Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Wszyscy czarownicy są źli. Elisabeth wie o tym, odkąd sięga pamięcią. Wychowana jako podrzutek w jednej z Bibliotek Austermeer, dorastała pośród narzędzi magii–grymuarów, szepczących na półkach i drżących w żelaznych okowach, gotowych przemienić się w potwory z tuszu i skóry, jeśli tylko ktoś je sprowokuje. Dziewczyna ma nadzieję dołączyć do strażników strzegących królestwa przed ich mocą.
Tymczasem w wyniku sabotażu w bibliotece najbardziej niebezpieczny grymuar wyzwala się z niewoli. Elisabeth, chcąc ratować sytuację, zostaje zamieszana w zbrodnię. Dziewczyna musi opuścić dom i udać się do stolicy, aby tam stanąć przed wymiarem sprawiedliwości. Nie może się zwrócić o pomoc do nikogo poza swoim największym wrogiem, czarownikiem Nathanielem Thornem, i jego tajemniczym demonicznym sługą. Wkrótce Elisabeth zdaje sobie sprawę, że wplątała się w sieć trwającej od wieków konspiracji, a zagłada grozi nie tylko Wielkim Bibliotekom, ale również całemu światu. Stopniowo zaczyna podawać w wątpliwość wszystko, czego ją uczono o czarownikach, o ukochanych przez nią bibliotekach, a nawet o samej sobie. Ma bowiem moc, o której nie miała pojęcia.
Autorka bestsellerowej powieści An Enchantment of Ravens z listy „New York Timesa” powraca z niezwykłą opowieścią o nowicjuszce z magicznej biblioteki, która musi zmierzyć się z potężnym czarownikiem, aby ocalić swoje królestwo.
„Jeśli pokochaliście bibliotekę Hogwartu albo Wielką Bibliotekę Clayrów, w Summershall poczujecie się jak w domu. Wartka akcja, wspaniały klimat i nuta cierpkiego humoru od razu wciągnęły mnie w tę powieść”. (Katherine Arden, autorka Niedźwiedzia i słowika)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich dziewczyn, które odnalazły siebie w książkach.
1
ZAPADAŁA NOC, KIEDY śmierć wjechała do Wielkiej Biblioteki w Summershall. Przybyła powozem. Elisabeth stała na dziedzińcu i patrzyła, jak konie z obłędem w oczach wpadają przez bramę, tocząc pianę z pysków. Wysoko w oknach wieży ostatnie promienie zachodzącego słońca zapłonęły, jakby pomieszczenia za nimi stanęły w ogniu, zaraz jednak umknęły w górę. W gasnącym blasku kładły się długie cienie aniołów i gargulców strzegących poznaczonych smugami deszczu parapetów biblioteki.
Turkocząc kołami, powóz zatrzymał się, a na jego boku zalśnił pozłacany emblemat: skrzyżowane pióro i klucz – symbol Kolegium. Żelazne kraty zmieniały tylną część pojazdu w więzienną celę. Choć noc była chłodna, dłonie Elisabeth były śliskie od potu.
– Scrivener – odezwała się stojąca obok niej kobieta. – Masz sól? Rękawice?
Elisabeth poklepała skórzane pasy krzyżujące się na jej piersi, macając umieszczone na nich kieszonki, oraz pojemnik z solą zwisający u jej biodra.
– Tak, pani dyrektor. – Brakowało jej tylko miecza, na ten jednak sobie nie zasłuży, dopóki nie ukończy wieloletniego szkolenia w Kolegium i nie zostanie strażniczką. Niewielu bibliotekarzy osiągało ten cel; z reguły albo rezygnowali, albo ginęli.
– Dobrze. – Dyrektorka zamilkła. Była zdystansowaną, szykowną kobietą o bladej jak śnieg twarzy i ogniście czerwonych włosach. Od jej lewej skroni aż do szczęki ciągnęła się blizna, tworząc zgrubienie na policzku i odginając w bok kącik ust. Tak jak Elisabeth, miała na piersi skórzane pasy, pod nimi jednak nosiła mundur strażnika, a nie szaty nowicjusza. Światło lamp połyskiwało w mosiężnych guzikach jej ciemnoniebieskiego płaszcza i lśniło w wypastowanych butach. Miecz wiszący przy jej biodrze był długi i wąski, z jelcem wysadzanym granatami.
Miecz ten cieszył się w Summershall sławą. Zabójca Demonów, bo tak brzmiała jego nazwa, posłużył dyrektorce do walki z malefiktem, kiedy miała zaledwie dziewiętnaście lat. Pamiątką tamtego właśnie starcia była blizna, która, jeśli wierzyć plotkom, sprawiała jej potworny ból, ilekroć kobieta się odezwała. Elisabeth powątpiewała w prawdziwość tych pogłosek, ale faktem było, że dyrektorka ostrożnie dobierała słowa, a już na pewno nigdy się nie uśmiechała.
– Pamiętaj – odezwała się wreszcie znowu – jeśli po dotarciu do krypty usłyszysz w myślach głos, nie słuchaj go. To grymuar ósmej klasy, stworzony wieki temu, i nie należy go lekceważyć. Od początków swojego istnienia doprowadził do szaleństwa dziesiątki ludzi. Jesteś gotowa?
Elisabeth przełknęła ślinę, nie będąc w stanie wydusić odpowiedzi przez ściśnięte gardło. Nie mogła uwierzyć, że dyrektorka w ogóle z nią rozmawia, a co dopiero że wezwała ją tutaj, aby pomogła dostarczyć grymuar do krypty. Na ogół taka odpowiedzialność wykraczała daleko poza rangę nowicjuszki. Nadzieja szamotała się w niej, jak ptak uwięziony we wnętrzu domu, fruwający w górę i w dół do utraty sił, wabiony obietnicą otwartego nieba w oddali; za nadzieją zaś niczym cień podążało przerażenie.
„Daje mi szansę dowieść, że warto mnie szkolić na strażnika – pomyślała. – Jeśli zawiodę, zginę. Wtedy przynajmniej będzie ze mnie jakiś pożytek. Będą mnie mogli zakopać w ogródku jako nawóz dla rzodkiewek”.
Ocierając spocone dłonie o szatę, skinęła głową.
Dyrektorka ruszyła przez dziedziniec, a Elisabeth podążyła za nią. Żwir chrzęścił im pod stopami. W miarę jak zbliżały się do powozu, powietrze stawało się coraz gęstsze od ohydnego smrodu, przywodzącego na myśl namokłą skórę gnijącą na morskim brzegu. Elisabeth dorastała w Wielkiej Bibliotece, w otoczeniu magicznych ksiąg pachnących pergaminem i atramentem, ale ten odór nie przypominał nic z tego, do czego przywykła; sprawiał, że piekły ją oczy, a ramiona pokrywała gęsia skórka. Nawet konie były niespokojne. Nerwowo przebierały kopytami w zaprzęgu, rozrzucając żwir, i ignorowały próbującego je uspokoić woźnicę. W pewnym sensie im zazdrościła – one przynajmniej nie wiedziały, co takiego wiozły za sobą przez całą drogę ze stolicy.
Dwoje strażników zeskoczyło z kozła z dłońmi na rękojeściach mieczy. Elisabeth o mało się nie cofnęła, kiedy spojrzeli na nią spode łba, lecz zamiast tego wyprostowała plecy i uniosła podbródek, próbując jak oni zachować kamienną twarz. Nawet jeśli nigdy nie zasłuży na miecz, może przynajmniej wyglądać na dość odważną, aby nim władać.
Dyrektorka zagrzechotała pękiem kluczy, a tylne drzwi powozu otwarły się z jękiem. Mrok sprawił, że w pierwszej chwili obity żelazem przedział transportowy zdawał się pusty, zaraz jednak Elisabeth wypatrzyła leżący na podłodze przedmiot: płaską, kwadratową szkatułę z żelaza, zabezpieczoną ponad tuzinem zamków. Laik mógłby uznać takie środki ostrożności za absurdalne – ale nie na długo. W wieczornej ciszy z głębi skrzyni rozbrzmiał pojedynczy, donośny łomot, tak potężny, że powóz się zatrząsł, a jego drzwi zadrżały, grzechocząc zawiasami. Jeden z koni zarżał z przestrachem.
– Szybko – powiedziała dyrektorka. Chwyciła jeden z uchwytów szkatuły, a Elisabeth złapała za drugi. Razem uniosły ciężar i ruszyły w stronę drzwi, na których szczycie wyryto inskrypcję – wygięty w łuk zwój przytrzymywany z obydwu stron przez płaczące anioły. Niewyraźny napis, niemal niewidoczny w cieniu, głosił „officium adusque mortem”. Dewiza strażników. Służba aż do śmierci.
Weszły w długi korytarz o kamiennych ścianach, na których kładł się drżący blask pochodni. Masywna szkatuła coraz bardziej ciążyła Elisabeth w ręku. Nie poruszyła się więcej, ale dziewczyna nie czuła się tym uspokojona, bo przeczuwała, co to znaczy: zamknięta w środku księga nasłuchiwała. Czekała.
Przy wejściu do krypty stał na warcie kolejny strażnik. Kiedy zobaczył Elisabeth u boku dyrektorki, w jego małych oczkach zalśniła nienawiść. Był to strażnik Finch, podstarzały mężczyzna o krótkich, siwych włosach i obrzmiałej twarzy, w której jego rysy zdawały się rozpływać, zanurzone jak rodzynki w puddingu chlebowym. Pośród nowicjuszy znany był z tego, że jego prawe ramię było większe i bardziej umięśnione niż lewe, tak często je ćwiczył, wymierzając im chłostę.
Elisabeth zacisnęła dłoń na uchwycie szkatuły, aż pobielały jej kłykcie, instynktownie szykując się na cios, ale w obecności dyrektorki Finch nic jej nie mógł zrobić. Mamrocząc pod nosem, pociągnął za łańcuch. Cal za calem brona się uniosła, aż jej ostre, czarne zęby znalazły się powyżej ich głów. Elisabeth zrobiła krok naprzód.
A wtedy szkatuła szarpnęła.
– Uważaj – rzuciła ostro dyrektorka, gdy obie zatoczyły się na kamienną ścianę, z trudem utrzymując równowagę. Elisabeth poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Jej but wisiał nad krawędzią spiralnych schodów, których kręte stopnie, wijąc się, opadały w mrok.
Uświadomiła sobie straszną prawdę. Grymuar chciał, żeby spadły. Wyobraziła sobie, jak szkatuła toczy się w dół po schodach, uderza w kamienne płyty, otwiera się z trzaskiem łamanych zamków – i to byłaby jej wina...
Dyrektorka zacisnęła dłoń na jej ramieniu.
– Wszystko w porządku, Scrivener. Nic się nie stało. Przytrzymaj się poręczy i idź dalej.
Elisabeth z wysiłkiem odwróciła się od wykrzywionej w potępiającym grymasie twarzy Fincha. Ruszyły w dół. Spod ziemi wionęło chłodem, a powietrze pachniało zimnymi kamieniami, pleśnią i czymś jeszcze, czymś mniej naturalnym. Nawet kamień ociekał tu złem starożytnych reliktów, od wieków marniejących w mroku – świadomości, które nigdy nie śpią, umysłów, którym nie jest dane śnić. Powłoka z wielu ton ziemi tłumiła wszelkie dźwięki i panowała tu taka cisza, że w uszach Elisabeth dudnił tylko jej własny puls.
Całe dzieciństwo spędziła, eksplorując wszelkie zakamarki Wielkiej Biblioteki i wścibiając nos w niezliczone tajemnice, nigdy jednak nie była w krypcie. Miejsce to przez całe jej życie czaiło się pod gmachem biblioteki jak coś okropnego skrytego pod łóżkiem.
„To moja szansa” – upomniała się w myślach. Nie mogła sobie pozwolić na strach.
Zeszły do pomieszczenia przypominającego podziemia katedry. Ściany, sufit i podłoga wykute były z tego samego szarego kamienia, a pokryte żłobionymi rowkami kolumny oraz łukowe sklepienie wyrzeźbione zostały kunsztownie i z pietyzmem. W ciągnących się wzdłuż ścian wnękach stały posągi aniołów, u których stóp migotały świece. Ich pełne smutku, spowite cieniem oczy obserwowały żelazne półki ustawione rzędami we wnętrzu krypty. W przeciwieństwie do regałów na wyższych poziomach biblioteki, te były na stałe przytwierdzone do podłogi. Łańcuchy utrzymywały w miejscu zamknięte szkatuły, wsunięte między półki niczym szuflady.
Elisabeth powtarzała sobie w duchu, że dobiegające ją z mijanych szkatuł szepty, to tylko wytwór jej wyobraźni. Łańcuchy pokrywała gruba warstwa kurzu. Większości szkatuł nie ruszano od dziesięcioleci, a zamieszkujące je księgi pogrążone były w głębokim śnie. Mimo to wciąż czuła na karku mrowienie, jakby ktoś ją obserwował.
Dyrektorka poprowadziła ją do znajdującej się za półkami celi, pośrodku której stał przytwierdzony do podłogi stół. Pojedyncza lampa olejna oświetlała jego poplamiony atramentem blat żółtawym blaskiem. Szkatuła niepokojąco posłusznie dała się ułożyć obok czterech ogromnych szram przecinających drewnianą powierzchnię, jak ślady jakichś wielkich pazurów. Elisabeth co chwila rzucała spojrzenia w ich kierunku. Wiedziała, skąd się wzięły. Wiedziała, co się dzieje, kiedy grymuar wyrywa się spod kontroli.
Malefikt.
– Jakie zabezpieczenie stosujemy najpierw? – zapytała dyrektorka, wyrywając Elisabeth z zamyślenia. Rozpoczął się egzamin.
– Sól – odpowiedziała, sięgając po zwisający u jej biodra pojemnik. – Podobnie jak żelazo, sól osłabia demoniczne moce. – Dłoń zadrżała jej lekko, gdy wysypywała kryształki, formując koślawy okrąg. Zarumieniła się ze wstydu, widząc jego nierówne krawędzie. Co, jeśli się okaże, że wciąż nie jest gotowa?
Ledwie dostrzegalne ciepło złagodziło surowe oblicze dyrektorki.
– Wiesz, dlaczego postanowiłam cię zatrzymać, Elisabeth?
Dziewczyna zamarła bez tchu. Dyrektorka nigdy nie zwracała się do niej po imieniu. Zawsze używała jej nazwiska, Scrivener, a czasem nazywała ją po prostu „nowicjuszką”, zależnie od tego, jak bardzo Elisabeth miała akurat przechlapane – a przechlapane miewała bardzo często.
– Nie, pani dyrektor – odparła.
– Hmm. Pamiętam, że szalała burza. Grymuary były tamtej nocy niespokojne. Tak hałasowały, że ledwie usłyszałam pukanie do drzwi. – Elisabeth z łatwością wyobraziła sobie tę scenę: deszcz bijący o okna, woluminy zawodzące, łkające i dygoczące w okowach. – Kiedy znalazłam cię na progu i wniosłam do środka, byłam pewna, że zaczniesz płakać. Zamiast tego rozejrzałaś się, po czym wybuchnęłaś śmiechem. Nie bałaś się. W tamtej chwili zrozumiałam, że nie mogę odesłać cię do sierocińca. Twoje miejsce było w bibliotece, należałaś do niej w równym stopniu, co książki.
Elisabeth słyszała już tę opowieść, ale tylko od swojego nauczyciela, nigdy z ust samej dyrektorki. Dwa słowa odbiły się echem w jej głowie, donośne jak uderzenia serca: „twoje miejsce”. Szesnaście lat czekała, żeby usłyszeć te słowa, i rozpaczliwie pragnęła, aby były prawdą.
Wstrzymując oddech, w milczeniu patrzyła, jak dyrektorka sięga po swoje klucze i wybiera największy spośród nich, tak stary, że rdza przeżarła go prawie w całości. Jasne było, że dla niej czas na sentymenty minął. Elisabeth musiała się zadowolić powtarzaniem w myślach niewypowiedzianej przysięgi, którą złożyła sobie niemal tak dawno, jak tylko sięgała pamięcią. Któregoś dnia ona też zostanie strażniczką. Sprawi, że dyrektorka będzie z niej dumna.
Sól posypała się na stół, gdy pokrywa szkatuły uniosła się ze skrzypnięciem. Smród gnijącej skóry rozlał się po krypcie, tak potężny, że Elisabeth omal nie zwymiotowała.
Wewnątrz spoczywał grymuar; gruby tom o poszarpanych, żółknących stronicach wciśniętych pomiędzy płaty tłustej, czarnej oprawy. Wyglądałby dość zwyczajnie, gdyby nie pękate wypustki sterczące z okładki, przypominające wielkie brodawki albo bąble na powierzchni bulgoczącej smoły. Każda z nich miała rozmiary sporej kulki, a były ich tam dziesiątki, odkształcające niemal każdy skrawek skórzanej powierzchni. Dyrektorka założyła parę ciężkich, przeszywanych żelazem rękawic. Elisabeth szybko poszła za jej przykładem. Przygryzła policzek, kiedy kobieta wyjęła księgę ze szkatuły i ułożyła ją w kręgu z soli.
W chwili, gdy wolumin dotknął blatu, wypustki się rozchyliły. To nie były brodawki – to były oczy. Oczy we wszelkich możliwych kolorach obracały się, przekrwione, a ich źrenice to się rozszerzały, to znów zwężały do rozmiarów główki od szpilki. Grymuar dygotał konwulsyjnie w dłoniach dyrektorki, która, zaciskając zęby, otwarła go z trudem. Elisabeth odruchowo sięgnęła do wnętrza kręgu i przycisnęła księgę do blatu, czując przez rękawice, jak skóra szarpie się i drży. Wściekła. Żywa.
Te oczy nie zostały stworzone za pomocą magii. Były prawdziwe, wyłupione z ludzkich oczodołów dawno temu, poświęcone dla stworzenia księgi dość potężnej, aby utrzymała w sobie zaklęcia wyryte na jej kartach. Jeśli wierzyć historycznym zapisom, większość ofiar nie była dobrowolna.
– Księga oczu – powiedziała dyrektorka z niezmąconym spokojem. – Zawiera zaklęcia, które pozwalają zaglądać w umysły innych ludzi, czytać im w myślach, a nawet kontrolować ich zachowanie. Na szczęście jedynie kilku czarownikom w całym królestwie udało się kiedykolwiek uzyskać pozwolenie na jej przeczytanie.
– A po co im to?! – wybuchnęła Elisabeth, zanim zdołała się powstrzymać. Odpowiedź była oczywista. Czarownicy z natury byli źli, zdeprawowani przez demoniczną magię, którą władali. Gdyby nie Reformy, które na mocy prawa zakazały im oprawiania ksiąg we fragmenty ludzkiego ciała, grymuary, takie jak Księga oczu, nie stanowiłyby takiej rzadkości. Bez wątpienia czarownicy nieraz usiłowali je kopiować, ale zaklęć nie dało się zapisać przy pomocy zwyczajnych materiałów. Czarnoksięska moc w jednej chwili obróciłaby inkaust i pergamin w popiół.
Ku jej zaskoczeniu, dyrektorka poważnie potraktowała jej pytanie, choć nie patrzyła już na Elisabeth. Zamiast tego skupiła się na przewracaniu stron, sprawdzając, czy nie doznały żadnych uszkodzeń w trakcie podróży.
– Może nadejść czas, kiedy takie czary, jakkolwiek odpychające, okażą się konieczne. Ciąży na nas wielka odpowiedzialność wobec królestwa, Scrivener. Gdyby ten grymuar uległ zniszczeniu, zawarte w nim zaklęcia zostałyby utracone na zawsze. To jedyna istniejąca kopia.
– Tak, pani dyrektor. – Zdawała sobie z tego sprawę. Strażnicy bronili grymuarów przed światem w równym stopniu, co świata przed nimi.
Elisabeth zebrała się w sobie, podczas gdy dyrektorka przerwała na chwilę przerzucanie kartek, pochylając się, aby lepiej obejrzeć plamę na jednej ze stron. Przewożenie grymuarów wysokiej klasy niosło ze sobą ryzyko, ponieważ każde przypadkowe uszkodzenie mogło je sprowokować do przemiany w malefikt. Przed zamknięciem w krypcie należało je poddać dokładnym oględzinom. Elisabeth była przekonana, że kilkoro oczu wyglądających spod okładki patrzyło prosto na nią – i że przebłyskiwał z nich spryt.
Coś jej mówiło, że nie powinna odwzajemniać ich spojrzenia. Chcąc zająć czymś uwagę, zerknęła w bok, na kartki. Niektóre zdania napisane były po austermeryjsku albo w Starej Mowie, inne jednak nabazgrano po enochiańsku, w czarnoksięskim języku złożonym z dziwnych, kanciastych run migoczących na pergaminie niczym rozżarzone węgle. Języka tego dało się nauczyć, tylko zadając się z demonami. Na sam widok run czuła pulsowanie w skroniach.
– Nowicjuszko...
Szept prześlizgnął się po jej umyśle, obcy i nieoczekiwany jak zimny, oślizgły dotyk ryby pod powierzchnią stawu. Elisabeth wzdrygnęła się i uniosła wzrok. Jeśli dyrektorka również usłyszała ten głos, to nie dała nic po sobie poznać.
– Widzę cię, nowicjuszko...
Elisabeth zaparło dech w piersi. Zgodnie z poleceniem dyrektorki starała się ignorować głos, ale nie była w stanie skupić się na niczym innym, kiedy wpatrywało się w nią tak wiele, lśniących złowrogą inteligencją, oczu.
– Spójrz na mnie... spójrz...
Powoli, lecz nieuchronnie, jakby przyciągany jakąś niewidzialną siłą, wzrok Elisabeth zaczął wędrować w dół.
– Już – powiedziała dyrektorka. Jej głos zdawał się stłumiony i zniekształcony, jakby dochodził spod wody. – Gotowe. Scrivener?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zatrzasnęła grymuar i szept umilkł, jak ucięty nożem. Elisabeth ocknęła się, wybudzona z transu. Złapała z sykiem powietrze, a na twarzy rozlał jej się rumieniec upokorzenia. Wytrzeszczone oczy księgi przebiegały spojrzeniem między nią a dyrektorką.
– Dobra robota – pochwaliła dyrektorka. – Wytrwałaś znacznie dłużej, niż się spodziewałam.
– Prawie mnie miał – szepnęła Elisabeth. Jak dyrektorka mogła jej gratulować? Skórę miała wilgotną od potu; zadrżała w chłodnym powietrzu krypty.
– Tak. To właśnie chciałam ci dzisiaj pokazać. Umiesz się obchodzić z grymuarami, łączy cię z nimi więź, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy u żadnego nowicjusza, wciąż jednak musisz się wiele nauczyć. Chcesz zostać strażniczką, prawda?
Wypowiedziana przed obliczem dyrektorki, na oczach kamiennych aniołów ustawionych wzdłuż ścian, cicha odpowiedź Elisabeth brzmiała jak wyznanie.
– To jedyne, czego kiedykolwiek pragnęłam.
– Pamiętaj tylko, że wiele ścieżek stoi przed tobą otworem. – Blizna zniekształcająca twarz dyrektorki nadawała jej ustom niemal żałosny wyraz. – Zanim dokonasz wyboru, upewnij się, że żywot strażnika jest tym, czego naprawdę chcesz.
Elisabeth skinęła głową, niepewna, czy zdoła wydobyć z siebie głos. Jeśli pomyślnie przeszła próbę, to nie rozumiała, dlaczego dyrektorka radziła jej rozważyć porzucenie tego, o czym zawsze marzyła. Być może w jakiś sposób okazała się niegotowa, nieprzygotowana. W takim razie będzie po prostu musiała postarać się bardziej. Pozostał jej rok do siedemnastych urodzin, kiedy osiągnie wiek uprawniający do szkolenia w Kolegium – może wykorzystać ten czas, aby ostatecznie dowieść swojej wartości i zyskać aprobatę dyrektorki. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy.
Wspólnymi siłami wepchnęły grymuar z powrotem do szkatuły. Gdy tylko dotknął soli, przestał się szamotać. Oczy przetoczyły się w górę, ukazując sierpowate plamy białek, po czym opuściły powieki. Trzask zamykanej pokrywy rozdarł grobową ciszę krypty. Miną lata albo nawet dekady, zanim szkatuła znów zostanie otwarta. Zabezpieczony grymuar nie stanowił już zagrożenia.
Mimo to Elisabeth nie mogła wyrzucić z pamięci dźwięku jego głosu. Ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że przyjdzie jej jeszcze zetknąć się z Księgą oczu – a księdze przyjdzie się zetknąć z nią.
2
ELISABETH OPADŁA NA oparcie, podziwiając widok ze swojego biurka.
Przydzielono ją do zatwierdzania przenosin książek na drugim piętrze, skąd rozciągał się widok na cały westybul biblioteki. Promienie słońca wpadały przez rozetę umieszczoną wysoko ponad frontowymi drzwiami, rzucając plamy rubinu, szafiru i szmaragdu na brązowe balustrady okrągłych balkonów. Regały z książkami wznosiły się ku łukowemu sklepieniu sześć kondygnacji wzwyż, tworząc kolejne rzędy, przywodzące na myśl piętrowy tort weselny albo poziomy amfiteatru. Szepty niosły się echem po sali, czasem przerywane krótkim kaszlem lub odgłosem chrapania. Większość z tych dźwięków nie pochodziła od odzianych w niebieskie szaty bibliotekarzy przechadzających się tam i z powrotem po wyłożonej płytkami posadzce, lecz od mamroczących na półkach grymuarów.
Kiedy odetchnęła, płuca wypełniła jej słodka woń pergaminu i skóry. Pyłki kurzu unosiły się w promieniach słońca, całkowicie nieruchome, jak płatki złota zastygłe w żywicy. Tymczasem chybotliwe stosy dokumentów na biurku wyglądały, jakby miały lada chwila runąć i pogrzebać ją w lawinie zlekceważonych podań o przeniesienie.
Niechętnie oderwała uwagę od otoczenia i skupiła się na imponujących stertach. Wielka Biblioteka w Summershall była jedną z sześciu Wielkich Bibliotek królestwa, rozmieszczonych w równych odstępach na obwodzie Austermeer. Inkaustowe Trakty łączyły je z położoną pośrodku stolicą niczym szprychy koła. Bibliotekę w Summershall od najbliższych sąsiadów dzieliły pełne trzy dni drogi, a przewożenie grymuarów z jednego przybytku do drugiego bywało kłopotliwe. Niektóre woluminy darzyły się nawzajem tak głęboką awersją, że znalazłszy się w promieniu kilku mil od siebie, zaczynały wyć albo stawały w płomieniach. Gdzieś na pustkowiach Dzikich Rubieży znajdował się nawet krater wielkości domu, powstały w miejscu, gdzie dwie księgi starły się w sporze o kwestie doktryny taumaturgicznej.
Jako nowicjuszce, Elisabeth powierzono zatwierdzanie przenosin grymuarów klas od pierwszej do trzeciej. Grymuary klasyfikowano w ramach dziesięciostopniowej skali, w zależności od poziomu ryzyka, jaki sobą przedstawiały; księgi od klasy czwartej wzwyż wymagały szczególnych restrykcji. W Summershall w ogóle nie trzymano grymuarów klasy wyższej niż ósma.
Elisabeth zamknęła oczy i sięgnęła po dokument ze szczytu stosu. „Knockfeld” – spróbowała odgadnąć, mając na myśli sąsiednią bibliotekę położoną na północny wschód od Summershall.
Jednak gdy odwróciła dokument, zobaczyła, że to podanie z Biblioteki Królewskiej. Nic niezwykłego; tam właśnie szły ponad dwie trzecie ksiąg, z którymi miała do czynienia. Któregoś dnia może ona spakuje swoje rzeczy i również się tam uda. Biblioteka Królewska dzieliła tereny w sercu stolicy z Kolegium, więc kiedy nie byłaby akurat zajęta szkoleniem, mogłaby zwiedzać jej gmach. W wyobrażeniach Elisabeth korytarze biblioteki ciągnęły się całymi milami, pełne książek, przejść i ukrytych komnat mieszczących w sobie wszystkie sekrety wszechświata.
Najpierw jednak musiała uzyskać aprobatę dyrektorki. Minął tydzień od ich nocnej wyprawy do krypty, a ona wciąż nie była bliższa zrozumienia otrzymanej rady.
Nadal doskonale pamiętała moment, w którym postanowiła zostać strażniczką. Miała wtedy osiem lat i kryła się właśnie w tajnych przejściach biblioteki, żeby uniknąć jednego z wykładów mistrza Hargrove’a. Nie była w stanie znieść kolejnej godziny wiercenia się na taborecie w dusznym składziku przerobionym na salę lekcyjną, recytując deklinacje w Starej Mowie. Nie tamtego popołudnia, kiedy lato biło pięściami w ściany biblioteki, a powietrze było gęste jak miód.
Pamiętała, jak pot ściekał jej po plecach, gdy na czworakach przedzierała się przez pajęczyny wypełniające przejście. Ono przynajmniej było ciemne, osłonięte przed palącym słońcem. Złocista poświata wpadająca przez szpary w podłodze wystarczała, aby widzieć w miarę dobrze i unikać przemykających wkoło wszy książkowych, uciekających w popłochu z naruszonych przez nią gniazd. Niektóre, objedzone zaczarowanym pergaminem, były wielkie jak szczury.
Gdyby tylko mistrz Hargrove zgodził się zabrać ją do miasta. Leżało u stóp wzgórza, zaledwie pięć minut drogi przez sad. Na targu zawsze roiło się od ludzi sprzedających wstążki, jabłka i słodki krem, a czasem zjawiali się ze swoimi towarami podróżnicy spoza Summershall. Raz słuchała tam gry na akordeonie i oglądała tańczącego niedźwiedzia; widziała nawet, jak jakiś człowiek demonstrował lampę, której knot palił się bez oliwy. W książkach z sali lekcyjnej nie znalazła wyjaśnienia, jak działa taka lampa, założyła więc, że była magiczna, czyli zła.
Może właśnie dlatego mistrz Hargrove nie lubił zabierać jej do miasta. Gdyby natknęła się na czarownika poza bezpiecznymi murami biblioteki, tamten mógłby ją porwać. Mała dziewczynka – taka jak ona – bez wątpienia dobrze by się sprawdziła jako ofiara w jakimś demonicznym rytuale.
Jakieś głosy wyrwały Elisabeth z zamyślenia. Dobiegały dokładnie spod niej. Jeden należał do mistrza Hargrove’a, a drugi...
Dyrektorka.
Serce zabiło jej mocniej. Przywarła do podłogi, aby spojrzeć przez dziurę po sęku; wpadający przez nią promień światła zalśnił w jej splątanych włosach. Nie widziała zbyt wiele: zaledwie skrawek zawalonego papierami biurka w rogu nieznanego jej gabinetu. Na myśl, że być może to gabinet dyrektorki, tętno przyspieszyło jej z podekscytowania.
– To już trzeci raz w tym miesiącu – mówił właśnie Hargrove – i sam już nie wiem, co począć. Ta dziewczyna jest na wpół dzika. Znika, diabli wiedzą gdzie, pakuje się we wszelkie możliwe tarapaty – nie dalej jak w zeszłym tygodniu wpuściła do mojej sypialni całą skrzynię wszy książkowych!
Elisabeth o mało nie wykrzyknęła przecząco przez dziurę. Zbierała te wszy, żeby je badać, a nie wypuszczać na wolność. Ich strata stanowiła dla niej wielki cios.
Niemniej kolejne słowa Hargrove’a sprawiły, że zupełnie zapomniała o wszach.
– Mam poważne wątpliwości, czy to słuszna decyzja, aby wychowywać dziecko w Wielkiej Bibliotece. Z pewnością ten, kto zostawił ją na naszym progu, wiedział, że mamy w zwyczaju przyuczać znajdy do zawodu. Przyjmujemy jednak tylko chłopców i dziewczęta, którzy ukończyli trzynaście lat. Niechętnie przyznaję strażnikowi Finchowi rację w jakiejkolwiek sprawie, ale uważam, że powinniśmy wziąć pod rozwagę to, co od zawsze powtarza: że być może mała Elisabeth lepiej by się miała w sierocińcu.
Były to niepokojące słowa, lecz Elisabeth słyszała je nie po raz pierwszy. Znosiła te uwagi, wiedząc, że wola dyrektorki gwarantowała jej miejsce w bibliotece. Dlaczego, tego już nie wiedziała. Dyrektorka rzadko się do niej odzywała. Była odległa i nieprzystępna jak księżyc, i podobnie jak on tajemnicza. W oczach Elisabeth decyzja dyrektorki, aby ją przygarnąć, miała w sobie coś niemal mistycznego, baśniowego. Nie można jej było kwestionować ani unieważnić.
Wstrzymując oddech, czekała, aż dyrektorka sprzeciwi się sugestii Hargrove’a. Dziewczynka poczuła mrowienie na skórze w oczekiwaniu na dźwięk jej głosu.
Zamiast tego dyrektorka powiedziała:
– Ja również się nad tym zastanawiałam, mistrzu Hargrove. Niemal każdego dnia przez ostatnich osiem lat.
Nie – to nie mogła być prawda. Krew zastygła Elisabeth w żyłach, a dudnienie w uszach prawie zagłuszyło dalsze słowa.
– Wtedy, przed laty, nie wzięłam pod uwagę, jak może na nią wpłynąć dorastanie bez towarzystwa innych dzieci w jej wieku. Najmłodsi nowicjusze wciąż są od niej o pięć lat starsi. Czy wykazała jakiekolwiek zainteresowanie nawiązaniem z nimi przyjaźni?
– Obawiam się, że próbowała, ale z niewielkim skutkiem – odparł Hargrove. – Chociaż sama może nie zdaje sobie z tego sprawy. Niedawno usłyszałem, jak nowicjusz tłumaczy jej, że zwykłe dzieci mają matki i ojców. Biedna Elisabeth nie miała pojęcia, o co mu chodziło. Radośnie odpowiedziała, że ma dużo książek, które dotrzymują jej towarzystwa.
Dyrektorka westchnęła.
– Jej przywiązanie do grymuarów jest...
– Niepokojące? Zaiste. Obawiam się, że jeśli nie dokucza jej brak towarzystwa, to dlatego, że w miejsce ludzi postrzega książki jako swoich przyjaciół.
– Niebezpieczny sposób myślenia. Ale też biblioteki to niebezpieczne miejsca. Nic się na to nie poradzi.
– Sądzi pani, że zbyt niebezpieczne dla Elisabeth?
„Nie” – błagała Elisabeth w myślach. Wiedziała, że książki zgromadzone w Wielkiej Bibliotece nie były zwyczajne. Szeptały na półkach i dygotały w żelaznych okowach; niektóre pluły tuszem i miotały się w napadach złości, inne śpiewały do siebie wysokim, czystym głosem w bezwietrzne noce, kiedy światło gwiazd wpadało przez zakratowane okna biblioteki jak słupy rtęci. Jeszcze inne były tak niebezpieczne, że trzeba je było przechowywać w podziemnej krypcie, w szkatułach pełnych soli. Nie wszystkie były jej przyjaciółmi. Zdawała sobie z tego sprawę.
Ale odesłać ją z biblioteki, to jak umieścić grymuar pośród zwykłych, nieożywionych książek, które nie poruszały się ani nie mówiły. Gdy po raz pierwszy taką zobaczyła, pomyślała, że książka umarła. Nie mogła pójść do sierocińca, czymkolwiek on był. Oczami wyobraźni widziała go jako miejsce podobne do więzienia, szare i spowite kłębami wilgotnej mgły, z zakratowaną bramą podobną do tej w wejściu do krypty. Na tę wizję przerażenie ścisnęło ją za gardło.
– Czy wiesz, dlaczego Wielkie Biblioteki przyjmują sieroty, mistrzu Hargrove? – zapytała w końcu dyrektorka. – Dlatego, że nie mają domu ani rodziny. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, jeśli zginą. Zastanawiam się, czy może... jeśli Scrivener przetrwała tak długo, czy nie oznacza to, że tego właśnie chciała biblioteka. Być może lepiej jest nie naruszać jej więzi z tym miejscem, cokolwiek z niej wyniknie.
– Mam nadzieję, że się pani nie myli – powiedział łagodnie mistrz Hargrove.
– Ja również. – W głosie dyrektorki brzmiało znużenie. – Dla jej dobra i dla naszego.
Elisabeth czekała, wytężając słuch, ale rozważania nad jej losem zdawały się zakończone. Z dołu dobiegły ją kroki i szczęk zamykanych drzwi.
Została ułaskawiona – na razie. Jednak na jak długo? Jej świat zatrząsł się w posadach i zdawało się, że cała reszta jej życia mogła w każdej chwili lec w gruzach. Wystarczy jedna decyzja dyrektorki, a zostanie odesłana na zawsze. Nigdy dotąd nie czuła się tak niepewna, tak bezradna, tak nieważna.
Właśnie wtedy, klęcząc pośród kurzu i pajęczyn, złożyła przysięgę, chwytając się jedynej dostępnej deski ratunku. Jeśli dyrektorka nie miała pewności, czy Wielka Biblioteka to dobre miejsce dla Elisabeth, to ona będzie po prostu musiała tego dowieść. Pójdzie w jej ślady i zostanie wspaniałą, potężną strażniczką. Pokaże wszystkim, że tutaj jest jej miejsce, aż nawet strażnik Finch będzie zmuszony to zaakceptować.
Przede wszystkim...
Przede wszystkim przekona ich, że zatrzymanie jej nie było błędem.
– Elisabeth – syknął czyjś głos. – Elisabeth! Zasnęłaś?
Poderwała się z przestrachem, a wspomnienie umknęło szybko jak woda znikająca w odpływie. Rozejrzała się, aż odkryła, skąd pochodził głos. Dziewczęca twarz wyglądała spomiędzy dwóch pobliskich regałów. Warkocz ześlizgnął się za ramię, gdy jego właścicielka zerknęła, czy w pobliżu nie widać nikogo innego. Dziewczyna nosiła okulary, których szkła powiększały jej ciemne, bystre oczy, a brązową skórę przedramion znaczyły pospiesznie nabazgrane notatki, widoczne spod krawędzi rękawów. Tak jak Elisabeth, na szyi zawieszony miała łańcuszek z kluczem, lśniącym jasno na tle bladoniebieskich szat nowicjuszki.
Los chciał, że Elisabeth w końcu znalazła sobie przyjaciółkę. Poznała Katrien Quillworthy w wieku trzynastu lat, w dniu, kiedy obie rozpoczęły naukę. Żaden z pozostałych nowicjuszy nie chciał dzielić pokoju z Elisabeth, ze względu na plotki, jakoby trzymała pod łóżkiem całe pudło wszy książkowych. Katrien jednak zainteresowała się nią właśnie z tego powodu.
– Oby to była prawda – powiedziała. – Chciałam je poddać eksperymentom, odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałam. Podobno są odporne na czary – wyobrażasz sobie, co to może znaczyć dla nauki?
Od tamtej pory były nierozłączne.
Elisabeth ukradkiem odsunęła papiery na bok.
– Coś się dzieje? – wyszeptała.
– Jesteś chyba jedyną osobą w Summershall, która nie wie, co się dzieje. Nie wyłączając Hargrove’a, który cały poranek spędził w wychodku.
– Czyżby strażnik Finch został zdegradowany? – zapytała z nadzieją.
Katrien wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Jeszcze nad tym pracuję. Na pewno w końcu znajdę na niego jakiegoś haka. Gdy tak się stanie, dowiesz się o tym pierwsza. – Od lat miała ambicję pogrążyć strażnika Fincha. – Nie, chodzi o magistra. Zjawił się właśnie, żeby odwiedzić kryptę.
Elisabeth o mało nie spadła z krzesła. Rozejrzała się, po czym dała susa za regał i stanęła pochylona obok Katrien. Jej przyjaciółka była tak niska, że inaczej Elisabeth widziałaby tylko czubek jej głowy.
– Magister? Jesteś pewna?
– Absolutnie. Nigdy nie widziałam strażników tak spiętych.
Teraz, kiedy Elisabeth o tym pomyślała, znaki widoczne od rana zdawały się oczywiste. Strażnicy chodzili z zaciśniętymi ustami i z dłońmi na rękojeściach mieczy. Nowicjusze zbierali się w grupki na korytarzach, szeptali po kątach. Nawet grymuary zdawały się bardziej nerwowe niż zwykle.
Magister. Dreszcz strachu przebiegł ją od stóp do głów, jak nuta drżąca na strunach harfy.
– Co to ma wspólnego z nami? – zapytała. Żadna z nich nie widziała nigdy nawet zwykłego czarownika. W tych rzadkich przypadkach, gdy odwiedzali Summershall, strażnicy wpuszczali ich przez specjalne drzwi i prowadzili prosto do czytelni. Z pewnością magistra traktowano z jeszcze większą ostrożnością.
Katrien zaświeciły się oczy.
– Stefan założył się ze mną, że magister ma spiczaste uszy i racice. Myli się, naturalnie, ale muszę to jakoś udowodnić. Będę szpiegować tego magistra. A ciebie potrzebuję, żebyś potwierdziła moją relację.
Elisabeth gwałtownie wciągnęła powietrze. Odruchowo zerknęła na opuszczone biurko.
– Żeby to zrobić, musiałybyśmy iść tam, gdzie nam nie wolno.
– A Finch nadziałby nasze głowy na włócznie, gdyby nas przyłapał – skończyła za nią Katrien. – Ale nie przyłapie. Nie wie o sekretnych przejściach.
Tym razem wyjątkowo to nie Finch był największym zmartwieniem Elisabeth. Przez myśl przemknął jej obraz przekrwionych, wyłupiastych gałek Księgi oczu. Każda z nich mogła wcześniej należeć do kogoś takiego jak ona czy Katrien.
– Jeśli przyłapie nas magister – powiedziała – zrobi nam coś jeszcze gorszego.
– Wątpię. Reformy zakazały czarownikom zabijania ludzi, chyba że w samoobronie. Co najwyżej sprawi, że wypadną nam włosy albo pokryjemy się wrzodami. – Poruszyła zachęcająco brwiami. – No weź. Taka okazja może się już nie przytrafić. Przynajmniej nie mnie. Kiedy niby miałabym zobaczyć magistra? Ile nadarzy się szans, żeby doświadczyć magicznych wrzodów?
Katrien chciała zostać archiwistką, nie strażniczką. W swojej pracy nie miałaby do czynienia z czarownikami. Natomiast Elisabeth...
Żar zapłonął jej w piersi. Katrien miała rację; to naprawdę doskonała okazja. Dopiero co postanowiła dać z siebie więcej, aby zaimponować dyrektorce. Strażnicy nie obawiali się czarowników, a im więcej się o nich dowie, tym lepiej będzie przygotowana.
– W porządku – powiedziała, prostując się. – Najprawdopodobniej zabiorą go do wschodniej czytelni. Tędy.
Klucząc wraz z Katrien między półkami, Elisabeth otrząsnęła się z resztek wątpliwości. Starała się przestrzegać zasad, ale jakimś dziwnym trafem jej wysiłki zawsze spełzały na niczym. Ledwie w zeszłym miesiącu wydarzyła się ta katastrofa z żyrandolem w refektarzu – przynajmniej nos starej mistrzyni Bellwether wyglądał już prawie normalnie. Albo ten raz, gdy rozchlapała dżem truskawkowy na... cóż. Lepiej nie wracać do tamtych wspomnień.
Kiedy dotarły do popiersia Corneliusa Mądrego, którego Elisabeth używała jako punktu orientacyjnego, rozejrzała się za znajomą szkarłatną oprawą. Wypatrzyła ją w połowie wysokości regału. Wypisany na złoto tytuł był zbyt wytarty, aby dał się odczytać. Grymuar przywitał ją sennym szelestem kartek, gdy sięgnęła do góry i podrapała go we właściwy sposób. Z wnętrza regału dobiegł szczęk, jakby odskoczył zamek, następnie cały ciąg półek obrócił się, odsłaniając pełne kurzu przejście.
– To nie do wiary, że działa tylko, kiedy ty to robisz – stwierdziła Katrien, gdy pochylone weszły do środka. – Próbowałam go drapać dziesiątki razy. Stefan też.
Elisabeth wzruszyła ramionami. Ona także tego nie rozumiała. Skupiona na tym, żeby nie kichnąć, prowadziła Katrien wąskim, krętym korytarzem, odgarniając pajęczyny zwieszające się z krokwi niczym widmowe girlandy. Przejście kończyło się za gobelinem wiszącym w czytelni. Przystanęły, nasłuchując, aby się upewnić, że pomieszczenie jest puste, po czym wygramoliły się zza ciężkiej tkaniny, kaszląc w rękawy.
Nowicjuszom nie wolno było wchodzić do czytelni. Elisabeth zarazem z ulgą i rozczarowaniem odkryła, że pokój wydawał się całkiem zwyczajny. Wnętrze urządzono po męsku, z dużą ilością polerowanego drewna i ciemnej skóry. Przed oknem stało wielkie, mahoniowe biurko, a kilka skórzanych foteli otaczało kominek, w którym płonęły drwa. Akurat kiedy weszły, polano pękło z trzaskiem, tryskając snopem iskier. Elisabeth aż podskoczyła.
Katrien nie traciła czasu. Podczas gdy Elisabeth rozglądała się po pokoju, ona ruszyła prosto do biurka i zaczęła przeglądać zawartość szuflad.
– W imię nauki – wyjaśniła. Często mówiła tak tuż przed tym, zanim coś wybuchło.
Elisabeth skierowała się w stronę paleniska.
– Co to za zapach? To nie ogień, prawda?
Katrien przerwała i wciągnęła nosem powietrze.
– Dym z fajki? – zasugerowała.
Nie – to było coś innego. Węsząc zawzięcie, Elisabeth stwierdziła, że zapach pochodzi z jednego z foteli. Pochyliła się nad nim i wzięła głęboki wdech, natychmiast się jednak odsunęła, czując zawroty głowy.
– Elisabeth! Nic ci nie jest?
Gwałtownie chwytała świeże powietrze, mrugając załzawionymi oczami. Żrący odór tak oblepił jej język, że niemal czuła jego smak. Była to nienaturalna woń spalenizny; wyobrażała sobie, że tak pachniałby palący się metal, gdyby metal mógł płonąć.
– Chyba tak – wyrzęziła.
Katrien otwarła usta, aby coś powiedzieć, po czym rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi.
– Słuchaj. Idą tu.
Pospiesznie wcisnęły się za rząd regałów ustawionych wzdłuż ściany. Katrien zmieściła się bez problemu, ale Elisabeth było tam ciasno. Już jako czternastolatka była najwyższą dziewczyną w Summershall. Dwa lata później górowała nad większością chłopaków. Przycisnęła ramiona nieruchomo do boków i oddychała płytko, mając nadzieję udobruchać grymuary, które zareagowały na to wtargnięcie pełnymi dezaprobaty pomrukami.
Z korytarza dobiegły głosy, a klamka w drzwiach się obróciła.
– Proszę tędy, magistrze Thorn – powiedział strażnik. – Dyrektorka zjawi się niedługo, żeby zaprowadzić pana do krypty.
Przewróciło jej się w żołądku, gdy do środka wkroczyła wysoka postać w szacie z kapturem, ze szmaragdowozielonym płaszczem falującym wokół stóp. Mężczyzna podszedł do okna, odsunął zasłony i stanął wpatrzony w widok na wieże biblioteki.
– Co się dzieje? – wyszeptała Katrien poniżej jej ramienia. – Nic stąd nie widzę.
Elisabeth mogła wyglądać tylko przez wysoką szczelinę nad grzbietami książek, więc też nie widziała zbyt wiele. Powoli i ostrożnie, drobnymi ruchami przesunęła się w bok, aby znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. W polu widzenia pojawił się czubek bladego nosa magistra. Zdjął kaptur. Jego włosy były czarne jak smoła i pofalowane, dłuższe, niż zdarzało się nosić mężczyznom w Summershall, a przy lewej skroni przecinało je jaskrawe, srebrzyste pasmo. Jeszcze kawałeczek w bok i...
„Jest niewiele starszy od nas” – pomyślała z zaskoczeniem. Zarówno siwe pasmo we włosach, jak i jego tytuł, kazały jej spodziewać się kogoś o wiele bardziej posuniętego w latach. Być może jego wygląd był zwodniczy. Mógł utrzymywać pozory młodości, kąpiąc się w krwi dziewic – czytała kiedyś o czymś takim w jakiejś powieści.
Dla wiadomości Katrien pokręciła lekko głową. Jego włosy były zbyt gęste, żeby rozpoznać, czy ma spiczaste uszy, a ewentualne kopyta skutecznie ukrywał brzeg płaszcza.
Zaraz potem dała kolejny znak, kręcąc głową bardziej nagląco. Magister odwrócił się w ich stronę, wbijając wzrok w półki. Jego szare oczy miały niezwykle jasny odcień, podobny barwą do kwarcu, a ich spojrzenie, gdy obiegał wzrokiem grymuary, zmroziło jej krew w żyłach. W niczyich oczach nie widziała nigdy takiego okrucieństwa.
Nie podzielała pewności Katrien, że jeśli je znajdzie, nie zrobi im krzywdy. Dorastała karmiona opowieściami o magii: o armiach powstałych ze zbiorowych grobów, aby walczyć w imieniu królów, o niewinnych ludziach poświęcanych w krwawych rytuałach, o dzieciach obdzieranych ze skóry i składanych w ofierze demonom. A niedawno sama odwiedziła kryptę i na własne oczy widziała dzieło czarnoksięskich rąk.
Magister zbliżył się, a Elisabeth z przerażeniem odkryła, że nie jest w stanie się ruszyć. Jeden z grymuarów zatrzasnął się na jej szatach i powarkiwał przez tkaninę, szarpiąc ją jak rozzłoszczony terier. Czarownik zmrużył oczy, poszukując źródła hałasu. Rozpaczliwym gestem chwyciła szatę i szarpnęła, a dokładnie w tej samej chwili grymuar puścił ją tak, że poleciała na półki...
Regał się przewrócił, a ona wraz z nim.
3
ELISABETH DZWONIŁO W uszach. Wokół niej wzbił się obłok dławiącego kurzu. Kiedy znów była w stanie coś zobaczyć, ujrzała stojącego nad nią magistra.
– A to co? – zapytał.
Krzyknęła ze strachu, ale zabrzmiało to raczej jak skrzek. Rzuciła się na czworakach do ucieczki między stertami książek i fragmentami połamanych półek. Na wpół zaślepiona przerażeniem, dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że nic jej nie dolega, nie licząc kilku zdecydowanie niemagicznych drzazg. Nie rzucił na nią zaklęcia. Zwolniła, a potem się zatrzymała i spojrzała przez ramię.
Zamarła.
Czarownik opadł na jedno kolano, dłonie składając na drugim. Blask ognia igrał z ostrymi rysami jego bladej twarzy. Próbowała odwrócić wzrok, ale nie była w stanie. Serce waliło jej o żebra, a ona zastanawiała się, czy unieruchomił jej spojrzenie magią, czy też może sprawiło to przerażenie. Każdy szczegół jego twarzy zdradzał nikczemność, poczynając od ciemnych, wygiętych w łuk brwi, a kończąc na ustach skrzywionych w sardonicznym uśmieszku.
– Nic ci nie jest? – zapytał w końcu.
Nie odpowiedziała.
– Nie umiesz mówić?
Gdyby dalej zwlekała z odpowiedzią, mógłby zrobić jej krzywdę, żeby wywołać jakąś reakcję. Z wielkim wysiłkiem zdołała wydobyć z siebie kolejny skrzek. W oczach czarownika zalśniło rozbawienie.
– Uprzedzano mnie, że na prowincji mogę zobaczyć różne niezwykłe rzeczy – powiedział – ale przyznam, że nie spodziewałem się zdziczałych bibliotekarek błądzących między książkami.
Elisabeth miała bardzo mgliste pojęcie, jak może w tej chwili wyglądać, nie licząc części ciała widocznych dla niej. Palce miała poplamione atramentem, szatę uwalaną kurzem. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem przypomniała sobie, by uczesać włosy, których splątane, kasztanowe pasma sterczały teraz na wszystkie strony. Dodało jej to odrobinę otuchy. Jeśli będzie dostatecznie brudna i brzydka, może nie uzna jej za wartą swojego czasu i magii.
– Ja też się nie spodziewałam, że mnie pan znajdzie – usłyszała swój własny głos. Z przerażeniem zakryła usta dłonią.
– A więc jednak mówisz. Po prostu wolałabyś ze mną nie rozmawiać? – Skinęła głową, a on uniósł brew. – Roztropnie. My, czarownicy, jesteśmy przecież źli do szpiku kości. Grasujemy po bezdrożach, porywamy młode panny do naszych bezbożnych rytuałów...
Elisabeth nie miała czasu zareagować, bo właśnie w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
– Wszystko w porządku, panie magistrze? Usłyszeliśmy jakiś huk.
Ten głęboki, poważny głos należał do strażnika Fincha. Elisabeth cofnęła się z przestrachem, osłaniając nadgarstki. Nie powinno jej tu być. Gdyby Finch ją tutaj nakrył, w dodatku rozmawiającą z magistrem, nie sięgałby nawet po rózgę; stłukłby ją pałką tak, że pręgi nie zeszłyby przez kilka dni.
Magister na moment utkwił w niej krytyczny wzrok, po czym zwrócił się w stronę drzwi.
– W jak najlepszym – odpowiedział. – Jeśli to nie problem, wolałbym, żeby mi nie przeszkadzano, dopóki dyrektorka nie będzie gotowa zabrać mnie do krypty. Czarodziejskie sprawy. Bardzo prywatne.
– Tak, panie magistrze. – Odpowiedź Fincha zabrzmiała niechętnie, ale sądząc po dźwięku kroków, oddalił się od drzwi.
Elisabeth zbyt późno uświadomiła sobie własną głupotę. Powinna była zawołać Fincha. Przychodziło jej na myśl kilka powodów, dla których magister mógł chcieć zostać z nią sam na sam, i zdecydowanie wolałaby już obicie pałką.
– A teraz... – powiedział czarownik, zwracając się z powrotem do niej. – Powinienem chyba uprzątnąć ten bałagan, zanim ktoś uzna, że to moja sprawka. Musisz się odsunąć. – Uniósł dłoń z kolana i podał jej rękę. Jego palce były długie i szczupłe jak u muzyka.
Wpatrywała się w nie, jakby były sztyletem wymierzonym w jej pierś.
– No już – ponaglił ją niecierpliwie. – Nie przemienię cię w salamandrę.
– Potrafi pan to zrobić? – wyszeptała. – Naprawdę?
– Oczywiście. – W jego oczach zalśnił szelmowski błysk. – Ale zamieniam dziewczęta w salamandry tylko we wtorki. Na twoje szczęście dziś jest środa, dzień, kiedy wypijam na kolację puchar krwi sierot.
Powiedział to z pełną powagą. Zdawało się, że nie zwrócił uwagi na jej szaty, świadczące, że jest nowicjuszką, a więc z założenia sierotą.
Pragnąc odwrócić jego uwagę, wzięła go za rękę. Nie zapomniała, co musiała zrobić dla Katrien. Gdy ją podciągnął, udała, że traci równowagę, i zanurzyła palce w jego czarno-srebrnych włosach. Zamrugał z zaskoczeniem. Był prawie tak wysoki jak ona i ich twarze niemal się zetknęły. Rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Jej oddech przyspieszył. Z tym spłoszonym wyrazem twarzy magister wyglądał mniej jak czarnoksiężnik układający się z demonami, a bardziej jak zwyczajny młody mężczyzna. Jego włosy były miękkie i gładkie jak jedwab. Nie wiedziała, czemu w ogóle zwróciła uwagę na coś takiego. Pospiesznie cofnęła ręce i się odsunęła.
Ku jej konsternacji, uśmiechnął się szeroko.
– Nie martw się – uspokoił ją, wygładzając zmierzwione włosy. – Młode damy dotykały mnie w dużo bardziej niezręcznych miejscach. Rozumiem, że pokusa może być nieodparta.
Nie czekając na jej reakcję, odwrócił się i spojrzał na szczątki regału. Po chwili zastanowienia uniósł dłoń i wymówił ciąg słów, od których zabrzęczało jej w uszach, a głowa zdawała się wywracać na lewą stronę. Oszołomiona, zdała sobie sprawę, że mówił po enochiańsku. Język nie przypominał żadnego, jaki kiedykolwiek słyszała. Miała wrażenie, że powinna rozpoznać wymawiane słowa, ale kiedy próbowała powtórzyć je w myślach, sylaby ulatniały się z jej głowy, pozostawiając tylko surową, dzwoniącą w uszach ciszę, jak powietrze po ogłuszającym huku grzmotu.
Jej słuch powrócił wraz z szelestem kartek. Sterta grymuarów zaczęła się poruszać. Jeden po drugim uniosły się w powietrze i zawisły przed wyciągniętą dłonią czarownika pośród spirali szmaragdowego światła. Wirowały, obracały się i mieszały, układając się w porządku alfabetycznym, podczas gdy za nimi przewrócony regał powstał, skrzypiąc przeciągle. Połamane półki spoiły się na nowo, a grymuary pofrunęły z powrotem na swoje miejsca; kilka opieszałych tomów zmieniło kolejność w ostatniej chwili.
„Magia – pomyślała. – Tak właśnie wygląda magia. – A potem, zanim zdołała się powstrzymać: – Jest piękna”.
Nigdy nie ośmieliłaby się powiedzieć tego na głos. Taka opinia ocierała się o zdradę powinności wobec Wielkiej Biblioteki. Jednak w głębi duszy nie mogła zaakceptować idei, że aby być dobrą nowicjuszką, powinna zamknąć oczy i udawać, że nic nie widziała. Jak strażnik miałby się bronić przed czymś, czego nie rozumiał? Z pewnością lepiej było zmierzyć się ze złem, niż kulić się trwożnie w jego obecności i niczego się nie nauczyć.
Szmaragdowe iskry wciąż tańczyły po uporządkowanych półkach. Zrobiła krok naprzód, by dotknąć grymuarów, i poczuła, jak magia prześlizguje się po jej skórze, jasna i mrowiąca, jakby zanurzyła dłonie w kuble szampana. Ku jej zaskoczeniu, nie było to bolesne. Nic nie stało się z jej ciałem – dłonie nie zmieniły koloru ani nie pomarszczyły się jak suszone śliwki.
Jednak gdy uniosła wzrok, zobaczyła, że czarownik wpatruje się w nią, jakby wyrosła jej druga głowa. Wyraźnie spodziewał się, że będzie wystraszona.
– A gdzie ten zapach? – spytała, ośmielona.
Przez moment wydawał się zbity z tropu.
– Jaki zapach?
– Ten przypominający spalony metal. To zapach czarów, prawda?
– Ach. – Pomiędzy jego ciemnymi brwiami pojawiła się zmarszczka. Być może posunęła się za daleko. Zaraz jednak podjął: – Niezupełnie. Czasem towarzyszy czarom, jeśli zaklęcie jest dostatecznie potężne. Technicznie rzecz biorąc, nie jest to zapach magii, tylko reakcji zachodzącej, kiedy materia Pozaświata – to znaczy krainy demonów – styka się z naszą...
– Coś jak reakcja chemiczna? – zapytała Elisabeth.
Teraz spoglądał na nią jeszcze dziwniej.
– Dokładnie tak.
– Czy ma jakąś nazwę?
– Nazywamy ją eterycznym spalaniem. Ale skąd...?
Urwał, bo znów rozległo się pukanie do drzwi.
– Jesteśmy gotowi, magistrze Thorn – dobiegł z zewnątrz głos dyrektorki.
– Tak – odpowiedział. – Tak, ja... jedną chwilę.
Zerknął na Elisabeth, jakby nie był pewien, czy nie zniknęła niczym miraż w chwili, gdy odwrócił wzrok. Jego blade oczy przeszyły ją na wylot. Przez moment wyglądał, jakby zamierzał zrobić coś jeszcze – powiedzieć coś na pożegnanie albo rzucić zaklęcie, żeby ukarać ją za zuchwałość. Stanęła prosto, szykując się na najgorsze.
Wtedy jakiś cień przemknął po jego twarzy. Zmrużył oczy, odwrócił się na pięcie i bez słowa ruszył w stronę drzwi, przypominając tym samym, że on był magistrem, a ona skromną nowicjuszką z biblioteki, niewartą nawet szczypty jego uwagi.
Z zapartym tchem wślizgnęła się z powrotem za półki. Czyjaś dłoń natychmiast chwyciła ją za rękę.
– Elisabeth, ty kompletnie oszalałaś! – wysyczała Katrien, wynurzając się z mroku. – Nie wierzę, że go dotknęłaś. Przez cały czas byłam gotowa wyskoczyć i przywalić mu grymuarem. No i? Czego się dowiedziałaś?
Zalała ją fala euforii. Uśmiechnęła się, a potem z jakiegoś powodu wybuchnęła śmiechem.
– Nie ma spiczastych uszu – wydyszała. – Są całkiem zwyczajne.
Drzwi czytelni uchyliły się ze skrzypnięciem. Katrien przycisnęła dłoń do ust Elisabeth, żeby zdusić jej śmiech. I w samą porę – na zewnątrz czekała dyrektorka. Minę miała jak zawsze surową, a rude włosy lśniły jak płynna miedź na tle ciemnoniebieskiego munduru. Zerknęła do pokoju, przystając; rozglądała się przez chwilę, po czym jej spojrzenie bezbłędnie odnalazło wzrok Elisabeth. Spojrzała jej w oczy poprzez półki. Dziewczyna zesztywniała, ale dyrektorka nie powiedziała ani słowa. Kącik jej ust zadrżał, ciągnąc za sobą bliznę na policzku. Zamknęła drzwi, znikając za nimi wraz z magistrem.
4
WIZYTA MAGISTRA BYŁA ostatnim ekscytującym wydarzeniem tej wiosny. Lato zaatakowało falą spiekoty, a niedługo potem wybuchła epidemia kruchogrzbietu, uprzykrzając wszystkim życie; wyczerpani, całymi tygodniami nacierali dotknięte chorobą grymuary cuchnącą maścią. Elisabeth powierzono opiekę nad księgą drugiej klasy, zatytułowaną Dekrety Bartholomew Trouta, która nabrała zwyczaju wiercenia się wyzywająco, gdy tylko ją zobaczyła. Kiedy Summershall nawiedziła pierwsza jesienna burza, nie miała ochoty już nigdy w życiu oglądać żadnego słoika z maścią. Była gotowa paść na łóżko i nie budzić się przez następnych kilka lat.
Zamiast tego zbudziła się w środku nocy, przekonana, że coś słyszała. Na zewnątrz wiatr chłostał drzewa i wył w okapach, a gałęzie tłukły o okna, jednak mimo całego tego hałasu nie mogła pozbyć się wrażenia, że obudziło ją coś innego. Usiadła na łóżku i odrzuciła kołdrę.
– Katrien? – szepnęła.
Przyjaciółka obróciła się na bok, mamrocząc coś przez sen. Nie obudziła się, nawet kiedy Elisabeth chwyciła ją za ramię i potrząsnęła.
– Zaszantażować go – wymruczała w poduszkę, wciąż pogrążona we śnie.
Marszcząc brwi, Elisabeth wyślizgnęła się z łóżka. Zapaliła świecę stojącą na szafce nocnej i rozejrzała się w poszukiwaniu czegokolwiek podejrzanego.
Pokój, który dzieliła z Katrien, położony wysoko w jednej z wież biblioteki, był mały i kolisty, z wąskim oknem, przez które wionęło chłodem, ilekroć wiał wiatr ze wschodu. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, gdy kładła się spać. Książki leżały otwarte na komodzie i piętrzyły się w stosach wzdłuż zakrzywionych, kamiennych ścian, a dywan zarzucony był notatkami z najnowszych eksperymentów Katrien. Starając się ich nie podeptać, Elisabeth podeszła do drzwi i wychynęła na korytarz. Płomień świecy spowijał ją drżącym blaskiem. Grube ściany biblioteki tłumiły wycie wiatru, zmieniając je w odległy pomruk.
Boso i w samej koszuli nocnej spłynęła w dół schodami niczym duch. Skręciła kilka razy i stanęła pod tarasującymi przejście dębowymi drzwiami, wzmocnionymi za pomocą żelaznych pasów. Te drzwi oddzielały bibliotekę od kwater mieszkalnych i przez cały czas pozostawały zamknięte. Dopóki nie ukończyła trzynastu lat, nie mogła sama ich otwierać; musiała czekać, aż przyjdzie jakiś bibliotekarz i ją przepuści. Teraz miała już wieloklucz, otwierający zewnętrzne drzwi wszystkich Wielkich Bibliotek w królestwie. Nosiła go na szyi przez cały czas, nawet w łóżku i w kąpieli, jako namacalny symbol swojej przysięgi.
Uniosła klucz, ale zaraz zatrzymała dłoń i przebiegła opuszkami palców po szorstkiej powierzchni drzwi. Przez głowę przemknęło jej wspomnienie: ślady pazurów na stole w krypcie – pazurów, które przeorały blat, jakby był zrobiony z masła, a nie z drewna.
Nie, to niemożliwe. Grymuary przemieniały się w malefikty tylko, jeśli zostały uszkodzone. Coś takiego nie mogło się wydarzyć w środku nocy, gdy w bibliotece nie było żadnych gości, a wszystkie księgi spoczywały bezpiecznie na swoich miejscach. Nie, kiedy strażnicy patrolowali ciemne korytarze, a ogromny dzwon alarmowy zwisał nieruchomo nad ich głowami.
Postanawiając odegnać dziecinne lęki, prześlizgnęła się przez drzwi i zamknęła je za sobą. Lampy w westybulu przygaszono na noc; ich blask lśnił w pozłacanych literach na grzbietach książek i odbijał się w miedzianych prowadnicach łączących drabiny na kółkach ze szczytami regałów. Wytężała słuch, ale nie dobiegł jej żaden niezwykły dźwięk. Tysiące grymuarów wokoło spało spokojnie, pochrapując, aż aksamitne wstążki fruwały nad ich kartkami. Nieopodal, w szklanej gablocie, księga czwartej klasy zatytułowana Florilegium lorda Fustiana odchrząknęła wyniośle, próbując przyciągnąć jej uwagę. Trzeba jej było prawić na głos komplement co najmniej raz dziennie, w przeciwnym wypadku zatrzaskiwała się jak małż i nie dawała się otworzyć przez całe lata.
Elisabeth skradała się naprzód, unosząc świecę wyżej. Wszystko w porządku. Pora wracać do łóżka.
I wtedy to poczuła – zapach, od którego łzawiły oczy, niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym. Kilka ostatnich miesięcy jakby przestało istnieć i przez moment znów stała w czytelni, pochylona nad obitym skórą fotelem. Serce jej zamarło, a potem zaczęło walić tak, że dudniło jej w uszach.
Eteryczne spalanie. W bibliotece ktoś niedawno uprawiał czary.
Szybko zgasiła świecę. Wzdrygnęła się, słysząc jakiś trzask. Zaczekała, aż rozległ się znowu, tym razem cichszy, prawie jak echo. Podejrzewając już, co to za dźwięk, wsunęła się za regał, skąd widać było frontowe drzwi biblioteki. Stały otworem, kołysząc się na wietrze.
Gdzie są strażnicy? Powinna już była kogoś spotkać, a tymczasem biblioteka zdawała się całkiem opustoszała. Drżąc ze strachu, ruszyła w kierunku drzwi. Choć teraz wszystkie cienie, ciągnące się po podłodze jak palce, miały w sobie coś złowrogiego, omijała słupy księżycowego światła, nie chcąc, żeby ktoś ją zauważył.
Ból rozlał się w jej niczym nieosłoniętym palcu u stopy, kiedy była w połowie drogi przez westybul. Nadziała się nim na coś, co leżało na podłodze – coś twardego i zimnego, połyskującego w ciemności...
Miecz. I to nie byle jaki miecz, tylko Zabójca Demonów. Granaty na jego jelcu lśniły w mroku.
Elisabeth podniosła broń w odrętwieniu. Dotykanie jej zdawało się niewłaściwe. Zabójca Demonów nigdy nie opuszczał swojego miejsca u pasa dyrektorki. Spuściłaby go z oczu tylko, gdyby...
Tłumiąc krzyk, Elisabeth podbiegła do sylwetki leżącej bezwładnie na podłodze nieopodal, z rudymi włosami lśniącymi w świetle księżyca i bladą dłonią wyciągniętą przed siebie. Ciało nie stawiało żadnego oporu, gdy chwyciła je za ramię i obróciła na plecy. Oczy dyrektorki wbiły niewidzące spojrzenie w sufit.
Podłoga rozstąpiła się pod Elisabeth; wokół niej biblioteka zawirowała. To niemożliwe. To tylko zły sen. Lada chwila obudzi się we własnym łóżku i wszystko będzie tak, jak zawsze. Czekała na przebudzenie, a kolejne sekundy mijały, aż żołądek podszedł jej do gardła. Chwiejnie oddaliła się od ciała dyrektorki i podeszła do drzwi, gdzie wypluła z siebie kwaśną strugę żółci. Kiedy wyciągnęła rękę, aby oprzeć się o futrynę, jej dłoń trafiła na coś śliskiego.
„Krew” – pomyślała odruchowo, ale substancja pokrywająca jej palce była czymś innym – gęstszym, ciemniejszym. To nie była krew, tylko atrament.
Elisabeth od razu wiedziała, co to oznacza. Otarła palce o koszulę nocną i zacisnęła obie dłonie na rękojeści Zabójcy Demonów, bo za bardzo drżała, żeby utrzymać go w jednej. Wyszła w noc. Owiał ją wiatr, mierzwiąc jej włosy. W pierwszej chwili nie zobaczyła nic poza migotliwymi światłami tych kilku lamp, które wciąż paliły się w Summershall, widoczne spoza targanych wiatrem drzew w sadzie. Wysypany żwirem dziedziniec biblioteki otaczał wysoki płot z kutego żelaza, którego ostre zwieńczenia jak sztylety wbijały się w niespokojne niebo, ale brama była otwarta; powyginana, zwisała na zawiasach, ociekając atramentem.
Wtedy w oddali, pomiędzy drzewami, poruszyła się potężna sylwetka. Światło księżyca lśniło na oleistej skórze. Postać szła powoli w stronę miasteczka chwiejnym, niezgrabnym krokiem, jak zdeformowany niedźwiedź próbujący niezdarnie chodzić na dwóch łapach. Nie było żadnych wątpliwości, co to takiego: grymuar, który uciekł z krypty. Czerpiąc moc z czarów zamkniętych między swoimi stronami, przeistoczył się w przerażającego potwora ze skóry i atramentu.
Widząc malefikt, Elisabeth powinna zawiadomić najbliższego strażnika, a jeśli to było niemożliwe, wbiec po schodach i uderzyć w dzwon alarmowy. Jego sygnał wezwałby strażników i dał znak mieszkańcom miasteczka, aby ukryli się w schronie pod ratuszem. Jednak nie było na to czasu. Gdyby Elisabeth zawróciła, potwór dotarłby do Summershall, zanim ktokolwiek zdążyłby chociaż wstać z łóżka. Mnóstwo ludzi zginęłoby na ulicach. To byłaby rzeź.
Officium adusque mortem. Służba aż do śmierci. Tysiące razy przechodziła pod tą inskrypcją. Być może nie była jeszcze strażniczką, ale nigdy nie mogłaby nią zostać, gdyby teraz zawróciła. Jej obowiązkiem było chronić Summershall, nawet za cenę własnego życia.
Elisabeth przebiegła przez bramę i pognała w dół zbocza. Ostry żwir ustąpił miejsca miękkiemu, mokremu dywanowi z mchu i opadłych liści, od których przemókł jej rąbek koszuli. Raz potknęła się o korzeń i o mało nie upuściła miecza, ale malefikt się nie zatrzymał, tylko dalej ciężkim krokiem podążał przed siebie.
Była już na tyle blisko, że dławił ją bijący od niego smród zgnilizny, i widziała, jaki był wielki – dużo większy niż człowiek, z kończynami grubymi i sękatymi jak pniaki. Zalała ją fala paraliżującego strachu. Zabójca Demonów zaczął w końcu ciążyć jej w rękach. Nie była żadną bohaterką, tylko dziewczyną w koszuli nocnej, która przypadkiem trzyma miecz. Zastanawiała się, czy tak właśnie czuła się dyrektorka, mierząc się ze swoim pierwszym malefiktem?
„Nie muszę go pokonać – pomyślała. Jeśli uda jej się odwrócić jego uwagę na dość długo i narobi przy tym dostatecznie dużo hałasu, może zdoła ocalić miasto. – Zakłócanie spokoju to w końcu moja specjalność. Zwykle nie muszę się nawet starać, samo mi wychodzi”.
Wróciła jej odwaga, wyrywając ciało z odrętwienia. Wzięła głęboki oddech i bez słów wrzasnęła w noc.
Wiatr porwał jej głos na strzępy, ale potwór w końcu się zatrzymał. Tłusta, czarna skóra pokrywająca jego ciało zmarszczyła się, jakby trąciła ją mucha. Po dłuższym namyśle odwrócił się w stronę Elisabeth.
Był masywny i z grubsza człekokształtny, ale koślawy, prymitywny, jakby ulepiony przez dziecko z kawałka gliny. Dziesiątki przekrwionych, wyłupiastych oczu pokrywały każdy skrawek jego ciała; najmniejsze były wielkości filiżanek, największe – talerzy stołowych. Ich źrenice skurczyły się do rozmiarów główek od szpilki i wszystkie wpatrywały się prosto w Elisabeth. Najniebezpieczniejszy grymuar w bibliotece wyrwał się na wolność. Księga oczu powróciła.
Malefikt przyglądał się jej przez chwilę, niezdecydowany, wahając się między nią a miasteczkiem. Z wolna jego oczy zaczęły obracać się z powrotem w stronę Summershall. Musiał uznać, że nie stanowi dla niego zagrożenia. W porównaniu ze wszystkimi ludźmi z miasteczka nie była warta jego uwagi. Musiała go przekonać, że jest inaczej. Uniosła Zabójcę Demonów i rzuciła się do ataku, omijając drzewa i przeskakując nad odłamanymi gałęziami. Masywna sylwetka malefiktu górowała nad nią, przesłaniając księżyc. Elisabeth wstrzymała oddech, aby nie czuć mdlącego smrodu. Kilkoro oczu obróciło się i skupiło na niej, ze źrenicami rozszerzonymi z zaskoczenia, ale tylko tyle zdążyły zobaczyć, zanim spadło na nie ostrze, a w ciemność trysnął strumień atramentu.
Ziemia zatrzęsła się od ryku potwora. Elisabeth biegła dalej; wiedziała, że nie może zmierzyć się z Księgą oczu twarzą w twarz. Czmychnęła w głąb sadu i prędko przykucnęła za omszałą ruiną starej, kamiennej studni, łapczywie chwytając świeże powietrze.
W pewien sposób ukrywanie się przed potworem było gorsze niż walka z nim. Nie widziała, co robi malefikt, a to pobudzało jej wyobraźnię. Ustaliła jednak bez wątpienia, że stwór jej szuka. Poruszał się niepokojąco cicho, ale był zbyt wielki, żeby przejść pomiędzy drzewami, nie zdradzając swojej obecności. Tu i ówdzie trzaskały łamane gałęzie, a jabłka spadały na ziemię z głuchym plaśnięciem. Dźwięki stopniowo się przybliżały. Elisabeth przestała dyszeć; zapiekły ją płuca, gdy z wysiłkiem wstrzymała oddech. Jabłko uderzyło o studnię i pękło, opryskując ją lepkimi kawałkami miąższu.
– Nowicjuszko... Znajdę cię... To tylko kwestia czasu...
Szepty muskały jej umysł jak miękka, zwiotczała dłoń. Skuliła się, trzymając się za głowę.
– Lepiej od razu się poddać...
Oślizgła sugestia wplątała się w jej myśli, przekonując swoim beznamiętnym pragmatyzmem. Jej zadanie było niewykonalne. Zbyt trudne. Musiała tylko się poddać, odłożyć miecz, a jej cierpienie dobiegnie końca. Księga oczu rozprawi się z nią szybko.
Księga oczu kłamała.
Zaciskając zęby, Elisabeth podniosła wzrok. Malefikt stał nad nią, ale jeszcze jej nie dojrzał. Jego oczy obracały się w oczodołach niezależnie od siebie, obserwując sad. To, które zraniła, było zamknięte i płynęły z niego strumienie atramentu, jakby płakało.
– Nowicjuszko...
Opieranie się szeptom było jak brodzenie w wodzie w przemoczonym ubraniu, z nosem i ustami ledwo wystającymi ponad powierzchnię. Zmusiła się, aby puścić głowę i zacisnąć palce na rękojeści Zabójcy Demonów. „Jeszcze tylko chwilę” – powiedziała sobie. Potwór przysunął się bliżej, a jego żółte oko spojrzało w dół. Kiedy ją dostrzegło, źrenica rozszerzyła się tak bardzo, że cała tęczówka zdawała się czarna.
Teraz.
Szybkim ruchem uniosła Zabójcę Demonów, przebijając oko. Atrament polał się po jej ramionach i zrosił mech. Ryk malefiktu poniósł się echem przez noc. Tym razem, gdy rzuciła się do ucieczki, zobaczyła, jak w dole, w miasteczku, zapalają się kolejne światła. Z każdą sekundą było ich coraz więcej, rozprzestrzeniały się po domach jak przygasłe węgle na nowo wybuchające płomieniem. Summershall budziło się ze snu. Jej plan działał.
Jej samej za to kończył się czas.
Ręka przecięła mrok, wyrzucając ją w powietrze jak szmacianą lalkę. Jej ciałem wstrząsnął ostry ból, kiedy uderzyła ramieniem o pień drzewa i poturlała się po mokrej trawie. W ustach poczuła smak miedzi, a gdy usiadła, z trudem łapiąc oddech, obraz rozmywał się jej przed oczami. Jedno z ramiączek koszuli nocnej zwisało luźno, podarte i zakrwawione. Nad nią wznosiła się ciemna sylwetka malefiktu.
Stwór się nachylił. Miał bryłowatą głowę pozbawioną twarzy i jakichkolwiek rysów, nie licząc niezliczonych wyłupiastych oczu.
– Dziwna z ciebie dziewczyna. Ach... jest w tobie coś... powód, dla którego obudziłaś się dziś w nocy, podczas gdy inni spali...
Miecz dyrektorki leżał na trawie. Elisabeth pochwyciła go i wymierzyła w napastnika. Ostrze zadrżało.
– Mogę ci pomóc – zachęcał potwór. – Widzę w twojej głowie pytania... tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi... ale ja mogę zdradzić ci sekrety – och, takie sekrety, jakich nawet sobie nie wyobrażasz, sekrety przekraczające twoje najśmielsze sny...
Jak porwane przez wir, jej myśli podążyły za szeptami w jakieś mroczne, wygłodniałe miejsce – miejsce, z którego jej umysł z pewnością nie zdołałby już wrócić. Z trudem przełknęła ślinę. Wymacała dłonią klucz wiszący na jej piersi i wyobraziła sobie, jak dyrektorka zatrzaskuje grymuar, w jednej chwili uciszając głos potwora.
– Kłamiesz – oznajmiła.
Gardłowy śmiech wypełnił jej głowę. Zamachnęła się mieczem na oślep. Potwór się uchylił i Zabójca Demonów przeciął tylko ze świstem powietrze. Rzuciła się do ucieczki, a za nią posypały się odłamki drewna; Księga oczu rozłupała drzewo, które Elisabeth jeszcze chwilę wcześniej miała za plecami, ciosem, który zgniótłby ją jak zabawkę.
Uciekała, potykając się o porozrzucane jabłka. Zdezorientowana, o mało nie wpadła na bladą sylwetkę stojącą między drzewami. Postać była biała i miała skrzydła oraz smutną, pełną powagi twarz nadgryzioną zębem czasu. Marmurowy anioł.
Odżyła w niej nadzieja. Posąg oznaczał położenie skrytki z wyposażeniem, którego strażnicy i mieszkańcy miasteczka mogli użyć w nagłych wypadkach. Zaczęła grzebać w jamie pod cokołem, aż jej palce natrafiły na śliski od deszczu pojemnik.
Ścigał ją głos malefiktu.
– Powiem ci – szeptał – prawdę o tym, co stało się z dyrektorką. Chciałabyś poznać ten sekret? Ktoś to zrobił, wiesz... ktoś mnie wypuścił...
Palce Elisabeth, mocujące się niezgrabnie z zamknięciem pojemnika, zastygły w bezruchu.
– Mogę ci powiedzieć, kto to był, nowicjuszko!
Powietrze zadrżało od ruchu, ale zareagowała zbyt wolno. Oślizgła skóra otoczyła ją ze wszystkich stron, zamykając ją w silnym, cuchnącym uścisku. Potwór ją złapał. Uniósł ją nad ziemię, przyglądając się jej z tak bliska, że widziała popękane żyłki przecinające jego oczy jak szkarłatne nici. Pięść zaczęła się zaciskać. Elisabeth poczuła, jak jej żebra zaginają się do środka. Z piersi wyrwał jej się zduszony oddech.
„To się tak nie skończy” – pomyślała, walcząc. Miała zostać strażniczką, opiekunką ksiąg i słów. Była ich przyjaciółką, ich zarządczynią, tą, która trzyma je na uwięzi, a w razie potrzeby – ich niszczycielką.
Udało jej się uwolnić jedną rękę i wyrzucić w powietrze zawartość pojemnika. Malefikt zawył z bólu, gdy chmura soli obsypała jego ciało. Jego uścisk osłabł, a Elisabeth wyślizgnęła mu się z ręki i z okropnym trzaskiem uderzyła o posąg anioła, aż przed oczami stanęły jej gwiazdy. Zamrugała. Przez moment nie była w stanie się ruszyć, nie czuła kończyn i zastanawiała się, czy nie złamała kręgosłupa, potem jednak czucie w palcach wróciło w przypływie bolesnych ukłuć. Czuła w dłoniach rękojeść Zabójcy Demonów. Nie upuściła go.
Zanim znów dosięgły ją szepty potwora, przetoczyła się na bok i ujrzała przed sobą ogromne, niebieskie oko. Było zaczerwienione i łzawiło, drżąc boleśnie, gdy usiłowało pozostać otwarte dostatecznie długo, aby skupić na niej wzrok. Resztkami sił dźwignęła się na nogi. Uniosła miecz dyrektorki nad ciałem potwora, po czym spuściła go z całej siły, aż po jelec zanurzając ostrze w tłustej skórze.
Źrenica oka rozszerzyła się, a potem zwęziła.
– Nie – zagulgotał malefikt. – Nie!
Atramentowe bańki unosiły się z rany. Elisabeth zacisnęła szczęki i przekręciła ostrze. Potwór uniósł się, odrzucając ją na bok. Zabójca Demonów wciąż tkwił w jego ciele, zbyt daleko, by go dosięgnąć, ale już go nie potrzebowała. Oczy zadrgały gwałtownie, a potem znieruchomiały i przetoczyły się w górę. Ich powieki opadły. Skóra zaczęła szarzeć, pękać i łuszczyć się, jakby nagle się postarzała. Oczy przesłoniła mglista błona, a fragmenty ciała zapadły się do środka, wzbijając tumany żarzącego się popiołu. Elisabeth patrzyła, jak malefikt rozsypuje się na wietrze.
Przypomniała sobie, co dyrektorka powiedziała jej w krypcie. Ten grymuar był jedyny w swoim rodzaju. Była za niego odpowiedzialna, a tymczasem właśnie go zniszczyła. Wiedziała, że nie miała wyboru, ale mimo to pomyślała:
„Co ja zrobiłam?”.
Popiół wirował wokół niej jak śnieg. Powietrze wypełniło mosiężne dźwięczenie. W końcu, o wiele za późno, dzwon Wielkiej Biblioteki zaczął bić.