Scholomance. Mroczna wiedza - Naomi Novik - ebook

Scholomance. Mroczna wiedza ebook

Naomi Novik

4,2

Opis

Nowa powieść autorki bestsellerowego cyklu „Temeraire”

Szkoła dla wybrańców obdarzonych magicznymi zdolnościami, gdzie porażka oznacza... śmierć!

Pierwszy tom cyklu „Scholomance”

Scholomance to szkoła, w której nie ma nauczycieli, wakacji ani przyjaźni między uczniami – tylko strategiczne sojusze. Przetrwanie jest ważniejsze od stopni, gdyż młodzi magowie nie mogą opuścić szkoły, aż ją ukończą lub zginą. Obowiązujące w Scholomance zasady są proste: nie można chodzić samotnie po korytarzach i trzeba się strzec potworów, które czają się wszędzie. Poza tym niektórzy uczniowie praktykują czarną magię, a nawet mordują innych, żeby zwiększyć swoje szanse przeżycia.

Galadriel Higgins, zwana El, potrafi stawić czoło niebezpieczeństwom czyhającym w Scholomance, ponieważ ma ogromną moc. Mogłaby bez trudu pokonać wszystkie grasujące potwory. Problem polega na tym, że równie łatwo mogłaby także zabić pozostałych uczniów...

Naomi Novik urodziła się w Nowym Jorku. Jej matka jest Polką. Wychowała się na polskich bajkach, opowieściach o Babie-Jadze oraz książkach Tolkiena. Opublikowała dziewięć tomów cyklu o Temerairze oraz obsypane nagrodami powieści fantasy Wybrana i Moc srebra. Na zaproszenie Domu Wydawniczego REBIS odwiedziła Polskę w 2008 i 2015 roku.

Wygadana adeptka magii, która nie uznaje sztywno ustalonych norm, i szkoła, w której nie poradziłby sobie Harry Potter. Jestem oczarowana! Z niecierpliwością czekam na tom drugi. - Katarzyna Berenika Miszczuk, autorka m.in. cyklu „Kwiat Paproci”

Witajcie w Scholomance, najniebezpieczniejszej szkole w historii magii. Tutaj na nieostrożnych uczniów śmiertelne zagrożenie czyha za każdym rogiem. Mroczna wiedza to wciągająca opowieść o odwadze, poświęceniu oraz poszukiwaniu akceptacji i zrozumienia wśród rówieśników. - Paulina Hendel, autorka m.in. cyklu „Żniwiarz”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (196 ocen)
92
63
33
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgoCiach

Nie oderwiesz się od lektury

Morderczy Hogwart.
10
werolska

Dobrze spędzony czas

Świetna rozrywka! Bardzo fajny koncept świata, charakterna główna bohaterka, i tak jak rozumiem wszystkie zarzuty o zbyt dużą dygresywność, tak mi osobiście zupełnie nie przeszkadzała.
10
Awilo

Całkiem niezła

Historia nawet wciągająca, ale trochę przudługie opisy w niektórych momentach
00
MonikaZ72
(edytowany)

Całkiem niezła

Niezła, choć spodziewałam się nieco innej szkoły, takiej bardziej w typie HP, a tu raczej realia kolumbijskiego więzienia. Pomimo odczucia, że akcja jest wartka to niezbyt wiele się dzieje a wszystko toczy się wokół zabijania złowrogów i w zasadzie niewiele więcej. Do bohaterów jakoś za mocno się nie przywiązałam. Sięgnę po następny tom, jedynie z ciekawości czy autorka była w stanie wymyślić coś oprócz zabijania złowrogów i pomimo, że nie zostawiła na końcu nawet zdania na zachętę.
00
MiriHa

Całkiem niezła

Trochę inna szkoła magii. Dobrze się to czyta. Główna bohaterka da się lubić.
00

Popularność




Dla lim, roz­świe­tla­ją­cej mrok

Roz­dział 1

POŻE­RACZ DUSZ

Zdecy­do­wa­łam, że Orion musi umrzeć, kiedy po raz drugi ura­to­wał mi życie. Dotych­czas jakoś go tole­ro­wa­łam, ale moja cier­pli­wość ma gra­nice. Byłoby w porządku, gdyby rato­wał mi życie wie­lo­krot­nie, dzie­sięć, trzy­na­ście czy wię­cej razy – trzy­nastka to szcze­gólna liczba. Orion Lake, mój oso­bi­sty ochro­niarz; pogo­dzi­ła­bym się z tym. Jed­nak byli­śmy w Scho­lo­mance już pra­wie trzy lata i wcze­śniej w żaden spo­sób mnie nie wyróż­niał.

Powie­cie, że jestem samo­lubna, bo zamie­rzam zamor­do­wać boha­tera, któ­remu jedna czwarta naszej klasy zawdzię­cza życie. No cóż, szkoda tych cie­nia­sów, któ­rzy nie pora­dzą sobie bez jego pomocy. W końcu nie wszy­scy mamy prze­żyć. Szkoła musi jakoś się żywić.

Ach, a co ze mną, zapy­ta­cie, skoro musiał mnie rato­wać? Nawet dwu­krot­nie? Wła­śnie dla­tego musi znik­nąć. To on w zeszłym roku spo­wo­do­wał wybuch w labo­ra­to­rium alche­micz­nym pod­czas walki z chi­merą. Musia­łam wygra­mo­lić się spod gru­zów, gdy on bie­gał sobie i rąbał mie­czem jej zie­jący ogniem ogon. A ten poże­racz dusz był w moim pokoju naj­wy­żej pięć sekund, gdy Orion wpadł do środka; musiał dep­tać mu po pię­tach, zapewne goniąc go po kory­ta­rzu. Ten stwór wpadł tutaj w poszu­ki­wa­niu drogi ucieczki.

Tylko kto zechce słu­chać moich wyja­śnień? Chi­mera mogła mnie nie dopaść, gdyż w labo­ra­to­rium było wów­czas ponad trzy­dzie­ścioro dzie­cia­ków, ale dra­ma­tyczny ratu­nek w moim pokoju to zupeł­nie inna sprawa. Cała szkoła uwa­żała, że wła­śnie dołą­czy­łam do tłumu nie­szczę­snych nie­udacz­ni­ków ura­to­wa­nych przez bły­sko­tli­wego Oriona Lake’a, co było nie do znie­sie­nia.

Nasze pokoje nie były duże. Stał zale­d­wie kilka kro­ków od mojego biurka, na­dal zasa­pany i pochy­lony nad bul­go­czącą fio­le­tową gala­retą, w którą zmie­nił się poże­racz dusz, powoli wsią­ka­jącą w szcze­liny posadzki. Lep­sze to, niż gdyby miała się roz­lać po całym pokoju. Gasnący już blask jego rąk oświe­tlał mu twarz, wcale nie nad­zwy­czaj uro­dziwą. Miał wielki haczy­ko­waty nos, który kie­dyś może będzie paso­wał do reszty, ale teraz był po pro­stu za duży, oraz czoło zlane potem i oble­pione przy­dłu­gimi sre­brzy­sto­si­wymi wło­sami, któ­rych nie obci­nał o trzy tygo­dnie za długo. Więk­szość czasu spę­dzał w nie­prze­nik­nio­nym kręgu swo­ich odda­nych wiel­bi­cieli, tak więc jesz­cze ni­gdy nie byłam tak bli­sko niego. Wypro­sto­wał się i otarł pot przed­ra­mie­niem.

– Nic ci nie jest… Gal, tak? – zapy­tał, wcie­ra­jąc tro­chę soli w ranę.

Od trzech lat cho­dzi­li­śmy do tej samej klasy.

– Nie dzięki tobie i two­jej bez­gra­nicz­nej fascy­na­cji wszyst­kimi zło­wro­gami, jakie tu krążą – odpar­łam lodo­wa­tym tonem. – I nie Gal, nie jestem Gal, tylko Gala­driel – to imię to nie mój pomysł, nie gap­cie się – a jeśli nie potra­fisz wypo­wie­dzieć tylu sylab za jed­nym razem, to wystar­czy El.

Gwał­tow­nie pod­niósł głowę i zamru­gał z roz­dzia­wio­nymi ustami.

– Och. Hm. Prze… prze­pra­szam? – powie­dział, nieco pod­no­sząc głos, jakby nie rozu­miał, co się dzieje.

– Nie, nie – rzu­ci­łam. – To ja prze­pra­szam. Naj­wy­raź­niej wypa­dłam z roli. – Melo­dra­ma­tycz­nie przy­ci­snę­łam dłoń do czoła. – Orio­nie, byłam taka prze­ra­żona – jęk­nę­łam i rzu­ci­łam się na niego. Lekko się zachwiał, bo byli­śmy takiego samego wzro­stu. – Dzięki Bogini, że przy­by­łeś mnie oca­lić, sama ni­gdy nie pora­dzi­ła­bym sobie z poże­ra­czem dusz.

I uda­łam, że żało­śnie szlo­cham w jego pierś.

Nie do wiary, on naprawdę spró­bo­wał mnie objąć i pokle­pać po ramie­niu, tak już weszło mu to w krew. Wal­nę­łam go łok­ciem w brzuch, uwal­nia­jąc się. Zasko­wy­czał, zato­czył się i wytrzesz­czył gały.

– Nie potrze­buję two­jej pomocy, ty nie­zno­śny czubku – powie­dzia­łam. – Trzy­maj się ode mnie z daleka albo poża­łu­jesz.

Wypchnę­łam go za próg i zatrza­snę­łam drzwi kilka cen­ty­me­trów przed jego nosem. Mia­łam prze­lotną satys­fak­cję, widząc głę­bo­kie zasko­cze­nie na jego twa­rzy, zanim zni­kła mi z oczu za meta­lową płytą drzwi z wielką wyto­pioną dziurą w miej­scu klamki i zamka. Piękne dzięki, boha­te­rze. Spoj­rza­łam na nią gniew­nie i wró­ci­łam do mojego biurka w chwili, gdy gala­re­to­wata pozo­sta­łość poże­ra­cza dusz cał­kiem się zapa­dła, sycząc jak para ucho­dząca z dziu­ra­wej rury i wypeł­nia­jąc pokój naprawdę odra­ża­ją­cym tru­pim odo­rem.

Byłam tak roz­złosz­czona, że musia­łam sześć razy rzu­cać zaklę­cie oczysz­cza­jące. Po czwar­tym razie wsta­łam, cisnę­łam naj­now­szym roz­pa­da­ją­cym się sta­ro­żyt­nym zwo­jem w nie­prze­nik­nioną ciem­ność po dru­giej stro­nie biurka i krzyk­nę­łam z wście­kło­ścią:

– Nie chcę przy­wo­łać armii dżin­nów! Nie potrze­buję żywego ognia! Chcę oczy­ścić mój cho­lerny pokój!

W odpo­wie­dzi z otchłani wyle­ciało ogromne tomisz­cze opra­wione w wybla­kłą i popę­kaną skórę, z ostrymi naro­żami, które nie­przy­jem­nie zazgrzy­tały o meta­lowy blat biurka. Ta skóra zapewne była świń­ska, ale naj­wi­docz­niej ktoś chciał, by myślano, że została zdarta z czło­wieka, co było pra­wie rów­nie nie­go­dziwe. Otwo­rzyła się sama na stro­nie z instruk­cjami, które wyja­śniały, jak pod­po­rząd­ko­wać sobie cały tłum ludzi. Ci zapewne oczy­ści­liby mój pokój, gdy­bym im kazała.

W końcu musia­łam wyjąć jeden z tych głu­pich krysz­ta­łów mojej matki, usiąść na wąskim skrzy­pią­cym łóżku i medy­to­wać przez dzie­sięć minut w uno­szą­cym się wokół mnie smro­dzie poże­ra­cza dusz, któ­rym prze­sią­kały moje ubra­nia, pościel i papiery. Może myśli­cie, że każdy odór powi­nien szybko znik­nąć, skoro cała jedna ściana mojego pokoju jest otwarta, z pano­ra­micz­nym wido­kiem na mistyczną ciemną otchłań, co naj­mniej jak­bym miesz­kała na statku kosmicz­nym pędzą­cym pro­sto w czarną dziurę, ale się myli­cie. Kiedy w końcu zdo­ła­łam powró­cić z głę­bin sza­le­ją­cego gniewu, zepchnę­łam opra­wioną w świń­ską skórę księgę z biurka z powro­tem w otchłań – i zro­bi­łam to pió­rem, nie doty­ka­jąc jej, na wszelki wypa­dek. Powie­dzia­łam naj­spo­koj­niej, jak mogłam:

– Chcę rzu­cić pro­ste zaklę­cie oczysz­cza­jące nie­po­żą­daną plamę i przy­kry zapach.

Nagle na biurku wylą­do­wał z łosko­tem ogromny tom zaty­tu­ło­wany Amu­nan Ham­we­rod, z mnó­stwem zaklęć napi­sa­nych po sta­ro­an­giel­sku – czyli w mar­twym języku, który znam naj­sła­biej – i nie otwo­rzył się na żad­nej kon­kret­nej stro­nie.

Zawsze przy­da­rzają mi się takie rze­czy. Jedni cza­ro­dzieje potra­fią wpły­wać na pogodę, rzu­cać zaklę­cia prze­kształ­ca­jące lub wal­czyć z magicz­nymi stwo­rami jak sza­nowny Orion. Ja mam zdol­ność powo­do­wa­nia ogrom­nych znisz­czeń. Wszystko to wina mojej mamy, oczy­wi­ście, tak samo jako to głu­pie imię. Ona jest jedną z tych od kwia­tów, pacior­ków i krysz­ta­łów, tań­czą­cych dla Bogini w świe­tle księ­życa. Dla niej wszy­scy są cudowni, a każdy, kto zrobi coś złego, z pew­no­ścią jest nie­zro­zu­miany lub nie­szczę­śliwy.

Ona nawet wyko­nuje masaże lecz­ni­cze zwy­czaj­nym śmier­tel­ni­kom, ponie­waż „to takie odprę­ża­jące, spra­wiać, że ludzie czują się lepiej”. Więk­szość cza­row­ni­ków nie tru­dzi się pracą ze zwy­czaj­nymi – która jest uwa­żana za uwła­cza­jącą god­no­ści – a jeśli nawet, to tylko żeby zna­leźć sobie jakieś zaję­cie. Jak ktoś, kto odcho­dzi na eme­ry­turę po czter­dzie­stu sze­ściu latach i nikt nie pamięta, co on wła­ści­wie robił, senny biblio­te­karz, któ­rego cza­sem zauwa­żasz bez­ce­lowo wędru­ją­cego mię­dzy rega­łami, trzeci wice­dy­rek­tor działu sprze­daży, który poja­wia się tylko na posie­dze­niach zarządu; takie osoby. Są zaklę­cia wyszu­ku­jące lub two­rzące takie posady, które zapew­niają środki potrzebne do życia oraz dają dużo wol­nego czasu na zebra­nie mocy i prze­mie­nie­nie taniego miesz­kanka w dwu­na­sto­po­ko­jowy apar­ta­ment. To nie dla mamy. Ona za te masaże pobiera tylko sym­bo­liczną zapłatę, a i to tylko dla­tego, że jeśli wyko­nujesz je za darmo, ludzie krzywo na cie­bie patrzą – i powinni.

Natu­ral­nie w rezul­ta­cie sta­łam się jej skraj­nym prze­ci­wień­stwem, czego każdy choć tro­chę rozu­mie­jący zasadę rów­no­wagi mógł się spo­dzie­wać, i kiedy chcę upo­rząd­ko­wać mój pokój, dostaję instruk­cje, jak omieść go pło­mie­niem. Nie żebym naprawdę mogła użyć tych cudow­nie kata­stro­ficz­nych zaklęć, które szkoła tak ocho­czo mi pod­suwa. To zabawne, ale nie można w mgnie­niu oka wycza­ro­wać armii demo­nów. Do tego potrzeba mocy, i to mnó­stwo. A nikt nie pomoże ci jej zebrać, żebyś wezwała sobie armię demo­nów, więc bądźmy reali­stami, do tego potrzeba czar­nej magii.

Wszy­scy – pra­wie wszy­scy – od czasu do czasu jej uży­wają i nie uwa­żają tego za nie­godne. Do takich rze­czy jak prze­miana kromki chleba w ciastko nie­po­trzebna jest moc i wszy­scy uwa­żają to za nie­szko­dliwy trik. No cóż, czar musi skądś wziąć moc i jeśli samemu się jej nie zebrało, to zapewne pocho­dzi od cze­goś żywego, ponie­waż łatwiej jest ją uzy­skać od cze­goś, co żyje i się poru­sza. Tak więc ty masz swoje ciastko, a kolo­nia mró­wek w twoim ogro­dzie za domem nagle wymiera i znika.

Mama nie uży­łaby czar­nej magii nawet do pod­grza­nia her­baty. Jeśli jed­nak ktoś jest mniej zasad­ni­czy, tak jak więk­szość ludzi, może sobie codzien­nie wycza­ro­wy­wać trzy­pię­trowy tort z ziemi oraz mró­wek i mimo to umrzeć spo­koj­nie w łóżku w wieku stu pięć­dzie­się­ciu lat. Zakła­da­jąc, że nie umrze prę­dzej od nad­miaru cho­le­ste­rolu. Jeśli jed­nak zaczniesz uży­wać cza­rów na więk­szą skalę, na przy­kład do obra­ca­nia miast w perzynę, wyrzy­na­nia w pień całych armii lub robie­nia tysiąca innych bez­u­ży­tecz­nych rze­czy, które dosko­nale potra­fi­ła­bym robić, nie uzy­skasz jej w dosta­tecz­nej ilo­ści ina­czej jak dzięki pobra­niu mocy – albo siły życio­wej, nie­ziem­skiej ener­gii, magicz­nego pyłu czy jak chcesz to zwać – od istot na tyle zło­żo­nych, żeby im się to nie podo­bało i żeby sta­wiły opór. Kiedy pró­bu­jesz ode­brać im ją prze­mocą, moc staje się zbru­kana, a ty psy­chicz­nie pokie­re­szo­wany – i dość czę­sto one wygry­wają.

Jed­nak to nie byłoby dla mnie pro­ble­mem. Umia­ła­bym wspa­niale zdo­by­wać moc, gdy­bym była tak głu­pia lub zde­spe­ro­wana, żeby tego pró­bo­wać. Muszę to przy­znać mamie: dzięki non­sen­sow­nemu rodzi­ciel­skiemu przy­wią­za­niu jej śliczna roz­iskrzona i czy­sta aura spo­wi­jała moją wystar­cza­jąco długo, żebym przed­wcze­śnie nie zajęła się cza­rami. Kiedy przy­no­si­łam do domu żabki, żeby obej­rzeć sobie ich wnętrz­no­ści, tłu­ma­czyła mi nad­zwy­czaj łagod­nie:

– Nie, kocha­nie, nie krzyw­dzimy żywych stwo­rzeń.

Potem zabie­rała mnie do naszego wiej­skiego skle­piku i kupo­wała lody, żeby wyna­gro­dzić to, że ode­brała mi żabki. Mia­łam pięć lat, a lody i tak były jedy­nym powo­dem tej mojej żądzy mocy, więc jak się domy­śla­cie, przy­no­si­łam jej wszyst­kie takie moje zna­le­zi­ska. I zanim uro­słam na tyle, że nie mogłaby mnie już powstrzy­mać, byłam wystar­cza­jąco duża, by rozu­mieć, co się dzieje z cza­ro­dzie­jami, któ­rzy uży­wają czar­nej magii.

Prze­waż­nie zaczy­nają to robić starsi, bli­scy ukoń­cze­nia szkoły, ale na moim roku też jest kilku, któ­rzy tego pró­bują. Cza­sem, gdy Yi Liu zer­k­nie na cie­bie znie­nacka, jej oczy robią się zupeł­nie białe. I paznok­cie ma czarne jak noc, a ja wiem, że nie jest to lakier. Jack Westing wydaje się nor­malny, zwy­czajny uśmiech­nięty ame­ry­kań­ski blon­da­sek, i więk­szość ludzi uważa go za cudow­nego chłopca, lecz jeśli mija­jąc jego pokój, głę­boko wcią­gniesz powie­trze, to wyczu­jesz słaby odór rzeźni. Przy­naj­mniej ja go czuję. Miesz­ka­jąca trzy pokoje dalej Luisa zni­kła na początku roku i nikt nie wie, co się z nią stało – w czym nie ma niczego nie­zwy­kłego, ale jestem pra­wie pewna, że jej szczątki są w jego pokoju. Potra­fię wyczuć takie rze­czy, cho­ciaż wola­ła­bym o nich nie wie­dzieć.

Gdy­bym się pod­dała i zaczęła uży­wać cza­rów, śmi­ga­ła­bym tu na ohyd­nych – trzeba przy­znać – bło­nia­stych nie­to­pe­rzych skrzy­dłach, demo­nicz­nych, ale tak czy owak skrzy­dłach. Scho­lo­mance chęt­nie wypusz­cza cza­row­ni­ków – nie­mal ni­gdy ich nie zabija. To resztę z nas odwie­dzają poże­ra­cze dusz, które wci­skają się przez szpary w drzwiach wcze­snym popo­łu­dniem, lub wau­rie, które wypeł­zają z odpły­wów i owi­jają się wokół kostek naszych nóg, kiedy pró­bu­jemy wziąć prysz­nic czy czy­tamy lek­tury roz­pusz­cza­jące oczy. Nawet Orion nie jest w sta­nie ura­to­wać wszyst­kich. Naj­czę­ściej mniej niż jedna czwarta klasy koń­czy szkołę, a osiem­na­ście lat temu – jestem pewna, że nie­przy­pad­kowo mniej wię­cej wtedy został poczęty Orion – ukoń­czyło ją zale­d­wie tuzin uczniów, i to sami cza­row­nicy. Po pro­stu połą­czyli siły i zała­twili pozo­sta­łych uczniów, odbie­ra­jąc im ogromną ilość mocy.

Rzecz jasna, rodziny tych pozo­sta­łych zorien­to­wały się, co zaszło – ponie­waż było to oczy­wi­ste; ci idioci nie pozwo­lili naj­pierw uciec dzie­ciom z enklawy – i wytro­piły ten tuzin cza­row­ni­ków. Ostatni z nich zgi­nął, zanim rok póź­niej moja mama ukoń­czyła szkołę, i taki był koniec Ręki Śmierci, czy jak tam nazy­wali swoją grupę.

I nawet jeśli jesteś chy­trym małym noc­nym pod­kra­da­czem mocy, który mądrze wybiera swe ofiary i czyni to nie­po­strze­że­nie, jest to droga po równi pochy­łej. Śliczny Jack już krad­nie siłę życiową ludz­kich istot, więc zacznie gnić od wewnątrz przed upły­wem pię­ciu lat od ukoń­cze­nia szkoły. Jestem pewna, że ma dosko­nały plan powstrzy­ma­nia tego roz­kładu, jak wszy­scy cza­row­nicy, ale nie sądzę, żeby naprawdę zdo­łał go zre­ali­zo­wać. Jeśli nie wymy­śli cze­goś spe­cjal­nego w ciągu dzie­się­ciu, naj­wy­żej pięt­na­stu lat, roz­sy­pie się cał­ko­wi­cie w gro­te­skowo gwał­towny spo­sób. Prze­ko­pią jego piw­nicę i znajdą w niej setki ciał, po czym wszy­scy będą cmo­kać i mówić, o panie, a wyda­wał się takim miłym mło­dzień­cem.

Jed­nak w tym momen­cie, wal­cząc z kolej­nymi zapi­sa­nymi macz­kiem stro­ni­cami sta­ro­an­giel­skich zaklęć przy­dat­nych w gospo­dar­stwie domo­wym, byłam prze­ko­nana, że przy­da­łaby mi się odro­bina cza­rów. Gdyby kie­dy­kol­wiek mru­go­skoczki zaczęły zja­dać moje łuskane płatki, to choć wiem o nich tyle samo co wy, była­bym przy­go­to­wana. Tym­cza­sem bańki gala­rety po poże­ra­czu dusz wciąż pękały z cichym trza­skiem, wypusz­cza­jąc gaz, niczym prze­ta­cza­jące się w oddali gromy zapo­wia­da­jące kolejne fale strasz­li­wego smrodu.

Już haro­wa­łam cały dzień, przy­go­to­wu­jąc się do koń­co­wych egza­mi­nów. Zostały do nich zale­d­wie trzy tygo­dnie i jeśli przy­ło­żyło się dłoń do ściany łazienki, już można było wyczuć cichy szczęk włą­cza­ją­cych się śred­nich bie­gów szy­ku­ją­cych się do kolej­nego, opusz­cza­ją­cego nas obrotu. Sale lek­cyjne pozo­stają w tym samym miej­scu bli­sko osi, a nasze pokoje, począt­kowo znaj­du­jące się na tym samym pozio­mie co jadal­nia, co roku opa­dają niżej, jak nakrętka na śru­bie, aż na sam dół – przed ukoń­cze­niem szkoły. W przy­szłym roku znaj­dzie się tam nasza klasa, choć nikomu się tam nie spie­szy. Bar­dzo bym nie chciała oblać jakie­goś egza­minu i przy­go­to­wy­wać się do poprawki.

Po popo­łu­dnio­wym wku­wa­niu bolały mnie krzyż, tyłek i kark, a oświe­tle­nie mojego biurka zaczęło migo­tać i przy­ga­sać, gdy ślę­cza­łam nad gru­bym tomem, wpa­tru­jąc się w maleń­kie litery. Zdrę­twiała mi ręka, w któ­rej trzy­ma­łam słow­nik języka sta­ro­an­giel­skiego. Przy­wo­ła­nie żywego ognia, który pochło­nąłby resztki poże­ra­cza dusz, księgę z zaklę­ciami, słow­nik, moje biurko i całą resztę, było coraz bar­dziej kuszą­cym roz­wią­za­niem.

Dłu­go­trwałe upra­wia­nie czar­nej magii nie jest zupeł­nie nie­moż­liwe. Liu nic się nie sta­nie; ona robi to o wiele ostroż­niej niż Jack. Założę się, że wyko­rzy­stała dozwo­lony limit wagi ciała, żeby zabrać tu worek cho­mi­ków lub innych stwo­rzeń, i poświęca je powoli, jedno po dru­gim. Jakby wypa­lała paczkę papie­ro­sów tygo­dniowo, a nie cztery paczki dzien­nie. Jed­nak może sobie na to pozwo­lić, ponie­waż nie jest zupeł­nie sama. Ma dużą rodzinę – jesz­cze nie dość liczną, by stwo­rzyć wła­sną enklawę, ale nie­wiele bra­kuje – i wieść nie­sie, że jest w niej wielu cza­row­ni­ków; taką mają stra­te­gię. Ma dwie kuzynki bliź­niaczki, które poja­wią się tu w przy­szłym roku, i uży­wa­jąc cza­rów, będzie mogła je chro­nić przez pierw­szy rok. A kiedy Liu skoń­czy szkołę, będzie miała różne moż­li­wo­ści. Jeśli zechce, będzie mogła dać sobie spo­kój z magią, pod­jąć jedną z tych zwy­czaj­nych prac, żeby mieć na życie, i liczyć na ochronę i wspar­cie rodziny. Za jakieś dzie­sięć lat odzy­ska rów­no­wagę psy­chiczną na tyle, żeby znów uży­wać mocy. Albo zawo­dowo zająć się czarną magią: zostać jedną z tych cza­row­nic, któ­rym enkla­wowcy sowi­cie płacą za wyko­ny­wa­nie czar­nej roboty i nie pytają, skąd się bie­rze ich moc. Dopóki nie zacznie prze­sa­dzać – na przy­kład rzu­cać takie zaklę­cia, jakie są moją spe­cjal­no­ścią – zapewne będzie jej dobrze.

Ja jed­nak nie mam żad­nej rodziny poza moją matką, a z pew­no­ścią żad­nej enklawy, która by mnie wspie­rała. Miesz­kamy w pobliżu Car­di­gan w Walii w komu­nie Pro­mienny Umysł, która szczyci się także posia­da­niem sza­mana, dwóch uzdro­wi­cieli dusz, grupki wic­can oraz zespo­łem tan­ce­rzy mor­risa. A wszy­scy oni mają taką samą realną moc, czyli żadną, i wszy­scy byliby prze­ra­żeni, gdyby zoba­czyli mamę czy mnie rzu­ca­jącą praw­dziwe czary. No, tylko mnie. Mama czer­pie magiczną moc przez taniec z gro­madą ochot­ni­ków – mówi­łam jej, że powinna pobie­rać za to opłaty, ale nie chce – po czym roz­daje ją ocho­czo i rado­śnie, tra­lala. Ludzie pozwa­lają nam jadać przy swo­ich sto­łach, ponie­waż ją kochają, bo kto by nie kochał, i posta­wili jej jurtę, gdy przy­szła do nich pro­sto ze Scho­lo­mance i w trze­cim mie­siącu ciąży, ale nikt z nich nie mógł pomóc mi w nauce magii ani obro­nić mnie przed sza­le­ją­cymi zło­wro­gami. Nawet gdyby mogli, nie zro­bi­liby tego. Nie lubią mnie. Nikt mnie nie lubi, poza mamą.

Tato zgi­nął tutaj, na końcu szkoły, wycią­ga­jąc z niej mamę. Nazy­wamy to abso­lu­to­rium, ponie­waż tak nazy­wają to Ame­ry­ka­nie, a oni pono­szą lwią część kosz­tów jej utrzy­ma­nia od około sie­dem­dzie­się­ciu lat. Kto płaci orkie­strze, dyk­tuje, co ma grać, i tak dalej. Jed­nak nie jest to uro­czy­ste zakoń­cze­nie. Po pro­stu moment, w któ­rym wszy­scy naj­starsi ucznio­wie są gro­ma­dzeni w auli, na samym dole szkoły, i pró­bują prze­drzeć się przez pier­ścień cze­ka­ją­cych na to zło­wro­gów. Mniej wię­cej połowa absol­wen­tów, czyli tych, któ­rzy zdo­łali dożyć tej chwili, wydo­staje się stąd. Tato nie zdo­łał.

On miał rodzinę; miesz­kają w pobliżu Mum­baju. Mamie udało się ich odna­leźć, ale dopiero wtedy, kiedy mia­łam już pięć lat. Ona i ojciec nie dzie­lili się infor­ma­cjami o real­nym świe­cie ani nie pla­no­wali, co będą robić, kiedy skoń­czą szkołę i wrócą do swo­ich domów. To byłoby zbyt roz­sądne. W szkole byli ze sobą zale­d­wie jakieś cztery mie­siące, ale byli brat­nimi duszami i miłość miała wska­zać im drogę. Oczy­wi­ście zapewne wska­zała, mamie.

Tak czy ina­czej, gdy ich zna­la­zła, oka­zało się, że jego rodzina jest bogata, ma pałace, klej­noty i dżin­nów na służ­bie, a co waż­niej­sze, zda­niem mamy, pocho­dzi ze sta­ro­żyt­nej hin­du­istycz­nej enklawy, w któ­rej surowo prze­strze­gano zasad magii. Ta enklawa została znisz­czona w okre­sie bry­tyj­skiej domi­na­cji, ale oni na­dal prze­strze­gają tych zasad. Nie jedzą mięsa, a tym bar­dziej nie rzu­cają cza­rów. Z rado­ścią prze­nio­sła się do nich, a oni wszy­scy bar­dzo chęt­nie nas przy­jęli. Nie wie­dzieli, co się stało z tatą. Ostat­nie wia­do­mo­ści od niego otrzy­mali, kiedy koń­czył pierw­szy rok szkoły. Naj­starsi ucznio­wie zbie­rają listy od nas na tydzień przed ukoń­cze­niem szkoły. Ja w tym roku już napi­sa­łam mój i dałam kopie kilku dzie­cia­kom z lon­dyń­skiej enklawy. Był krótki i słodki: „wciąż żyję i dobrze się uczę”. Musia­łam się stresz­czać, żeby nikt nie mógł odmó­wić dołą­cze­nia go do innych, w prze­ciw­nym razie wyko­rzy­sta­liby ten pre­tekst.

Tato wysłał taką notatkę do swo­jej rodziny, więc wie­dzieli, że prze­żył pierw­szy rok. A potem nie wró­cił. Jesz­cze jeden z setek dzie­cia­ków rzu­co­nych tam na zatra­ce­nie. Gdy mama w końcu odna­la­zła jego rodzinę i powie­działa im o mnie, poczuli się tak, jakby jed­nak odzy­skali jakąś część taty. Przy­słali nam bilety w jedną stronę, a mama poże­gnała się ze wszyst­kimi w komu­nie i zapa­ko­wała mnie wraz z całym naszym ziem­skim dobyt­kiem.

Jed­nak kiedy tam przy­by­ły­śmy, moja pra­babka tylko na mnie spoj­rzała, po czym miała pro­ro­czą wizję i orze­kła, że jestem duszą udrę­czoną, która spro­wa­dzi śmierć i znisz­cze­nie na wszyst­kie enklawy świata, jeśli się mnie nie powstrzyma. Mój dzia­dek i jego bra­cia rze­czy­wi­ście usi­ło­wali mnie powstrzy­mać. Tylko ten jeden raz mama naprawdę wyszła z sie­bie. Jak przez mgłę pamię­tam, że stała w naszym pokoju, a ci czte­rej nie­zdar­nie usi­ło­wali usu­nąć ją z drogi i mnie zabrać. Nie wiem, co zamie­rzali ze mną zro­bić, gdyż żaden z nich nie skrzyw­dziłby muchy, ale domy­ślam się, że wyglą­dało to groź­nie.

Spie­rali się chwilę i potem nagle wszystko zalało strasz­li­wie ostre świa­tło, od któ­rego bolały mnie oczy, a mama zawi­jała mnie w koc. Boso i w noc­nej koszuli wyszła z zaj­mo­wa­nego przez rodzinę kom­pleksu zabu­do­wań, a oni stali tylko przy­gnę­bieni i nie pró­bo­wali jej dotknąć. Dotarła do naj­bliż­szej drogi i wysta­wiła kciuk, a jakiś kie­rowca zabrał nas i zawiózł aż na lot­ni­sko. Tam jakiś miliar­der wsia­da­jący do pry­wat­nego odrzu­towca lecą­cego do Lon­dynu zoba­czył ją sto­jącą ze mną w holu lot­ni­ska i zapro­po­no­wał, że ją zabie­rze. Raz do roku wciąż poja­wia się w komu­nie na tygo­dniowe oczysz­cza­nie duchowe.

Oto cała mama. Ale nie ja. Moja pra­babka była pierw­sza w dłu­giej kolejce ludzi, któ­rzy zoba­czyli mnie, uśmiech­nęli się i zaraz prze­stali się śmiać, zanim powie­dzia­łam choć słowo. Nikt ni­gdy nie zapro­po­nuje mi pod­wózki ani tańca w środku lasu, żeby pomóc mi zebrać moc, nie podzieli się ze mną jedze­niem ani – co waż­niej­sze – nie sta­nie ze mną do walki z wszyst­kimi tymi paskud­nymi stwo­rami, które nie­ustan­nie ata­kują cza­ro­dziei, szu­ka­jąc poży­wie­nia. Gdyby nie mama, nie była­bym mile widziana nawet w moim domu. Nie uwie­rzy­li­by­ście, ilu miłych ludzi z komuny – któ­rzy piszą dłu­gie szczere listy do poli­ty­ków i regu­lar­nie cho­dzą pro­te­sto­wać prze­ciwko wszyst­kiemu, od nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej po wymie­ra­nie nie­to­pe­rzy – rado­śnie mówiło mi, gdy ukoń­czy­łam czter­na­ście lat, że pew­nie się cie­szę, że odcho­dzę z komuny do szkoły – ha, ha – bo z pew­no­ścią póź­niej zechcę pójść wła­sną drogą, zoba­czyć tro­chę świata i tak dalej.

Nie żebym chciała wró­cić do tej komuny. Nie wiem, czy ktoś, kto tego nie spró­bo­wał, potrafi pojąć, jak okrop­nie jest być nie­ustan­nie oto­czo­nym przez ludzi, któ­rzy wie­rzą we wszystko, od kra­sno­lud­ków poprzez zba­wienne dzia­ła­nie sauny po bożo­na­ro­dze­niowe kolędy, ale nie uwie­rzą, że naprawdę masz magiczne zdol­no­ści. Dosłow­nie poka­zy­wa­łam im to albo pró­bo­wa­łam poka­zać; trzeba mnó­stwo mocy, żeby rzu­cić choćby skromne zaklę­cie roz­nie­ca­jące ogień, kiedy obser­wuje cię zwy­czajny czło­wiek, głę­boko prze­ko­nany, że jesteś głu­pim dziec­kiem z zapal­niczką w ręka­wie. Łatwo wtedy popeł­nić błąd. Jed­nak nawet jeśli zdo­łasz rzu­cić jakieś nale­ży­cie efek­towne zaklę­cie, wszy­scy powie­dzą, och, to zdu­mie­wa­jące, a następ­nego dnia dojdą do wnio­sku, że coś im się przy­wi­działo. A potem jesz­cze bar­dziej będą mnie uni­kać. Nie chcę być tutaj, ale jesz­cze bar­dziej nie chcę być tam.

Och, to oczy­wi­ście kłam­stwo. Codzien­nie marzę o powro­cie do domu. Ogra­ni­czam sobie do pię­ciu minut dzien­nie chwile, gdy staję przed wen­ty­la­to­rem w ścia­nie, w bez­piecz­nej odle­gło­ści, lecz czu­jąc ruch powie­trza, zamy­kam oczy, przy­ci­skam dło­nie do twa­rzy, by nie czuć woni prze­grza­nego oleju oraz zasta­rza­łego potu, i udaję, że wdy­cham zapach wil­got­nej ziemi, zeschnię­tych płat­ków róż, mar­che­wek pie­czo­nych w maśle, wiatr prze­myka wśród drzew, i jeśli otwo­rzę oczy, będę leżała na ple­cach na pola­nie, a słońce wła­śnie skryje się za chmurą. Natych­miast zamie­ni­ła­bym mój pokój na jurtę w lesie, nawet po dwu­ty­go­dnio­wym desz­czu, kiedy wszystko, co posia­dam, pokrywa pleśń. To i tak lep­sze od zapa­chu poże­ra­cza dusz. Brak mi nawet ludzi, w co nie uwie­rzy­ła­bym wcze­śniej, lecz po trzech latach spę­dzo­nych tutaj ucie­szyłby mnie nawet widok kwa­śnej miny Phi­lippy Wax i jej zaci­śnię­tych ust.

No dobrze, nie, nie ucie­szyłby mnie i jestem naj­zu­peł­niej pewna, że moja radość z powrotu zni­kłaby w ciągu tygo­dnia. Tak czy ina­czej, bar­dzo jasno dano mi do zro­zu­mie­nia, że nie jestem tam mile widziana, a w osta­tecz­no­ści nie­chęt­nie. Na pewno nie wtedy, gdy­bym pró­bo­wała znów tam osiąść, kiedy opusz­czę szkołę. Rada komuny – któ­rej Phi­lippa jest sekre­ta­rzem – zapewne zna­la­złaby jakiś pre­tekst, żeby mnie wyrzu­cić. Nie­je­den raz mówiono o mojej nega­tyw­nej aurze, nie zwa­ża­jąc, czy to sły­szę, czy nie. No i po pro­stu zruj­no­wa­ła­bym życie mamie, ponie­waż bez namy­słu ode­szłaby razem ze mną.

Już zanim przy­by­łam do Scho­lo­mance, wie­dzia­łam, że moją jedyną nadzieją na w miarę porządne życie – o ile wydo­stanę się stąd i będę w ogóle je pro­wa­dzić – jest dosta­nie się do jakiejś enklawy. Była­bym tam osa­mot­niona, ale przy­naj­mniej więk­szość nie­za­leż­nych cza­ro­dziei znaj­duje tam przy­ja­ciół, któ­rzy two­rzą wspólny krąg, ochra­niają się wza­jem­nie, gro­ma­dzą moc, tro­chę współ­pra­cują. Nawet gdyby ludzie polu­bili mnie na tyle, żeby pozwo­lić mi zostać, czego dotych­czas nie doświad­czy­łam, nie mie­liby ze mnie dużego pożytku. Zwy­czajni ludzie potrze­bują mopa, a nie gra­nat­nika, a ja od dwóch godzin roz­pacz­li­wie pró­buję rzu­cić zaklę­cie myjące pod­łogę.

Jeśli jed­nak jeste­ście w eks­klu­zyw­nej enkla­wie z kil­ku­set cza­ro­dzie­jami i śmier­cio­no­śny wyrm wypełza z cze­lu­ści pobli­skiej jaskini lub inna enklawa wypo­wiada wam wojnę, potrze­bu­je­cie kogoś, kto potrafi zarżnąć krowę w ofie­rze i użyć wszyst­kich pie­kiel­nych ogni, żeby was obro­nić. Jeśli macie w waszej enkla­wie osobę o takiej repu­ta­cji, zazwy­czaj wcale nie zosta­nie­cie zaata­ko­wani, więc nie trzeba będzie skła­dać w ofie­rze żad­nych krów, a ja nie będę musiała pod­da­wać się psy­cho­te­ra­pii i tra­cić pię­ciu lat życia, a co gor­sze, zno­sić płacz mojej mamy.

Jed­nak wszystko to zależy od mojej repu­ta­cji. Nikt nie zaprosi mnie do enklawy ani nawet nie zapro­po­nuje soju­szu przed egza­mi­nem koń­co­wym, jeśli będę uwa­żana za nie­szczę­sną damę w opa­łach, którą musi rato­wać miej­scowy boha­ter. Na pewno nie zro­bią tego z czy­stej sym­pa­tii do mnie. Tym­cza­sem Orion na nikim nie musi robić wra­że­nia. On nawet nie jest zwy­kłym enkla­wow­cem. Jego matka jest jedną z głów­nych kan­dy­da­tek na następną dominę Nowego Jorku, wciąż chyba naj­po­tęż­niej­szej enklawy na świe­cie, a jego ojciec jest sztuk­mi­strzem. Orion mógłby się nie wysi­lać, zali­czyć wyma­gane mini­mum kursu, po czym spę­dzić resztę życia bez­piecz­nie i kom­for­towo, oto­czony przez naj­lep­szych cza­ro­dziei i naj­wspa­nial­szą sztukę na świe­cie.

Zamiast tego robi z sie­bie w szkole wido­wi­sko. Zabi­cie tego poże­ra­cza dusz za moimi ple­cami było chyba jego czwar­tym boha­ter­skim czy­nem w tym tygo­dniu. Ratuje każdą ofermę i sła­be­usza, nie zasta­na­wia­jąc się, kto za to zapłaci. Ponie­waż na pewno ktoś będzie musiał zapła­cić. Cho­ciaż w każ­dej minu­cie mojego pobytu w szkole pra­gnę wró­cić do domu, dosko­nale wiem, jak ogrom­nym szczę­ściem jest pobyt tutaj. Mam to szczę­ście tylko dla­tego, że szkoła została zbu­do­wana głów­nie przez enklawę Man­che­steru, jesz­cze w spo­wi­tych mgłą edwar­diań­skich cza­sach, a obecne enklawy Wiel­kiej Bry­ta­nii zdo­łały utrzy­mać uprzy­wi­le­jo­waną pozy­cję przy przy­dziale miejsc. To może się zmie­nić w nad­cho­dzą­cych latach, gdyż enklawy Szan­ghaju i Dżaj­puru grożą utwo­rze­niem zupeł­nie nowej szkoły w Azji, jeśli szybko nie nastą­pią istotne zmiany w regu­la­mi­nie przy­jęć – ale przy­naj­mniej na razie każdy nie­za­leżny dzie­ciak z Wiel­kiej Bry­ta­nii zostaje auto­ma­tycz­nie wpi­sany na listę przyj­mo­wa­nych.

Mama pro­po­no­wała, że mnie z niej usu­nie, ale nie byłam tak sza­lona, żeby jej na to pozwo­lić. Enklawy stwo­rzyły szkołę, ponie­waż na zewnątrz jest jesz­cze gorzej. Wszyst­kie te zło­wrogi wypeł­za­jące z prze­wo­dów wen­ty­la­cyj­nych, rur i szpar pod drzwiami nie biorą się stąd – one przy­cho­dzą do Scho­lo­mance, ponie­waż tutaj jeste­śmy my: bez­bronni mło­dzi cza­ro­dzieje try­ska­jący mocą, któ­rej wciąż dopiero uczymy się uży­wać. Dzięki pod­ręcz­ni­kowi nauki o zło­wro­gach, z któ­rego uczy­łam się w pierw­szej kla­sie, wiem, że kiedy mamy od trzy­na­stu do osiem­na­stu lat, nasza atrak­cyj­ność zwięk­sza się dwu­krot­nie co sześć mie­sięcy, pod ochronną war­stewką cienką jak sko­rupka jajka, a nie twardą jak rze­mień skórą doro­słego cza­ro­dzieja. Tej meta­fory nie wymy­śli­łam sama, lecz wzię­łam ją pro­sto z tej książki, w któ­rej z satys­fak­cją i z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami opi­sano, jak bar­dzo zło­wrogi chcą nas pożreć: bar­dzo, naprawdę bar­dzo.

Tak więc w spo­wi­tych mgłą zapo­mnie­nia latach końca XIX wieku sławny mistrz sztuki sir Alfred Cooper Brow­ning – trudno nie podać jego nazwi­ska, gdyż wid­nieje tu nie­mal wszę­dzie – wymy­ślił Scho­lo­mance. Cho­ciaż prze­wra­cam oczami na widok tych wszech­obec­nych tabli­czek, szkoła została zapro­jek­to­wana naprawdę sen­sow­nie. Ze świa­tem łączy ją tylko brama dla absol­wen­tów. Oto­czona nie­zli­czo­nymi war­stwami magicz­nych zaklęć i barier. Jeśli jakiś przed­się­bior­czy zło­wróg się przez nią prze­do­sta­nie, znaj­dzie się w auli, która jest połą­czona z resztą szkoły tylko abso­lut­nie nie­zbęd­nymi rurami i kana­łami wen­ty­la­cyj­nymi, rów­nież zabez­pie­czo­nymi zaklę­ciami i barie­rami.

Tak więc zło­wrogi wpa­dają w pułapkę i tracą mnó­stwo czasu na próby dosta­nia się i wydosta­nia, wal­cząc ze sobą i poże­ra­jąc się nawza­jem, a naj­więk­sze i naj­nie­bez­piecz­niej­sze nie mogą przejść dalej. Muszą przez cały rok tkwić w auli, poży­wia­jąc się innymi zło­wro­gami, i cze­kać, aż będą mogły się obe­żreć absol­wen­tami. Tutaj o wiele trud­niej nas dopaść niż na zewnątrz, na przy­kład w jur­cie. Zanim zbu­do­wano szkołę, nawet dzieci z enklaw czę­sto bywały poże­rane, a obec­nie doro­słego wieku dożywa jedna dwu­dzie­sta nie­za­leż­nych dzie­cia­ków, które nie dostały się do Scho­lo­mance. W porów­na­niu z tym jedna czwarta to cał­kiem nie­zły wynik.

Ta ochrona ma jed­nak swoją cenę. Pła­cimy za nią naszą pracą, udręką i stra­chem, a to wszystko two­rzy moc, która zasila szkołę. A przede wszyst­kim pła­cimy tymi, któ­rym się nie udaje prze­żyć, cóż więc tak naprawdę dobrego robi Orion, kiedy ratuje ludzi? Tę cenę i tak w końcu trzeba będzie zapła­cić.

Tyle że nikt nie myśli o tym w taki spo­sób. W tym roku zgi­nęło mniej niż dwu­dzie­stu uczniów młod­szych klas – zazwy­czaj ginie ponad stu – i wszy­scy w szkole wpa­trują się w niego jak w obraz, jest cudow­nie i nowo­jor­ska enklawa będzie miała pię­cio­krot­nie wię­cej kan­dy­da­tów niż dotych­czas. Mogę zapo­mnieć o dosta­niu się do niej, a z lon­dyń­ską enklawą nie jest wcale lepiej. To dener­wu­jące, szcze­gól­nie że to ja powin­nam zbie­rać laury. Już znam dzie­sięć razy wię­cej zaklęć nisz­czą­cych i domi­nu­ją­cych niż wszy­scy ucznio­wie naj­star­szej klasy razem wzięci. Wy też byście znali, gdy­by­ście pozna­wali po pięć zaklęć za każ­dym razem, gdy chce­cie wytrzeć cho­lerną pod­łogę.

Plu­sem jest to, że dziś nauczy­łam się dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu przy­dat­nych w gospo­dar­stwie domo­wym zaklęć w sta­ro­an­giel­skim, gdyż dopiero dzie­więć­dzie­siąte dzie­wiąte z nich zdo­łało zli­kwi­do­wać ten smród, a księga nie chciała znik­nąć, dopóki do niego nie doszłam. Szkoła raz po raz strzela sobie w ten spo­sób w stopę, zazwy­czaj wtedy, kiedy jest to naj­bar­dziej dokucz­liwe, dener­wu­jące i małost­kowe. Udręką tłu­ma­cze­nia dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu zaklęć z cuch­ną­cym mar­twym poże­ra­czem dusz bul­go­czą­cym za moimi ple­cami oku­pi­łam naukę kilku bar­dzo uży­tecz­nych zaklęć.

Będę wdzięczna za tydzień lub dwa. Na razie muszę wstać i zro­bić pięć­set paja­cy­ków pod rząd, ide­al­nie równo, przez cały czas sku­pia­jąc wzrok na moim krysz­tale absorp­cyj­nym, żeby zgro­ma­dzić moc, dzięki któ­rej umyję pod­łogę, nikogo przy tym nie zabi­ja­jąc. Nie ośmielę się oszu­ki­wać, nawet tro­szeczkę. Nie ma tu mró­wek ani kara­lu­chów, które mogła­bym wyssać, a z każ­dym dniem staję się potęż­niej­sza, jak my wszy­scy. Z moimi szcze­gól­nymi zdol­no­ściami, gdy­bym spró­bo­wała oszu­ki­wać przy zaklę­ciu sprzą­ta­ją­cym, zapewne zała­twi­ła­bym loka­to­rów trzech sąsied­nich pokoi po obu stro­nach mojego i cały kory­tarz lśniłby czy­sto­ścią jak świeżo odka­żona kost­nica. Oczy­wi­ście mam tro­chę uskła­da­nej mocy; mama obła­do­wała mnie krysz­ta­łami, które przy­go­to­wała ze swoją grupą, więc mogę maga­zy­no­wać w nich moc, jeśli mam oka­zję. Nie zamie­rza­łam jed­nak zuży­wać jej do sprzą­ta­nia mojego pokoju. Ener­gię zebraną w krysz­ta­łach zacho­wuję na nad­zwy­czajne wyda­rze­nia, wyma­ga­jące nagłego uży­cia mocy, a także na zakoń­cze­nie szkoły.

Kiedy pod­łoga była już czy­sta, dodat­kowo zro­bi­łam pięć­dzie­siąt pom­pek, gdyż w ciągu trzech ostat­nich lat wypra­co­wa­łam naprawdę dobrą formę, po czym ulu­bio­nym zaklę­ciem mojej matki stwo­rzy­łam anty­sta­tyczną powłokę ochronną. Po nim cała moja cela pach­niała spa­loną szał­wią, ale przy­naj­mniej ten zapach był nieco przy­jem­niej­szy. Zanim skoń­czy­łam, była już pra­wie pora obiadu. Prysz­nic byłby jak naj­bar­dziej pożą­dany, ale nie czu­łam się na siłach wal­czyć z czymś wypeł­za­ją­cym z odpły­wów w łazience, a to ozna­czało, że coś na pewno z nich wyj­dzie, jeśli spró­buję go wziąć. Tak więc tylko zmie­ni­łam koszulę, na nowo zaplo­tłam war­kocz i prze­my­łam twarz wodą z dzbana. W resz­cie wody wypłu­ka­łam pod­ko­szu­lek i powie­si­łam go, żeby wysechł. Mia­łam tylko dwa topy, oba już tro­chę wystrzę­pione. Musia­łam spa­lić połowę moich ubrań w pierw­szej kla­sie, gdy jakiś bez­i­mienny cień wypełzł spod łóżka w drugą noc, którą tu spę­dzi­łam, i tylko w ten spo­sób mogłam zdo­być tro­chę mocy. Dzięki poświę­ce­niu moich ubrań zdo­by­łam jej dosyć, by usma­żyć tego stwora, nie odbie­ra­jąc nikomu siły życio­wej. Nie potrze­bo­wa­łam do tego Oriona Lake’a, prawda?

Pomimo naj­lep­szych sta­rań wyglą­da­łam tak cudow­nie, że gdy dotar­łam na miej­sce zbiórki w porze obia­do­wej – oczy­wi­ście cho­dzimy do sto­łówki gru­pami, cho­dze­nie w poje­dynkę byłoby głu­pim dopra­sza­niem się kło­po­tów – Liu tylko rzu­ciła na mnie okiem i zapy­tała:

– Co ci się stało, El?

– Nasz wspa­niały zbawca Lake posta­no­wił dziś roz­to­pić poże­ra­cza dusz w mojej celi i zosta­wił mi sprzą­ta­nie bała­ganu – powie­dzia­łam.

– Roz­to­pić? Fuj – powie­działa.

Liu może jest wiedźmą, ale przy­naj­mniej nie jest pod­nóż­kiem Oriona. Lubię ją, nie­ważne, czy jest cza­row­nicą, czy nie; to tutaj jedna z nie­wielu osób, które nie mają nic prze­ciwko mojemu towa­rzy­stwu. Jest bar­dziej lubiana niż ja, ale zawsze uprzejma.

Jed­nak był tam także Ibra­him – demon­stra­cyj­nie odwró­cony do nas ple­cami cze­kał na swo­ich przy­ja­ciół, wyraź­nie dając nam do zro­zu­mie­nia, że nie jeste­śmy mile widziane w jego gru­pie – i już się odwra­cał pod­nie­cony.

– Orion ura­to­wał cię przed poże­ra­czem dusz! – powie­dział. Wła­ści­wie pisnął. Orion ura­to­wał mu życie trzy razy i Ibra­him naprawdę tego potrze­bo­wał.

– Orion zapę­dził poże­ra­cza dusz do mojego pokoju i roz­sma­ro­wał go po pod­ło­dze – wyce­dzi­łam przez zęby, ale na próżno. Kiedy Aadhya i Jack dołą­czyli do nas i mogli­śmy pię­cio­oso­bową grupą pójść na górę, Orion już hero­icz­nie ura­to­wał mnie przed poże­ra­czem dusz i oczy­wi­ście do końca pory obia­do­wej – dziś wymio­to­wały tylko dwie osoby z naszego roku, tak więc coraz lepiej uży­wa­li­śmy ochron­nych zaklęć i odtru­tek – wie­dzieli o tym wszy­scy w szkole.

Więk­szość zło­wro­gów nawet nie ma nazw; są zróż­ni­co­wane i szybko zni­kają. Lecz poże­ra­cze dusz to duży kali­ber: jeden z nich zała­twił kil­ku­na­stu uczniów dru­giego roku, a jest to nad­zwy­czaj nie­przy­jemny koniec połą­czony z dra­ma­tycz­nymi efek­tami świetl­nymi (w wyko­na­niu poże­ra­cza dusz) i prze­raź­li­wym wyciem (ofiar). Zdo­by­ła­bym sławę, gdy­bym zała­twiła jed­nego, a mogłam to zro­bić. Pod poduszką mam dwa­dzie­ścia sześć w pełni nała­do­wa­nych krysz­ta­łów w ręcz­nie rzeź­bio­nej szka­tułce z drewna san­da­ło­wego, które trzy­mam wła­śnie na taką sytu­ację, a sześć mie­sięcy temu, gdy pró­bo­wa­łam zace­ro­wać mój postrzę­piony swe­ter bez uży­cia kosz­mar­nego grzybka, uzy­ska­łam zaklę­cie do nico­wa­nia. Prze­ni­co­wa­ła­bym poże­ra­cza dusz, tak że zosta­łaby po nim tylko pusta, jarząca się ete­ryczna powłoka – i żad­nych smro­dli­wych resz­tek. Potem mogła­bym się umó­wić z Aadhyą, która ma arty­styczne zdol­no­ści i umie­jęt­ność uży­wa­nia takich mate­ria­łów. Mogły­by­śmy użyć tej powłoki do pil­no­wa­nia w nocy naszych drzwi. Więk­szość zło­wro­gów nie lubi świa­tła. Można to wyko­rzy­stać i dożyć do abso­lu­to­rium. Zamiast tego wbrew mojej woli zosta­łam kolej­nym tro­feum Oriona.

To dale­kie od śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nego zda­rze­nie przy­naj­mniej zapew­niło mi dobre miej­sce w sto­łówce. Zwy­kle muszę sie­dzieć sama na końcu sali, przy pra­wie pustym sto­liku wraz z tymi, któ­rzy w tym momen­cie są bar­dzo nie­po­pu­larni, albo ludzie grup­kami prze­sia­dają się do innych sto­li­ków, zosta­wia­jąc mnie samą, co jest jesz­cze gor­sze. Dziś wylą­do­wa­łam przy jed­nym ze środ­ko­wych sto­łów, bli­sko lamp sło­necz­nych – naj­więk­sza dawka wita­miny D od mie­sięcy, jeśli nie liczyć table­tek – z Ibra­hi­mem, Aadhyą oraz kil­koma innymi dość lubia­nymi dzie­cia­kami; sie­działa z nami nawet dziew­czyna z nie­wiel­kiej enklawy Maui. Kiedy jed­nak słu­cha­łam, jak z nabo­żeń­stwem mówią o wszyst­kich tych cudow­nych wyczy­nach Oriona, tylko jesz­cze bar­dziej się roz­zło­ści­łam. Kil­koro z nich nawet popro­siło mnie, żebym opi­sała tę walkę.

– No cóż, naj­pierw zapę­dził go do mojego pokoju, potem roz­wa­lił mi drzwi, zała­twił stwora, zanim zdą­ży­łam coś powie­dzieć, i zosta­wił cuch­nącą gala­retę na mojej pod­ło­dze – wark­nę­łam, ale może­cie się domy­ślić, co to dało. Wszy­scy chcą wie­rzyć, że on jest wspa­nia­łym boha­te­rem, który ich ocali. Phi!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: A Deadly Edu­ca­tion

Copy­ri­ght © 2020 by Teme­ra­ire LLC

Illu­stra­tions copy­ri­ght © 2020 by Pen­guin Ran­dom House LLC

All rights rese­rved

This trans­la­tion publi­shed by arran­ge­ment with Del Rey, an imprint of Ran­dom House, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt okładki: Nele Schütz

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cje w książce

© 2020 by Pen­guin Ran­dom House LLC

Ilu­stra­cje z wewnętrz­nych stron okładki, umiesz­czone w roz­dziale Scho­lo­mance: Elwira Paw­li­kow­ska © 2020 by Pen­guin Ran­dom House LLC

Pro­jekt wewnętrz­nych stron okładki książki: David G. Ste­ven­son

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Mroczna wie­dza, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-833-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer