44,99 zł
Kto jest najbardziej utalentowaną wiedźmą w Ozenbergu? Zdaniem Sally Kowalski, która właśnie kończy swoją magiczną edukację, odpowiedź jest tylko jedna. Postronne ofiary jej działań mogą mieć jednak inne zdanie na ten temat. Podobnie jak jej egzaminatorzy, zakładając, że uda im się przeżyć.
Sally już ma opuścić Nieskończoną Akademię, kiedy zostaje oskarżona o magiczny terroryzm i ląduje w środku przeklętej puszczy u boku demonicznej kukułki. Która w zasadzie jest dwumetrowym krukiem.
Co do diabła (całkiem w porządku gość swoją drogą) dzieje się w Charmwood? Dlaczego wysłannicy Cesarza uwzięli się na Sally? Co knuje prawdopodobnie najbardziej żarłoczny kot na świecie? I co z tym wszystkim mają wspólnego grzyby?
Odpowiedzi czekają w Charmwood. Problem w tym, że nie są same.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 438
Data ważności licencji: 5/7/2030
Sally końcem różdżki powoli przesunęła na bok śledzionę jednorożca. Jest. Tuż za miękką tkanką organu ukryty był podwójny heks Wincha. Wypalony wprost na ścianie jamy brzusznej.
Przez chwilę myślała, że źle wyczuła miejsce, ale nie. Po prostu gość, który umieszczał klątwę, schował ją za najniebezpieczniejszą częścią tego cholernego tęczowego konia. Zabawny fakt o śledzionach jednorożców – wybuchają, gdy tylko dotknie ich ktoś o złych intencjach. Można by pomyśleć, że matka natura zakpiła sobie z biednego zwierzaka, projektując mechanizm obronny, który nie tylko działa dopiero, kiedy ktoś już go sobie otworzy jak torbę orzeszków, ale w dodatku bezcześci zwłoki, rozrzucając je na sto metrów dookoła. W tym szaleństwie była jednak metoda. Na jednorożce polują przede wszystkim wilkołaki. Diabli wiedzą dlaczego. Mięso magicznych koniowatych nadaje się do wielu rzeczy, ale konsystencją przypomina mokrą babkę piaskową, tylko zamiast ciasta o smaku kurzu między zęby wchodzi brokat. Poza tym po zjedzeniu takiego delikatesu przez tydzień ma się nadwrażliwość na kolor różowy. Z jakiegoś powodu jednak wilkołaki uwielbiają śledziony jednorożców. Pragną ich do tego stopnia, że kiedy kończą posiłek, wpadają w szał, który każe im zapomnieć o wszystkich innych wilkołaczych potrzebach poza śledzionowym głodem. A kiedy wilkołak zatopi już w czymś kły, to może wyczuć trop z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Chyba że jest akurat rozrywany na strzępy przez eksplodującą śledzionę. Oczywiście i na to jest sposób. Śledziona po wyjęciu z jednorożca musi kruszeć przez kilka godzin w świetle księżyca, ale tylko nieliczne psowate znajdują w sobie dosyć samozaparcia, żeby usunąć organ i poczekać z gryzieniem, szarpaniem i innymi konsumpcyjnymi czynnościami.
Sally musiała zadać sobie jedno bardzo ważne pytanie. Czy jej intencje były czyste?
W zasadzie chciała tylko zdać egzamin końcowy na maksymalną ocenę. Uśmiechnęła się pod nosem i sięgnęła wolną ręką po śledzionę. Stop. Zatrzymała dłoń tuż nad ciepłą, wilgotną powierzchnią organu. Problem w tym, że zdobycie najwyższej możliwej noty mogło jej nie wystarczyć. Możliwe, że chciała też, żeby wszyscy inni zdali gorzej od niej. Czy to się liczy jako złe intencje? Ludzkie sumienie to zabawna rzecz. Niby nie da się go złapać. Na pewno nie da się go wyciąć, bogowie świadkiem, że próbowała, a mimo wszystko w takich momentach jak ten wydaje się wypełniać człowieka aż po same dziurki w nosie. Sally siąknęła wyjątkowo małym jak na wiedźmę noskiem.
„Jeżeli popełnię błąd, to istnieje spora szansa, że będzie to moja ostatnia pomyłka w życiu” – pomyślała.
To samo dotyczyło kilkudziesięciu pozostałych osób zgromadzonych w sali egzaminacyjnej. Na samym końcu pola rażenia śledziony, ale wciąż w jego zasięgu, znajdowały się inne wiedźmy, które wcześniej tego dnia przystępowały do egzaminu i zostały, aby popatrzeć, jak idzie Sally. Mała wiedźma nie zastanawiała się nad ich intencjami, czemu między innymi zawdzięczała stosunkowo dobry sen każdej nocy. Dalej siedzieli nauczyciele, a za nimi wolontariuszki pomagające w przeprowadzaniu egzaminów. Właśnie, ewentualny wybuch, nawet jeżeli uda jej się go przeżyć, raczej nie odbije się pozytywnie na ocenie końcowej.
– Będę musiała załatwić to inaczej – powiedziała do siebie cicho, po czym błyskawicznie wyciągnęła dłoń i złapała za nadgarstek jedną z młodszych wiedźm, które miały za zadanie oświetlać pole operacyjne.
Zanim dziewczyna zdążyła choćby pisnąć, Sally wsunęła jej rękę do jamy brzusznej jednorożca i ścisnęła mocno u nasady nadgarstka.
1. Zablokować nerw pośrodkowy – dłoń się otwiera.
2. Szybki ruch w dół – dłoń trafia na śledzionę. Ani chwili wahania.
3. Skanalizować moc w ręce dziewczyny. Szybko, zanim zdąży się zorientować, co próbuję zrobić.
4. Pssss – odgłos wypalanej klątwy.
Sally wstrzymała oddech, nasłuchując dźwięku eksplozji.
Łup!
Ciało dziewczyny uderzyło o ziemię. Zemdlała. Dobrze, jej ręka sama zsunęła się ze śledziony.
Sally głośno wypuściła powietrze. Była niewysoką wiedźmą z burzą kasztanowych loków wylewających się spod przydużego kapelusza. Z wyraźnym wysiłkiem wytarła ręce o szatę w kolorze głębokiej zieleni. Najbardziej ryzykownym elementem procesu było znalezienie pomocniczki, która nie chowałaby do niej żadnej urazy i miała czyste intencje. Na szczęście biedaczka zdążyła stracić przytomność, zanim uświadomiła sobie, na jakie niebezpieczeństwo została narażona. Cóż, Sally i tak długo już tutaj nie zabawi. To był ostatni egzamin.
W pomieszczeniu panowała niemal całkowita cisza. Nieco ją jedynie mąciły odgłosy zrastających się tkanek jednorożca i kropli jego krwi ściekających z końca różdżki Sally. Bardzo przydatna rzecz taka zdolność do regeneracji. Przynajmniej w codziennym życiu magicznego stworzenia, które znajduje się w menu innych magicznych stworzeń. Dla uzdrowicielki bywa jednak problematyczna. Szczególnie w momencie operacji, kiedy jedną ręką trzeba szukać klątwy, drugą pilnować, żeby cięcie się nie zasklepiło, a trzecią odganiać amatorów jednorożczyzny. No właśnie, w takich chwilach Sally zazdrościła swojej przyjaciółce Esterze dodatkowej pary kończyn. Niby efekt klątwy, ale całkiem przydatny, jeśli przymknąć oko na konieczność krępowania ich w każdą pełnię księżyca.
Z rozmyślań wyrwało ją basowe chrząknięcie.
– Panno Kowalski. Widzę, że pojawiły się pewne… komplikacje. – Głos przypominał ciężarem płytę grobową i generował własne, prywatne echo, niezależne od otoczenia. Nawet na środku pustyni brzmiałby niczym w klasztornej krypcie.
Sally uniosła głowę w kierunku, z którego dochodziły słowa, chociaż równie dobrze mogłaby tego nie robić. Głosu Nadwiedźmy Morgan, głównej egzaminatorki, a przy okazji opiekunki domu, do którego należała młoda czarownica, nie dało się pomylić z niczym innym. No może poza lawiną błotną, która by jakimś cudem zeszła w podziemnym grobowcu. Niestety na to szansa była niewielka, odkąd dziewczęta w Akademii Ozenberg dostały kategoryczny zakaz sprowadzania na teren szkoły żywiołaków od trzeciego stopnia wzwyż1.
Poza dźwiękiem był jeszcze zapach starości, ale nie ludzka, lekko kwaskowa woń osób w podeszłym wieku, tylko suche wspomnienie opuszczonego przez lata budynku. Wzrok Sally bronił się najdłużej, jednak i on musiał w końcu skapitulować i spocząć na właścicielce głosu, zapachu, no i niestety również twarzy. Twarzy zaskakująco urodziwej, jak na co najmniej cztery wieki magicznych praktyk i gnębienia, to jest nauczania kolejnych pokoleń wiedźmich adeptek.
– Nie było żadnych komplikacji, Nadwiedźmo. Zmieściłam się w wyznaczonym czasie. Nie użyłam żadnego z zaklęć pomocniczych i pacjent przeżył. – Sally pochyliła się szybko, łapiąc za nadgarstek omdlałej dziewczyny. Puls był słaby, ale wyczuwalny. – Wygląda na to, że nie ucierpiał też nikt postronny – dodała. – A formalnie nie ma tego nawet w wymaganiach egzaminacyjnych.
Wzrok starszej czarownicy zatrzymał się przez chwilę na omdlałej wiedźmie, która właśnie dostała drgawek.
– Taaaak. Formalnie ma pani rację, panno Kowalski. – Nadwiedźma ponownie spojrzała na Sally. – Rzecz w tym, że miała pani jedynie wyczyścić kopyta tego jednorożca. A te są… – Czarownica spojrzała w stronę zwierzęcia. – …czyste. – W głosie Nadwiedźmy niemal dało się wyczuć cień wahania i – czy to możliwe? – uznania. Wrażenie jednak szybko prysło. – Do wyczyszczenia kopyt jednorożca stosujemy standardowe zaklęcie myjące drugiego stopnia. Ewentualnie mogłaby pani skorzystać z eliksiru rozpuszczającego. Sprowadzenie na wszystkich tu obecnych zagrożenia katastrofą budowlaną, biologiczną i hm… akustyczną było zbyteczne. Faktycznie wyczyściła pani jakimś cudem kopyta, ale…
– Nieprawda – odezwała się cicho Sally. Szepty, które do tej pory zdążyły narosnąć w sali egzaminacyjnej, zamarły jak cięte nożem.
Ta mała adeptka przerwała Nadwiedźmie. W środku zdania. Ludzie, który przerywają takim wiedźmom jak Morgan Tworna, dzielą się zwykle na martwych i spektakularnie martwych.
– Z całym szacunkiem, Nadwiedźmo Morgan…
„Z całym szacunkiem?” – Wszyscy szepczący starali się dyskretnie stanąć jeden za drugim tak, żeby między nimi a Nadwiedźmą znalazła się jakakolwiek fizyczna przeszkoda.
– …ale żadna z czynności, które wykonałam, nie była zbyteczna.
– Nie? – Nadwiedźma uniosła brew.
– Nie. – Sally obstawała przy swoim.
– Dobrze – zgodziła się starsza czarownica. – Każda z egzaminowanych adeptek ma szansę na zabranie głosu przed usłyszeniem oceny końcowej lub… wyroku. Proszę się nie krępować.
Sally odchrząknęła.
– Zadanie, które dostałam, brzmiało: „Za pomocą wszelkich dostępnych na miejscu środków należy postawić diagnozę oraz przywrócić pacjenta do możliwie najlepszego stanu zdrowia. Szybko”.
– Zgadza się – potwierdziła Nadwiedźma. – U jednorożca, którego dostała pani do zdiagnozowania, tak samo jak u wszystkich innych jednorożców podczas tegorocznej sesji egzaminacyjnej, problemem zdrowotnym było zanieczyszczenie kopyt przez wżerki pustynne. Nie wiem, jak zamierzała się pani dostać do pasożytów kopyt przez jamę brzuszną, ale chętnie o tym posłucham. Może wszyscy jeszcze się dzisiaj czegoś nauczymy.
Przez salę przetoczył się szum niedowierzania. Czy Nadwiedźma właśnie zażartowała? To nie mogło oznaczać niczego dobrego.
– Z całym szacunkiem, Nadwiedźmo… – Adeptka znowu to powiedziała! – Wżerki były tylko objawem. System odpornościowy zdrowego jednorożca powinien poradzić sobie z nimi sam. Zwierzę, które dostałam do badania, było przeklęte. Miało w sobie heks Wincha. I to podwójny.
– Jeżeli mogę się wtrącić… – Piskliwy głosik należał do niskiego jegomościa z cieniutkim wąsikiem, sterczącym jak u muszkietera, tyle że wyjątkowo otyłego. – Jeżeli mogę się wtrącić… Przed rozpoczęciem egzaminów osobiście obejrzałem wszystkie jednorożce. Nie jest możliwe, w żadnym wypadku, co to, to nie, żebym przegapił coś tak oczywistego jak heks Wincha wypalony na skórze. A przecież to jedyny sposób na nałożenie go na jednorożca. Wszyscy wiedzą, że tego typu klątwy muszą mieć fizyczną manifestację. I całe szczęście. Inaczej wszyscy wokół biegalibyśmy poprzeklinani jak, jak… Australijczycy2 – zakończył triumfalnie starszy inspektor Tobby.
– Wszystko się zgadza, inspektorze – odparła Sally. – Tylko że heks był naniesiony od wewnątrz. A konkretnie na ścianę boczną jamy brzusznej, tuż za śledzioną.
– Co to za bzdury… – mruknął inspektor.
– Proszę, oto kawałek tkanki z pozostałościami heksu. – Sally wyciągnęła w stronę mężczyzny niewielki płat ciała. – Myślę, że jednorożcowi nie będzie już potrzebna. Ten tutaj wyjątkowo szybko się regeneruje. Pewnie dlatego, że nie jest już przeklęty. W zasadzie… – Sally przyszło właśnie do głowy coś, co kazało jej zapomnieć o dojmującym głodzie uznania najwyższych ocen i cudzej porażki. – Przepraszam na chwilę.
Dziewczyna podbiegła do zagrody, w której trzymano pozostałe, wyleczone już jednorożce. Kolejno przykładała dłoń do ich boków. Czasami odrywała ją od razu, a innym razem przesuwała dłużej po śnieżnobiałej sierści, żeby za moment przejść do kolejnego zwierzęcia.
– Tak myślałam – powiedziała cicho ni to do siebie, ni to do inspektora. – W księgach inspekcyjnych jednorożców hodowanych w Akademii widziałam statystyki dotyczące średniego czasu rekonwalescencji po zabiegach. Zauważyłam trend wzrostowy, który zaczął się, jak sądzę, mniej więcej pół roku temu. Myślałam, że ma to związek ze zbytnią eksploatacją zwierząt podczas sesji egzaminacyjnych. W końcu każdego roku kształcimy coraz więcej wiedźm. Bogowie wiedzą po co, nawiasem mówiąc. Tymczasem wszystkie zwierzęta, które są w tej zagrodzie, mają w sobie klątwy. I wszystkie klątwy zostały na nie nałożone od środka. Tak jak na mojego jednorożca.
Nadwiedźma spojrzała przelotnie na nadinspektora i ruszyła szybkim krokiem w stronę zagrody. Kiedy znalazła się przed drewnianym ogrodzeniem, wyciągnęła sękaty kostur zakończony czarnym, pokrytym pęknięciami kamieniem w stronę niespokojnych zwierząt. Jedno uderzenie serca. Drugie uderzenie. Nadwiedźma wzdrygnęła się w ledwo dostrzegalny sposób i opuściła kostur z głuchym łoskotem na marmurową posadzkę.
– Sesja egzaminacyjna zamknięta. Panno Kowalski, proszę za mną. Pan również, panie młodszy inspektorze Tobby – rzuciła rozkazującym tonem.
– O nie… – jęknął zdegradowany mężczyzna i podrobił w ślad za oddalającymi się kobietami.
Przodem szła Nadwiedźma, ale mała czarownica była ledwie pół kroku za nią. „Jak śmiała?” – roztrząsał w myślach inspektor. „Jak śmiała zrobić mi coś takiego? Kto, do cholery, umieszcza klątwy wewnątrz jednorożców? I kto byłby w stanie wyczuć to bez magicznego kostura? Przeklęta dziewucha. Co ja teraz powiem mamie? Mieliśmy kupić nowy kocioł do kuchni. Może w końcu pozwoliłaby mi wstawić drzwi do komnaty zamiast tej paciorkowej przesłony. Mężczyzna w moim wieku potrzebuje odrobiny prywatności. Żeby w spokoju sklejać modele. I inne takie. Mam już czterdzieści dwa lata. A teraz znowu jestem młodszym inspektorem?”
Tobby jęknął ponownie i przyspieszył kroku, bo zostawał coraz bardziej w tyle.
1 Trzy to ważna liczba w świecie magii. Istnieje wiele stopni zaklęć, klątw, uroków i innych magicznych ustrojstw, ale od trójki wzwyż zwykle zaczyna się prawdziwa zabawa, która, jak to w życiu bywa, idzie pod rękę z ryzykiem kalectwa, ciężkich chorób i – tylko jeżeli człowiek ma szczęście – śmierci. Magiczny wpływ trójki sięga czasów tak zamierzchłych, że nikt nie może już jednoznacznie stwierdzić, dlaczego właśnie ta liczba ma taką moc, i zwykle stanowi granicę pomiędzy tym, co na żarty, a tym, co całkiem serio. Istnieje pewna starożytna sekta, której wszyscy trzej członkowie, żyjący na lodowych pustyniach bieguna południowego, twierdzą, że znają odpowiedź na to pytanie. Według nich wszystko zaczęło się od tego, że w pustce pojawiły się słowa: „Liczę do trzech, a potem…” stała się jasność.
2 Australijczycy to plemię bardzo odważnych gnomów górskich, które słyną z polowania na jadowite sznycle wiedeńskie.
Edgar do samego końca nie słyszał nawet najlżejszego szelestu. Nocną ciszę mąciło jedynie miarowe pochrapywanie starszej siostry, która wykluła się dwie godziny przed nim. Nie zdążył z nią jeszcze porozmawiać. Nie wiedział do końca, jak to działa u kruczych piskląt, w końcu był krukiem niecałą dobę. Na razie jego rodzeństwo skupiało się głównie na przeraźliwym wrzasku, który koiły jedynie kolejne porcje pokarmu przynoszone przez rodziców. Tak wyglądał dzień. Teraz trwała noc i wszyscy poza Edgarem smacznie spali. On sam jakoś nie miał ochoty ani na darcie dzioba, ani na to, co wypluwali z siebie jego rodzice. Pewnie musi minąć trochę czasu, zanim znajdzie wspólny język z resztą rodziny.
Nagle poświstywanie z prawej strony ucichło. Tam powinien znajdować się jego młodszy brat. Niespełna dziesięciogodzinny pisklak kruka królewskiego. Zanim Edgar zdążył się ucieszyć z nagłej chwili spokoju, w jego uszy uderzyła kolejna porcja ciszy dobiegająca z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą rozbrzmiewało chrapanie siostry. Coś było nie tak. Wtem tuż przed jego dziobem pojawił się mały, ruchliwy nosek. A tuż pod noskiem dwa rzędy ostrych jak szpilki zębów. Każdy miał około pięciu centymetrów długości, czyli niewiele mniej od samego Edgara. Coś, co mogło być tylko paszczą jakiegoś drapieżnika, zatrzymało się centymetr od przerażonego malucha. Zęby kłapnęły bezdźwięcznie i paszcza rozpłynęła się w powietrzu. Edgar zdążył jeszcze oberwać w dziób puchatym ogonem. To wszystko. W gnieździe została tylko cisza, mały samotny kruk i zapach, którego Edgar miał nie zapomnieć do końca życia.
Okropne, śmierdzące stworzenia. Edgar nerwowo wciągnął powietrze, nastroszył atramentowoczarne pióra na grzbiecie i strząsnął z siebie resztki wspomnień. Dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, słońce ciągle stało wysoko na niebie, nie było więc szans na to, że spotka na swojej drodze jakąkolwiek księżycową kunę. Zresztą okazało się, że akurat on nie musiał się ich obawiać. Mimo to za każdym razem, kiedy przypomniał sobie rodzeństwo wyciągane z gniazda w środku nocy, robił się niespokojny. A przypominał sobie głównie wtedy, gdy rozpoznawał zapach, jaki kuna pozostawiła po sobie tamtej nocy.
Tylko że przez dwadzieścia lat swojego kruczego życia nie spotkał ani jednej księżycowej kuny w ciągu dnia. Woń różniła się też nieco od metaliczno-piżmowego odoru śmierci, jaką roztaczały wokół siebie te przeklęte potworki. Edgar otworzył dziób i wysunął z niego końcówkę języka. Każdy aromat, nawet ten najbardziej smrodliwy, ma naturę cząsteczkową i w tej chwili cząsteczki na języku Edgara mówiły mu, że gdzieś w pobliżu znajduje się kuna. Jego nos nie był jednak do końca przekonany, a mózg twierdził, że chyba za długo przebywał na słońcu.
Szur.
Kątem oka Edgar dostrzegł jakiś ruch w cieniu pomiędzy świerkami przy ścieżce. Zanim zdążył odwrócić głowę, na drogę w eksplozji igieł wypadła największa kuna, jaką widział w życiu. Miała około metra długości, i to bez ogona. Z ogonem przynajmniej drugie tyle, ale trudno było to dokładnie ocenić, bo ogon pozostawał w ciągłym ruchu, choć sama kuna przypadła płasko do drogi i znieruchomiała wpatrywała się w intruza.
– Nie za duży jesteś jak na kruka? – zapytała go ku jego zdziwieniu.
Po chwili poruszyła głową, przekrzywiając ją na bok i próbując ocenić dokładną wielkość pierzastego stworzenia, które wyglądało jak kruk, ale wyjątkowo dziwnie pachniało. Ciekawe, jak smakowało… Cóż, zaraz się dowie, musi tylko wymyślić, jak zaciągnąć tego bydlaka do nory. Żadna szanująca się kuna nie spożywa posiłku na środku drogi.
Właściwie to Edgar nie był krukiem, tylko magiczną kukułką. Ciekawą cechą magicznych kukułek jest to, że ich młode zawsze upodabniają się do gatunku ptaka, któremu zostały podrzucone. Dlatego Edgar wyglądał jak kruk. Dwumetrowy, ważący około stu kilogramów i z grubsza antropomorficzny kruk z chwytnymi skrzydłami, ale nadal kruk.
Przynajmniej z wierzchu, bo w środku był demonem. Jak wszystkie magiczne kukułki.
Kuna jednak nie mogła mieć demonicznej natury. Edgar od razu by to wyczuł. Przed oczami miał z całą pewnością kunę księżycową, i to wyjątkowo wyrośniętą. A jednak coś mu nie pasowało. Kuny nie powinny być tak duże, biegać sobie w środku dnia po lesie jak pensjonarki na popołudniowej wycieczce, no i z całą pewnością nie powinny gadać.
– Słyszałeś, co do ciebie powiedziałam, grubasie3? – zapytała kuna, powoli okrążając Edgara. Najwyraźniej nic sobie nie robiła z tego, że według każdej istniejącej książki na temat magicznych stworzeń jej gatunek był niemy, i postanowiła zostać jego najbardziej wygadaną przedstawicielką w historii.
To nie powinno tak wyglądać. Był środek października. Edgar miał się wygrzewać przed chatą i łapać ostatnie ciepłe promienie jesiennego słońca. Może, ale tylko może, mógłby w przerwach od wygrzewania uporządkować pikle i marynaty. Choć rzadko się do tego przyznawał, znajdował jakąś pierwotną satysfakcję w układaniu kolorowych słojów zgodnie z kluczem, który akurat przyszedł mu do głowy. O ironio, w tym roku zamierzał posortować przetwory według wielkości dawki niezbędnej do uśmiercenia kuny księżycowej.
Kiedy magiczna kukułka dorasta, nie wyrzuca z gniazda rodzeństwa, tylko powoli zasysa całą energię z otoczenia. Zaczyna od roślin, ponieważ one zwykle najsłabiej się bronią. Widzieliście na pewno w lesie miejsca, które z jakiegoś powodu mają mniej kolorów i są bardziej martwe niż ich otoczenie. Często są to okolice wyschniętych pni lub złamanych drzew, wyglądających, jakby zapadły się pod własnym ciężarem. Istnieje duża szansa, że w takim miejscu dorastała magiczna kukułka. Jej rodzeństwo, jeżeli miało szczęście i wystarczająco dużo rozumu, zdążyło się prawdopodobnie ulotnić, zanim w okolicy skończyły się inne źródła energii. A jeżeli nie, cóż, natura jest niesamowita, prawda?
Kuna jednak ewidentnie nie zdawała sobie sprawy, z czym ma do czynienia. A nawet gdyby sobie zdawała, to Edgar nie był pewny, czy coś by to zmieniło. Miała w spojrzeniu coś takiego jak ci mali, żylaści kolesie w barach, którzy bez chwili wahania rzucają się na przeciwnika niezależnie od jego rozmiaru. Są niebezpieczni, bo nie przyjdzie im nawet do głowy, że mogliby przegrać, i biorąc rzeczywistość z zaskoczenia, całkiem często okazuje się, że mają rację. Gryzą, kopią, dźgają i uderzają wszystkim, co wpadnie im pod rękę. Nawet jeżeli ich ofiara od dawna leży nieruchomo w kałuży własnej krwi. Lub czegokolwiek, co akurat za krew jej służyło. W tutejszych barach nigdy nic nie wiadomo.
Edgar postanowił, że zanim dojdzie do szpono-, zębo- i diabli-wiedzą-czego-jeszcze-czynów, zastosuje jedną ze swoich demonicznych umiejętności.
– Wyglądasz na rozsądną kunę. Na pewno możemy się jakoś dogadać.
Zaczął kłamać.
3 Sto kilogramów przy dwóch metrach wzrostu nie wydaje się powodem, aby wyzywać kogoś od grubasów. Pamiętajmy jednak, że waga ptaków nie trzyma się tych samych zasad co ciężar innych żywych stworzeń. Pierzaste dranie w jakiś sposób przekładają niewielką liczbę kilogramów na całkiem spory rozmiar, przynajmniej z wierzchu. Sto kilogramów u ptaka to odpowiednik ludzkich czterystu. Edgar nie wyglądał na aż tyle, bo czarny wyszczupla.
Drzwi gabinetu Nadwiedźmy zamknęły się same zaraz po wejściu Sally, nieomal przytrzaskując zdyszanego inspektora. Człowieczek w ostatniej chwili dał susa do środka, poślizgnął się na kamiennej posadzce i machając rękami, wyhamował tuż przed wielkim niedźwiedziem jaskiniowym4, którego wypchane zwłoki podkreślały przytulny klimat pomieszczenia. Każda nadwiedźma ma prawo wstawić jedną rzecz do komnaty podczas swojej kadencji. Morgan Tworna zdecydowała się na czterometrowe truchło niedźwiedzia, a zrezygnowała z zestawu pierwszej pomocy. Warto zauważyć, że nie musiała wcale z niczego rezygnować. Większość jej poprzedniczek tego nie robiła. W efekcie niemal każdy skrawek ściany pokrywały fotografie, rysunki, szkice anatomiczne lub trofea. Dyplom dla najlepszej różdżkarki sąsiadował ze zdjęciem czegoś, co w najlepszym razie mogło być zwłokami humbaka po kilku tygodniach na plaży, a w najgorszym jedną z poprzedniczek obecnej Nadwiedźmy. Akademia Ozenberg leży w miejscu, gdzie przecina się wiele dróg i tylko niektóre prowadzą do wymiarów o nazwach możliwych do wymówienia przez człowieka.
Już drugi raz dzisiaj Sally z rozmyślań wyrwało basowe chrząknięcie. Dziewczyna zdążyła jeszcze pomyśleć, że to całkiem uprzejme ze strony Nadwiedźmy, że ostrzega w ten sposób wszystkich dookoła, zanim usłyszą jej głos.
– Panno Kowalski, młodszy inspektorze Tobby – zaczęła. Mężczyzna ponownie cicho jęknął. – To, co zaszło na sali egzaminacyjnej, powinno pozostać między nami aż do czasu wyjaśnienia sytuacji. – Nadwiedźma spojrzała przelotnie na Sally i skupiła wzrok na inspektorze.
Choć wydawało się to niemożliwe, mężczyzna skurczył się w sobie jeszcze bardziej.
– Czy ma pan coś do powiedzenia, panie Tobby? – zapytała czarownica.
O bogowie, tym razem całkiem pominęła „inspektora”. „Czym sobie na to zasłużyłem?!” – pomyślał mężczyzna. Poza tym nie miał nic do powiedzenia. Wszystko zdążył już przekazać przed wykładem z technik dochodzeniowych, jaki zafundowała im ta mała adeptka. Niech jej różdżka będzie po trzykroć przeklęta, a kapelusz zjedzą mole jaskiniowe. Tobby nie miał najmniejszej ochoty otwierać ust. Ale musiał.
– N-n-naprawdę nie wiem, jak mogło do tego dojść. Przysięgam, na mój honor zawodowy, że sprawdziłem wszystkie zwierzęta tak samo dokładnie jak zwykle. Ż-ż-żadne z nich nie nosiło n-n-nawet śladu k-k-klątwy.
„O nie…” – pomyślał. „Wróciło jąkanie. Trzy lata terapii z najlepszymi magicznymi logopedami, na jakich mnie było stać, czyli trzeba uczciwie przyznać, że niezbyt dobrymi, jak krew w piach…”
Nadwiedźma nadal wpatrywała się w coraz bardziej spoconego mężczyznę.
– Jeżeli mogę, Nadwiedźmo. – Ciszę przerwała kręcąca się niecierpliwie od jakiegoś czasu adeptka.
Tobby poczuł rozlewającą się po ciele ulgę. Po raz pierwszy ucieszył się z obecności tej małej wiedźmy, jak jej było, Sally?
– Proszę, panno Kowalski. Wygląda na to, że inspektor już skończył – oznajmiła Nadwiedźma.
Tobby gwałtownie odetchnął z ulgą i podziękował w myślach wszystkim przodkom do czwartego pokolenia wstecz. Babcia miała rację, jednak nad nim czuwają, znowu był inspektorem! Nie wiedział co prawda, czym sobie zasłużył na nagłą odmianę losu, ale kiedy tylko wróci, zapali babci ulubioną świeczkę. Nestorka rodu miała ciężką rękę, a naderwane ucho Tobby’ego dawało o sobie znać przy każdej zmianie pogody, ale czuwała nad swoim ślimaczkiem.
– No więc, jeżeli wolno mi coś wtrącić… – zaczęła znowu Sally. – Po pierwsze, sama nie wyczułabym klątwy, gdyby nie to, że niedawno czytałam o przypadku wykrycia heksów u grupy dzikich żubrów piżmowych. Sprawę opisał redaktor „Przeglądu Ciut Magicznego”. Na żadnym zwierzęciu nie znaleziono śladów klątwy. Nie przed wykonaniem sekcji. Po drugie, badania nad ich esencją nie wykazały kontaktu z wiedźmami, czarodziejami, wróżkami, dżinami, demonami ani z żadną inną istotą rozumną.
Nadwiedźma podniosła brew.
– Panno Kowalski. Klątwy nie rzucają się same. To jedna z pierwszych zasad, które poznaje się po przyjęciu do Akademii. – W głosie starszej czarownicy nie było jednak słychać reprymendy.
– Właśnie dlatego ta sprawa zapadła mi w pamięć. Zwariowany przypadek. Takie są najlepsze. To znaczy „ich rozwiązywanie stanowi największe wyzwanie, a wyzwanie jest narzędziem na drodze do rozwoju”. – Pamięć mięśniowa zadziałała i Sally wyrecytowała jedno z przykazań, które tak często słyszała z ust nauczycieli.
– To nie tłumaczy, w jaki sposób wyczuła pani obecność klątwy – odparła Nadwiedźma. – Nawet wiedząc o jej istnieniu, potrzebowałam kostura5, aby skupić ślady esencji, które przedostały się przez skórę jednorożca.
Sally przestąpiła z nogi na nogę. Nie lubiła dzielić się swoimi sekretami.
– To prawda – przyznała w końcu. – Rzecz w tym, Nadwiedźmo, że jestem nieco bardziej wrażliwa na echa od większości moich rówieśniczek. W zasadzie chyba od większości stworzeń w ogóle. To zaczęło się, kiedy byłam bardzo mała. Nie pamiętam tego dokładnie, ale podobno pewnego razu nie wróciłam z lasu na noc do domu. Wychowywałam się z dziadkiem. Szukał mnie wtedy do rana, ale dopiero wtedy odnalazł śpiącą na pobliskiej polanie.
Sally pominęła to, że zarówno ona, jak i dziadek znali las jak ronda własnych kapeluszy, a w miejscu, w którym ją znalazł, nigdy przedtem nie było żadnej polany. Nie było jej też tam nigdy później. Nadwiedźma nie musiała jednak wiedzieć wszystkiego.
– Od tamtej pory – podjęła po chwili Sally – wyczuwam niektóre rzeczy, kiedy bardzo się skupię. Na egzaminie miałam ku temu powód.
Coś głucho łupnęło w drzwi komnaty, które uchyliły się na ułamek centymetra i z impetem wróciły na miejsce.
– Co, do diabła! – Zza drzwi dobiegł okrzyk bólu, przytłumiony przez grubą warstwę dębowego drewna.
– Panno Kowalski. Proszę odejść od drzwi – poleciła Nadwiedźma, ruszając w stronę wejścia. – Panie inspektorze, proszę zrobić to samo.
Tym razem Tobby wykazał się jednak zadziwiającą jak na niego umiejętnością przewidywania, bo od dobrych kilku sekund siedział schowany pod biurkiem.
Nadwiedźma stanęła pomiędzy Sally i skulonym inspektorem a wrotami gabinetu. Pod jej spojrzeniem drzwi ponownie zaczęły się otwierać. Sally zauważyła ruch dłonią, który wykonała Nadwiedźma, oraz to, że z różnych części komnaty w stronę drzwi celowało co najmniej sześć ostrych przedmiotów. Między innymi groźnie wyglądająca spiżowa bagietka. „To byłaby naprawdę paskudna śmierć” – zdążyła jeszcze pomyśleć Sally, zanim do gabinetu wtoczył się, trzymając za rozbity nos, mężczyzna o posturze wygłodzonej czapli.
– Nie sądziłam, że ze wszystkich osób to pan zapomni o pukaniu, panie Lancknot – powiedziała spokojnie Nadwiedźma.
Sally zauważyła, że bagietka nadal jest wycelowana w stronę drzwi, ale jakby w bardziej nonszalancki sposób.
– Można by pomyśleć, że pracownicy Biura Służb Nocnych bardziej cenią sobie dobre maniery – dodała Nadwiedźma po chwili.
Przybysz, który zdołał w tym czasie zatamować cieknącą z nosa krew i właśnie ją wycierał koronkową chusteczką, spojrzał ze złością na Sally i oskarżycielsko wyciągnął w jej kierunku długi blady palec o niezdrowo nabrzmiałych stawach.
– Ta niedowiedźma prawie wysadziła salę egzaminacyjną, to akt terroryzmu magicznego – niemal wyszczekał w stronę Sally. – A pani, panno Morgan, urządza sobie tutaj pogawędki, zamiast oddać ją w ręce odpowiednich organów. Takie postępowanie nie licuje z powagą stanowiska Nadwiedźmy Cesarskiej Akademii Magicznej.
Morgan Tworna bezgłośnie wypuściła powietrze nosem.
„Czyżby bawiła ją ta sytuacja?” – pomyślała Sally.
– Drogi komendancie Lancknot – odpowiedziała po chwili Nadwiedźma. – Byłabym wdzięczna, gdyby wszystkie cesarskie organy trzymano z dala od terenu Ozenbergu.
– Jak pani śmie! Ręka podniesiona na Cesarstwo… – zapowietrzył się Lancknot.
– Jedyna podniesiona tutaj ręka należy do pana. Sugeruję, żeby skierował ją pan w stronę własnego nosa, bo chyba znowu pan krwawi – odparła Nadwiedźma.
– Co pani wygadu… – Zanim Lancknot zdążył dokończyć zdanie, z jego nosa buchnęła ze zdwojoną siłą jasnoczerwona struga. Przerażony mężczyzna cofnął dłoń skierowaną w stronę Sally i teraz już oburącz przyciskał chusteczkę do twarzy. Spojrzał z mieszaniną gniewu i strachu w kierunku Nadwiedźmy.
– Magia lecznicza nigdy nie była moją ulubioną dziedziną. Mimo to zawsze miałam nosa do krwotoków – powiedziała niemal pogodnie czarownica.
– To oburzające, to akt zdrady, to… wyjątkowa nieuprzejmość! – Tym razem pokrzykiwania mężczyzny były mniej szczekliwe i bardziej bulgoczące.
– To przede wszystkim autonomiczny teren Akademii – przypomniała komendantowi Nadwiedźma, która najwidoczniej znudziła się już rozmową lub zaczęła się martwić o to, co z jej podłogą robił nos Lancknota. – Może pan przekazać swoim zwierzchnikom, że panna Kowalski działała zgodnie z moimi instrukcjami.
Komendant zmrużył oczy i przeniósł spojrzenie ze starszej czarownicy na Sally. Przez chwilę wydawało się, że powie coś jeszcze, ale przycisnął jedynie mocniej chusteczkę do twarzy, po czym obrócił się na pięcie i wymaszerował z komnaty.
– Działałam zgodnie z pani instrukcjami? – zapytała Sally, kiedy kroki Lancknota były już ledwo słyszalnym echem.
– Oczywiście, że tak, panno Kowalski. Myślę, że wyjaśniliśmy już wątpliwości związane z przebiegiem pani egzaminu. Gratuluję, uzyskała pani maksymalną liczbę punktów podczas próby klątw. Z tego, co wiem, poprzednie sesje również miała pani udane.
Sally nie do końca rozumiała, co się stało. Jeszcze przed chwilą musiała się tłumaczyć, a teraz Nadwiedźma była dla niej niemal… miła. To było bardzo niepokojące. Dziewczyna wiedziała też, że jej historia ma w sobie kilka luk. Z jakiegoś powodu nikt nie zapytał, skąd miała dostęp do ksiąg z wynikami badań zwierząt. Kradzież z włamaniem raczej nie podniosłaby jej oceny końcowej. Skoro jednak los dawał jej najwyższą notę, nie zamierzała wybrzydzać. Wiedźmy z najlepszymi ocenami mogły przebierać w propozycjach praktyk magicznych. Każdego roku młode czarownice na całym świecie przystępowały do egzaminów wieńczących ich naukę. Od wyników zależało to, gdzie spędzą kolejne cztery lata. Sally specjalizowała się w magii uzdrawiającej, co obejmowało rzecz jasna zdejmowanie i rzucanie klątw, a nawet miękką nekromancję6.
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. Magia uzdrawiająca to bardzo niedoceniana dziedzina. Dzięki temu wystarczająco zdeterminowana młoda wiedźma mogła szybko zdobyć pozycję specjalistki, a wraz z nią tak wyczekiwaną przez Sally niezależność. „Nigdy więcej dziewczynki z bagien” – pomyślała i skrzywiła się na to wspomnienie.
Sally wielokrotnie zastanawiała się, gdzie najbardziej chciałaby odbyć praktyki. Każde miejsce miało przydzieloną rangę w skali od jednego do sześciu. Numer jeden oznaczał najlepszego nauczyciela, największe możliwości rozwoju, ale również najbardziej wymagający program. Natomiast sześć… Wolała o tym nie myśleć. Dziewczyna wiedziała o co najmniej dwóch dużych magicznych klinikach pierwszej kategorii, które znajdowały się w pobliżu Akademii. Czekała więc w napięciu, aż Nadwiedźma przejrzy wszystkie dokumenty i określi jej los na najbliższe cztery lata. Wreszcie starsza czarownica uniosła głowę znad papierów.
– Charmwood. Myślę, że będzie tam pani doskonale pasowała, panno Kowalski.
„Charmwood? Gdzie, do stu pustynnych diabłów, jest Charmwood?” – pomyślała Sally, ale z jej ust wydostało się tylko zdziwione:
– Słucham?
– Charmwood. To mały, ale renomowany ośrodek prowadzony przez Enid Spaniałą. Zna pani Wiedźmę Spaniałą, prawda, panno Kowalski?
Nadwiedźma równie dobrze mogłaby zapytać, czy dziki szczaw rośnie w lesie. Każdy wiedział, kim była Enid Spaniała. Jej nazwisko to jeszcze większa złośliwość losu niż imię Sally. W każdym razie Enid Spaniała była w Ozenbergu chodzącą legendą. Podobno jako jedyna w historii zaliczyła każdą próbę z maksymalną oceną. Mówiono również, że to ona osobiście odpowiada za wszystkie sukcesy w zwalczaniu epidemii żabiej ospy na dworze cesarskim. W pewnym momencie jednak Enid przestała pojawiać się na dworze, a z czasem również na językach jego mieszkańców. Podobno zaszyła się na jakimś odludziu i poświęciła badaniom nad naturą wszechrzeczy albo innymi sprawami, które zajmują umysł takich wiedźm jak ona. Tylko że nie było innych takich wiedźm jak ona. No i wszystko to, co przelatywało teraz przez głowę Sally z prędkością spóźnionej na kolację jaskółki, działo się dobre trzy wieki temu. Akurat wtedy, gdy Morgan Tworna obejmowała swój urząd i na długo przed urodzeniem Sally. Całkiem możliwe, że Nadwiedźma osobiście znała Enid Spaniałą.
– Charmwood – powtórzyła Sally, sprawdzając, jak słowo układa się na języku. – Może nie będzie tak źle – mruknęła do siebie.
– To już wszystko, panno Kowalski. Proszę nie pozwolić mi się zatrzymywać – zakończyła rozmowę Nadwiedźma.
Po chwili wahania Sally skierowała się w stronę wyjścia. Kiedy była już w drzwiach, pochyliła się, by poprawić rąbek szaty, skłoniła głowę w pozdrowieniu i ruszyła w stronę dormitorium.
Drzwi zamknęły się za młodą wiedźmą, a Morgan Tworna skupiła wzrok na progu, gdzie jeszcze przed chwilą leżała zakrwawiona chusteczka Lancknota. Czarownica uśmiechnęła się pod nosem.
– Całkiem niegłupia z ciebie wiedźma, Sally Kowalski – powiedziała do siebie. – Może uda ci się wrócić z Charmwood w jednym kawałku. – Nadwiedźma wzruszyła lekko ramionami, taktownie nie zwracając uwagi na Inspektora Tobby’ego gramolącego się spod biurka.
– N-n-naprawdę pani w nią wierzy? – wydukał mężczyzna, zbliżając się do drzwi. Nadwiedźma skierowałą wzrok na inspektora. – Ważniejsze w tym przypadku jest, czy ona nie przestanie.
4 Niedźwiedzie jaskiniowe z zewnątrz przypominają zwykłe niedźwiedzie, pomijając rozmiar oczywiście. Prawdziwa różnica tkwi w psychice. Zwykłe niedźwiedziowate większość roku spędzają na świeżym powietrzu, polując na jagody i turystów (trudno im się dziwić), a zimą szukają schronienia w jaskiniach, gdzie zapadają w głęboki sen. Niedźwiedzie jaskiniowe postępują na odwrót. Szukają pożywienia w odludnych jamach skalnych, gdzie najłagodniejsze, co może je spotkać, to hipotermia. Kiedy robią się senne, a zima zaczyna skuwać ziemię lodowym oddechem, niedźwiedzie jaskiniowe wychodzą na zewnątrz, układają się w jak najlepiej widocznym punkcie okolicy i ucinają sobie kilkumiesięczną drzemkę. Im bardziej odsłonięte i ryzykowne miejsce wybierze niedźwiedź, tym większą szansę ma w następnym roku na znalezienie samicy. Nikt nie mówił, że ludzie mają wyłączność na ryzykowne gesty i absurdalną brawurę.
5 Każda wiedźma, która skończy naukę, ma prawo ubiegać się o kostur. Pozyskanie go wymaga zorganizowania wyprawy do serca jednego z wielkich przeklętych lasów. Dwa znajdują się na ziemiach należących do Cesarza, a wszystkie charakteryzują się podwyższonym natężeniem tła magicznego. Jedna z hipotez głosi, że przyczyną jest zwykła nadludzka nieudolność. Atlas roi się od różnego rodzaju przejść do innych światów. Ktoś musiał tę całą międzywymiarową stolarkę wykonać. Według legendy przeklęte knieje są miejscami, w których owi twórcy ćwiczyli. W rezultacie otrzymaliśmy teren pełen prawiewrót, niby-okien i niemal tuneli, przez które bezustannie sączy się magia i dlatego lokalna flora i fauna są wyjątkowe. Na przykład drewno z tamtejszych drzew ma zdolność amplifikacji magicznej. Zgodnie z tradycją zdobycie go dowodzi, że wiedźma weszła na wyższy stopień rozwoju zawodowego. Tak zwany stopień „patrzcie, jak szybko biegam i unikam bełtów z kusz cesarskich gajowych”.
6 Miękka nekromancja od twardej różni się przede wszystkim tym, że jej adepci gorąco zapewniają sąsiadów, że nie będą wykorzystywali zwłok ich bliskich do zdobycia władzy nad światem lub przynajmniej w radzie osiedla. Poza tym wymagane jest stosowanie odpowiedniego słownictwa w stosunku do ożywianych nieumarłych, na przykład: „Proszę, powstań z grobowych otchłani” i „Czy mógłbyś zawyć potępieńczo? Dziękuję bardzo, doceniam twój wkład w moją sztukę magiczną, dobry szkielet, masz tu krakersa”.
Edgar oddychał ciężko, stojąc nad nieruchomym ciałem kuny. Powoli odzyskiwał siły, a jego pióra wracały do zwyczajnego, czarnogranatowego odcienia. Podniósł ostrożnie głowę. W takich sytuacjach zawsze miał wrażenie, że jeden gwałtowny ruch i szyja odkręci mu się od reszty ciała. Podobno coś takiego przytrafiło się kiedyś jego wujowi7.
Kruk rozejrzał się wokół. Lepiej byłoby, gdyby nikt nie widział tego, co przed chwilą zaszło między nim a tą przeklętą kuną. Dlaczego nie mogła odpuścić? Ważył od niej przynajmniej pięć razy więcej i był cholernym demonem. Ale one nigdy nie słuchają, prawda? Nawet jak na kunę ta okazała się jednak wyjątkowo szalona. Do ostatniej chwili szukała okazji, żeby go ugryźć. Nawet kiedy było wiadomo, że to już koniec. Zwykle instynkt samozachowawczy zwycięża w takich sytuacjach z głodem, czystą złośliwością i wszystkim innym, co motywuje te zwierzęta do walki. Nie tym razem. Edgar sprawdził jeszcze raz, czy jego głowa na pewno nie planuje udać się w inną stronę niż reszta ciała, stęknął i złapał kunę za tylne łapy. Przecież jej tu tak nie zostawi.
– Do stu stułbi! – zaklął i zaczął wściekle machać skrzydłem, na którego końcu znajdowały się kolejno: zaciśnięte zęby kuny, puste (jak i, całe szczęście, pęcherz Edgara) oczy kuny oraz reszta kuny, która najwidoczniej była znacznie mniej martwa, niż sądził.
W końcu udało mu się zrzucić z siebie zwierzę i cisnąć nim w kierunku ściany lasu. Kuna obróciła się wokół własnej osi i wylądowała na czterech łapach pomiędzy drzewami. Spojrzała na Edgara, wypluła kilka piór, a potem kilka zębów, zamiotła ogonem i zniknęła w świerkowym gąszczu.
– Co to miało być?! – krzyknął w przestrzeń wściekły kruk.
Wiedział, że kuna była martwa. Nie zostawił w niej nawet kropli energii. Mimo to nie minęła minuta, a to cholerstwo znowu było na nogach. Tym razem nie wyczuwał w niej jednak żadnej siły życiowej. Tylko że martwe kuny nie gryzą. To jedna z podstawowych zasad umowy pomiędzy zwierzętami. Jeżeli jesteś martwy, to nie gryziesz! Gratulacje, możesz w końcu odpocząć.
Edgar spojrzał ze smutkiem na swoje postrzępione skrzydło. Rany po zębach kun nigdy dobrze się nie goiły. Jakoś nie sądził, żeby ugryzienia martwych zwierząt miały goić się lepiej. To by było na tyle, jeżeli chodzi o powrót do latania, który od jakiegoś czasu planował. Westchnął ciężko, zebrał wyrwane przez przeciwniczkę pióra i ruszył ścieżką w kierunku powoli zachodzącego słońca. Był już spóźniony, a prędzej zje własną czapkę, niż pozwoli, żeby jakaś przerośnięta łasica zepsuła mu ten interes. Za długo pracował nad królową. Wiedział, że wszystko jest już gotowe. Musiał tylko dotrzeć na miejsce przed zmierzchem.
7 Wuj Edgara nie był krukiem, lecz krętogłowem. Nazwa gatunkowa tych istot odpowiada ich nawykom. Niestety ten konkretny krętogłów za punkt honoru postawił sobie udowodnienie, że uda mu się obrócić głowę nie o zwykłe sto osiemdziesiąt czy nawet trzysta sześćdziesiąt stopni. O nie, on chciał jako pierwszy krętogłów w historii zaliczyć pełną siedemsetdwudziestkę. Sztuka ta udała mu się nawet z nawiązką, niestety kiedy kończył pokaz, jego głowa znajdowała się już od jakiegoś czasu na ziemi i w pewnej odległości od reszty ciała.
Sally siedziała w pustym przedziale i patrzyła przez okno na wczesnojesienny krajobraz migający jej przed oczami. Drzewa, trawa, wzgórza. Czasami jakieś pole, a na nim samotna sarna nieświadoma tego, że przez okno stalowego węża patrzy na nią być może najlepsza czarownica swojego pokolenia.
Sally zaśmiała się cicho do siebie, po czym spoważniała, kiedy wątpliwości – na razie nie tyle co do własnych umiejętności, ile co do sytuacji, w jakiej się znalazła – zaczęły do niej docierać. Nawet jeżeli faktycznie jest najlepsza, to ciekawe, czy ktokolwiek się o tym dowie. Jechała pociągiem już od sześciu godzin, a od pięciu nie minęła żadnego skupiska ludzkiego większego niż cztery rozpadające się budynki skupione wokół zapuszczonego peronu. Wiedźma westchnęła i sięgnęła do torby. Zawartość była niemal równie przygnębiająca jak jej perspektywy, ale przynajmniej nie zmieniała się na gorsze z każdą kolejną godziną. Głównie dlatego, że dziewczyna i tak nie miała nic, co mogłaby zjeść i potem żałować, że nie zostawiła sobie tego na później. Możliwość splądrowania kuchni w Akademii o niemal każdej porze dnia i nocy zdecydowanie pogorszyła jej umiejętności planowania posiłków.
Grzebiąc bez większej nadziei w bagażu, Sally trafiła dłonią na sztywny kawałek materiału. Chusteczka Lancknota. Co za idiota zostawia swoją krew w pobliżu wiedźmy? Sally nie miała pojęcia, skąd komendant tak szybko dowiedział się o tym, co zaszło podczas sesji egzaminacyjnej, ani dlaczego przejął się akurat jej pokazem. Połowa egzaminowanych dziewcząt stanowiła większe zagrożenie dla otoczenia przez sam fakt parania się magią. Ona przynajmniej podejmowała ryzyko świadomie8. Ktoś musiał mu o wszystkim donieść. Tylko kto i dlaczego? Cóż, teraz, kiedy ma jego krew, możliwe, że sama rozwiąże tę zagadkę.
Z rozmyślań wyrwał ją ponury pomruk. Wiedźma położyła sobie dłoń na brzuchu i szepnęła uspokajająco:
– Wytrzymaj jeszcze, niedługo cię nakarmię, brzuszku.
Pomruk się powtórzył, tym razem dobiegał jednak spod ławki, na której siedziała Sally. Dziewczyna pochyliła się, żeby zajrzeć pod siedzenie.
– Doprawdy, mogłabyś być jeszcze bardziej zapatrzona w siebie? – rzucił mały biały kot, który wpatrywał się w Sally z mieszaniną irytacji i rozbawienia. – Kiedyś pewna bardzo stara wiedźma pomyliła mnie z etolą z gronostaja i przez tydzień co rano zakładała na szyję przed wyjściem na targ, ale jeszcze nikt nie wziął mnie za swój brzuch. Gratulacje!
Sally jęknęła. Pod siedzeniem leżał Alfred, kot Nadwiedźmy Morgan. A przynajmniej kot, który był często widywany w pobliżu Nadwiedźmy. Dziewczyna wolała nie zagłębiać się w skomplikowany system relacji, jaki siłą rzeczy musiał łączyć tę kobietę z dowolnym żywym stworzeniem, które z własnej woli spędzało czas w jej towarzystwie.
– Co ty tu robisz, futrzasty draniu? Ostatnie, czego potrzebuję, to straż akademicka pukająca do drzwi mojej nowej nauczycielki, żeby aresztować mnie za kradzież gadającego kota.
– Jesteś wyjątkowo nieuprzejma – fuknął kot. – Ale do tego akurat zdążyłem się przyzwyczaić. Zaskoczyłaś mnie za to brakiem prowiantu w bagażu. Nie tak powinno się traktować kota.
Sally westchnęła i usiadła na podłodze naprzeciwko Alfreda. W zasadzie sama jest sobie winna. Podczas pobytu w Akademii nie było zajęć anatomii, z których nie wyniosłaby dla niego jakiegoś smakołyku. Nic dziwnego, że za nią poszedł.
– I co ja mam teraz z tobą zrobić? – rzuciła. Sama nie wiedziała, czy bardziej do pasażera na gapę czy do siebie.
– Na początek możesz pomóc mi w szukaniu czegoś do jedzenia. – Alfred wstał z podłogi, przeciągnął się po kociemu i otarł o wiedźmę, mrucząc cicho. – Ekhem, dla jasności, mruczenie nie było zamierzone.
– Jasne. – Sally również wstała. Wyjęła z torby sakiewkę, przeliczyła jej mizerną zawartość i razem z kotem skierowała się w stronę wyjścia z przedziału.
Stanęła w drzwiach, obejrzała się przed ramię i rzuciła szybką klątwę zamykającą na bagaż. Wagon wyglądał na pusty, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Jak długi może być ten przeklęty pociąg? – rzuciła w pustkę korytarza. Idziemy już od kwadransa, wszystkie przedziały są pozamykane i nadal nie znaleźliśmy wagonu restauracyjnego ani nie spotkaliśmy żadnego pasażera.
– A co ja mam powiedzieć? – odezwał się z okolic jej kostek Alfred. – Na każdy twój krok przypada dziesięć moich. Z każdą minutą czuję, jak uciekają mi kalorie9. Żaden kot nie chce być chudy, Sally. Żaden.
W końcu, po kolejnych dziesięciu minutach marszu, doszli do ozdobnych żelaznych drzwi z małym okrągłym okienkiem pośrodku, przez które na korytarz padał strumień migotliwego światła. Na zewnątrz już zmierzchało, więc wejście do oświetlonego pomieszczenia wydawało się niezłym pomysłem. Poza tym nie mieli za bardzo innego wyjścia, poza zawróceniem w kierunku, z którego przyszli. Sally zapukała i nie czekając na odpowiedź, złapała za klamkę.
Kiedy otworzyła drzwi, zobaczyła, że jej nadzieje zostały spełnione. Dotarli do czegoś, co wyglądało jak wnętrze eleganckiego baru hotelowego. Centralne miejsce zajmował ciągnący się przez całą długość wagonu drewniany blat obity miedzianą blachą. Za barem krzątał się niewysoki starszy mężczyzna z krótko przyciętą siwą bródką, ubrany w koszulę i kamizelkę od surduta. Poza nim przy barze i stolikach ustawionych pod przeciwległą ścianą siedziało jeszcze paru podróżnych. Wyglądało na to, że to tutaj podziali się wszyscy pasażerowie. Przynajmniej ci, którzy ponad skrytość przedkładali pełne żołądki.
Sally podeszła do lady i usiadła na jednym z wykończonych ciemnobrązową skórą stołków. Sięgnęła po kartę, kiedy z dołu dobiegło ją zirytowane miauknięcie.
– Możesz sam wskoczyć na stołek, kocie – mruknęła, nie odrywając wzroku od menu. Nagle poczuła szarpnięcie, potem kolejne i kolejne, kiedy Alfred wspinał się po jej szacie, żeby ostatecznie zająć miejsce na blacie barowym tuż obok czarownicy.
Kot z zaciekawieniem wpatrywał się w kartę. Wybór był skromny, ale opisy dań zachęcały. W przeciwieństwie do cen. Sally westchnęła i zajrzała ponownie do sakiewki, chociaż dobrze wiedziała, że jedyne, na co ich stać, to zupa ogórkowa i szklanka wody, i to tylko dlatego, że woda była darmowa. Dziewczyna odwróciła szybko kartę do góry grzbietem, co spotkało się z gniewnym pomrukiem ze strony Alfreda, i zamówiła po talerzu zupy, dla siebie i kota. Po chwili barman przyniósł z zaplecza dwie parujące miseczki, z których dolatywał całkiem przyjemny zapach, i szklankę z wodą. Alfred spojrzał sceptycznie na zielony płyn, w którym pływały bliżej niezidentyfikowane brązowe grudki.
– To pewnie te całe ogórki, tak? Nie wyglądają na szczególnie jadalne – mruknął pod nosem.
– Zapewniam cię, że są. Egzamin z trucizn zdałam najlepiej na roku. Gdyby ktoś próbował cię otruć, od razu bym się zorientowała – odparła Sally.
„Inna sprawa, czybym ci o tym powiedziała” – pomyślała.
Tak naprawdę przyjęła obecność Alfreda z ulgą. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale perspektywa czterech lat w całkowicie obcym miejscu trochę ją niepokoiła. Pociągnęła łyk wody i rozejrzała się po wnętrzu baru. Przy stolikach siedziało kilka par elegancko ubranych podróżnych. Niektórzy prowadzili rozmowy, inni byli zajęci spożywaniem posiłków lub popijali w milczeniu jakieś drogo wyglądające płyny z kolorowych kieliszków. Wszystkie potrawy wyglądały znacznie bardziej okazale niż zupa, którą zamówiła, ale w sumie danie nie było wcale złe.
Uwagę Sally przykuło dwóch mężczyzn, którzy siedzieli na drugim końcu baru, ubrani inaczej od reszty podróżnych. Obaj mieli na sobie skórzane kapelusze z szerokimi rondami i długie wełniane płaszcze w kolorze zgniłego brązu. Mówili coś do siebie przyciszonymi głosami i pomimo kilku sztuk mięsa, które apetycznie parowały na ich talerzach, wyglądali na niezadowolonych.
Sally siedziała zbyt daleko, żeby usłyszeć, o czym mówią, ale przecież była wiedźmą. I to ciekawską. Naciągnęła mocniej kapelusz i wymamrotała pod nosem kilka słów w obco brzmiącym języku. Ormiańskie10 zaklęcie króliczych uszu odkryła jeszcze na pierwszym roku, kiedy spóźniona na zajęcia z trucizn została zmuszona do zajęcia ostatniej ławki. Profesor Kadziewicz był doskonałym jadownistykiem, ale bardzo niedbałym mówcą. Pewnie po części z powodu dziury, która zajmowała całą prawą dolną ćwiartkę jego twarzy. Podobno stracił część żuchwy z powodu żucia chrząszczy. Okropny nałóg. Po tym, jak jej pierwsza trucizna wyszła z kociołka i wyruszyła na dwugodzinne tournée po szkolnej stołówce11, Sally była zdeterminowana, żeby następnym razem usłyszeć instrukcje tak dokładnie, jak to tylko możliwe. Ubocznym skutkiem stosowania zaklęcia był przyspieszony wzrost uszu, ale jeżeli zapomni się o lekkim dyskomforcie, to tę kwestię rozwiązywał wystarczająco obszerny kapelusz.
– …poza tym nie wiem, po co nas tam wysyłają. Grubas i tak kręcił nosem na ostatnią dostawę – wymamrotał pod nosem wyższy mężczyzna.
– Zapłacone, więc trzeba jechać. Co cię obchodzi Grubas? To nie on nas zatrudnił. To nawet lepiej, że konie były wolniejsze. Noga ciągle mi dokucza po ugryzieniu tej ryjówki. Kto widział ryjówkę wielkości kuli armatniej. Cholerny jadowity futrzak – odpowiedział drugi łowczy.
Tak, Sally przypomniała już sobie, skąd kojarzyła sposób, w jaki ubierali się mężczyźni. Właśnie tak nosili się najemni myśliwi, którzy podróżowali po całym Cesarstwie i parali się łapaniem zwierząt. Zazwyczaj żywcem, co niekoniecznie musiało być lepsze dla ich ofiar.
– No właśnie. W lasach dzieje się coś dziwnego. Lepiej by było, gdybyśmy przezimowali w mieście – stwierdził ponownie wyższy mężczyzna i sięgnął widelcem po pokaźnych rozmiarów pieczone udo jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego ptaka. Ku jego zaskoczeniu i przerażeniu Sally udko zrobiło unik.
– Co… – Łowczy zamarli w osłupieniu, wpatrując się w kawał mięsa, który sunął z coraz większą prędkością w stronę krawędzi baru.
Sally obróciła się błyskawicznie i zobaczyła nienaruszony talerz stygnącej zupy ogórkowej, a obok bardzo wyraźny brak Alfreda.
Uciekające udko dotarło do końca baru i z cichym miauknięciem upadło na podłogę. Powietrze obok niego zamigotało na chwilę, po czym na oczach Sally, i niestety również Łowczych, zmaterializował się biały kot. Alfred wydawał się komicznie mały w porównaniu ze sztuką mięsa, którą trzymał w pysku, ale łowczym wcale nie było do śmiechu.
– To przeklęty kot tej przeklętej gówniary!12 Łapać ich! – wrzasnął niższy mężczyzna, który najwidoczniej nie podzielał swobodnego podejścia Alfreda do własności prywatnej.
Obaj łowczy zeskoczyli ze stołków i ruszyli w stronę kota. Alfred z imponującą jak na kogoś z gigantycznym udźcem w pysku sprawnością dał susa w bok i rzucił się do ucieczki, zręcznie przeskakując z jednego stołu na kolejny. Niestety łowczy nie byli tacy zwinni i goniąc za zwierzęciem, przewracali stoły, krzesła, a nawet niektórych podróżnych. Tego było już za wiele dla barmana, w którego rękach nie wiadomo skąd pojawiła się groźnie wyglądająca kusza13.
– Wiesz, że będziesz musiała za to zapłacić, dziewczyno? – wycedził mężczyzna, ładując broń.
Sally wiedziała. Wiedziała też, że w żadnym razie jej na to nie stać. Niewiele myśląc, zeskoczyła ze stołka, rzuciła w stronę barmana stanowczo zbyt lekką jak na powagę sytuacji sakiewkę i pobiegła w kierunku wyjścia. Na szczęście zdołała do nich dotrzeć przed Alfredem. Nawet on nie dałby rady otworzyć czegoś tak ciężkiego, trzymając w zębach gigantyczny udziec, a nie wyglądał, jakby miał zamiar go puścić. Sally szarpnęła za klamkę i oboje wypadli w tym samym momencie na korytarz. Wiedźma obróciła się na pięcie, machnęła wyciągniętą nie wiadomo skąd różdżką i zatrzasnęła za sobą drzwi wagonu. W samą porę, bo łowczy byli tuż za nimi. Zaczęli się szarpać z zamkiem zablokowanym przez zaklęcie klejące.
Sally rozejrzała się w panice wokół siebie. Tymczasem Alfred jak gdyby nigdy nic położył się pod ścianą i zabierał się właśnie do drugiej połowy udźca. „Jakim cudem?” – przemknęło przez myśl Sally, kiedy siłowała się z oknem. W końcu udało jej się otworzyć je na tyle, żeby zmieścili się w nim mała czarownica, łakomy kot i ich bagaże.
– O nie… – jęknęła.
„Torba została na drugim końcu pociągu. Nie zaryzykuję pogoni przez cały pojazd!”
Tym bardziej że od strony ich przedziału również dobiegały jakieś hałasy. Czy barman zdołał powiadomić konduktora? Zanim Sally zdążyła się nad tym zastanowić, drzwi po drugiej stronie wagonu odskoczyły z trzaskiem, a do środka wpadł zakapturzony mężczyzna, który ściskał w rękach… jej torbę. Z kolei pośladki mężczyzny ściskał, tyle że w zębach, wyjątkowo wkurzony borsuk. Wiedźma podziękowała samej sobie z przeszłości za pamiętanie o zaklęciu stróżującym, po czym machnęła różdżką, a zwierzę, z którym szarpał się złodziej, zniknęło w chmurze jesiennych liści. Mężczyzna pozbawiony nagle przeciwwagi runął twarzą na podłogę i próbując zamortyzować upadek, wypuścił z rąk torbę. Ułamek sekundy później był już przy niej Alfred, który najwyraźniej zdążył skończyć posiłek.
Kot złapał bagaż w zęby i ku zaskoczeniu wszystkich poza Sally dał susa przez otwarte okno. Wiedźma rzuciła się w ślad za nim, gubiąc przy okazji jeden z trzewików. W tym samym momencie z głośnym hukiem otworzyły się drzwi wagonu barowego, a na korytarz wysypali się łowczy. Za nimi podążał siwy barman z kuszą. Sally zdążyła jeszcze krzyknąć:
– Przepraszam, jeśli nie zje przynajmniej dwunastu posiłków dziennie, nie jest sobą! – I zniknęła za oknem, modląc się o miękkie lądowanie.
8 Jeśli ktoś chce zgłębić temat świadomości ryzyka u wiedźm, odsyłam do pracy Wpływ samoświadomości podmiotu magicznego na ryzyko totalnej dezintegracji otoczenia, czyli Yin i Yang w magii – i tak mamy wszyscy przekichane.
9 Alfred mimochodem posłużył się przenośnią. Nigdy nie interesowały go zagadnienia chemii organicznej i według jego mętnego pojęcia na ten temat kalorie były czymś w rodzaju bardzo małych myszek, na które przeliczano wartość odżywczą wszystkich innych posiłków.
10 Mieszkańcy Ormii cenili sobie przestrzeń osobistą do tego stopnia, że osiedlali się w swojej górzystej ojczyźnie w znacznych odległościach od siebie. Pomimo tego byli bardzo ciekawscy i zawsze chętni do podsłuchiwania, co też dzieje się u sąsiada kilka kilometrów dalej.
11 Sally nie byłaby nawet taka zła z tego powodu, ale trucizna w ciągu tych dwóch godzin nawiązała więcej znajomości niż ona od początku roku akademickiego.
12 Myśliwi słyną z wielu rzeczy, ale bogate słownictwo nie jest jedną z nich.
13 Można byłoby zadać sobie pytanie, czy istnieją w ogóle niegroźnie wyglądające kusze. Odpowiedź brzmi „tak” i udzieli jej każdy, kto zostanie przyłapany z kuszą w rękach przez strażników na próbie podjęcia depozytu bankowego przekraczającego stan konta właściciela broni. „To? Przecież to tylko zabawka. Tak sobie ją trzymam dla tej, no… ozdoby”.
Edgar odsunął sprzed dzioba natrętną gałąź. Trzask! Inne drzewo zdecydowało się przypuścić atak na jego nogi. Kruk już dawno zboczył ze ścieżki i przedzierał się właśnie przez najgęstszą i najwidoczniej wyjątkowo mściwą część lasu. No i pełną pająków. Małe ośmionogi były dosłownie wszędzie – co oznaczało również plecy Edgara, brzuch, ręce, no i dziób. Edgar splunął pod nogi natrętnym pajęczakiem.
– W końcu któregoś z was połknę i będziecie miały za swoje! – zagroził, nie wiadomo, bardziej sobie czy pająkom, ale po chwili wrócił do ważniejszych spraw. – Musisz pamiętać, po co tu jesteś – powtarzał sobie raz za razem, odpierając kolejne ataki przyrody.
Można by oczekiwać, że kruk w lesie znajdzie się w swoim żywiole. Edgar nie był jednak typem trapera. Nawet gdyby jego rozmiary lepiej nadawały się do przedzierania przez leśne ostępy, to i tak wolałby siedzieć teraz w chacie przed kominkiem i popijać gorącą herbatę imbirową. Szczególnie że słońce zaszło i robiło się coraz zimniej. Dni, co prawda, były jak na tę porę roku nadzwyczaj gorące, ale po zmroku natura przypominała sobie, że jest już jesień. Edgar z obrzydzeniem zdejmował właśnie z dzioba bardzo gęstą i lepką pajęczynę, kiedy w oddali między drzewami dostrzegł jakieś światełko. Nie był to migoczący blask żywego ognia, który wlewa nadzieję w serca zagubionych wędrowców, tylko blada, jednostajnie błękitna poświata.
Dokładnie to, czego szukał. Był już blisko.
Przyspieszył kroku, nie zważając na gałęzie i pająki, które ze zdwojoną siłą przypuściły szturm na jego upierzenie. Kiedy był kilkanaście metrów14 od wyłaniającej się spośród drzew polany, przystanął, odchrząknął i zawołał w stronę przesieki:
– To ja, Edgar. Przynoszę złoto i paszporty, królowo.
Odpowiedziała mu cisza. Kruk ponownie oczyścił gardło.
– Wiem, że jestem trochę później, niż obiecywałem, ale zebranie takiej kwoty nawet dla mnie nie było igraszką.
Od strony polany nadal dobiegała jedynie cisza. Zdawało mu się nawet, że nieco głębsza niż przed chwilą.
– Pamiętam, że mówiłaś o pośpiechu, ale to tylko dwie doby. Dni wciąż są ciepłe. Poza tym mam ze sobą nawet więcej złota, niż zakładaliśmy. – Kruk początkowo nie zamierzał tego ujawniać, ale brak odpowiedzi skłonił go do większej wylewności. – Okazuje się, że nie doszacowałem popytu na muchomory. Ha! Nawet mnie się zdarza pomylić. Całe szczęście, że w tę stronę – zakończył nieco niezręcznie.
– Już za późno – do uszu kruka dobiegł ledwie słyszalny szept. – Za późno…
– Nie, nie, nie. Spokojnie. Ze wszystkim zdążymy. Mam dokumenty i dosyć złota na bardzo długie wakacje! – Edgar nie dawał za wygraną.
Dwór królowej był jedynym miejscem w całym lesie, w którym rosły magiczne muchomory. Władczyni nigdy do tej pory nie chciała się nimi podzielić. I to mimo bardzo hojnych ofert, jakie jej składał. Tak przynajmniej było do zeszłego tygodnia. Nagle okazało się, że grzyby nie tylko są na sprzedaż, ale wręcz że należy je zbyć szybko. Posłanka królowej przyniosła ze sobą kosz muchomorów i oznajmiła, że jeżeli Edgar zdobędzie rzeczy z listy, to jej pani jest gotowa powierzyć mu sprzedaż całych tegorocznych zbiorów. Edgarowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nie miał pojęcia, po co królowej złoto i paszporty. Może w tym roku planowała zimować w jakiejś przytulniejszej glebie niż tutejsze czarnoziemy15. Kto ją tam wie. W każdym razie nie miał zamiaru pozwolić, żeby interes przeszedł mu koło dzioba.
Kruk zarzucił na ramię ciężką płócienną torbę i ruszył ostrożnie w stronę przerzedzenia w linii drzew. Nie usłyszał wprawdzie zaproszenia, ale sytuacja usprawiedliwiała odrobinę nieuprzejmości.
Polanę porastała gęsta, wysoka trawa o niebieskawym odcieniu, która lekko falowała, jakby poruszana przez niewyczuwalny wiatr. Na samym środku leżał potężny granitowy głaz, a na głazie siedziała królowa. Największa ropucha, jaką Edgar kiedykolwiek widział w życiu. Wokół kamienia i na całej polanie rosły grzyby z wielkimi nakrapianymi kapeluszami. To muchomory emitowały poświatę, która wskazała mu właściwy kierunek. Niektóre okazy zdecydowanie górowały nad krukiem, a nawet nad samą królową, której ciało mogło mieć od trzech do czterech metrów wysokości i przynajmniej tyle samo szerokości.
– Już za późno – powtórzyła królowa. – Wszystko przepadło.
Edgar rozmawiał z królową, kiedy ustalali szczegóły transakcji. Wtedy jednak jej dwórki nie wpuściły go na polanę. Nigdy wcześniej nie miał okazji przyjrzeć się dokładnie gigantycznej ropusze. Mimo to mógł przysiąc, że ostatnim razem muchomory nie wyrastały z jej grzbietu.
„No i gdzie są dwórki?” – pomyślał.
– Za późno. Zabrał je wszystkie.
Edgarowi wcale nie podobało się, że królowa znała pytanie, którego nie zadał na głos, ale w końcu tak działają magiczne muchomory. Nie bez powodu ropusza królowa i jej dwór były celem pielgrzymek wszystkich leśnych stworzeń i demonów, które chciały uchylić rąbka przyszłości. Wiele istot było gotowych bardzo dobrze zapłacić za zdobycie choćby chwilowej umiejętności wieszczenia. Dlatego Edgar, pomimo serca, które wygrywało mu w piersi marsz uciekinierów, nie zamierzał się poddawać. A może to miarowy stukot kół pociągu przetaczającego się po wiadukcie, wysoko nad polaną? Trudno powiedzieć.
– Wasza wysokość… – Kruk nie słyszał, żeby dwórki zwracały się w ten sposób do królowej, ale postanowił zaryzykować. – Bądźmy rozsądni. Jeżeli towarzyszki jej królewskiej mości wyruszyły już w podróż, to na pewno znajdziemy sposób, aby je dogonić – powiedział, a w myślach dodał: „W końcu jak szybkie mogą być przerośnięte ropuchy w gęstym lesie?”.
Ostrożnie postąpił w stronę królowej, ale ropucha wydawała się go nie dostrzegać.
– Wasza wysokość… – podjął kruk, sięgając do torby. „Skoro słowa do niej nie trafiają, to może zrobi to blask złota” – pomyślał i postawił kolejny krok.
Nagle oczy ropuchy przeskoczyły z pustki na Edgara.
– Tyyyy… Przeklęty kruku. Wszystko przez ciebie! – Tym razem królowa nie szeptała. Jej wysoki, świdrujący głos wydawał się jednocześnie wypełniać polanę i zupełnie niezależnie od tego głowę Edgara.
– Chwileczkę, przecież to tylko dwa dni spóźnienia… – Edgar zrobił szybki krok do tyłu, mając nadzieję, że uspokoi w ten sposób królową.
– Spóźnie… O czym ty mówisz, pierzasty demonie?! Widziałam, widziałam, jak wszystko się kończy! I widziałam cię u źródła wszystkich problemów! – Gardziel królowej zaczęła niebezpiecznie nabrzmiewać. Ropucha obróciła się tak, że Edgar znalazł się bezpośrednio przed wylotem jej potężnego pyska.
Kruk przełknął ślinę i przygotował się do rzucenia zaklęcia. Wątpił, czy zdąży zrobić to na czas. Nie wiedział też, czy jego magia w jakikolwiek sposób wpłynie na tak potężne stworzenie jak królowa. Nie podda się jednak bez walki. Nie tym razem.
Gardziel królowej była napięta do granic możliwości i właśnie zaczęła wibrować. Powietrze przeszył dźwięk, od którego kości Edgara zdawały oddzielać się od mięśni. Królowa otworzyła paszczę, a wtedy w jej głębi kruk dostrzegł błyskawicznie rosnący koniec wielkiego, lepkiego języka.
– Miau! – rozległo się nagle i nie wiadomo skąd pomiędzy Edgarem a królową pojawiła się plątanina rąk, łap i ciemnozielonego materiału. A w samym środku tego bałaganu miauczący kapelusz.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
14 System metryczny dopiero od niedawna zyskiwał popularność w Cesarstwie. Jego wprowadzenie postulowali członkowie gildii alchemików, którzy słusznie argumentowali, że jest ograniczona liczba łokci, które może posiadać człowiek niebędący grabarzem, a poza tym mieli dosyć eksplodowania, kiedy ktoś pomylił jednostki miary. Nowy system opierał się podobno na bardzo drogiej zastawie stołowej mamy jednego z alchemików, której poszczególne elementy idealnie mieściły się w sobie nawzajem.
15 Czarnoziemy, choć niezwykle żyzne, w marzeniach swoich mieszkańców ustępują często miejsca piaskom z miejsc o nazwach w rodzaju Złota Zatoka, Niebiańska Plaża i Kon-Tiki Bachata. Zwykle dotyczy to jednak tylko stworzeń, które nigdy nie musiały uprawiać ziemniaków.
Copyright © by Marek Maruszczak
Projekt okładkiWłodzimierz Chołostiakow
Ilustracje w książceWłodzimierz Chołostiakow
Redaktorka inicjującaEliza Kasprzak-Kozikowska
Redaktorka prowadzącaAgnieszka Narębska
RedakcjaMagdalena Świerczek-Gryboś
AdiustacjaMagdalena Matyja-Pietrzyk
KorektaMagdalena Wołoszyn-Cępa, Agnieszka Mąka
Opieka redakcyjnaNatalia Hipnarowicz-Kostyrka
Opieka promocyjnaPaulina SidykISBN 978-83-8367-925-9Flow Booksul. Kościuszki 37, 30-105 Krakówe-mail: [email protected]
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
