­cze ni­gdy w życiu, po tym jak został wessany do Scho­lo­mance. Wpraw­dzie lep­sze to od nie­mal nie­unik­nio­nej śmierci cze­ka­ją­cej dzieci cza­ro­dziei na zewnątrz, ale nie­wiele.

W tym momen­cie otwo­rzył się podaj­nik żyw­no­ści i wywo­łany tym stadny pęd prze­rwał mi ponure roz­my­śla­nia.

– Wszystko w porządku? – cicho zapy­tała mnie Liu, gdy sta­nę­ły­śmy w kolejce.

Odpo­wie­dzia­łam jej bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem. Nie czy­tała w myślach ani nic takiego – miała oko do drob­nych szcze­gó­łów i potra­fiła łączyć fakty. Wska­zała na moją kie­szeń, do któ­rej scho­wa­łam ostatni kawa­łek listu, któ­rego tre­ści nie ujaw­ni­łam nikomu, cho­ciaż podzie­li­łam się kawał­kami zacza­ro­wa­nego nośnika, co powinno było zapo­biec ponu­rym myślom. Byłam zasko­czona, że zapy­tała. Nie przy­wy­kłam do tego, by ktoś pytał, jak się czuję, ani nawet zauwa­żał, gdy jestem zła. No, może jeśli jestem tak roz­gnie­wana, że wyglą­dam na gotową spo­pie­lić wszyst­kich wokół mnie, na co, prawdę mówiąc, czę­sto mam ochotę.

Po chwili namy­słu doszłam do wnio­sku, że po pro­stu nie chcę roz­ma­wiać o tej wia­do­mo­ści. Wcze­śniej nie mia­łam takiej moż­li­wo­ści. A ponie­waż mia­łam ją teraz, powie­dzia­łam Liu prawdę, gdy ski­nie­niem głowy potwier­dzi­łam, że wszystko jest w porządku, i uśmiech­nę­łam się do niej, uno­sząc kąciki ust w dziwny spo­sób, do jakiego nie przy­wy­kłam. Liu odpo­wie­działa uśmie­chem, a potem całą uwagę sku­pi­ły­śmy na zapeł­nia­niu naszych tac.

W zamie­sza­niu zgu­bi­ły­śmy naszych pierw­szo­kla­si­stów; oni oczy­wi­ście ostatni pod­cho­dzili do podaj­nika, pod­czas gdy my mia­ły­śmy teraz wąt­pliwy przy­wi­lej pierw­szeń­stwa. Jed­nak nikt ci nie broni wziąć dla kogoś dodat­ko­wej por­cji, jeśli możesz sobie na to pozwo­lić, a przy­naj­mniej dzi­siaj tak było. Ściany szkoły były jesz­cze cie­płe po cyklu oczysz­cza­nia na zakoń­cze­nie seme­stru. Wszel­kie zło­wrogi, które nie zostały spo­pie­lone, dopiero zaczy­nały wyła­zić z róż­nych ciem­nych zaka­mar­ków, w któ­rych się ukryły, zatem praw­do­po­do­bień­stwo ska­że­nia żyw­no­ści było mniej­sze niż kie­dy­kol­wiek. Tak więc Liu wzięła dodat­kowe kar­tony mleka dla swo­ich kuzy­nów, a ja drugą por­cję maka­ronu dla Aarona, choć zro­bi­łam to nie­chęt­nie. Teo­re­tycz­nie nic mu się nie nale­żało za dostar­cze­nie tej wia­do­mo­ści, a przy­naj­mniej nie ode mnie; zgod­nie z ety­kietą Scho­lo­mance wszyst­kie takie sprawy zała­twia się na zewnątrz. W końcu jed­nak na zewnątrz nic za to nie dostał.

Dziw­nie było stać nie­mal na samym początku kolejki w pra­wie pustym bufe­cie, pod­czas gdy pod ścia­nami wił się potwor­nie długi i potrójny wąż cze­ka­ją­cych dzie­cia­ków; dru­go­kla­si­ści posztur­chi­wali pierw­szo­kla­si­stów i wska­zy­wali im płyty sufi­towe, stu­dzienki odpły­wowe oraz wyloty kana­łów wen­ty­la­cyj­nych, na które powinni uwa­żać w przy­szło­ści. Ostat­nie samo­czynne sto­liki zapeł­niały otwartą prze­strzeń pozo­sta­wioną dla pierw­szo­kla­si­stów i roz­kła­dały się przy akom­pa­nia­men­cie pisków i trza­sków. Moja przy­ja­ciółka Nkoyo… czy mogłam ją także uznać za przy­ja­ciółkę? Uwa­ża­łam, że chyba tak, ale jesz­cze nie otrzy­ma­łam for­mal­nego potwier­dze­nia tego faktu, więc jesz­cze przez jakiś czas mogłam w to wąt­pić. Nkoyo stała na początku ze swoją grupką przy­ja­ciół i zajęła naj­lep­szy stół, w kręgu znaj­du­ją­cym się dokład­nie na środku pomię­dzy ścia­nami a podaj­ni­kiem, pod zale­d­wie dwiema pły­tami sufi­to­wymi i cztery stoły od naj­bliż­szej stu­dzienki odpły­wowej. Wypro­sto­wana machała do nas; łatwo było ją zauwa­żyć, ponie­waż miała na sobie nowiu­teńki top i bufia­ste spodnie, obie rze­czy w piękny wzór z fali­stych linii, które nie­mal na pewno miały wple­cione w nie magiczne zaklę­cia. Na koniec roku wszy­scy wkła­damy nowe stroje, które więk­szość z nas będzie nosić przez cały następny rok – choć cała moja gar­de­roba nie­stety się spa­liła, kiedy byłam w pierw­szej kla­sie – a Nkoyo naj­wy­raź­niej zacho­wała ten na ostat­nią klasę. Jowani wra­cał z dwoma dużymi dzban­kami wody, a Cora two­rzyła krąg ochron­nych zaklęć.

Dziw­nie było wejść do bufetu i dołą­czyć do nich. Nawet gdy­by­śmy nie zostały zapro­szone, to wciąż mnó­stwo dobrych sto­łów było wol­nych, no i wszyst­kie nie­do­bre. Wcze­śniej cza­sem mie­wa­łam taką moż­li­wość wyboru, ale zawsze w wyniku ryzy­kow­nego posu­nię­cia, jakim było zbyt wcze­sne wej­ście do sto­łówki, zazwy­czaj akt despe­ra­cji wywo­łany zbyt wie­loma dniami pecha prze­śla­du­ją­cego mnie pod­czas posił­ków. Teraz taka moż­li­wość stała się normą. Dla wszyst­kich innych zaj­mu­ją­cych stoły wokół mnie to też było czymś nowym, że są naj­star­szymi uczniami w szkole; więk­szość z nich zna­łam z widze­nia, jeśli nie po nazwi­sku. Liczba uczniów zmniej­szyła się do około tysiąca z począt­ko­wego tysiąca sze­ściu­set. Co brzmi okrop­nie, choć zazwy­czaj ostat­nią klasę zaczyna mniej niż ośmiu­set uczniów. I zwy­kle mniej niż połowa z nich koń­czy szkołę.

Jed­nak nasz rocz­nik wrzu­cił w tryby tej machiny klucz nastawny, który teraz sie­dział przy tym stole obok mnie. Nkoyo zacze­kała, aż Orion i ja zaj­miemy miej­sca, po czym wypa­liła:

– Udało się wam? Napra­wi­li­ście maszy­ne­rię?

– Ile tam było zło­wro­gów? – jed­no­cze­śnie spy­tała zasa­pana Cora, opa­da­jąc na swoje miej­sce i zamy­ka­jąc gli­niany dzba­nu­szek, z któ­rego dozo­wała kro­ple two­rzące ochronny krąg zaklęć wokół stołu.

Według obo­wią­zu­ją­cych w Scho­lo­mance stan­dar­dów zacho­wa­nia Nkoyo i Cory wcale nie były nie­uprzejme; miały prawo pytać, ponie­waż to był ich sto­lik i za miej­sce przy nim nale­żały im się infor­ma­cje z pierw­szej ręki. Inni czwar­to­kla­si­ści pospiesz­nie zaj­mo­wali wszyst­kie sąsied­nie stoły – two­rząc wokół nas solidny ochronny krąg – żeby posłu­chać, a ci przy dal­szych bez­wstyd­nie nachy­lali się i nad­sta­wiali uszu, ase­ku­ro­wani przez swo­ich przy­ja­ciół.

Wszyst­kim w szkole był już znany pewien bar­dzo ważny fakt, a mia­no­wi­cie, że Orion i ja w nie­wia­ry­godny spo­sób wró­ci­li­śmy żywi z naszej cudow­nej poran­nej wyprawy do auli. Jed­nak ja resztę dnia spę­dzi­łam zamknięta w moim pokoju, a Orion z zasady uni­kał ludzi, chyba że aku­rat byli poże­rani przez zło­wrogi; tak więc wszystko, co poza tym sły­szeli, zostało prze­fil­tro­wane przez szkolny głu­chy tele­fon, który nie jest wia­ry­god­nym źró­dłem infor­ma­cji istot­nych dla pozo­sta­nia przy życiu.

Nie pali­łam się do rela­cjo­no­wa­nia tych nie­daw­nych prze­żyć, ale wie­dzia­łam, że mają prawo cze­goś się dowie­dzieć. I bez­sprzecz­nie to ja musia­łam im to powie­dzieć, ponie­waż zanim otwo­rzył się podaj­nik żyw­no­ści, sły­sza­łam, jak jeden z nowo­jor­skich czwar­to­kla­si­stów zadał podobne pyta­nie Orio­nowi, a ten odpo­wie­dział:

– Chyba się udało? Ja nie­wiele widzia­łem. Po pro­stu zabi­ja­łem zło­wrogi, dopóki sztuk­mi­strze nie skoń­czyli napraw, a potem wycią­gnął nas szar­pak.

To nie była fał­szywa skrom­ność; on po pro­stu tak myślał o całym tym przed­się­wzię­ciu. Wyrżnię­cie tysiąca zło­wro­gów na środku auli – dzień jak co dzień. Nie­mal żal mi było Jer­ma­ine’a, który miał minę osoby pró­bu­ją­cej nawią­zać poważną roz­mowę z cegla­nym murem.

– Mnó­stwo zło­wro­gów – powie­dzia­łam sucho Corze. – Był ich tam cały tłum i wszyst­kie wygłod­niałe. – Prze­łknęła ślinę, przy­gry­za­jąc wargę, ale ski­nęła głową. Potem zwró­ci­łam się do Nkoyo: – Jed­nak sztuk­mi­strze uwa­żali, że się udało. I zajęło im to godzinę z okła­dem, więc mam nadzieję, że nie zbi­jali tam bąków.

Kiw­nęła głową, a z jej twa­rzy łatwo było wyczy­tać, co myśli. To nie były aka­de­mic­kie roz­wa­ża­nia. Jeśli rze­czy­wi­ście napra­wi­li­śmy maszy­ne­rię w auli, to te same urzą­dze­nia oczysz­czały dwa razy w roku całą szkołę i paliły zło­wrogi gra­su­jące w kory­ta­rzach i kla­sach, a ponadto zapewne zli­kwi­do­wały znaczną liczbę o wiele więk­szych i nie­bez­piecz­niej­szych stwo­rów cze­ka­ją­cych w auli na ucztę z absol­wen­tów. Co ozna­czało, że zapewne wielu koń­czą­cych szkołę uszło z życiem. A co waż­niej­sze, wielu uczniów z naszego rocz­nika też miało teraz na to więk­sze szanse.

– Myślisz, że naprawdę zdo­łali się wydo­stać? Cla­rita i pozo­stali? – zapy­tał Orion, marsz­cząc brwi nad stertą roz­mem­ła­nych ziem­nia­ków, groszku i woło­winy, którą robił z tego, co sto­łówka nazy­wała pasz­te­tem paste­rza, ale na szczę­ście było zwy­czajną zapie­kanką. W kiep­ski dzień mogłaby być zro­biona z paste­rza. Pomimo nazwy danie było na tyle cie­płe, że paro­wało, cho­ciaż Orion nie doce­niał tego cudu.

– Dowiemy się na koniec seme­stru, gdy to my przej­dziemy przez ten młyn – powie­dzia­łam.

Oczy­wi­ście, jeśli nie napra­wi­li­śmy maszy­ne­rii, to tego­roczni absol­wenci wpa­dli na wygło­dzoną i roz­ju­szoną hordę zawsze groź­nych zło­wro­gów i zapewne zostali roz­szar­pani na kawałki, zanim dotarli do drzwi. A nasza klasa będzie miała rów­nie dobrą zabawę dokład­nie za trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni. Co za krze­piąca myśl, powie­dzia­łam sobie w stylu Oriona i doda­łam:

– A ponie­waż nie dowiemy się tego wcze­śniej, abso­lut­nie nie ma sensu się tym zamar­twiać, więc może prze­stań masa­kro­wać to nie­winne danie? Ode­chciewa mi się jeść.

W odpo­wie­dzi prze­wró­cił oczami i teatral­nym gestem wepchnął sobie do ust wielką łychę zapie­kanki, lecz w ten spo­sób dał swo­jemu mózgowi szansę zare­je­stro­wa­nia faktu, że jest nie­do­ży­wio­nym nasto­lat­kiem, i zaraz zaczął ze szcze­rym zapa­łem zmia­tać wszystko z tale­rza.

– Jeśli udało się ją napra­wić, to jak długo twoim zda­niem będzie dzia­łać? – zapy­tała jedna z przy­ja­ció­łek Nkoyo, dziew­czyna z enklawy Lagos, która zajęła miej­sce na samym końcu stołu, żeby do nas dołą­czyć. Kolejne dobre pyta­nie, na które nie mia­łam odpo­wie­dzi, ponie­waż nie nale­ża­łam do sztuk­mi­strzów. Jedyne, co wie­dzia­łam o tym, co robili w auli za moimi ple­cami – a mówili po chiń­sku, któ­rego nie zna­łam – to że wyrzu­cali z sie­bie potok słów brzmią­cych jak prze­kleń­stwa. Orion nie wie­dział nawet tego: stał przed nami wszyst­kimi i zabi­jał całe tuziny zło­wro­gów.

Aadhya odpo­wie­działa za mnie:

– Kiedy enklawa Man­che­steru napra­wiała maszy­ne­rię auli, ta wytrzy­my­wała co naj­mniej dwa lata, cza­sem trzy. Założę się, że będzie dzia­łać co naj­mniej rok, a może i dwa.

– Jed­nak nie dłu­żej… – powie­działa cicho Liu, spo­glą­da­jąc na swo­ich kuzy­nów, któ­rzy sie­dzieli teraz przy swoim stole na dru­gim końcu sali razem z Aaro­nem i Pamylą, dziew­czyną, która przy­nio­sła list Aadhyi, oraz na zwarty tłum ota­cza­ją­cych ich dzie­cia­ków: taką grupę prze­waż­nie two­rzą tylko dzieci z enklaw. Zasko­czyło mnie to, ale zaraz uświa­do­mi­łam sobie, że stali się atrak­cyjni dzięki kon­tak­towi z Orio­nem, boha­te­rem dnia. A potem poję­łam, że część tego splen­doru mogli nawet zawdzię­czać mnie, ponie­waż dla wszyst­kich pierw­szo­kla­si­stów byłam teraz podziwu godną czwar­to­kla­sistką, jedną z uczest­ni­czek akcji w auli, a nie świ­ru­ską i out­si­derką jak dla uczniów z mojego rocz­nika.

Cho­ciaż… już dla nikogo nie byłam świ­ru­ską i out­si­derką. Łączyło mnie przy­mie­rze z Aadhyą i Liu, jedno z pierw­szych zawar­tych na naszym roku. Zosta­łam zapro­szona do jed­nego z naj­bez­piecz­niej­szych sto­łów w sto­łówce przez kogoś, kto miał w kim wybie­rać. Mia­łam przy­ja­ciółki. Co wyda­wało się jesz­cze bar­dziej nie­re­alne niż to, że dotrwa­łam do ostat­niej klasy, a prze­ży­łam wyłącz­nie dzięki Orio­nowi Lake’owi, i naprawdę nie przej­mo­wa­łam się tym, jaka będzie tego cena. Bo że jakaś będzie, nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Mama nie ostrze­gała mnie bez powodu. Jed­nak nie dba­łam o to. Zapłacę tę cenę, jaka­kol­wiek będzie.

Gdy tylko poukła­da­łam to sobie w gło­wie, prze­sta­łam zamar­twiać się otrzy­maną wia­do­mo­ścią. Nawet już nie żało­wa­łam, że mama ją przy­słała. Musiała ją wysłać, ponie­waż mnie kochała i nie znała Oriona; musiała mnie ostrzec, jeśli wie­działa, że ze względu na niego zmie­rzam do zguby. Mogłam trzy­mać się jej miło­ści i poczuć ją, a mimo to zde­cy­do­wać, że jestem gotowa zapła­cić tę cenę. Wsu­nę­łam palce do kie­szeni i dotknę­łam ostat­niego kawałka wia­do­mo­ści, tego ze sło­wem „dzielna”, a wie­czo­rem zja­dłam go, zanim zasnę­łam na mojej wąskiej pry­czy na naj­niż­szym pię­trze Scho­lo­mance. I śni­łam, że znów jestem mała i bie­gam po buj­nej tra­wie roz­le­głej łąki, wśród wyso­kich kwia­tów o pur­pu­ro­wych dzwo­necz­ko­wa­tych kie­li­chach, wie­dząc, że mama jest w pobliżu, pil­nuje mnie i cie­szy się, że jestem szczę­śliwa.

To miłe wra­że­nie trwało rano jesz­cze pięć sekund, dopóki zupeł­nie się nie prze­bu­dzi­łam. W więk­szo­ści szkół po zakoń­cze­niu seme­stru macie waka­cje. Tutaj rano jest zakoń­cze­nie, wie­czo­rem pobór nowych uczniów, ty i twoi przy­ja­ciele gra­tu­lu­je­cie sobie, że jesz­cze żyje­cie, a ran­kiem następ­nego dnia zaczyna się nowy semestr. Trzeba przy­znać, że Scho­lo­mance nie jest miej­scem sprzy­ja­ją­cym waka­cyj­nym nastro­jom.

Pierw­szego dnia nowego seme­stru musimy pójść do naszej nowej sali i przed śnia­da­niem uło­żyć plany zajęć. Wciąż czu­łam się jak prze­pusz­czona przez wyży­maczkę; skoki wymu­szone przez szar­pak i tym podobne eks­cesy nie naj­le­piej wpły­wają na nie­wy­go­jone rany brzu­cha. Roz­myśl­nie nasta­wi­łam budze­nie pięć minut przed pobudką, ponie­waż byłam naj­zu­peł­niej pewna, że przy­dzielą mi salę, do któ­rej dotar­cie zaj­mie mi wieki. I oczy­wi­ście, gdy o 5.59 przez szparę pod drzwiami wsu­nięto mi skra­wek papieru, był to przy­dział do sali 5013. Spoj­rza­łam nań gniew­nie. Naj­star­szym uczniom nie­mal ni­gdy nie przy­dzie­lano sal powy­żej trze­ciego pię­tra, więc można by sądzić, że powin­nam być zado­wo­lona, tylko że to jedy­nie sala orga­ni­za­cyjna i na pewno ni­gdy nie będę miała żad­nych zajęć na tak wyso­kim pię­trze. O ile wie­dzia­łam, nie było tam żad­nych sal lek­cyj­nych – piąte pię­tro zaj­muje biblio­teka. Zapewne wraz z garstką innych pechow­ców wysy­łano mnie do jakie­goś działu kata­lo­gów skry­tego w labi­ryn­cie rega­łów.

Nawet nie umy­łam zębów. Tylko prze­płu­ka­łam usta wodą z dzbanka i zaczę­łam żmudną wędrówkę w górę, gdy pierwsi czwar­to­kla­si­ści dopiero wle­kli się do ubi­ka­cji. Nie wypy­ty­wa­łam, czy ktoś jesz­cze idzie w tym kie­runku; byłam pewna, że nie będzie to nikt z tych, któ­rych zna­łam dosta­tecz­nie dobrze, by z nimi roz­ma­wiać. Tylko po dro­dze poma­cha­łam Aadhyi, która wycho­dziła ze swo­jego pokoju, nio­sąc przy­bory toa­le­towe, a ona natych­miast ze zro­zu­mie­niem kiw­nęła głową i poka­zała mi unie­siony kciuk, idąc po Liu. Nie­stety, wszyst­kie zna­ły­śmy ryzyko zwią­zane z długą wędrówką na zaję­cia, a nasz rocz­nik musiał teraz poko­ny­wać naj­dłuż­szą drogę.

Dla nas skoń­czyło się scho­dze­nie: wczo­raj, gdy kory­tarz naj­star­szych uczniów prze­su­nął się na poziom auli, nasz zajął jego miej­sce na pierw­szym pię­trze szkoły. Musia­łam potruch­tać do pod­nóża scho­dów, a potem nad­zwy­czaj ostroż­nie przejść przez poziom warsz­ta­tów – ow­szem, poprzed­niego dnia został oczysz­czony, ale zawsze nie­do­brze jest być pierw­szą osobą wcho­dzącą rano na poziom sal lek­cyj­nych – a potem poko­nać pięć kon­dy­gna­cji stro­mych scho­dów w górę.

Wyda­wało się, że trwa to dwu­krot­nie dłu­żej niż zwy­kle. W Scho­lo­mance odle­głość jest poję­ciem względ­nym. Może być duża, męcząco duża, a nawet bli­ska nie­skoń­czo­no­ści, w zależ­no­ści od tego, jak bar­dzo chcia­łoby się ją zmniej­szyć. Nie poma­gało rów­nież to, że szłam tak wcze­śnie. Nie napo­tka­łam nikogo, dopóki zdy­szana nie dotar­łam na poziom kory­ta­rza dru­go­kla­si­stów, gdzie na scho­dach zaczęły już grup­kami poja­wiać się ranne ptaszki, głów­nie alche­micy i sztuk­mi­strze, któ­rzy chcieli zająć lep­sze miej­sca w warsz­ta­cie i labo­ra­to­riach. Zanim dotar­łam na pię­tro pierw­szo­kla­si­stów, ci już zaczęli poranną wędrówkę ludów po scho­dach, lecz ponie­waż był to ich pierw­szy dzień i nie mieli poję­cia dokąd iść, wcale się nie spie­szyli.

Jedy­nym plu­sem całej tej męczą­cej wycieczki było to, że przez cały czas mocno ści­ska­łam w dłoni jeden z moich krysz­ta­łów, sku­pia­jąc się na maga­zy­no­wa­niu w nim mocy. Gdy poko­ny­wa­łam ostat­nią kon­dy­gna­cję, czu­jąc pul­su­jący ból brzu­cha i – jako kon­tra­punkt – drę­twie­nie ud, z każ­dym kolej­nym kro­kiem blask sączący się mię­dzy pal­cami mojej dłoni sta­wał się zauwa­żal­nie jaśniej­szy, a nim dotar­łam do zupeł­nie pustej czy­telni, napeł­ni­łam krysz­tał w jed­nej czwar­tej.

Bar­dzo potrze­bo­wa­łam chwili wytchnie­nia, lecz gdy tylko się zatrzy­ma­łam, na dole roz­legł się dzwo­nek zapo­wia­da­jący począ­tek zajęć za pięć minut. Błą­dze­nie mię­dzy rega­łami w poszu­ki­wa­niu sali lek­cyj­nej, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam, nie było dobrym pomy­słem, tylko receptą na spóź­nie­nie, więc nie­chęt­nie zuży­łam odro­binę z tru­dem zdo­by­tej mocy na zaklę­cie wyszu­ku­jące. Rado­śnie wska­zało mi zupeł­nie ciemną część biblio­teki. Bez więk­szych nadziei spoj­rza­łam na schody, ale nikt się na nich nie poja­wił, żeby do mnie dołą­czyć.

Powód tego stał się jasny, gdy w końcu dotar­łam do klasy, która znaj­do­wała się za drzwiami z ciem­nego drewna, nie­mal nie­wi­docz­nymi pomię­dzy dwiema szaf­kami peł­nymi sta­rych, pożół­kłych map. Otwo­rzy­łam te drzwi, spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć za nimi coś naprawdę okrop­nego, i tak też się stało: ujrza­łam ośmioro pierw­szo­kla­si­stów, któ­rzy odwró­cili się i spoj­rzeli na mnie jak stadko budzą­cych litość sare­nek sto­ją­cych na dro­dze roz­pę­dzo­nej cię­ża­rówki. Nie było wśród nich nawet jed­nego dru­go­kla­si­sty.

– To chyba żarty – powie­dzia­łam z nie­sma­kiem, a potem poma­sze­ro­wa­łam do pierw­szego rzędu i zaję­łam naj­lep­sze z moż­li­wych miejsc, czwarte od końca. Nawet nie musia­łam się roz­py­chać, ponie­waż pozo­sta­wili pierw­szy rząd nie­mal zupeł­nie pusty, jakby jesz­cze byli w pod­sta­wówce i oba­wiali się, że zostaną ulu­bień­cami nauczy­cieli. Jedy­nymi nauczy­cie­lami tu są zło­wrogi, a one nie mają ulu­bień­ców, tylko pokarm.

Biurka były uro­czymi edwar­diań­skimi ory­gi­na­łami; chcę przez to powie­dzieć, że były stare, o wiele dla mnie za małe i nie­wia­ry­god­nie nie­wy­godne. Były z kutego żelaza i trudno byłoby je prze­su­nąć w razie potrzeby; blat mojego, tro­chę za mały, by zmie­ścić kartkę papieru do pisa­nia, został bar­dzo ład­nie wygła­dzony i wypo­le­ro­wany jakieś 120 lat temu. Od tego czasu dzie­ciaki pozna­czyły go tyloma napi­sami, że już nie było na nim ani odro­biny wol­nego miej­sca na kolejne roz­pacz­liwe wia­do­mo­ści. Ktoś czer­wo­nym atra­men­tem wie­lo­krot­nie wyka­li­gra­fo­wał „WYPUŚĆ­CIE MNIE STĄD” na obrzeżu całego blatu, a ktoś inny powtó­rzył to, tylko jaśniej­szym inkau­stem i na krzyż.

W pierw­szym rzę­dzie sie­działa oprócz mnie tylko jedna osoba. Zaj­mo­wała miej­sce, które byłoby naj­lep­sze, szó­ste od końca – roz­sąd­nie odda­lone od drzwi – gdyby nie kratka wen­ty­la­cyjna w pod­ło­dze zale­d­wie dwa rzędy za nim. Teraz była zasło­nięta tor­ni­strem głup­szego dzie­ciaka, więc nie mogłeś wie­dzieć, że tam jest, dopóki nie zauwa­ży­łeś trzech innych kra­tek w pod­ło­dze, któ­rych regu­larne roz­miesz­cze­nie świad­czyło o ist­nie­niu czwar­tej. Dziew­czyna patrzyła, jak wcho­dzi­łam, jakby spo­dzie­wała się, że wyko­pię ją z zaję­tego miej­sca; wiek ma swoje przy­wi­leje, a naj­starsi ucznio­wie rzadko wzdra­gają się przed ich wyko­rzy­sty­wa­niem. Kiedy zaję­łam naprawdę naj­lep­sze miej­sce, spoj­rzała za sie­bie, zro­zu­miała swój błąd, pospiesz­nie zła­pała torbę i prze­szła wzdłuż rzędu biu­rek.

– Czy to miej­sce jest zajęte? – zapy­tała z lekką obawą, wska­zu­jąc na sąsied­nie biurko.

– Nie – odpar­łam z iry­ta­cją.

Byłam zła, bo cho­ciaż pozwa­la­jąc jej usiąść obok mnie, czy­ni­łam ją dru­gim celem i roz­sąd­nie zwięk­sza­łam moje szanse ujścia z życiem, nie mia­łam ochoty na towa­rzy­stwo. Nie­wąt­pli­wie była dzie­cia­kiem z enklawy. Na nad­garstku miała bran­so­letę jakie­goś rodzaju emi­tera osłony, zwod­ni­czo banalny pier­ścio­nek na jej palcu nie­mal na pewno był dziel­ni­kiem mocy, a ona przy­była do Scho­lo­mance dobrze wyuczona odpo­wied­nich zacho­wań, na przy­kład iden­ty­fi­ko­wa­nia naj­lep­szych miejsc w pomiesz­cze­niach, nawet pierw­szego dnia zajęć, gdy czło­wiek jest zbyt oszo­ło­miony, by pamię­tać wszyst­kie rady rodzi­ców, i tylko naśla­duje inne dzie­ciaki, jak zebra pró­bu­jąca ukryć się w sta­dzie. Ponadto pod­ręcz­nik mate­ma­tyki w jej tor­bie był po chiń­sku, ale miała także porządne stare angiel­skie wpro­wa­dze­nie do alche­mii i zeszyty pod­pi­sane taj­skimi zna­kami, co ozna­czało, że włada nie jed­nym, lecz dwoma obcymi języ­kami na tyle płyn­nie, żeby słu­chać w nich wykła­dów. Zwa­żyw­szy na kon­se­kwen­cje nawet drob­nych błę­dów, to praw­dziwe wyzwa­nie dla czter­na­sto­latki. Praw­do­po­dob­nie od kiedy ukoń­czyła dwa latka, uczęsz­czała do naj­droż­szej szkoły języ­ko­wej, na jaką było stać jej enklawę. Zapewne zamie­rzała zaraz odwró­cić się i powie­dzieć pozo­sta­łym dzie­cia­kom, że sie­dzą na nie­do­brych i nie­bez­piecz­nych miej­scach, żeby zro­zu­miały, jaka jest ich kolej­ność w porządku dzio­ba­nia: za nią. Dzi­wi­łam się tylko, że jesz­cze tego nie zro­biła.

Nagle jeden z sie­dzą­cych za nami uczniów ostroż­nie powie­dział: „Cześć, El” i uświa­do­mi­łam sobie, że to jeden z kuzy­nów Liu.

– Jestem Guo Yi Zheng – dodał, co było pomocne.

Ponie­waż pod­czas poboru poprzed­niego dnia byłam naj­zu­peł­niej pewna, że ni­gdy wię­cej nie zoba­czę żad­nego z tych nowych uczniów, chyba że przy­pad­kiem, nie pró­bo­wa­łam zapa­mię­tać, jak się nazy­wają. Poszcze­gólne rocz­niki mają ze sobą nie­wielki kon­takt. Unie­moż­li­wiają to nasze plany zajęć. Naj­starsi ucznio­wie więk­szość czasu spę­dzają na dol­nych pozio­mach, a pierw­szacy dostają bez­piecz­niej­sze sale na wyż­szych pię­trach. Jeśli jesteś pierw­szo­kla­si­stą, który stale kręci się w pobliżu czwar­to­kla­si­stów, to sam się pro­sisz, żeby zostać zje­dzony, i wkrótce jakiś zło­wróg spełni twoje życze­nie.

Z dru­giej strony jeśli już jesteś gdzieś, gdzie znaj­duje się czwar­to­kla­si­sta, to lepiej trzy­maj się bli­sko niego. Zheng już zła­pał swój ple­cak i pospiesz­nie pod­szedł; to dobrze, ponie­waż wcze­śniej sie­dział naj­bli­żej drzwi.

– Mogę się przy­siąść?

– Tak, jasne – powie­dzia­łam. Nie mia­łam nic prze­ciwko niemu. To, że Liu była moją sojusz­niczką, nie dawało żad­nych praw jej kuzy­nowi pierw­szo­kla­si­ście, ale nie musiało. Liu była moją przy­ja­ciółką. – Uwa­żaj na otwory wen­ty­la­cyjne, nawet na pię­trze biblio­tecz­nym – doda­łam. – I sie­dzia­łeś za bli­sko drzwi.

– Och. No tak, oczy­wi­ście, jak tylko… – zaczął, oglą­da­jąc się na pozo­stałe dzie­ciaki, ale prze­rwa­łam mu w pół zda­nia.

– Nie jestem twoją mamą – powie­dzia­łam roz­myśl­nie szorstko: nie wyświad­czasz pierw­sza­kom przy­sługi, pozwa­la­jąc im sądzić, że są tu jacyś boha­te­ro­wie, z wyjąt­kiem Oriona Lake’a. – Nie musisz mi się uspra­wie­dli­wiać. Powie­dzia­łam ci. Usłu­chasz albo nie.

Zamknął się i usiadł lekko stro­piony.

Oczy­wi­ście miał rację, trzy­ma­jąc się bli­sko innych dzie­cia­ków; zebry nie bez powodu zbie­rają się w stada. Jed­nak nie należy pozwa­lać, by inne zebry posta­wiły cię w naprawdę złej sytu­acji. Jeśli mia­łeś pecha, dowie­dzia­łeś się tego, gdy lew pożarł cie­bie, a nie któ­rąś z nich. Jeśli byłeś mną, dowie­dzia­łeś się tego, widząc, jak lew pożera kogoś innego, jakąś ofiarę losu, która nie była aż taką ofiarą losu jak ty i dla­tego pozwo­lono jej sie­dzieć na końcu rzędu, mię­dzy drzwiami a tymi, któ­rzy się liczyli.

A ten chło­pak nie powi­nien był dopusz­czać do tego, by pozwa­lano mu sie­dzieć na końcu rzędu, ponie­waż nale­żał do dzie­cia­ków, które się liczą, a przy­naj­mniej był tego bliż­szy niż kto­kol­wiek z tu obec­nych poza tą dziew­czyną z enklawy. Powszech­nie wia­domo, że rodzina Liu jest naprawdę bli­ska utwo­rze­nia wła­snej enklawy. Już są na tyle dużą grupą, że Liu po przy­by­ciu tutaj otrzy­mała od członka rodziny skrzynkę róż­nych rze­czy, a Zheng i jego brat bliź­niak Min dostali od niej po tor­bie tego dobytku, resztę zaś mieli odzie­dzi­czyć na zakoń­cze­nie roku. Nie byli enkla­wow­cami, ale i nie ofia­rami losu. Jed­nak w tym momen­cie na­dal zacho­wy­wał się jak zwy­kły czło­wiek, a nie uczeń Scho­lo­mance.

Wśród pozo­sta­łych dzieci wybu­chło lek­kie zamie­sza­nie. Gdy roz­ma­wia­łam z Zhen­giem, na naszych biur­kach poja­wiły się plany zajęć, tak jak zwy­kle: na sekundę odwró­cisz wzrok, a ten już jest, jakby był tu zawsze. Jeśli spró­bu­jesz być sprytny i upar­cie wpa­tru­jesz się w blat biurka, żeby szkoła nie mogła ci go pod­rzu­cić, może zda­rzyć się coś złego, co stwo­rzy po temu oka­zję – na przy­kład zga­sną świa­tła – tak więc inne dzieci szturchną cię lub zakryją ci oczy, jeśli cię na tym przy­ła­pią. Zużywa się o wiele wię­cej mocy, jeśli ludzie widzą dzia­ła­nie magii, w którą instynk­tow­nie nie wie­rzą, ponie­waż trzeba narzu­cić ją zarówno im, jak wszech­świa­towi. To jeden z powo­dów, dla któ­rego rzadko używa się magii w obec­no­ści zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. Trud­niej rzu­cać zaklę­cia, chyba że pod osłoną jakie­goś spek­ta­klu lub wśród ludzi, któ­rzy żar­li­wie wie­rzą w magię wszyst­kiego, co robisz – tak jak w komu­nie wąt­pliwi przy­ja­ciele mamy w jej natu­ralny dar uzdra­wia­nia.

I cho­ciaż jeste­śmy cza­ro­dzie­jami, naprawdę nie ocze­ku­jemy, że coś zma­te­ria­li­zuje się z niczego. Wiemy, że można to zro­bić, więc nie jest trudno nas do tego nakło­nić, ale jed­no­cze­śnie otrzy­mu­jemy wię­cej mocy, żeby opie­rać się takim namo­wom. Szkole łatwiej jest umie­ścić coś na biurku, kiedy nie patrzysz, jakby ktoś ci to ukrad­kiem pod­rzu­cił, niż pozwo­lić, żebyś zoba­czył, jak się to mate­ria­li­zuje.

Zheng już wycią­gał szyję, usi­łu­jąc zer­k­nąć na kartkę dziew­czyny z enklawy. Wes­tchnę­łam i nie­chęt­nie powie­dzia­łam do niego:

– No już, usiądź obok niej.

Nie podo­bało mi się to, ale moja nie­chęć nie zmie­niała faktu, że jego próba zbli­że­nia się do niej była dobrym pomy­słem. Zawa­hał się, zapewne z poczu­ciem winy: przy­pusz­czam, że jego mama też wygło­siła mu takie kaza­nie. Potem wstał, pod­szedł do Tajki i przed­sta­wił jej się.

Trzeba przy­znać, że odpo­wie­działa mu uprzej­mym ukło­nem i gestem zapro­siła, żeby usiadł obok niej: zwy­kle trzeba się bar­dziej napra­co­wać, żeby przy­siąść się do dzie­ciaka z enklawy. Może udało mu się, bo jesz­cze nie miał kon­ku­ren­cji. Kiedy usiadł, kil­koro innych dzie­cia­ków wstało i zajęło miej­sca za nimi, po czym wszy­scy zaczęli porów­ny­wać swoje plany zajęć. Dziew­czyna z enklawy już pra­co­wała nad swoim z szyb­ko­ścią świad­czącą, że dobrze wie, czego chce, a po chwili zaczęła poka­zy­wać go innym i wska­zy­wać wady ich pla­nów. Posta­no­wi­łam spoj­rzeć póź­niej na plan zajęć Zhenga, na wypa­dek gdyby zbyt pil­no­wała przy tym wła­snego inte­resu.

Naj­pierw jed­nak musia­łam się zająć moim pla­nem i wystar­czył mi jeden rzut oka, by stwier­dzić, że jestem zała­twiona. Przy­cho­dząc tu, wie­dzia­łam, że w ostat­niej kla­sie będę musiała uczęsz­czać na dwa semi­na­ria: taką cenę pła­cisz za wybór kie­runku lin­gwi­stycz­nego i skró­ce­nie czasu spę­dza­nego na niż­szych pię­trach przez pierw­sze trzy lata. Tym­cza­sem wpi­sano mnie na cztery semi­na­ria – a nawet pięć, jeśli poli­czyć za dwa potwor­nie inten­sywny kurs z pierw­szymi zaję­ciami odby­wa­ją­cymi się każ­dego ranka, nazwa­nymi po pro­stu lek­tu­rami dla zaawan­so­wa­nych w san­skry­cie z instruk­cjami po angiel­sku. Notatka wska­zy­wała, że ma to być zali­czone jako kurs san­skrytu i arab­skiego, co miało podej­rza­nie nie­wiele sensu, chyba że mie­li­śmy stu­dio­wać na przy­kład islam­skie repro­duk­cje ręko­pi­sów napi­sa­nych w san­skry­cie – takich jak ten, który zdo­by­łam dwa tygo­dnie temu w biblio­tece. To naprawdę mocno zawę­żało pole wyboru. Mia­ła­bym szczę­ście, gdyby poza mną w cho­ler­nej kla­sie było choć troje innych uczniów. Gniew­nie spoj­rza­łam na tę pozy­cję kłu­jącą w oczy na samej górze listy. Liczy­łam, że wpi­szą mnie na stan­dar­dowy kurs san­skrytu pro­wa­dzony po angiel­sku, co ozna­cza­łoby prze­sia­dy­wa­nie w jed­nej z więk­szych sal semi­na­ryj­nych na pię­trze z labo­ra­to­riami alche­micz­nymi razem z kil­ku­na­stoma dzie­cia­kami z Indii z kie­runku sztuk­mi­strzow­skiego i alche­micz­nego, dla któ­rych był to język ojczy­sty.

I nie­ła­two byłoby mi zna­leźć jakieś koli­du­jące z tymi zaję­cia, ponie­waż nie było tu ani jed­nego czwar­to­kla­si­sty, z któ­rym mogła­bym je porów­nać. Zazwy­czaj co naj­mniej paru innych out­si­de­rów nie­chęt­nie pozwo­li­łoby mi zer­k­nąć na swoje plany zajęć w zamian za zoba­cze­nie mojego, co pozwo­li­łoby mi wybrać co naj­mniej dwa przed­mioty, żeby zmu­sić szkołę do zmiany planu i usu­nię­cia bar­dziej uciąż­li­wych. Możesz wybrać sobie nawet trzy przed­mioty i o ile speł­nisz wszyst­kie wyma­ga­nia, Scho­lo­mance musi dosto­so­wać do tego plan zajęć, lecz jeśli nie wiesz, jakie są te inne przed­mioty i kiedy odby­wają się zaję­cia, podej­mu­jesz ryzy­kowną i z góry prze­graną grę.

Same lek­tury dla zaawan­so­wa­nych zupeł­nie wystar­czy­łyby, żeby doszczęt­nie zepsuć mój plan zajęć, ale na doda­tek mia­łam także naprawdę wspa­niały kurs sto­so­wa­nia alge­bry i apli­ka­cji w zaklę­ciach, który miał być zali­czony jako zaję­cia z języ­ków – nie podano jakich, co było złym zna­kiem, suge­ru­ją­cym, że będę miała mnó­stwo tek­stów do prze­tłu­ma­cze­nia – a jed­no­cze­śnie z histo­rii i mate­ma­tyki. Nie zapla­no­wano dla mnie żad­nych innych zajęć z mate­ma­tyki, więc moje szanse na zali­cze­nie tego były bar­dzo nikłe. Było także porą­bane semi­na­rium, któ­rego się spo­dzie­wa­łam, o wspól­nych pro­to­in­do­eu­ro­pej­skich korze­niach współ­cze­snego rzu­ca­nia zaklęć, które nie powinno być naj­ła­twiej­szym z wybra­nych mi przed­mio­tów, a na końcu zupeł­nie dołu­jące zaję­cia ze spu­ści­zny Myrd­dina, kurs lite­ra­tury, łaciny, języka fran­cu­skiego i współ­cze­snego walij­skiego oraz staro- i śred­nio­an­giel­skiego. Natych­miast zrozumia­łam, że przez jedną trze­cią tych zajęć nie będę się uczyć niczego innego prócz zaklęć sta­ro­fran­cu­skich i śre­dnio­wa­lij­skich.

Pozo­sta­łymi pozy­cjami były zaję­cia warsz­ta­towe – powin­nam z nich być cał­ko­wi­cie zwol­niona, gdyż na zakoń­cze­nie poprzed­niego seme­stru zro­bi­łam magiczne zwier­cia­dło, które wciąż tak czę­sto mam­ro­tało do mnie ponuro, że powie­si­łam je twa­rzą do ściany – a ponadto z alche­mii, odby­wa­jące się na prze­mian: pierw­sze w ponie­działki i czwartki, dru­gie we wtorki i piątki. Każ­dego dnia tygo­dnia będę z innymi gru­pami uczniów, tak więc będzie mi jesz­cze trud­niej niż dotych­czas zna­leźć kogoś, kto na przy­kład przy­trzy­małby mi coś, co muszę zespa­wać lub pil­no­wał mojego ple­caka, kiedy idę po potrzebne skład­niki.

W tym momen­cie był to naj­gor­szy plan zajęć w ostat­niej kla­sie, o jakim sły­sza­łam. Nawet ucznio­wie usi­łu­jący zostać pry­mu­sami nie mieli czte­rech kur­sów semi­na­ryj­nych. Tyle że całe śro­dowe popo­łu­dnie mia­łam zupeł­nie wolne, jakby szkoła uda­wała, że chce mi to wyna­gro­dzić. W tej rubryce wid­niało tylko słowo „praca”, jak ta, którą wszy­scy wyko­nu­jemy zaraz po lun­chu, tylko że podano kon­kretne pomiesz­cze­nie. Wła­śnie to.

Podejrz­li­wie spo­glą­da­łam na tę pozy­cję mojego planu zajęć, usi­łu­jąc zna­leźć w tym jakiś sens. Ofi­cjal­nie zatwier­dzone całe wolne popo­łu­dnie w biblio­tece na naj­wyż­szym pię­trze, tak że nie będę nawet musiała bro­nić mojego miej­sca, bez wykła­dów, testów ani zadań. Samo to czy­niło ten roz­kład zajęć naj­lep­szym, o jakim sły­sza­łam. Wyna­gra­dzało wszystko. Mar­twi­łam się, jak zdo­łam uzu­peł­nić zapas mocy, którą zuży­łam w minio­nym seme­strze; skoro mam raz w tygo­dniu trzy­krot­nie wię­cej czasu, może zdo­łam tego doko­nać przed koń­cem szkoły.

Tak więc gdzieś musiał w tym tkwić ostry haczyk, tylko nie mia­łam poję­cia gdzie. Wsta­łam i szturch­nę­łam Zhenga.

– Pil­nuj moich rze­czy – powie­dzia­łam. – Ja dokład­nie spraw­dzę ten pokój. Jeśli chce­cie wie­dzieć, jak się to robi, to patrz­cie – doda­łam.

Wszyst­kie głowy obró­ciły się, żeby obser­wo­wać, jak spraw­dzam pomiesz­cze­nie. Zaczę­łam od otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych i upew­ni­łam się, że ich kratki są mocno przy­śru­bo­wane, a potem na kawałku papieru nary­so­wa­łam ich poło­że­nie na wypa­dek, gdyby jakiś nad­zwy­czaj sprytny stwór posta­no­wił w któ­rymś momen­cie zakraść się i prze­su­nąć jeden z nich. Poli­czy­łam krze­sła oraz biurka i zaj­rza­łam pod każde z nich; wysu­nę­łam wszyst­kie szu­flady w komo­dzie pod tylną ścianą, otwo­rzy­łam drzwiczki wszyst­kich sza­fek i zapa­li­łam w nich świa­tło, a potem odsu­nę­łam je od ściany, by spraw­dzić, czy one i ściana są w porządku. Oświe­tli­łam całą powierzch­nię pod­łogi, wypa­tru­jąc dziur, obstu­ka­łam każdą ścianę tak wysoko, jak mogłam się­gnąć, spraw­dzi­łam futrynę drzwi, upew­nia­jąc się, że jej góra i dół są szczelne i kiedy skoń­czy­łam, byłam pra­wie pewna, że jest to naj­zwy­klej­sza sala zajęć.

Chcę przez to powie­dzieć, że zło­wrogi mogły się tu dostać róż­nymi dro­gami: przez szyby wen­ty­la­cyjne, przez szparę pod drzwiami lub prze­gry­za­jąc ściany. Jed­nak przy­naj­mniej tutaj nie mogły spaść z sufitu, ponie­waż go nie było. Scho­lo­mance nie ma dachu; nie jest potrzebny, gdy budu­jesz magiczną szkołę na pogra­ni­czu tego świata z mistyczną otchła­nią nie­rze­czy­wi­stej prze­strzeni. Ściany biblio­teki po pro­stu wzno­siły się w górę i zni­kały w mroku. Teo­re­tycz­nie gdzieś tam się koń­czyły. Nie zamie­rzam się na nie wspi­nać, żeby to spraw­dzić. W każ­dym razie ten pokój nie był na razie zain­fe­ko­wany i nie miał ewi­dent­nych sła­bych punk­tów. Cóż więc knuła szkoła, dając mi ten pre­zent, jakim było całe spę­dzane tu popo­łu­dnie?

Wró­ci­łam na miej­sce i spoj­rza­łam na plan zajęć. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że to popo­łu­dnie jest przy­nętą w pułapce, ale to była naprawdę dobra przy­nęta i rów­nie dobra pułapka. Nie mogłam wpro­wa­dzić żad­nej zmiany do mojego planu zajęć, ponie­waż nie wie­dzia­łam, jakie inne przed­mioty są wykła­dane na ostat­nim roku. Gdy­bym na przy­kład spró­bo­wała zastą­pić te okropne semi­na­ria z lek­tur dla zaawan­so­wa­nych kur­sem san­skrytu, który spo­dzie­wa­łam się zna­leźć w moim roz­kła­dzie zajęć, to nawet gdyby Scho­lo­mance usu­nęła te semi­na­ria, mia­łaby pre­tekst, żeby wci­snąć mi kurs arab­skiego w śro­dowe popo­łu­dnia. Gdy­bym spró­bo­wała wpro­wa­dzić choćby nie­wiel­kie zmiany, na przy­kład zapi­sać się na czwart­kowe warsz­taty, nie­wąt­pli­wie dosta­ła­bym zaję­cia labo­ra­to­ryjne z alche­mii w środy i jesz­cze coś w piątki. Cokol­wiek bym zro­biła, kosz­to­wa­łoby mnie to utratę jedy­nej zalety tego roz­kładu zajęć i nie gwa­ran­to­wa­łoby żad­nej zmiany na lep­sze.

– Pokaż­cie mi wasze plany zajęć – powie­dzia­łam do Zhenga, na nic nie licząc.

Jedyna zaleta prze­sta­wa­nia z pierw­sza­kami to to, że wszy­scy posłusz­nie wrę­czyli mi swoje plany, nawet nie pro­sząc o żadne przy­sługi w zamian. Przej­rza­łam cały plik, szu­ka­jąc jakichś kur­sów, które mogła­bym wybrać. Bez powo­dze­nia. Ni­gdy nie sły­sza­łam, by jakie­muś pierw­sza­kowi przy­dzie­lono zaję­cia, na które mógłby cho­dzić czwar­to­kla­si­sta, i teraz rów­nież żad­nych takich nie zna­la­złam. Wszy­scy oni mieli cho­dzić na stan­dar­dowe wpro­wa­dze­nie do zajęć warsz­ta­to­wych i alche­micz­nych – dziew­czyna z enklawy roz­sąd­nie zachę­ciła ich, by wszy­scy prze­su­nęli ich ter­min na wtor­kowe i śro­dowe przed­po­łu­dnia, naj­lep­szą porę dla pierw­sza­ków, gdyż popo­łu­dniowe są zare­zer­wo­wane przez uczniów star­szych klas. Do tego nie­zbędne dla pierw­szo­kla­si­stów nauki o zło­wro­gach, które nie­wąt­pli­wie będą dla nich świetną zabawą, a reszta to kursy z lite­ra­tury, mate­ma­tyki oraz histo­rii na trze­cim i czwar­tym pię­trze. Z jed­nym roz­wście­cza­ją­cym wyjąt­kiem: wszy­scy mieli także pra­co­wać tu ze mną w środy, smar­kaci szczę­ścia­rze. Nikt z nich jesz­cze nie poj­mo­wał, jakie to zdu­mie­wa­jące.

Pod­da­łam się i z rezy­gna­cją zło­ży­łam pod­pis na dole kartki, nawet nie spró­bo­waw­szy wpro­wa­dzić żad­nych zmian, a potem pode­szłam do wiel­kiego zabyt­ko­wego sekre­ta­rzyka sto­ją­cego pod ścianą, ostroż­nie pod­nio­słam żalu­zjowe zamknię­cie – dziś nic się pod nim nie kryło, ale tylko pocze­kaj­cie – i wło­ży­łam do środka mój plan zajęć. Więk­szość sal lek­cyj­nych ma bar­dziej ofi­cjalne miej­sca skła­da­nia papie­rów, na przy­kład wnęki uda­jące zasob­niki prze­miesz­cza­jące nasze prace pocztą pneu­ma­tyczną do jakie­goś cen­tral­nego sekre­ta­riatu, lecz te zepsuły się na początku ubie­głego wieku i zostały pro­wi­zo­rycz­nie poła­tane zaklę­ciami prze­miesz­cza­ją­cymi, tak więc wystar­czy poło­żyć pracę w miej­scu, w któ­rym nikt nie będzie jej widział, a natych­miast zosta­nie zabrana. Jesz­cze raz rzu­ci­łam okiem na mój plan zajęć, a potem zro­bi­łam głę­boki wdech i zasu­nę­łam żalu­zję sekre­ta­rzyka.

Kiedy szłam na pierw­sze semi­na­rium, byłam pewna, że zaraz po śnia­da­niu dowiem się, jak wielki popeł­ni­łam błąd, ale się myli­łam. Odkry­łam to po nie­ca­łym kwa­dran­sie, nawet nie opusz­cza­jąc tego pokoju. Zaci­ska­jąc zęby, pochy­la­łam się nad splą­ta­nym kłę­bo­wi­skiem robótki, szy­deł­ko­wa­niem gro­ma­dząc w krysz­tale jak naj­wię­cej mocy przed śnia­da­niem, a w myślach wybie­ra­jąc potwor­nie nudne ćwi­cze­nia z kali­ste­niki, które będę wyko­ny­wała w tym pokoju, kiedy rana brzu­cha zupeł­nie się zagoi. Nie­na­wi­dzę tych ćwi­czeń, więc zmu­sza­nie się do nich cudow­nie wpływa na zwięk­sza­nie mocy. Nie było tu dużo miej­sca, a nie zamie­rza­łam prze­su­wać mebli. Zapewne będę musiała wyko­ny­wać brzuszki na dwóch biur­kach. Nie­ważne, pomy­śla­łam: w ten spo­sób co dwa tygo­dnie będę miała napeł­niony jeden krysz­tał.

Tym­cza­sem wszy­scy pierw­szo­kla­si­ści sie­dzieli w pierw­szych rzę­dach, niczym się nie przej­mu­jąc i roz­ma­wia­jąc ze sobą. Na doda­tek wszy­scy mówili po chiń­sku, włącz­nie z tym Hin­du­sem oraz parą Rosjan. Byłam pra­wie pewna, że tych dwoje roz­ma­wia ze sobą po rosyj­sku, ale tu bez waha­nia włą­czyli się do roz­mowy. Nie­wąt­pli­wie wszy­scy mieli uczęsz­czać na zaję­cia w języku chiń­skim – tutaj takie przed­mioty jak mate­ma­tyka czy histo­ria są wykła­dane w nim lub po angiel­sku.

Robi­łam, co mogłam, żeby trak­to­wać te roz­mowy jako szum w tle, ale nie­zbyt mi się to uda­wało. Jedną z wad ucze­nia się zbyt wielu obcych języ­ków jest to, że jeśli nie rozu­miem jakiejś wypo­wie­dzi, mój mózg jest skłonny uznać, że powo­dem jest moja nie­uwaga i że jeśli tylko się sku­pię, zła­pię sens. Powin­nam przez jakiś czas mieć spo­kój z nowymi języ­kami, ponie­waż Scho­lo­mance zaczęła mnie uczyć arab­skiego nie­całe trzy tygo­dnie wcze­śniej, lecz dwu­go­dzinne prze­sia­dy­wa­nie w każdą środę z bandą pierw­sza­ków roz­ma­wia­ją­cych po chiń­sku nie­wąt­pli­wie ozna­czało, że zacznę dosta­wać zaklę­cia także w tym języku.

Chyba że oni wszy­scy uprzej­mie dadzą się poza­bi­jać przed upły­wem mie­siąca, co było cał­kiem moż­liwe. Zwy­kle pierw­szy tydzień seme­stru jest w porządku, a potem, gdy pierw­szo­kla­si­ści dadzą się zwieść pozor­nemu spo­ko­jowi i poczują się bez­pieczni, pierw­sze zło­wrogi wypeł­zają z kry­jó­wek, a pierw­sza fala nowo wyklu­tych na par­te­rze zaczyna prze­do­sta­wać się na górę.

Oczy­wi­ście zawsze tra­fia się jakiś nad­gor­li­wiec. Jak ten mały żmi­jo­wór, który wła­śnie po cichu prze­ci­snął się przez otwór wen­ty­la­cyjny. Zapewne roz­cią­gnął się jak struna i przy­brał wygląd nie­szko­dli­wej strużki śluzu, żeby przejść przez zaklę­cia zabez­pie­cza­jące wen­ty­la­cję, po czym prze­śli­znął się przez kratkę i zwi­nął na pod­ło­dze za jed­nym z tor­ni­strów, żeby wró­cić do pier­wot­nej postaci. W trak­cie tego zapewne wyda­wał chlu­po­czące dźwięki, ale pierw­szacy roz­ma­wiali tak gło­śno, że je zagłu­szyli, a ja nie­zbyt uwa­ża­łam, ponie­waż po raz pierw­szy w życiu byłam naj­gor­szym moż­li­wym celem ataku; żaden zło­wróg nie wybrałby mnie z tej grupki. Już zaczę­łam uwa­żać to miej­sce za rodzaj cichej przy­stani.

Nagle jeden z pierw­szo­kla­si­stów zauwa­żył stwora i wrza­snął prze­ra­żony. Nawet nie spraw­dza­łam, dla­czego ktoś wrzesz­czy. Wsta­łam z krze­sła, zarzu­ci­łam na ramię ple­cak z książ­kami i byłam w poło­wie drogi do drzwi – gdy chło­pak spo­glą­dał na koniec sali – zanim zauwa­żyłam żmi­jo­wora, już cał­kiem roz­dę­tego i uno­szą­cego się nad czwar­tym rzę­dem biu­rek niczym czer­wony balon poma­lo­wany przez kogoś w nie­bie­skie plamy w stylu Jack­sona Pol­locka. Stwór zaczy­nał wysu­wać rurki dmu­cha­wek. Wszyst­kie dzie­ciaki krzy­czały i tuliły się do sie­bie lub cho­wały się za dużym biur­kiem, co było typo­wym błę­dem: bo jak długo zamie­rzały się tam kryć? Tak roz­dęty żmi­jo­wór ni­gdzie się stąd nie ruszy i zała­twi każ­dego, kto wystawi głowę, żeby spoj­rzeć.

Oczy­wi­ście to był ich pro­blem i jeśli sami nie potra­fią go roz­wią­zać, to zginą w tej sali już pierw­szego dnia zajęć, co by ozna­czało, że i tak nie prze­trwa­liby długo. To abso­lut­nie nie był mój pro­blem. Moim pro­blemem było to, że przy­dzie­lono mi cztery bar­dzo nie­bez­pieczne zaję­cia semi­na­ryjne i już mia­łam głę­bo­kie tyły w gro­ma­dze­niu mocy na koniec szkoły. Będę potrze­bo­wała każ­dej minuty spę­dza­nej w tym pomiesz­cze­niu, żeby zgro­ma­dzić moc i to nad­ro­bić. Nie mia­łam w nad­mia­rze nawet tyle tej ener­gii, ile zyski­wa­łam, robiąc jeden rzą­dek szy­deł­kiem, żeby mar­no­wać ją dla stadka pierw­sza­ków, któ­rzy nic mnie nie obcho­dzili.

Z wyjąt­kiem jed­nego. Kop­nia­kiem otwo­rzy­łam drzwi, odwró­ci­łam się i krzyk­nę­łam:

– Zheng! Wychodź, ale już!

Wypadł zza biurka i pobiegł do mnie. Może inne dzie­ciaki mnie nie zro­zu­miały, ale były dosta­tecz­nie sprytne, by pójść w jego ślady, a więk­szość z nich na tyle mądra, żeby zosta­wić swoje tor­ni­stry. Oprócz dziew­czyny z enklawy. Ona nie­wąt­pli­wie mogłaby dostać nowe rze­czy od star­szych uczniów ze swo­jej enklawy, gdyby popro­siła, ale zanim rzu­ciła się do ucieczki, zła­pała swój tor­ni­ster i zarzu­cała go sobie na plecy, gdy żmi­jo­wór wystar­cza­jąco się nadął, by wysta­wić troje oczu na rucho­mych słup­kach, i zaczął się obra­cać, żeby namie­rzyć cele. Zaraz ją zała­twi, ale pozo­stali zdo­łają uciec. Stwór był nie­wiele więk­szy od piłki; świeżo się wylągł, więc zapewne od razu zacznie się poży­wiać.

Sta­łam przy drzwiach, zamie­rza­jąc przez nie przejść i ujść z życiem, bo wła­śnie to powin­nam zro­bić, i tak też robi­łam wie­lo­krot­nie przed­tem. To zasada numer jeden: kiedy coś tutaj zaczyna się nady­mać, masz myśleć tylko o tym, jak bez szwanku zejść temu cze­muś z drogi. To nawet nie jest ego­izm. Jeśli zaczniesz poma­gać innym, to zgi­niesz i praw­do­po­dob­nie na doda­tek zni­we­czysz ich próby rato­wa­nia się. Jeśli masz sojusz­ni­ków lub przy­ja­ciół, możesz pomóc im wcze­śniej. Dzie­ląc się mocą, uży­cza­jąc zaklę­cia, robiąc im jakiś amu­let lub magiczny napój, któ­rego mogą użyć w potrze­bie. Jed­nak ten, kto nie potrafi samo­dziel­nie wyjść z opre­sji, nie prze­żyje. Każdy to wie i jedy­nym zna­nym mi wyjąt­kiem od tej reguły jest Orion, który jest kom­plet­nym czub­kiem, a ja nie.

Tyle że nie wybie­głam przez te drzwi. Zamiast tego zatrzy­ma­łam się przy nich i pozwo­li­łam, by całe stado pierw­sza­ków prze­bie­gło przez nie galo­pem. Żmi­jo­wór przy­brał bla­do­ró­żową barwę, szy­ku­jąc się do ustrze­le­nia Panny Enkla­wianki, a potem gwał­tow­nie obró­cił się do drzwi, gdy wła­śnie wspo­mniany czu­bek prze­mknął przez nie, zmie­rza­jąc w nie­wła­ści­wym kie­runku. Dwie sekundy póź­niej zostałby tra­fiony i praw­do­po­dob­nie zabity przez jad zło­wroga.

Gdy­bym już nie rzu­cała zaklę­cia.

Uży­łam dość rzad­kiej sta­ro­an­giel­skiej klą­twy. Zapewne jestem jedyną osobą na świe­cie, która ją ma. Na początku dru­giego roku, gdy tylko zaczę­łam uczyć się sta­ro­an­giel­skiego, natknę­łam się na trzech uczniów naj­star­szych klas, któ­rzy osa­czyli mię­dzy biblio­tecz­nymi rega­łami młod­szą od nich dziew­czynę. Taką samą out­si­derkę jak ja, tyle że ze mną chłopcy ni­gdy nie pró­bo­wali takich rze­czy. Widocz­nie znie­chę­cała ich mroczna aura przy­szłej cza­row­nicy. Nawet jako chu­der­lawa uczen­nica dru­giej klasy znie­chę­ci­łam tych trzech samym swoim przy­by­ciem. Czmych­nęli, dziew­czyna ucie­kła w prze­ciwną stronę, a ja, wciąż pie­niąc się ze zło­ści, zdję­łam z półki pierw­szą lep­szą książkę. I nie dosta­łam tej, po którą się­gnę­łam; zamiast tego otrzy­ma­łam plik zetla­łych kar­tek ręcz­nie robio­nego papieru zapi­sa­nych klą­twami, które jakaś babu­nia wiedźma wymy­śliła z tysiąc lat temu. Otwo­rzył się w moich rękach aku­rat na tej klą­twie, a ja spoj­rza­łam i zoba­czy­łam ją, zanim pospiesz­nie zamknę­łam ksią­żeczkę i odło­ży­łam z powro­tem na półkę.

Więk­szość ludzi musi długo stu­dio­wać zaklę­cie, żeby je zapa­mię­tać. Ja także – jeśli jest to uży­teczny czar. Lecz jeśli jest to zaklę­cie obra­ca­jące w perzynę mia­sta, wybi­ja­jące całe armie lub powo­du­jące potworne męki – lub na przy­kład zmniej­sza­jące pewne istotne czę­ści męskiego ciała do roz­mia­rów bole­snego czy­raka – wystar­czy mi jeden rzut oka, by zostało mi w pamięci na dobre.

Tego ni­gdy przed­tem nie uży­wa­łam, ale w tej sytu­acji oka­zało się naprawdę sku­teczne. Żmi­jo­wór natych­miast skur­czył się do roz­mia­rów porząd­nego zdro­wego żołę­dzia. Spadł na pod­łogę, zagrze­cho­tał na kratce otworu wen­ty­la­cyj­nego, a potem prze­le­ciał przez nią jak mar­mu­rowa kulka zni­ka­jąca w stu­dzience ście­ko­wej. A z nim cała moja zebrana tego ranka moc.

Orion przy­sta­nął w drzwiach i patrzył, jak stwór znika. Z niego też ucho­dziła para. Szy­ko­wał się do wypusz­cze­nia jakie­goś ogni­stego podmu­chu, który zała­twiłby żmi­jo­wora – a także nas troje wraz z całą zawar­to­ścią sali, ponie­waż gazy ustro­jowe tego stwora są bar­dzo łatwo­palne. Dziew­czyna z enklawy obrzu­ciła jego i mnie spoj­rze­niem wystra­szo­nego kró­lika i wybie­gła obok niego na zewnątrz, cho­ciaż nie było już żad­nego powodu, by ucie­kać. Przez moment odpro­wa­dzał ją wzro­kiem, a potem znów spoj­rzał na mnie. Zer­k­nę­łam z przy­gnę­bie­niem na mój pociem­niały krysz­tał mocy – no tak, znów był zupeł­nie ciemny – i scho­wa­łam go.

– Co ty w ogóle tu robisz? – spy­ta­łam z iry­ta­cją, prze­ci­ska­jąc się obok niego, wcho­dząc mię­dzy regały i kie­ru­jąc się ku scho­dom.

– Nie przy­szłaś na śnia­da­nie – rzekł, doga­nia­jąc mnie.

W ten spo­sób dowie­dzia­łam się, że w tej sali biblio­tecz­nej nie sły­chać dzwon­ków. Co w tym momen­cie ozna­czało, że mogę zre­zy­gno­wać ze śnia­da­nia lub spóź­nić się na pierw­sze z moich naj­gor­szych zajęć semi­na­ryj­nych, na któ­rych naj­praw­do­po­dob­niej nie ma szans dowie­dzieć się od kogoś, jakie mi wyzna­czono zada­nia.

Zaci­snę­łam zęby i zaczę­łam zbie­gać po scho­dach.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał po chwili Orion, cho­ciaż to wła­śnie ja oca­li­łam jego. Zapewne jesz­cze nie cał­kiem oswoił się z tą myślą.

– Nie – odrze­kłam z gory­czą. – Jestem czub­kiem.

Roz­dział 2

PODUSZKI

W ciągu kilku następ­nych tygo­dni uświa­do­mi­łam to sobie jesz­cze wyraź­niej. Nie jestem dziew­czyną z enklawy. W prze­ci­wień­stwie do Oriona nie mam prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czo­nych zaso­bów mocy, żeby doko­ny­wać szla­chet­nych boha­ter­skich czy­nów. Wprost prze­ciw­nie, ponie­waż nie­dawno stra­ci­łam pra­wie połowę zapasu mocy, który zgro­ma­dzi­łam przez trzy lata. Wpraw­dzie w słusz­nej spra­wie, ponie­waż uży­łam jej do zała­twie­nia pasz­czora, i mam nadzieję, że ni­gdy nie będę roz­pa­mię­ty­wać tego prze­ży­cia, ale moje dobre inten­cje nie mają zna­cze­nia. Ważne jest tylko to, że mia­łam sta­ran­nie zapla­no­wany har­mo­no­gram gro­ma­dze­nia mocy w trak­cie pobytu w Scho­lo­mance, który teraz legł w gru­zach.

Moje nadzieje na ukoń­cze­nie szkoły rów­nież byłyby płonne, gdy­bym nie zna­la­zła księgi z zaklę­ciami. Kon­tro­lu­jące mate­rię zaklę­cie Zło­tego Kamie­nia jest tak cenne, że zor­ga­ni­zo­wana przez Aadhyę dla uczniów ostat­niej klasy aukcja przy­nio­sła mi mnó­stwo mocy, a na doda­tek parę nie­wiele uży­wa­nych teni­só­wek. Zamie­rzała wkrótce zor­ga­ni­zo­wać następną, dla uczniów naszego rocz­nika. Przy odro­bi­nie szczę­ścia zre­du­kuję liczbę pustych krysz­ta­łów mocy z dzie­więt­na­stu do sied­miu. To na­dal poważny defi­cyt do uzu­peł­nie­nia, a na zakoń­cze­nie szkoły potrze­bo­wa­łam jesz­cze co naj­mniej trzy­dzie­stu.

Wła­śnie na to zamie­rza­łam wyko­rzy­stać moje wspa­niałe śro­dowe wolne popo­łu­dnia. Ha, ha. Mały żmi­jo­wór oka­zał się zale­d­wie pierw­szym z sze­regu zło­wro­gów, które ta biblio­teczna sala zajęć przy­cią­gała z nie­od­partą siłą. Gdy tam wcho­dzi­li­śmy, zasta­wa­li­śmy je gotowe do skoku. Zło­wrogi kryły się w ciem­nych kątach, cze­ka­jąc na moment naszej nie­uwagi. Wcho­dziły przez kratki wen­ty­la­cyjne znaj­du­jące się na środku sali. Cza­iły się w sekre­ta­rzyku z żalu­zjo­wym zamknię­ciem. Cze­kały za drzwiami, kiedy wycho­dzi­li­śmy. Bez naj­mniej­szego pro­blemu mogła­bym unik­nąć nauki chiń­skiego, po pro­stu nic nie robiąc. Cała ta banda pierw­sza­ków zosta­łaby pożarta przed upły­wem dru­giego tygo­dnia seme­stru.

Wszystko stało się jasne pod koniec naszej pierw­szej śro­do­wej sesji, jakby ktoś wypi­sał to krwią na ścia­nie – dosłow­nie. Wła­śnie roz­sma­ro­wa­łam po całym pomiesz­cze­niu wil­la­nirgę, wraz z jej wnętrz­no­ściami i zawar­to­ścią żołądka. Gdy wszy­scy, mniej lub bar­dziej upa­prani, ruszy­li­śmy na obiad, prze­łknę­łam urazę i powie­dzia­łam Suda­rat – tej dziew­czy­nie z enklawy – że jeśli chce być na­dal rato­wana, to musi uży­czyć tro­chę mocy ze swo­jego zapasu.

Poczer­wie­niała i zbla­dła, a potem wykrztu­siła:

– Ja nie… nie jestem…

A potem zalała się łzami i ucie­kła.

– Nie sły­sza­łaś o Bang­koku – powie­dział Zheng.

– Czego nie sły­sza­łam o Bang­koku?

– Prze­padł – rzekł. – Coś zała­twiło enklawę, kilka tygo­dni przed pobo­rem.

Popa­trzy­łam na niego ze zdu­mie­niem. Rzecz w tym, że enklaw nie można znisz­czyć.

– W jaki spo­sób? Co?

Roz­ło­żył ręce i wzru­szył ramio­nami.

– A wy sły­sze­li­ście o Bang­koku? – zapy­ta­łam przy obie­dzie, zasta­na­wia­jąc się, jak mogłam prze­ga­pić taką ważną wia­do­mość, ale nie byłam jedyna. Z sie­dzą­cych przy stole tylko Liu ski­nęła głową i powie­działa: – Wła­śnie usły­sza­łam o tym na histo­rii.

– O czym? – chciała wie­dzieć Aadhya.

– Bang­kok prze­padł – wyja­śni­łam. – Enklawa została znisz­czona.

– Co takiego? – zapy­tała Chloe, która drgnęła tak, że sok poma­rań­czowy zalał jej całą tacę. Zapy­tała, czy może z nami jeść posiłki, i zro­biła to grzecz­nie, nie jakby zaszczy­cała nas swoją obec­no­ścią, więc zgrzyt­nę­łam zębami i się zgo­dzi­łam. – To musi być fake news.

Liu prze­cząco potrzą­snęła głową.

– Potwier­dziła to dziew­czyna z Szan­ghaju, która cho­dzi do naszej klasy. Rodzice prze­ka­zali tę wia­do­mość przez jej młod­szą sio­strę.

Chloe gapiła się na nas, zasty­gła ze szklanką w pół drogi do ust. Nie można mieć jej za złe, że się tak prze­ra­ziła. Enklawy nie zni­kają tak po pro­stu i bez powodu, więc jeśli któ­raś obe­rwała tak mocno, to ozna­czało począ­tek jakiejś wojny enklaw, a nowo­jor­ska była ide­alną kan­dy­datką na jej epi­cen­trum. Kiedy jed­nak Chloe po raz trzeci w ciągu pię­ciu minut zapy­tała o szcze­góły, któ­rych ani Liu, ani ja nie zna­ły­śmy, powie­dzia­łam:

– Rasmus­sen, my ich nie znamy. To ty możesz się cze­goś dowie­dzieć; nowo przy­byli z waszej enklawy muszą wie­dzieć wię­cej.

Nie­wia­ry­godne, ale naprawdę popro­siła, żeby­śmy popil­no­wały jej tacy, po czym wstała i prze­szła przez salę do stołu, przy któ­rym sie­dzieli pierw­szacy z nowo­jor­skiej enklawy. Nie przy­nio­sła wielu infor­ma­cji: znaczna część nowo przy­by­łych nawet jesz­cze o tym nie sły­szała. Dzie­ciaki z Bang­koku nie faty­go­wały się roz­gła­sza­niem tej wia­do­mo­ści, a Suda­rat jako jedyna z tego mia­sta prze­żyła i została pobrana. Wszy­scy inni jej rówie­śnicy zgi­nęli razem z enklawą. Co jesz­cze bar­dziej prze­ra­ziło wszyst­kich enkla­wow­ców. Nawet jeśli jakaś enklawa ucierpi tak mocno, że w końcu pad­nie, to zwy­kle osoby postronne mają wystar­cza­jąco dużo ostrze­żeń i czasu na ucieczkę.

Pod koniec obiadu stało się jasne, że nikt nie wie, co naprawdę się stało. My tutaj w ogóle nie wiemy, co się dzieje, gdyż wszel­kie wie­ści ze świata docie­rają do nas raz do roku, za pośred­nic­twem prze­ra­żo­nych czter­na­sto­lat­ków. Jed­nak upa­dek enklawy to sen­sa­cyjna wia­do­mość, a tym­cza­sem nawet dzie­ciaki z Szan­ghaju nie znały szcze­gó­łów. Szan­ghaj pomógł stwo­rzyć enklawę w Bang­koku – od trzy­dzie­stu lat spon­so­ro­wali nowe azja­tyc­kie enklawy i nie­przy­pad­kowo coraz gło­śniej narze­kali na nie­pro­por­cjo­nal­nie dużą liczbę miejsc przy­dzie­la­nych w Scho­lo­mance dzie­cia­kom ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Europy. Gdyby atak na Bang­kok był zapo­wie­dzią napa­ści na Szan­ghaj, pobrani pierw­szacy przy­by­liby z wyraź­nym pole­ce­niem zwar­cia sze­re­gów z dzie­cia­kami z Bang­koku.

Z dru­giej strony, jeśli Bang­kok przy­pad­kowo sam się zała­twił, co cza­sem się zda­rza, gdy enklawa cich­cem reali­zuje zbyt ambitny pro­gram nowych broni magicz­nych, dzie­cia­kom z Szan­ghaju kazano by odwró­cić się od ich taj­skich rówie­śni­ków. Zamiast tego jedy­nie zacho­wy­wały ostroż­ność. Co ozna­czało, że ich rodzice wie­dzieli nie­wiele wię­cej od nas, a jeśli szan­ghaj­scy enkla­wowcy nie mieli żad­nych infor­ma­cji, to nikt nie miał.

No, oprócz tego, kto to zro­bił. Co kom­pli­ko­wało sytu­ację, gdyż jeśli ktoś w ten spo­sób zamie­rzał pośred­nio zaata­ko­wać Szan­ghaj, to pierw­szym podej­rza­nym był Nowy Jork. Trudno było sobie wyobra­zić, by jakaś inna enklawa na świe­cie mogła to zro­bić choćby bez ich cichego wspar­cia. Gdyby jed­nak Nowy Jork w tajem­nicy prze­pro­wa­dził tak poważną ope­ra­cję, jaką jest likwi­da­cja enklawy, to z pew­no­ścią nie powie­dziano by o tym pobie­ra­nym do Scho­lo­mance, co ozna­czało, że nawet nowo­jor­skie dzie­ciaki nie wie­działy, czy ich enklawa jest w to zamie­szana czy nie, cho­ciaż one – i dzie­ciaki z Szan­ghaju – zda­wały sobie sprawę, że jeśli jed­nak nie był to nie­szczę­śliwy wypa­dek, to ich rodzice wła­śnie pro­wa­dzą wojnę. A my przez rok w żaden spo­sób nie mogli­śmy się dowie­dzieć, jak jest naprawdę.

Nie była to sytu­acja sprzy­ja­jąca kole­żeń­skiemu nasta­wie­niu enkla­wow­ców. Oso­bi­ście wcale nie przej­mo­wa­łam się tym, że nie wiem, jak jest. Nie zamie­rza­łam dołą­czyć do żad­nej enklawy. Pod­ję­łam tę decy­zję w zeszłym roku – obra­żona – i gdyby wybu­chła wojna, nie wzię­ła­bym w niej udziału. Nawet gdyby jakiś odra­ża­jący zło­wróg zaczął zała­twiać enklawy, nie doty­czy­łoby to mnie, tylko moich ewen­tu­al­nych rywali, wedle nie­przy­jem­nej prze­po­wiedni, która znacz­nie uła­twi­łaby mi życie, gdyby ziściła się szyb­ciej.

Nato­miast obcho­dziło mnie, że Suda­rat nie może mi pomóc w tym, co naj­wy­raź­niej miało być moim pią­tym przed­mio­tem w tym seme­strze – rato­wa­niu pierw­sza­ków. Zasoby mocy taj­skiej enklawy i tak były sto­sun­kowo nowe i skromne, a teraz pełną kon­trolę nad nimi prze­jęli naj­starsi ucznio­wie, któ­rzy roz­pacz­li­wie ofe­ro­wali ją innym enkla­wow­com, pró­bu­jąc zawią­zać soju­sze na koniec szkoły. Nie dzie­lili się nią z uczniami pierw­szych i dru­gich klas. Ci nagle stali się takimi samymi ofia­rami losu jak my wszy­scy, z tru­dem znaj­du­ją­cymi sojusz­ni­ków, zasoby i moż­li­wo­ści prze­trwa­nia. Ich jedy­nym istot­nym argu­men­tem prze­tar­go­wym przy two­rze­niu soju­szy była per­spek­tywa przy­ję­cia do ich szybko rosną­cej enklawy, a teraz go stra­cili i dzia­łali w atmos­fe­rze nie­przy­jem­nej nie­pew­no­ści, ponie­waż nikt nie wie­dział, co się stało. Inni pierw­szo­kla­si­ści nie uni­kali Suda­rat dla­tego, że nie wie­dzieli, skąd ona jest; uni­kali jej, ponie­waż wie­dzieli, że ona jest z Bang­koku. Nie dostała nawet swo­jego przy­działu rze­czy, które pozo­sta­wili absol­wenci. Wszystko, co posia­dała, było w tor­bie, którą zabrała ze sobą.

Zapewne powin­nam jej współ­czuć, ale wola­łam zacho­wać współ­czu­cie dla osoby, która ni­gdy nie miała szczę­ścia, niż dla tej, którą ono nagle opu­ściło. Mama powie­dzia­łaby mi, że mogę współ­czuć im obu, na co odpowie­dzia­łabym, że ona może to robić, ale ja mam ogra­ni­czone zapasy współ­czu­cia i muszę je racjo­no­wać. W każ­dym razie cho­ciaż nie współ­czu­łam Suda­rat, to już w pierw­szym tygo­dniu zajęć dwu­krot­nie ura­to­wa­łam jej życie, więc nie miała prawa narze­kać.

I ja też nie, ponie­waż naj­wi­docz­niej posta­no­wi­łam na­dal to robić.

Aadhya i Liu zamie­rzały wie­czo­rem razem wziąć prysz­nic. Kiedy scho­dzi­ły­śmy po scho­dach, nie­śmiało zapy­ta­łam Liu:

– Masz potem tro­chę czasu? Muszę opa­no­wać kilka pod­sta­wo­wych chiń­skich zwro­tów.

Pew­nie się spo­dzie­wa­cie, że cho­dzi o takie zwroty jak „gdzie jest ubi­ka­cja?” lub „dzień dobry”, ale tutaj pierw­sze, czego uczymy się w dowol­nym języku, to „pad­nij”, „za tobą” i „ucie­kaj”. Musia­łam powstrzy­mać pierw­sza­ków od wcho­dze­nia mi w drogę, kiedy ich ratuję. Na wła­sny koszt.

Liu pochy­liła głowę i powie­działa cicho:

– Też zamie­rza­łam cię pro­sić o pomoc.

Się­gnęła do swo­jej szkol­nej teczki i wyjęła etui z prze­zro­czy­stego pla­stiku z nożycz­kami w środku. Były dla lewo­ręcz­nych, ze strzę­pami okle­iny z zie­lo­nego winylu wciąż oble­pia­ją­cymi otwory na palce, z jed­nym ostrzem wyszczer­bio­nym, a dru­gim zardze­wia­łym. Obie­cu­jące: były tak sfa­ty­go­wane, że nie­mal na pewno nie prze­klęte i nie zacza­ro­wane. Już od paru tygo­dni szu­kała kogoś, kto poży­czyłby jej nożyczki.

Włosy Liu się­gały jej poni­żej pasa, błysz­czące i czarne jak noc, tylko przy gło­wie odro­binę jaśniej­sze w porów­na­niu do nie­sa­mo­wi­cie ciem­nego odcie­nia reszty. Zapusz­czała je kilka lat, z tego trzy lata tutaj, więc musiała nego­cjo­wać czas i warunki każ­dego prysz­nica, który brała. Jed­nak nie spy­ta­łam jej, czy na pewno chce je skró­cić. Wie­dzia­łam, że tak, nawet choćby z czy­sto prak­tycz­nych wzglę­dów. Aadhya zamie­rzała spleść z nich struny lutni z syre­no­pa­jąka, którą szy­ko­wała dla nas na dzień ukoń­cze­nia szkoły, a ponadto Liu zdo­łała tak długo cho­dzić z dłu­gimi wło­sami tylko dla­tego, że uży­wała cza­rów.

Potem jed­nak prze­szła nie­ocze­ki­waną i bar­dzo dogłębną prze­mianę duchową i posta­no­wiła nie wra­cać na obsy­dia­nowo czarną drogę. Tak więc teraz musiała zapła­cić za trzy lata para­do­wa­nia z nie­wia­ry­god­nie ładną fry­zurą. Co wie­czór na zmianę poma­ga­ły­śmy jej roz­cze­sać naprawdę okropne koł­tuny, które powsta­wały każ­dego dnia, obo­jęt­nie, jak sta­ran­nie spla­tała war­ko­cze.

Kiedy wzię­ły­śmy prysz­nic, wszyst­kie trzy wró­ci­ły­śmy do pokoju Aadhyi. Naostrzyła nożyczki swo­imi narzę­dziami, a potem wzięła przy­go­to­wane pudełko na włosy. Zaczę­łam je ostroż­nie obci­nać, na począ­tek zale­d­wie cen­ty­metr bar­dzo cien­kiego kosmyka, który trzy­ma­łam jak naj­da­lej od głowy Liu – ni­gdy nie należy się spie­szyć, uży­wa­jąc nie­zna­nych noży­czek. Nic strasz­nego się nie wyda­rzyło, więc powoli dotar­łam do połowy kosmyka, a potem zro­bi­łam głę­boki wdech i szybko odcię­łam resztę, po wyraź­nej linii demar­ka­cyj­nej mię­dzy sta­rymi a nowymi wło­sami, i poda­łam to dłu­gie pasmo Aadhyi.

– W porządku? – zapy­ta­łam Liu.

Byłam pewna, że nożyczki są dobre, ale chcia­łam dać jej moment wytchnie­nia; spo­dzie­wa­łam się, że to dla niej trudne, nawet jeśli nie zaczęła się mazać czy coś.

– Tak, nic mi nie jest – powie­działa, ale zamru­gała i zanim obcię­łam jej połowę wło­sów, rze­czy­wi­ście zaczęła się mazać; łzy sta­nęły jej w oczach, a jedna wielka spły­nęła po jej policzku i roz­pry­snęła się na kola­nie.

Aadhya spoj­rzała na mnie z nie­po­ko­jem, a potem powie­działa:

– Na pewno tyle mi wystar­czy, jeśli chcesz na tym poprze­stać.

Liu nawet nie wyglą­da­łaby źle; miała tak gęste włosy, że tymi małymi nożycz­kami i tak musia­łam je obci­nać war­stwami, więc zaczę­łam od spodu. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy narzę­dzie nagle się zepsuje, a gdyby została z krótko ścię­tymi wło­sami na czubku głowy i upior­nie dłu­gimi kosmy­kami na poty­licy, każdy, od kogo chcia­łaby poży­czyć inne nożyczki, zażą­dałby za to kro­cie.

– Nie – powie­działa Liu lekko drżą­cym gło­sem, ale zde­cy­do­wa­nie.

Zazwy­czaj była naj­spo­koj­niej­szą z nas trzech. Aad potra­fiła zło­ścić się naprawdę kon­cer­towo, a gdyby ataki wście­kło­ści były dys­cy­pliną olim­pij­ską, to ja była­bym pewną kan­dy­datką do zło­tego medalu. Lecz Liu zawsze była opa­no­wana, spo­kojna i roz­sądna, więc to nie­mal gniewne wark­nię­cie było zasko­cze­niem.

Nawet dla niej samej; zamil­kła i prze­łknęła ślinę, ale cokol­wiek czuła, nie była w sta­nie tego ukryć.

– Chcę je obciąć – rzu­ciła ostrym tonem.

– Dobrze – powie­dzia­łam i zaczę­łam szyb­ciej obci­nać jej włosy, jak naj­bli­żej głowy. Błysz­czące pasma pró­bo­wały oplą­ty­wać mi palce nawet wtedy, gdy je odcię­łam i poda­wa­łam Aadhyi.

Wresz­cie skoń­czy­łam, a Liu unio­sła ręce i lekko drżąc, dotknęła swo­jej głowy. Nie­wiele na niej pozo­stało poza nie­rów­nym pusz­kiem. Zamknęła oczy i prze­su­nęła po niej rękami tam i z powro­tem, jakby upew­nia­jąc się, że wło­sów nie ma. Po kilku głę­bo­kich i nie­rów­nych odde­chach powie­działa:

– Nie ści­na­łam ich, od kiedy tu przy­by­łam. Mama kazała mi tego nie robić.

– Dla­czego? – zapy­tała Aadhya.

– Bo… – Głos uwiązł jej w gar­dle. – Powie­działa, że tutaj ich widok powie ludziom, że jestem kimś, na kogo trzeba uwa­żać.

I tak też było, ponie­waż w Scho­lo­mance możesz mieć dłu­gie włosy, tylko jeśli jesteś naprawdę boga­tym i zuchwa­łym dzie­cia­kiem z enklawy albo upra­wiasz czarną magię.

Aadhya bez słowa pode­szła do swo­jego biurka i ze strze­żo­nej zaklę­ciem szka­tułki wyjęła pozo­stałą połowę owsia­nego bato­nika. Liu chciała odmó­wić, ale Aad wark­nęła:

– O mój Boże, zjedz ten cho­lerny bato­nik!

Wtedy Liu roz­kle­iła się, wstała i wycią­gnęła do nas ręce. Wpraw­dzie zare­ago­wa­łam chwilę póź­niej niż Aadhya – trzy lata nie­mal zupeł­nego ostra­cy­zmu spo­łecz­nego raczej kiep­sko przy­go­to­wuje na takie sytu­acje – ale obie trzy­mały wycią­gnięte ręce, dopóki do nich nie dołą­czy­łam. Obję­ły­śmy się ramio­nami i znów zda­rzył się ten cud, w który na­dal nie mogłam do końca uwie­rzyć: nie byłam już sama. Rato­wały mnie, a ja zamie­rza­łam ura­to­wać je. Wyda­wało się to cza­rem nad cza­rami. Jakby mogło napra­wić wszystko. Jakby cały świat nagle stał się innym miej­scem.

Jed­nak nie. Na­dal byłam w Scho­lo­mance, a tu wszyst­kie cuda mają swoją cenę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Last Gra­du­ate

Copy­ri­ght © 2021 by Teme­ra­ire LLC

Illu­stra­tions copy­ri­ght © 2020, 2021 by Pen­guin Ran­dom House LLC

All rights rese­rved inc­lu­ding the right of repro­duc­tion in whole or in part in any form.

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Del Rey, an imprint of Ran­dom House, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt okładki: Nele Schütz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cje w książce

© 2020, 2021 by Pen­guin Ran­dom House LLC

Ilu­stra­cje z wewnętrz­nych stron okładki, umiesz­czone w roz­dziale Scho­lo­mance: Elwira Paw­li­kow­ska © 2021 by Pen­guin Ran­dom House LLC

Pro­jekt wewnętrz­nych stron okładki książki: David G. Ste­ven­son

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ostatni absol­went, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-913-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer