Saga ułańska. W duszy ułana - Magdalena Stykała - ebook

Saga ułańska. W duszy ułana ebook

Stykała Magdalena

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 636

Data ważności licencji: 10/4/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Magdalena Stykała

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Natalia Ziółkowska

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN

978-83-68560-26-8

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

SIERPIEŃ 1937, OLSZYNKA

 

 

Siedemnastoletnia Basia Sanowicz leżała na leśnej polance, ciesząc się ciepłem i miękkością pachnącej trawy. Głowę opierała na brzuchu dwa lata starszego Janka, który wpatrywał się w niebo i podziwiał przesuwające się po nim obłoki. Nie miała wątpliwości, że ta prosta czynność lub – jak mawiała – bezczynność przynosiła mu spokój. Od dwóch lat każdej niedzieli przychodzili tutaj we dwoje. Janek kładł się na trawie, a Basia rozciągała się tuż obok z książką w dłoniach. Czytała mu kolejne powieści, a on wsłuchiwał się w głos dziewczyny i przesypywał między palcami niezaplecioną końcówkę jej warkocza.

Basia przymknęła oczy i starała się cieszyć każdą wspólną sekundą, zanim będą musieli wrócić do wioski. Uśmiechała się, przypominając sobie ich pierwsze wyprawy na polankę. To miejsce było ich azylem i świadkiem uczucia, które ich połączyło.

Nie umiała powiedzieć, kiedy zakochała się w Janku. W jej życiu był obecny od zawsze i od najmłodszych lat przyciągał jej uwagę. Niezwykle pogodny, drobny, ciemnowłosy chłopak o pełnych radości brązowych oczach, które mrużył w charakterystyczny sposób, kiedy się uśmiechał. Basia nie umiała się oprzeć temu zaraźliwemu uśmiechowi, który rozjaśniał całą twarz. Podobnie zresztą jak jego rodzice, koledzy a nawet nauczyciele, którzy besztając Janka za jakieś przewinienie lub nieprzygotowanie do lekcji, widząc ten uśmiech, odwracali głowę, by nie pokazać, że im też udziela się jego wesołość.

Nauczyciel Janka nie miał wątpliwości, że zapamięta tego chłopca do końca życia. Na poczekaniu mógłby opowiedzieć kilka anegdot dotyczących ucznia Wadowskiego. Jedną sytuację zapamiętał szczególnie. Pewnego dnia zadał dzieciom w ramach pracy domowej napisanie według własnego pomysłu zakończenia nowelki Prusa Antek. Wcześniej starannie przerobił z nimi lekturę, uczulając uczniów na los bohatera. Wszyscy szczerze współczuli chłopcu, a poruszeni jego niedolą, pisząc zadanie domowe, tworzyli piękne zakończenia, w których poturbowany przez życie Antek stawał się sławnym i bogatym rzeźbiarzem, a potem wracał do domu, przynosząc szczęście i dumę rodzinie. Uczniowie czytali po kolei swoje prace, a kiedy nadeszła pora Janka, wziął zeszyt i przeczytał kilka zdań, jak to Antek, dostawszy od matki na drogę miedzianego rubla, wędrował przez świat, gdy nagle rozpętała się ogromna burza. Antek zgubił pieniążek, a gdy schylił się, aby go podnieść, w monetę uderzył piorun i chłopak zginął na miejscu. Janek zamknął zeszyt i zrobił zadowoloną minę, ciesząc się, że ma zadanie z głowy.

Nauczyciel patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Zabrakło mu słów. Widząc, że dzieci zaczynają chichotać, a potem śmiać się coraz głośniej, zbeształ Janka za gruboskórne i okrutne podejście do tematu. Chłopiec starał się zrobić skruszoną minę, jednak nie umiał opanować śmiechu. Ponownie dostał burę od nauczyciela, który w celu utrzymania posłuszeństwa kazał wszystkim napisać dziesięć razy w zeszytach: „Nie będę się śmiać na lekcjach”. Sam usiadł za katedrą, zasłonił się dużą gazetą przed oczami uczniów i najciszej jak potrafił, śmiał się do łez z inwencji twórczej Janka.

Basia pamiętała ten dzień bardzo dobrze. W szkole uczyli się we wspólnej sali, gdzie jeden nauczyciel miał pod opieką kilka roczników. Kiedy wracali do domu, zapytała Janka, skąd taki pomysł na zakończenie nowelki, a on odpowiedział szczerze, że po prostu czas, który został mu po powrocie z pola, wolał przeznaczyć na sen niż na odrabianie pracy domowej. Śmiała się wówczas i nie umiała mu współczuć, że ciężko pracuje, pomagając w gospodarstwie. Dzieliła ten sam los, podobnie jak wszyscy ich rówieśnicy.

Janek był najstarszym spośród czwórki rodzeństwa. Miał trzy młodsze siostry, w związku z czym to on był podporą ojca. Ciężko pracował od najmłodszych lat, wiedząc, że do niego należą wszystkie trudne męskie zajęcia. Dziewczyny, dorastając, dostawały coraz to nowe obowiązki u boku mamy. Siłą rzeczy prace na wsi podzielone były na kobiece i męskie, zarówno te w polu, jak i w obejściu. Niepisaną zasadą było to, że tylko mężczyźni zajmują się końmi, a do kobiet należy opieka nad pozostałymi zwierzętami. Młodsza o dwa lata Hanka nieustannie narzekała na tę niesprawiedliwość. Nie miała najmniejszej ochoty zajmować się drobiem czy krowami, natomiast trudno ją było odgonić od dwóch największych skarbów w domu – Dukata i Talara, zimnokrwistych koni niezastąpionych do pracy w gospodarstwie. Posiadanie dwóch koni było wyjątkowym szczęściem, jednak ich obecność i imiona kojarzone z monetami były w rzeczywistości jedynym bogactwem Wadowskich. Żyli jak inni i nie wyróżniali się w żaden sposób. Każdego dnia pracowali na swój byt, nie szczędząc sił. Nie głodowali, jednak do zamożności było im daleko. Większość mieszkańców wsi dzieliła podobny los, dlatego nikt nie czuł się gorszy i nikt nikomu nie współczuł. Byli w Olszynce szczęśliwi.

Domy Basi i Janka, podobnie jak wiele gospodarstw rozrzuconych wokół wsi, dzieliło kilkaset metrów. Basia i jej siostra Marta, idąc do szkoły, czekały na chłopaka i jego siostry, a potem razem wędrowali dalej. Basia cieszyła się, że Janek zawsze starał się iść blisko niej i poświęcał jej uwagę. Lubiła go i czuła się przy nim bezpiecznie. Urzekał ją opiekuńczością, której nie był świadomy, spowodowaną być może obecnością młodszych sióstr, o które uczono go dbać i troszczyć się nieustannie. Basia pamiętała, że nawet gdy obrzucał ją zimą śnieżkami, podchodził potem i pomagał jej zrzucić resztki śniegu z włosów i zza kołnierza.

Ich niedzielny rytuał przesiadywania na leśnej polance przy stawie zaczął się, gdy polecono im w szkole przeczytać W pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza. Janek twierdził, że nie ma na to czasu ani ochoty i na pewno zaśnie nad książką. Basia, która uwielbiała książki i znała każdą w szkolnej bibliotece, zapewniała go, że ta opowieść na pewno mu się spodoba. Gdy umówili się na wspólne popołudnie, Basia zabrała lekturę. W poszukiwaniu spokoju zawędrowali na polanę. Janek ułożył się w pachnącej trawie i zapatrzył w niebo. Basia usiadła obok i zaczęła czytać na głos. Od pierwszych chwil Janek słuchał oczarowany. Wpatrywał się w niebo i wyobrażał sobie wszystko to, o czym czytała dziewczyna. Zastał ich późny wieczór i nie można już było odgadnąć liter na kartach powieści.

Janek nie mógł doczekać się kolejnej niedzieli. Cały tydzień w szkole i podczas pracy w domu rozmyślał o losach Stasia Tarkowskiego. Był wówczas jego rówieśnikiem i sienkiewiczowski bohater wywarł na nim ogromne wrażenie.

Dopóki pogoda pozwalała, każde niedzielne popołudnie spędzali w ten sposób. W ciągu kilku lat Baśka przeczytała wiele powieści, a do trylogii Sienkiewicza na prośbę Janka wracali kilkakrotnie. Z biegiem czasu, gdy stali się sobie bliżsi, Basia zaczęła opierać głowę na brzuchu chłopaka. Zawsze czuła się przy nim swobodnie, zupełnie jakby byli rodzeństwem. Janek brał w dłonie niezaplecioną końcówkę warkocza dziewczyny i bawił się, przesypując przez palce kasztanowe włosy, ciesząc się miękkością tego dotyku. Gdy wracali do domu, czasami wskakiwała mu na plecy, a Janek biegł slalomem leśną drogą, udając stukot kopyt i parskanie. Basia śmiała się w głos.

Uczucie pojawiło się zupełnie niespodziewanie i zaskoczyło oboje. Pewnej niedzieli, leżąc w trawie, Basia jak zwykle czytała na głos. Trzymała książkę nad sobą, osłaniając się przed słońcem. Janek leżał obok na brzuchu i chował głowę w załamaniu ramienia. Obserwował dziewczynę spod przymkniętych powiek. Promienie słońca nadawały jej włosom piękny miedziany blask. Gdy przekładała kartki, mrugała szybko, chroniąc zielone oczy przed oślepiającym światłem. Janek widział zasłonę długich rzęs i delikatne piegi na nosie. Wpatrywał się w usta, z których wypływały kolejne słowa. Nie mógł oderwać od nich wzroku, zastanawiając się, jak smakują.

Wyjął książkę z rąk Basi i odłożył na obok. Przez chwilę patrzył w jej zielone oczy, potem pochylił się nad nią i czekał na jej reakcję. Zobaczył, jak w zagłębieniu szyi dziewczyny puls uderza z większą szybkością. To miejsce przykuło jego uwagę bardziej niż usta. Delikatnie dotknął go dłonią i poczuł pod opuszkami palców łomot serca. Przysunął się i lekko odchylił dekolt jej bluzki. Dotknął ustami załamania obojczyka i przesuwał się powoli w kierunku linii żuchwy, podbródka, docierając do ust. Całował delikatnie, ciesząc się nowym doznaniem. Basia objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie. Czuł jej wspaniały zapach i sycił się smakiem pocałunków.

Wracali do domu radośni i podekscytowani. Janek obejmował ją ramieniem, a ona wtulała się w jego szczupłe ciało.

Janek za każdym razem starał się przesuwać granice bliskości. Ostatniego lata w czasie ich wspólnych niedziel Basia czytała zaledwie kilka stron, po czym wyjmował z jej rąk książkę i przewracał ją na plecy. Pochylał się nad nią i rozchylał delikatnie dekolt sukienki, dotykając ustami załamania obojczyka i wędrując w kierunku ust dziewczyny. Znał ich smak doskonale i bardzo chciał poznać więcej. Baśka przymykała oczy i oddawała pocałunki, odpływała na moment, a Janek czekał, aż rozpali ją jego ciepło. Za każdym razem miał nadzieję, że uda się zrobić kolejny krok, lecz gdy tylko wsuwał dłoń pod sukienkę i próbował przesunąć ją odrobinę ku górze, Baśka przytomniała i natychmiast wyswobadzała się z jego objęć. Zakrywała kolana sukienką i kręciła głową z dezaprobatą.

– Janek… Nie wolno. Nie można.

Uśmiechał się i godził z sytuacją, będąc pewnym, że następnym razem spróbuje ponownie i będzie próbował aż do skutku. Nie wyobrażał sobie wcześniej, że można kogoś tak ogromnie pragnąć.

Podczas gdy on koncentrował się na jej ciele, ona bezustannie rozprawiała o uczuciach. Uważał, że to wynik romansów, które czytała. Gdy przynosiła jedną z takich opowieści, nudził się śmiertelnie. Rok wcześniej czytała mu Trędowatą Heleny Mniszkówny, którą uważała za mistrzynię gatunku. Uwielbiała powieści tej autorki, a on szczerze ich nie znosił. Pewnego razu ze wzruszeniem czytała dialog między Stefanią Rudecką a ordynatem Michorowskim. Ogromnie przeżywała uczucie tej pary, emocje sprawiały, że jej głos był cichy i drżący. Brnęła przez kolejne książkowe wyznania z bijącym sercem, gdy usłyszała chrapanie.

– Janek! – zawołała i usiadła.

Chłopak zamrugał oczami, wyrwany z drzemki.

– Co jest? – zapytał. Podniósł się i podparł łokciem.

– Śpisz – powiedziała z wyrzutem.

– Wcale nie – zaprzeczył.

– Właśnie że tak. Chrapałeś – rzekła z obrażoną miną.

– Nieprawda – zaprzeczył. – Wszystko słyszałem.

– Tak? – przechyliła głowę. – A to ciekawe. Skoro wszystko słyszałeś, to powtórz ostatnie zdanie.

Janek uśmiechnął się, mrużąc oczy.

– Ostatnie zdanie – odpowiedział, pewien swego. Patrzył rozbawiony, jak Basia walczy z uśmiechem.

– Wcale nie o to chodziło – podsumowała.

Janek nie przestawał się uśmiechać. Baśka zrobiła groźną minę, zamierzała go obsztorcować, ale po chwili nie wytrzymała i roześmiała się.

– To taka piękna książka! O uczuciach – westchnęła. – A ty chrapiesz…

– O uczuciach to ja wolę inaczej – stwierdził chłopak i przysunął się bliżej.

Przewrócił Basię na plecy i pochylił się nad nią. Przez chwilę spoglądał w jej zielone oczy, a potem dotknął ustami szyi. Objęła go i przyciągnęła do siebie, a następnie zgubili się w pocałunkach.

Za każdym razem, gdy próbowała wydobyć z niego wyznania, działał w ten sam sposób: żartował, a potem zamykał jej usta pocałunkiem i po chwili była już w innym świecie. Wiedziała, że nie zmusi go do deklaracji, chociaż była pewna jego uczucia. Co pewien czas sprawdzała, czy może Janek powie coś więcej.

– Kocham cię – mówiła, a on uśmiechał się i obejmował ją.

– Ja ciebie mocniej – dodawał krótko.

Nie był w stanie zdobyć się na nic więcej. Sam do końca nie rozumiał dlaczego. W domu nigdy nie słyszał, że jest kochany, a mimo to wiedział doskonale, że rodzice kochają ich nad życie, że on i siostry są ich całym światem. Nie umiał mówić o uczuciach i nie chciał. Wiedział, że Basia go kocha, słyszał to od niej wielokrotnie, ale bardziej cieszył się tym, że czuł to w sercu, widział w jej spojrzeniu, w sposobie, w jaki go dotykała. To było dużo ważniejsze niż słowa, na których jej tak bardzo zależało.

Dziewczyna nie opuszczała jego myśli, również wtedy, gdy powinien się skupiać na czymś innym. Odkąd stała mu się bliska, zapominał nawet o modlitwie, która w życiu jego rodziny była codziennym rytuałem. Ojciec mawiał, że mają o niej pamiętać, jak o oddechu. Każdego dnia o siódmej rano i dwunastej w południe odzywały się dzwony kościoła w sąsiedniej miejscowości, ogłaszając Anioł Pański. Za każdym razem, niezależnie od czynności, jaką akurat wykonywali, ojciec i Janek zdejmowali czapki i kilka sekund poświęcali na odmówienie modlitwy. Gdy chłopak to przegapił lub o tym zapominał, słyszał przywołujący go do rzeczywistości głos taty.

– Janek!

Spoglądał w jego stronę i widział, jak zdejmuje czapkę. Nie potrzebował więcej wskazówek, dołączał i szybko mówił trzy wersy modlitwy, wracali do pracy, a Janek odliczał dni i godziny do niedzielnego spotkania z Basią.

Nie zastanawiali się specjalnie nad swoją przyszłością i nie mówili o niej. Byli pewni, że będą razem i żadna siła ich nie rozdzieli. Janek wiedział, że przejmie gospodarstwo i będzie musiał dać siostrom posag. Wcześniej jednak miał odsłużyć w wojsku. Domyślał się, że służba czeka go od tej jesieni. Z jednej strony cieszył się, że przeżyje coś nowego, wyjedzie na jakiś czas z Olszynki. Z drugiej wiedział, że będzie tęsknił za Baśką, miał też wyrzuty sumienia względem taty, który straci pomoc w pracy. Wiedział, że będzie mu dużo ciężej. Ojciec zapewniał, że poradzą sobie doskonale, a obowiązek wobec Ojczyzny jest ważniejszy.

– Bóg, Ojczyzna, Rodzina – mawiał tata, a Janek był pewien, że każdy z tych wyrazów ojciec mówi wielką literą. – Tak masz mieć poukładane w duszy i w sercu, w takiej kolejności.

Janek uśmiechał się i kiwał głową.

„W sercu jeszcze Baśka” – dopowiadał w myślach.

Było dla niego oczywiste, że zostanie jego żoną. Nie chciał innej. Baśka była według niego idealna, nie mógł się doczekać, by należała do niego w każdym możliwym wymiarze. Wiedział, że wszystkie ich marzenia się spełnią. Basia była tego samego zdania.

Janek wpatrywał się w niebo, Basia leżała, opierając głowę na jego brzuchu. On przesypywał w dłoni kasztanowe pasma z niezaplecionej części warkocza.

– Musimy wracać – powiedziała.

– Jeszcze chwilę – odparł leniwie.

– Zauważą, że nas długo nie ma – stwierdziła.

– To tylko dwie godziny, nikt nie zauważy – zapewnił.

– Moja mama już na pewno jest zła – odparła. – Będę musiała wysłuchiwać.

– Dzisiaj? – zdziwił się Janek. – W takim dniu nic ci nie grozi – uśmiechnął się.

– Nie wiem… – powątpiewała. – Chodź, bo będą nas szukać.

Tego dnia w domu Basi odbywało się wesele jej siostry. Marta wychodziła za mąż za Wojtka, chłopaka z Podkowy, sąsiedniej wsi. Ślub wzięli w jego kościele, bo świątynia w Olszynce była ewangelicka, ale wesele zgodnie z tradycją odbywało się u panny młodej. Ostatnie miesiące były wypełnione ciężką pracą i wielkimi przygotowaniami. Wszystko zaplanowano na po żniwach. Na podwórzu ustawiono stoły i drewnianą podłogę do tańca. Pojawiło się wielu gości – większość mieszkańców Olszynki, a z dalekiej kielecczyzny przyjechała siostra taty, chrzestna matka Marty, ciocia Zosia. Towarzyszyli jej mąż Mateusz oraz dzieci – ponad dwudziestoletni Andrzej, siedemnastoletnia Helena i dziewięcioletni Staś. Pierwszy raz wybrali się w tak daleką podróż. Marta została ochrzczona jeszcze w Górach Świętokrzyskich, gdzie były korzenie rodziny Sanowiczów. Swoją chrzestną matkę znała tylko z opowieści i listów.

Rodzice Basi przyjechali do Olszynki z maleńką Martą tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny. Opuścili swoją rodzinną wieś w okolicach Kielc i ruszyli na poszukiwanie lepszego życia. Na ich terenie ziemie były słabe i nieurodzajne, żyli w biedzie, jednak z początku nie myśleli o tym, by szukać innego miejsca na świecie. Decyzję o opuszczeniu rodzinnej miejscowości podjęli, gdy na szalejącą wówczas hiszpankę zmarł ich pięcioletni synek. Choroba zwana również ukrainką lub wołynką, a nawet chorobą bolszewicką odebrała życie ćwierci milionom Polaków, zbierając żniwo głównie pośród mieszkańców galicyjskich wsi.

Rodzice Basi rozważali kupno ziemi na ukraińskich czarnoziemach. Parcelowano działki i można było skorzystać z tej możliwości, jednak uznali, że chcą wyjechać na północ, opuścić byłą Galicję i zacząć nowe życie w zupełnie innej rzeczywistości.

Olszynka okazała się idealnym miejscem. Kupili niewielkie gospodarstwo zostawione przez niemieckich właścicieli, w którym nic nie przypominało ich dawnej wsi. Tam wszystkie zabudowania były drewniane, tutaj dominowała czerwona cegła. W domu znaleźli pompę, co było ogromnym luksusem. Do tej pory mama Basi korzystała u siebie tylko ze studni, a pranie płukała w lodowatej rzece. Cały były zabór pruski przeganiał biedną Galicję w każdej dziedzinie. Choć ludzie tutaj nie należeli do bogatych, z pewnością żyło się im o wiele lepiej i wygodniej niż na południu.

Basia urodziła się w Olszynce w 1920 roku. Po jej narodzinach mama bardzo chorowała, a potem już nie udało jej się ponownie zajść w ciążę. Marta i Basia pozostały jedynymi dziećmi. Wychowane były twardą ręką mamy, która bezustannie drżała o bezpieczeństwo córek, bojąc się, że może je stracić jak syna. Pełen spokoju i łagodności ojciec stanowił dla niej przeciwieństwo. W Olszynce odnaleźli spokój. Zmiana otoczenia i upływ czasu pozwoliły im uporać się ze złymi wspomnieniami.

Przez blisko siedemnaście lat nie było okazji, by wybrać się w odwiedziny na południe lub by na dalekie Pomorze przyjechał ktoś spod Kielc. Zawsze najważniejsza była praca, tego nie mogli zostawić. Rodziły się kolejne dzieci, obowiązków przybywało. Teraz rodzina cieszyła się ogromnie ze spotkania. Żartowali, że tylko ślub lub pogrzeb daje taką możliwość, i doceniali to, że w ich przypadku chodziło o to pierwsze.

 

Basia pociągnęła Janka za rękę.

– Chodź – powiedziała i spróbowała się podnieść.

– Poczekaj, jeszcze chwilę – poprosił.

Przyciągnął ją do siebie i przewrócił na plecy, przyłożył usta do szyi, a po chwili kolejny raz tego popołudnia zagubili się w pocałunkach. Basia na chwilę zapomniała o weselu, o powrocie do reszty gości, o obowiązkach. Przymykała oczy i obejmowała Janka, a on bez chwili zastanowienia odnalazł pierwszy z perełkowych guziczków przy dekolcie sukienki. Uporał się z pętelką i delikatnie odchylił materiał.

Znał na pamięć kształt trzech guzików zamykających górną część zielonej sukienki w małe różyczki. Uwielbiał, kiedy Basia ją zakładała. Była to najbardziej odświętna część jej garderoby. Według Janka prezentowała się w niej zjawiskowo. Baśka uszyła ją sobie sama, korzystając z kanonów współczesnej mody, jakie wypatrzyła w czasopismach w miejscowej bibliotece. Oprócz dzienników, w których głównym tematem była polityka, pojawiały się też czasem pisma, gdzie można było znaleźć ciekawostki z życia kulturalnego, zdjęcia gwiazd filmowych i sportowców. Ponadto raz w miesiącu do Olszynki przybywało objazdowe kino, a sala szkolna wypełniała się widzami chcącymi zobaczyć najnowszą produkcję z udziałem Dymszy, Bodo czy Smosarskiej. Dla Basi była to również okazja, by podejrzeć najnowsze trendy mody. Kiedy Marta pojechała z ojcem do Bydgoszczy po materiał na suknię ślubną, po ich powrocie Basia dostała od taty zawiniętą w szary papier sporą paczkę. W środku znalazła zieloną tkaninę w małe różyczki.

– Zielony jak twoje oczy, Basiu – powiedział tata. – Pomyślałem, że ci się spodoba.

Baśka ucałowała go w oba policzki i wyściskała ze szczęścia. Z uszyciem sukienki poradziła sobie bez niczyjej pomocy. Zrobiła wszystko według własnego planu, dopracowując każdy najdrobniejszy szczegół.

Sukienka w pewien sposób zmieniła życie dziewczyny. Pojawiła się jedna koleżanka, a potem następna z prośbą o uszycie podobnej. Baśka nie powtórzyła swojego fasonu, chcąc by był jedyny w Olszynce, ale jej kroje szybko zyskały uznanie i wkrótce przychodziły coraz to nowe kobiety z prośbą o szycie. Baśce to zajęcie sprawiało ogromną radość i satysfakcję. Od najmłodszych lat to ona zajmowała się łataniem i reperowaniem ubrań, a gdy dorosła, także i przeszywaniem, jednak praca z kilkoma metrami nowego materiału była dla niej wyzwaniem i przygodą. Gdyby mogła, zajmowałaby się tylko tym. Marzyła, że kiedyś kupi upragnioną maszynę do szycia i będzie miała własną pracownię krawiecką, która pozwoli jej utrzymać się bez konieczności pracy na roli. Wieczorami będzie czytać książki, a noce jako żona Janka spędzać w jego ramionach.

Basia delektowała się pocałunkami i uśmiechała do swoich planów. Poczuła, że Janek walczy z pętelką drugiego perełkowego guziczka, a to był sygnał, by wrócić do rzeczywistości. Odepchnęła go delikatnie i podniosła się.

– Nie – powiedziała. – Dalej nie możemy.

– Przecież chcesz – odparł.

– Wcale nie – skłamała.

Coraz trudniej było jej bronić się przed jego pieszczotami. Wiedziała jednak, że nie może przekraczać pewnych granic, że na wszystko przyjdzie czas, choć odmowa była dla niej sporym wyzwaniem. Uwielbiała pocałunki Janka, jego dotyk, chwile, gdy przyciągała go do siebie i czuła ciepło jego ciała. Czekała na jego oddech na swojej szyi, gdy zmierzał w kierunku ust, a potem całował. Bała się, że pewnego dnia zatraci się i pozwoli mu na wszystko, zanim przyjdzie odpowiednia pora.

Spoglądał w jej oczy, oczekując prawdy.

– No dobrze, chcę – poprawiła. – Ale jeszcze nie teraz.

– Ale chcesz? – Janek upewniał się, jakby usłyszał tylko to jedno słowo.

Basia uśmiechnęła się.

– Kocham cię – powiedziała.

Zareagował jak zawsze, szukając czegoś, co pozwoli mu wybrnąć z sytuacji i nie drążyć tematu. Chwycił niezaplecioną końcówkę warkocza dziewczyny i przyłożył ją sobie pod nos, przytrzymując palcem wskazującym.

– Będę miał takie wąsy – powiedział z uśmiechem i uniósł wysoko brodę, by włosy utrzymały się na miejscu.

Zrobił poważną minę i patrzył na Basię, licząc, że odwróci jej uwagę od wyznań. Roześmiała się, wyobrażając sobie Janka z sumiastymi wąsami, i pokręciła głową.

– Ach, ty artysto! – zawołała. – I po co ci takie wąsy?

– Jak to po co? – odrzekł wesoło. – Będę cię nimi łaskotał.

Przyciągnął ją do siebie i przytrzymując nadal warkocz pod nosem, pocałował ją. Basia oddała pocałunek, nie zważając na spoczywające ponad ich ustami pasma.

– Chodź – powiedziała, wyswobadzając się z jego objęć.

Wstała i poprawiła sukienkę i włosy. Janek podniósł się niechętnie. Objął Basię i poszli polną drogą do wsi.

 

Z daleka już słyszeli muzykę i rozmowy. Gdy dotarli na podwórko, zauważyli pewne zmiany przy stołach. Goście podzielili się na grupy. Panowie zasiadali w jednym kręgu, z którego wydobywały się kłęby papierosowego dymu. Głośno dyskutowali i pobrzękiwali kieliszkami. Nietrudno było się domyśleć, że tematem rozmów jest polityka i gospodarka. Kobiety siedziały w swoim gronie, a młodzież delikatnie odseparowała się od dorosłych, ciesząc się swoim towarzystwem. Tutaj zdecydowanie było najweselej. Dwie najmłodsze siostry Janka, Dorotka i Kasia biegały wokół stołów ze Staszkiem i całą gromadką dzieci, bawiąc się w berka lub chowanego.

Basia zauważyła, że Andrzej i Helena są w centrum zainteresowania. Odkąd pojawili się w Olszynce, rozbudzili ciekawość jako przybysze z nieznanych terenów. Tutejsza młodzież obserwowała gości w kościele oraz podczas obiadu. Teraz po wielu godzinach zabawy atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Chociaż na ich stole nie było mocnych trunków, chłopacy zadbali o to, by każdy mógł skosztować choć odrobinę poza zasięgiem wzroku rodziców.

Andrzej uśmiechał się szeroko, zadowolony z obecności ładnych dziewczyn u boku. Po jednej stronie zasiadła Hanka, siostra Janka, a po drugiej Irena, przyjaciółka Basi. Obie spoglądały na przystojnego chłopaka z zachwytem w oczach. On rozmawiał z wszystkimi przy stole, nie zapominając o tym, by co chwilę skomplementować w jakiś sposób jedną lub drugą sąsiadkę. Obok Heleny siedział Eryk, niemiecki sąsiad Sanowiczów. Od kiedy weszli z Jankiem na podwórko, Basia czuła na sobie zdający się przewiercać na wylot wzrok Eryka. Rzucił nienawistne spojrzenie w kierunku Janka i wrócił do adorowania Heleny.

Basia widziała, że kuzynka była z początku skrępowana wyjątkową atencją niemieckiego chłopaka, który w jej towarzystwie mówił po polsku, choć z wyraźnym akcentem. Helena nie wiedziała, jak się zachować. Czuła dystans, a jednocześnie rozbudził jej ciekawość. Kiedy na początku przyjęcia, pomagając przy obiedzie, poszły do domu, by przynieść kolejne porcje smakołyków na stół, zdziwiona pomorskimi obyczajami, w których zażyłość z Niemcami wydawała się czymś naturalnym, wypytywała Basię o Eryka i te niezrozumiałe relacje.

– Rozmawiacie z Niemcami? Jak to? Skąd ich tutaj tylu?

– To sąsiedzi – uspokajała Basia. – Nic szczególnego. W każdej z naszych wsi mieszkają Niemcy. Kiedyś to przecież były Prusy. To znaczy zabór – poprawiła szybko. – Po wojnie, gdy wróciła tutaj Polska, część z nich została w swoich domach i żyją tu do dziś. Część wyjechała. Przecież wiesz, że moi rodzice kupili to gospodarstwo od takich.

– Wiedziałam – odrzekła Helena – ale nie spodziewałam się, że tak to wygląda. Nie jest wam z tym dziwnie?

– Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam – przyznała Baśka. – Wszystko tutaj jest wymieszane. Niemcy mieszkają więcej w środku wsi i jest ich mniej niż nas. Lekarz jest Polakiem, ale aptekę Elzy prowadzą Niemcy, sklep kolonialny i gospoda należą do Żydów, kościół jest ewangelicki, a nasz, katolicki jest, w Podkowie. W szkole po drugiej stronie sieni jest sala dla niemieckich dzieci, a obok niej nasza biblioteka. Są też mieszane małżeństwa, ale niedużo. Tak było zawsze. Chyba dopiero jak zapytałaś, pomyślałam nad tym pierwszy raz w życiu – zaśmiała się.

– A on? Ten Eryk? Co to za jeden? Zupełnie inny niż ci pozostali. Wysoki, dobrze zbudowany, widać, że jada, jak należy. A ubranie! Widziałaś tę koszulę? Błękitna jak jego oczy. I zapach. Nie wiedziałam, że mężczyzna może tak ładnie pachnieć. Mówił mi, że to woda kolońska.

Basia skrzywiła się lekko.

– Tak, to „Echt Kölnisch Wasser”, tak się to nazywa. Kilka flakoników stoi w szklanej gablotce w naszej aptece. Żona aptekarza zażyczyła sobie, by ustawić kilka perfum. Można kupić, tylko kogo stać na takie zbytki.

– On mówił, że to kompozycja aromatu złożona z… – Helena skupiła się i wyrecytowała: – Z nuty głowy czyli bergamoty, cytryny i pomarańczy, nuty serca czyli lawendy i rozmarynu oraz nuty bazy, którą jest kwiat gorzkiej pomarańczy. Słyszałaś, że zapachy mają nuty? – zaśmiała się. – Ciekawe skąd to wszystko wie?

Basia wzruszyła ramionami.

– Popisuje się – uznała. – A wie to wszystko, bo Elza, jego mama, opowiadała mu te historie jako bajki na dobranoc. To ona zna temat leków, ziół i zapachów.

– Jego matka wygląda groźnie – odparła kuzynka. – A ojciec?

– Jest tylko Elza – odrzekła Basia. – Jego ojciec zginął w czasie Wielkiej Wojny, zanim Eryk się urodził. Wszyscy znają ich historię.

– Opowiedz – poprosiła Helena.

– Ona była córką aptekarza, najmłodszą spośród trojga rodzeństwa. Siostra Elzy wyszła za mąż i wyjechała do Drezna. Brat miał przejąć aptekę po ojcu, a Elzie rodzice szukali bogatego narzeczonego. Z tego, co mówią, nie chciała o tym słyszeć, pragnęła pracować w aptece, ale jej ojciec uważał, że nie nadaje się do tego, bo jest kobietą, a do tego ma w sobie za dużo litości i na pewno doprowadziłaby interes do ruiny, rozdając lekarstwa biedakom. Pozwalał jej pomagać w aptece, przygotowywać mikstury i uczyć się przy nim sprawdzonych sposobów leczenia, aż nie zjawi się majętny zięć. A ona, wyobraź sobie, związała się z Martinem, prostym i biednym chłopakiem z małego gospodarstwa. On pochował rodziców, a jego rodzeństwo uciekło z Olszynki do miast. Moi rodzice przyjechali tu później, ale rodzina Janka mieszka tutaj od pokoleń. Pani Wadowska mówiła, że w tamtym czasie o uczuciu Elzy i Martina mówiła cała wieś.

– Naprawdę? – Helena słuchała z zaciekawieniem, jakie towarzyszy gorącym plotkom. – I co wtedy?

– Wyszła za niego bez zgody rodziców i biedowali przez kilka lat, chociaż pracowali bardzo ciężko.

Helena pokręciła głową z powątpiewaniem.

– Nie wyglądają na biedaków.

– Wszystko zmieniła wojna. Brat Elzy zginął pod Verdun, w czasie gdy Martin również walczył na froncie. Elza stała się podporą rodziców i wtedy było już wiadomo, że to jej zostawią aptekę. Ona czekała na powrót męża. Wiesz, u niej w pokoju w pięknej ramce stoi jego duże zdjęcie w pruskim mundurze, takie samo malutkie nosi w medalionie na szyi. Podobno był tutaj ostatnio na przepustce na Boże Narodzenie w siedemnastym roku. Zginął trzy miesiące później, a Elza spodziewała się dziecka. Eryk urodził się jesienią w osiemnastym roku, a jego dziadkowie nie żałowali pieniędzy, by dorastał w jak najlepszych warunkach. Dzięki nim gospodarstwo Elzy stało się szybko jednym z najbogatszych w Olszynce. Po śmierci ojca wydzierżawiła aptekę niemieckiemu farmaceucie i wzięła matkę do siebie. Przez wiele lat rozwijała swoje gospodarstwo, ma też wpływy z wynajmu domu i apteki we wsi. Jej matka już nie żyje, ma tylko Eryka. Teraz jest najbogatszą kobietą w Olszynce.

– Nie lubisz jej – zauważyła Helena. – Pewnie się wywyższa, bo jest Niemką. Jej wzrok mrozi krew w żyłach.

– Nie! – zaprzeczyła szybko Basia. – Wręcz przeciwnie. Jest twarda i uparta, ale nie ma lepszej duszy od niej. Zawsze wszystkim pomaga. Jak najmuje parobków do pracy w polu czy dziewczyny do roboty przy zwierzętach, w sadzie, warzywniku czy domu, zawsze wybiera najbiedniejszych i płaci dobrze. Pracuje razem z nimi, jest troskliwa, pomaga w kłopotach, interesuje się każdym, a służba u niej to marzenie wielu chłopaków i dziewczyn. Ona czuje się Niemką, ale nie dzieli ludzi w ten sposób. Mówi, że miejsca we wsi starczy dla każdego, czy to w Olszynce, czy Erlenbaum, jak się nazywała nasza wioska w Prusach. Bardzo ją lubię i szanuję.

– A on? Ten Eryk? – Helena zapytała o to, co interesowało ją najbardziej.

Basia zacisnęła usta.

– On jest inny – odparła krótko.

Nie chciała mówić o tym, że niemiecki chłopak jest cieniem w jej jasnym życiu. Od najmłodszych lat rywalizował z Jankiem o jej względy, ale sposób, w jaki próbował na siebie zwrócić uwagę, zupełnie jej nie odpowiadał i sprawiał, że wraz z upływem czasu Eryk wydawał się coraz mniej sympatyczny, za to coraz bardziej złośliwy i denerwujący. Był zazdrosny i nie umiał tego ukryć. Zawsze dostawał wszystko, czego zapragnął. Był fizycznym przeciwieństwem Janka – dobrze zbudowany, wysoki, o włosach w kolorze lnu i zimnych niebieskich oczach. Przewyższał Janka wzrostem o głowę. W towarzystwie chłopaków ze wsi Eryk wydawał się prawdziwym gigantem.

Elza dbała o to, by niczego mu nie brakowało, podsuwała mu smakołyki, jednocześnie nie oszczędzając syna w pracy. Eryk bardzo kochał matkę i był posłusznym synem, a ona nie widziała świata poza nim. Wydawało się, że w jego przypadku mądra i dobra Elza straciła głowę. Kierowała się wyłącznie ogromną miłością, nie zauważając w nim żadnych wad. A on wyrósł na aroganckiego i zarozumiałego chłopaka. Jednocześnie potrafił być bardzo miły i czarujący, gdy mu na czymś zależało. Jeśli nie otrzymywał swojej zachcianki, reagował złośliwością lub kpiną.

Nikt nie chciał wdawać się z nim w bójki, znając jego przewagę. Jedynym rywalem, który nie bał się stanąć z nim do przepychanek, był Janek. Spryciarz nie dał się uderzyć. Zawsze zdążył się uchylić, zanim rosły Eryk wyprowadził cios. Pewnego razu oddał rywalowi z zawrotną szybkością, zanim tamten zdołał się zorientować, i z nosa Eryka natychmiast popłynęła krew. Musiał zająć się tamowaniem krwotoku i zanim opanował sytuację, jego przeciwnik był już dawno daleko. Janek zapamiętał ten manewr i od tamtego momentu z łatwością radził sobie z niemieckim chłopakiem.

Eryk rozumiał, że nie ma szans u Basi. W Olszynce było wiele ładnych dziewcząt, ale Baśka działała na niego szczególnie. Denerwował się, gdy jeszcze jako dzieci wędrowali razem do szkoły, a ona wolała iść bliżej Janka niż niego. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę. Czasem zabrał jej książki, innym razem pociągnął za warkocz lub dla odmiany był bardzo miły i przynosił w prezencie piękne jabłko czy garść malin. Mimo wszelkich jego starań Basia była odległa, aż w końcu wybrała Janka, co dla Eryka było trudne do zniesienia. Nie cierpiał tego Polaka. Gdy dostrzegł, w jaki sposób Baśka patrzy na Janka, wiedział, że nienawiść do niego szybko przerośnie uczucie do niej. Był zazdrosny nie tyle o dziewczynę, co o to, że wybrała jego wroga. Pomyślał, że jego czas jeszcze nadejdzie. Wiedział, że Janek będzie musiał iść do wojska, a wtedy zniknie z Olszynki. Eryk czekał na ten dzień z niecierpliwością.

– Inny? – dopytywała Helena. – Jak inny?

– Nie ufam mu – odrzekła Basia. – Może nawet trochę się go boję. Ale nie martw się, dzisiaj na pewno będzie miły. Tylko nie daj się zaprosić na żaden spacer we dwoje.

Kuzynka spojrzała pytająco, a Baśka uśmiechnęła się uspokajająco.

– Tak na wszelki wypadek. Nigdy nic nie wiadomo. Jesteś śliczna i spodobałaś mu się, a on jest przyzwyczajony do tego, że zawsze dostaje to, co mu się podoba.

– Będę ostrożna, nigdzie się z nim nie wybieram – zapewniła Helena. – Ale wiesz co? Niech się stara. To całkiem miłe.

– Jak go trochę powodzisz za nos, nie zaszkodzi – uznała Basia.

Roześmiały się i wróciły do towarzystwa.

 

Kilka godzin później, gdy Janek i Basia pojawili się po spacerze, Helena siedziała u boku Eryka i rozmawiała z nim swobodnie. Wyglądało na to, że młody Niemiec roztoczył przed nią cały swój czar. Zdawał się ujmujący, uprzejmy i skupiony tylko na niej. Jednocześnie Basia zauważyła, że zerkał w jej stronę, sprawdzając czy udało mu się wywołać zazdrość. Miała nadzieję, że Helena bawi się dobrze i że uda jej się utrzeć Erykowi nosa.

By nie drażnić go swoją bliskością, pociągnęła Janka na drugi koniec stołu. Oboje ucieszyli się, że młodzieży udało się odseparować od rodziców i uciec przez ich karcącymi spojrzeniami, kiedy opróżniano kolejne kieliszki.

– A co to za zmiany? – zagadnął Janek.

– A… trochę żeśmy się przegrupowali – odpowiedział wesoło Andrzej. – Siadajcie.

Zajęli miejsca. Andrzej napełnił kieliszek Janka, a Basia rozejrzała się wokół. Jej wzrok zatrzymał się na twarzy mamy, która patrzyła na nią z naganą. Dziewczyna zrozumiała od razu, że rodzicielka karci ją za nieobecność w towarzystwie Janka. Zagryzła usta i odwróciła wzrok, poczucie winy nie pozwoliło jej jednak usiedzieć na miejscu. Podeszła do stołu kobiet. Elza uśmiechnęła się do niej serdecznie, a mama zgromiła ją wzrokiem.

– Gdzie byłaś? – zapytała cicho i ostro.

– Na spacerze…

– Baśka! – syknęła mama. – Z nim? Tyle razy ci mówiłam…

– Mamo…

– Boję się o ciebie. To za długo już trwa. Byłabym spokojniejsza, gdybyś go odprawiła.

Basia nie odpowiedziała. Nie rozumiała, dlaczego mama nie lubi Janka. Zrobiło jej się bardzo przykro. Pochyliła głowę.

– No dobrze, dzisiaj nie czas na to – mama złagodniała. – Idź już. Tylko pilnuj się, proszę.

Basia zauważyła, że ich rozmowie przysłuchuje się ciocia Zosia. Nie miała wcześniej okazji porozmawiać z siostrą taty. Widziały się pierwszy raz w życiu, znała ją tylko z opowieści i listów. Podczas pierwszego spotkania ciocia wydawała się miła.

– Chodź na chwilę! – zawołała do Basi. – Usiądź przy mnie – zaproponowała.

Baśka usiadła przy cioci, a ona, widząc jej minę, odwróciła głowę i zerknęła na Janka przy drugim stole.

– To ten twój? – zapytała.

Dziewczyna podążyła za jej spojrzeniem.

– Tak – powiedziała cicho.

– Ładny chłopak – rzekła pogodnie Zosia. – I uśmiecha się pięknie. Za tobą jest bardzo. To widać.

Baśka ożywiła się i uśmiechnęła lekko, a ciocia objęła ją ramieniem i szepnęła do ucha:

– Niczym się nie przejmuj. Słuchaj tylko serca, a będziesz szczęśliwa – zapewniła. – Mi nie pozwolili wyjść za Mateusza, ale się uparłam. Nie żałuję, nigdy nie żałowałam, bo kocham i jestem kochana. Tylko serce, pamiętaj!

– Dziękuję – odrzekła bratanica.

– I jeszcze przyjadę, i na waszym weselu też potańcuję – zaśmiała się ciocia. – Idź do niego, życie ucieka.

Baśka ucałowała ją w policzek i pobiegła do młodzieży. Usiadła obok Janka, a on uśmiechnął się, mrużąc oczy, i objął ją ramieniem. Nie spojrzała więcej w stronę mamy.

 

Janek rozmawiał z Andrzejem, który opowiadał o skończonej niedawno służbie w 22 Pułku Artylerii Lekkiej w Przemyślu na Bakończycach, który wchodził w skład 22 Dywizji Piechoty Górskiej. Mówił o codzienności, o rozkładzie dnia. Chwalił sobie życie żołnierza i uważał, że mógłby zostać na stałe w wojsku, zadowalając się stopniem podoficera. Nie miałby szans na dalszą drogę kariery z powodu braku matury. Wiedział jednak, że jego zadaniem jako najstarszego syna jest powrót do domu i pomoc w gospodarstwie, a potem jego przejęcie i dochowanie rodziców.

Z czasów służby przywiózł pamiątkowe zdjęcie, które zrobili sobie z kolegami u fotografa w Przemyślu. Ciocia Zosia nosiła taką fotografię w zniszczonej książeczce do nabożeństwa. Na zdjęciu w odcieniu sepii Andrzej był w mundurze kanoniera, w rogatywce z piórkiem i podhalanką na kołnierzu symbolizującymi pułki górskie oraz w wysokich butach z ostrogami. Prezentował się wspaniale, a Zosia z dumą spoglądała na to ujęcie.

Janek słuchał z zainteresowaniem opowieści Andrzeja. Starał się wyobrazić sobie służbę oraz codzienność w wojsku. Cały ten świat wydawał się zupełnie inny od wszystkiego, co znał.

– A co na komisji ci powiedzieli? – zapytał Andrzej. Wiedział, że Janek musi mieć za sobą ten punkt. Każdy chłopak po ukończeniu osiemnastego roku życia, w wieku poborowym stawał przed komisją lekarską, która była pierwszym etapem związku z armią. Taka wizyta decydowała o przydatności i kategorii, potem należało już tylko czekać kilka miesięcy na swój bilet.

– No, że do kawalerii najpewniej – odparł.

– Wiadomo – potwierdził Andrzej. – Jak ze wsi to zazwyczaj do kawalerii. Gadasz z końmi całe życie, to wiesz co i jak.

– No raczej na lotnika by mnie nie wzięli – zaśmiał się Janek.

Bardzo dobrze pamiętał swoje spotkanie z komisją lekarską. Pojechał wówczas rannym pociągiem do Bydgoszczy. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą. Nie lubił jeździć ani do Tucholi, ani do Bydgoszczy. Wydawało mu się, że wszyscy widzą, że jest zwykłym chłopakiem ze wsi. Patrząc na przechodniów, na ich styl ubierania, swobodne zachowanie, odczuwał przepaść dzielącą jego proste życie i miejski zgiełk.

Szedł szybko i odnalazł adres. Okazało się, że nie był jedyny. Na miejscu spotkał wielu chłopaków w swoim wieku, którzy pojawili się w mieście w tym samym celu, co on. Jedni wychodzili, inni wchodzili przez podwójne drzwi. Janek usiadł na długiej ławie pod ścianą i czekał na swoją kolej. Odczuwał lekki ucisk w żołądku. „Jakbym do spowiedzi czekał” – zaśmiał się do siebie w myślach.

Oglądał towarzyszy, którzy prezentowali się podobnie. Ich miny zdradzały zdenerwowanie. Jeden tylko chłopak wydawał się zupełnie odizolowany od tych emocji, jakby nie zauważał świata wokół siebie. Na kolanach trzymał książkę i nie odrywał od niej oczu. Przewracał kolejne kartki z zadziwiającą prędkością. Janek dziwił się, że można czytać tak szybko.

Chłopak na chwilę podniósł głowę znad lektury i spojrzał przed siebie. Zauważył, że ktoś mu się przygląda. Janek, przyłapany na obserwacji, poczuł się nieswojo.

– Chyba dobra? – zapytał, wskazując głową książkę, by nie wyjść na podglądacza.

– Wspaniała! – potwierdził nieznajomy. – Znachor.

– Co?

– Taki tytuł – wyjaśnił. – Znachor. Dołęga-Mostowicz napisał.

– A, to wiem – ucieszył się Janek. Baśka czyta jego książki. – Znachor? – dopytał.

– Tak.

– Zapamiętam – stwierdził Janek. – To jak doktor. Jak ci tutaj. – Zerknął na drzwi gabinetu.

– Myślę, że dużo lepszy – powiedział cicho chłopak z książką i się uśmiechnął.

Janek odpowiedział mu tym samym. Wstał, by przysiąść się do rozmówcy, ale w tym momencie drzwi gabinetu uchyliły się i usłyszał swoje nazwisko.

– Muszę iść – rzekł, a nieznajomy kiwnął głową.

Janek wszedł do środka i stanął niepewnie przy drzwiach. Białe pomieszczenie wypełniały zwyczajne medyczne meble, parawan, kozetka i szafki. Za dużym biurkiem siedział wąsaty mężczyzna w białym fartuchu, na blacie spoczywała rogatywka. Lekarz pochylał głowę, zajęty uzupełnianiem dokumentów. Zza parawanu wyszedł drugi postawny doktor w fartuchu ze stetoskopem przełożonym przez szyję. On również posiadał okazałe wąsy. Zmierzył Janka wzrokiem od stóp do głów.

– Zapraszam – powiedział. – Rozbierz się.

Janek zdjął koszulę, a medyk przystąpił do badania. Chłopak czuł się jak koń na targu. Doktor osłuchiwał, opukiwał, zaglądał do gardła, oglądał zęby, prostował plecy, zaznaczył palcem wskazującym kręgosłup. Janek wykonywał wszystkie polecenia, a badający swoje spostrzeżenia podawał koledze za biurkiem, który uzupełniał dokumentację.

– Ze wsi? – zapytał doktor.

– Tak – potwierdził Janek. – Z Olszynki.

– Konie w gospodarstwie są?

– Się wie – chłopak się uśmiechnął. – Dwa – dodał z dumą.

– No to mamy kolejnego kawalerzystę – zwrócił się doktor do kolegi.

– Że do kawalerii? – zdziwił się Janek.

Lekarz zmarszczył brwi.

– A coś się nie podoba? – zapytał.

– No… Podoba się, ale w ułanach to prawie dwa lata, a w piechocie półtora roku…

– I co z tego?

– Bo ja w domu potrzebny – mówił niepewnie Janek. Perspektywa dwóch lat w wojsku wydawała mu się wiecznością. – Ojciec sam w gospodarstwie… Tyle czasu…

Lekarz spojrzał groźnie.

– A Polska to co? Nie twój dom?! Tu jesteś najpierw potrzebny.

Janek skulił się pod tym spojrzeniem.

– No tak, ale… – zaczął.

– Nie ma „ale” – przerwał lekarz. – Najpierw obowiązek wobec Ojczyzny, potem dom.

– Ojciec też tak mówi – przyznał chłopak.

– I dobrze mówi! – powiedział lekarz głośno. – A jak mówi, to wie, i ojca trzeba słuchać! – Potem zwrócił się do kolegi: – Wszystko w porządku. Trochę niedożywiony i chudy, ale tak jak oni wszyscy.

– Może i jestem chudy, ale za to silny – wtrącił Janek.

Obaj lekarze spojrzeli na niego zaskoczeni. Doktor zza biurka uśmiechnął się lekko, a jego kolega odezwał się:

– Niedożywiony, chudy i do tego pyskaty!

Janek zrozumiał, że się zagalopował. Lekarz patrzył na niego, groźnie ściągając brwi.

– Pytał cię ktoś o zdanie? – zapytał tubalnie. – Wiesz, z kim mówisz?

Janek milczał przez chwilę. Odpowiedź wydała mu się oczywista, ale jednocześnie zastanawiał się, czy w tym bardziej niż prostym pytaniu nie kryje się podstęp. Zaryzykował.

– Z doktorem? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Z majorem, gamoniu! – huknął lekarz.

Janek skulił się, czekając na dalszą reprymendę, gdy usłyszał cichy chichot lekarza zza biurka, który śmiał się, zasłaniając usta dłonią, by zachować dyskrecję. Nie wytrzymał zbyt długo i parsknął na cały głos. Kolega w fartuchu i Janek wbijali w niego wzrok.

– A ciebie co tak śmieszy, Tadeusz? – zapytał nachmurzony doktor, który przed momentem łajał Janka.

Lekarz zza biurka próbował się uspokoić.

– A, przypomniało mi się, co opowiadał doktor Majewicz z Wilna. Pamiętasz?

– Nie – przyznał kolega i czekał na wyjaśnienie z gradową miną.

– Jak emerytowany kontradmirał Borowski, co mieszkał w Nowej Wilejce, przyszedł po córkę do pułku, by odebrać ją z lekcji jazdy konnej dla pań. Jak go wartownik Białorusin pouczał, pytając, co robi na terenie pułku. To samo mu powiedział, co ty temu tu delikwentowi – uśmiechnął się do Janka, a potem zacytował odpowiedź: – „Czy ty wiesz, z kim mówisz? Jestem admirałem, to znaczy generałem od marynarzy! Przeproś!” A ten wartownik wybuchnął zdrowym, żołnierskim śmiechem i powiedział coś na kształt: „Patrzaj, patrzaj! Do czeho to doszło, że kolejarze podawajo sia za gienierałów! Tu w Nowej Wilejce morza nie ma, marynarzów też ja nie widział, to i skąd by się wziął tutaj admirał?” – lekarz przedrzeźniał wschodni akcent.

– Pamiętam! – doktor, który badał Janka, klepnął się po kolanie i roześmiał na cały głos. – Tam wtedy niezła awantura w szwadronie wybuchła. Dostali dowódcy plutonu i podoficerowie, którzy uczyli rekrutów rozpoznawać stopnie marynarskie, ale nie nauczyli. Ten wartownik mówił, że w życiu marynarza nie widział, a granatowy płaszcz admirała ze złotymi guzikami był według niego taki sam jak u kolejarzy.

Obaj lekarze zaśmiali się zdrowym, żołnierskim śmiechem. Dopiero po chwili przypomnieli sobie o obecności Janka, który dla pewności nie odzywał się więcej.

– Teraz wiesz – pouczył mocnym głosem lekarz. – Ucz się pilnie stopni, żebyś wstydu nie narobił sobie i przełożonym. No, idź już. Coś mi się wydaje, że będą mieli z ciebie pociechę w pułku. – Mrugnął do kolegi.

Janek pożegnał się i wyszedł. Za drzwiami odetchnął z ulgą. Cieszył się, że kolejne spotkanie z wojskiem czeka go dopiero za kilka miesięcy.

Chłopak z książką spojrzał na niego z ciekawością. Janek uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– Znachor? – upewnił się raz jeszcze, spoglądając na książkę.

– Tak – potwierdził chłopak. – A tamci? – zapytał, wskazując drzwi.

– Jeden major, drugi nie wiem… – odparł Janek i się wzdrygnął.

Nieznajomy uniósł brwi, zdziwiony odpowiedzią. Nie o to pytał. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej, ale w tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i wszedł kolejny poborowy. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Wysoki, szczupły blondyn, dumnie wyprostowany, w modnym ubraniu, poruszał się pewnie i wydawał się czuć jak ryba w wodzie. Nie okazywał cienia niepokoju. Przeszedł przez korytarz pewnym krokiem i usiadł na ławie.

Janek popatrzył na niego jeszcze przez chwilę, a potem podał rękę chłopakowi z książką.

– Ja wracam. Janek jestem. Może się jeszcze spotkamy.

– Michał – przedstawił się nieznajomy i odwzajemnił uścisk. – Może się jeszcze spotkamy.

Razem zerknęli w stronę wysokiego blondyna, który poprzez postawę i modny strój kojarzył się im z filmowym amantem.

„Coś między Aleksandrem Żabczyńskim a Jerzym Olgierdem. My przy nim jak furmanki przy automobilu” – Michał zaśmiał się w myślach z własnego żartu. Chciał coś powiedzieć do Janka, ale w tym momencie usłyszał swoje nazwisko i ruszył do gabinetu lekarskiego.

– Do zobaczenia – rzekł.

– Cześć – odparł Janek i wyszedł z budynku.

Szedł szybko, chcąc zapomnieć o wrażeniach z gabinetu. Do pociągu miał blisko dwie godziny, więc postanowił pójść okrężną drogą poprzez najbardziej znane ulice w Bydgoszczy. Zawędrował na rynek i przeszedł na Długą. Spoglądał zaciekawiony na sklepowe witryny. W pewnym momencie stanął przed księgarnią. Jego uwagę przykuł tytuł książki wyłożonej na samym środku – Znachor. Sięgnął do kieszeni i przeliczył pieniądze. Dostał kilka złotych na wszelki wypadek. Nie zamierzał wydać ani grosza poza kupnem biletu kolejowego. Teraz bił się z myślami. Wszedł do księgarni i poprosił o książkę.

Całą drogę na dworzec i potem w pociągu odczuwał lekkie wyrzuty sumienia z powodu wydatku, ale jednocześnie nie mógł się doczekać miny Basi. Gdy pociąg zatrzymał się w Starym Potoku na leśnej stacji, dojrzał, że z sąsiedniego wagonu wysiadł chłopak, którego poznał tego ranka, Michał. Szedł teraz wzdłuż peronu, zmierzając do wyjścia z terenu stacji. Pociąg ruszył, a Michał spojrzał na wagony, dojrzał Janka w oknie, uśmiechnął się i pomachał. Janek podniósł rękę i odwzajemnił uśmiech.

Przejechał jeszcze dwa przystanki i wysiadł w Olszynce. Miał wrażenie, jakby nie było go całe wieki. Na stacji czekała Basia. Janek zeskoczył ze schodków pociągu i podszedł do niej, chowając za plecami niespodziankę. Uśmiechała się na jego widok, a on wyciągnął przed siebie paczuszkę.

– Dla ciebie – powiedział.

– Naprawdę? – zdziwiła się. Przyglądała się podarunkowi, zastanawiając się, co może kryć. Pomyślała, że być może chłopak zrujnował się na czekoladki. Otwierała niecierpliwie.

– Znachor! – zawołała zachwycona. – Janek… Dziękuję! Słyszałam o niej. Mają kupić do biblioteki, ale jeszcze nie teraz. Tak się cieszę! – Pogładziła okładkę. – To już wiem, co będziemy robić w niedzielę.

– Ja też wiem, co będziemy robić w niedzielę… – odparł i uśmiechnął się, mrużąc oczy, a potem przyciągnął dziewczynę, by ją pocałować.

Książka towarzyszyła im w kolejne niedzielne popołudnia. Janek nigdy nie żałował wydanych pieniędzy. Był zachwycony opowieścią i nie dziwił się, że chłopak w poczekalni na komisji lekarskiej tak szybko przewracał kartki. On sam nie mógł się doczekać dalszego ciągu.

Dla Basi egzemplarz Znachora był największym skarbem. Wszystkie książki wypożyczała z biblioteki, a teraz miała swoją własną, pachnącą nowością, która nie znała dotyku innych rąk. Cieszyła się nią i wiedziała, że będzie wracać do niej wielokrotnie. Najważniejsze było to, że dostała ją od Janka. Ten prezent był wyznaniem, którego nie mogła wydobyć z jego ust. W chwili gdy podawał jej paczuszkę i mówił: „Dla ciebie”, widziała w jego oczach blask, jakiego nie można pomylić z żadnym innym.

 

Na skromnych poprawinach pojawił się Eryk, który nie odstępował Heleny, zajmując ją rozmową. Basia nie poznawała chłopaka, który starał się zrobić jak najlepsze wrażenie. Irena cieszyła się, że Hanka, siostra Janka, nie mogła przyjść, dzięki czemu Andrzej całą uwagę skoncentrował na niej. Dorośli żartowali, że jeszcze kilka dni i Andrzej znajdzie sobie żonę na Pomorzu.

Ciocia Zosia z rodziną została jeszcze kilka dni po weselu. Czekała ich długa droga do domu. Musieli pojechać do Bydgoszczy, potem przesiąść się w Warszawie na pociąg do Kielc, a następnie dotrzeć do swojej wsi wozem, którym przyjedzie po nich brat Mateusza. Zdawali sobie sprawę, że kolejna taka wyprawa nie zdarzy się szybko. Zapraszali do siebie. Tata Basi obiecywał, że przyjadą na wesele Andrzeja i uśmiechał się znacząco do chrześniaka. On twierdził, że szybsza będzie Helena, bo adoratorów jej nie brakuje, ale siostra zaprzeczała. Mówiła, że chce się uczyć i zostać pielęgniarką, wyjechać do miasta i pracować w szpitalu.

Ciocia Zosia ucałowała Baśkę na pożegnanie i powiedziała jej do ucha:

– Tylko serce, pamiętaj. Trzymaj się tego Janka. Będziesz szczęśliwa.

– Już jestem, ciociu – uśmiechnęła się dziewczyna.

Wieczorem wymknęła się na spotkanie z Jankiem. Leżeli w trawie na swojej polance, zieleń drzew nad ich głowami delikatnie zmieniała odcień, na brzozach można było dojrzeć kilka złotych listków. Powietrze pachniało zbliżającą się jesienią.

– Zaraz wrzesień i babie lato – powiedziała Basia. – Ile czasu nam zostało? – zapytała.

– Do kawalerii biorą w październiku – odparł cicho Janek.

– Tylko dwa miesiące. Będę strasznie tęsknić.

Janek uniósł się i oparł na łokciu. Spojrzał w jej zielone oczy i powiedział:

– Ja mocniej.

Basia przyciągnęła go do siebie i poczekała, aż poprzez załamanie obojczyka i linię żuchwy odszuka ustami drogę do jej ust.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej