Rzeka odchodzących dusz - Moore Liz - ebook + audiobook + książka

Rzeka odchodzących dusz ebook

Moore Liz

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wytrop seryjnego mordercę, podążając ulicami Kensington, gdzie niemal na każdej rodzinie piętno odcisnęły narkotyki.

Mickey i Kacey – nierozłączne siostry. Troszczyły się o siebie nawzajem, odkąd ich matka przedawkowała. Ale to było kiedyś. Teraz dzieli je pięć lat milczenia i Kensington Avenue. Policjantka Mickey patroluje tę ulicę. Uzależniona Kacey prostytuuje się, żeby zarobić na narkotyki.

W pogrążonej w kryzysie opioidowym Filadelfii giną młode kobiety. Media i policja nie interesują się ich losem – bo to tylko narkomanki. Jednak Mickey zauważa, że pierwsza z ofiar została zamordowana.

I paraliżuje ją strach.

Jej siostry nikt nie widział od ponad miesiąca.

Jej siostra może być następna.

Mickey – wbrew swoim przełożonym i ryzykując karierą – zaczyna działać.

Czy ustali, kim jest morderca, zanim dla Kacey będzie za późno?

Liz Moore, autorka bestsellerowych i wielokrotnie nagradzanych thrillerów, stworzyła poruszającą, wielowątkową kryminalną opowieść.

Liz Moore jest autorką literatury pięknej i literatury faktu, laureatką wielu nagród, m.in. Medici Book Club Prize, Athenaeum Literary Award, Rome Prize. Na podstawie „Rzeki odchodzących dusz” nakręcono serial, trwają prace nad ekranizacjami powieści „The Unseen World” i „The God of the Woods”. Ta ostatnia znalazła się w szesnastu zestawieniach najlepszych książek 2024 roku. Liz Moore mieszka i pracuje w Filadelfii, kieruje studiami z zakresu kreatywnego pisania i wykłada na Temple University.

Znakomita książka. Trzymająca w napięciu, mocna i przemyślana. Autorka głęboko współczuje swoim bohaterom. „Rzeka odchodzących dusz” to wybitna powieść, przywodząca na myśl najlepsze dzieła Dennisa Lehane'a czy Davida Simona. Odwlekałam czytanie ostatnich stron, bo nie chciałam, żeby się skończyła. Uwielbiam ją.

Paula Hawkins, autorka „Dziewczyny z pociągu”

Opowieść o wędrówce po opioidowym piekle, w które zmieniły się niektóre amerykańskie dzielnice. Przejmujący thriller, wstrząsający, ale równocześnie wzruszający. Bo nawet na dnie piekła można znaleźć promyk nadziei.

Wojciech Chmielarz, autor kryminałów, w tym cykli z Bezimiennym i komisarzem Jakubem Mortką

Narkotyki, prostytucja i seryjny zabójca. Żonglując narzędziami literatury gatunkowej, Liz Moore snuje wielowarstwową opowieść o demonach współczesnej Ameryki – prowadzi czytelnika ulicami pogrążonej w kryzysie opioidowym dzielnicy Kensington i zagląda do domów, gdzie nałóg odbiera życie całym rodzinom, a uzależnione matki rodzą uzależnione dzieci. Ten obraz poraża, ale też skłania do refleksji, bo „Rzeka odchodzących dusz” to przede wszystkim powieść o siostrzeństwie, odkupieniu i prawie do godności. Historia, od której trudno się oderwać.

Katarzyna Zyskowska, autorka „Nocami krzyczą sarny”

Ta mocna i aktualna historia zaczyna się od znalezienia ciała zamordowanej młodej kobiety na torowisku w Kensigton, dzielnicy Filadelfii. Idąca na miejsce zbrodni policjantka Mickey boi się, że to ciało jej siostry Kacey. To, co było nastoletnim buntem Kacey, przerodziło się w ćpanie, lekomanię, alkoholizm i… ciągły lęk Mickey, że znajdzie siostrę martwą. W mieście giną kolejne młode narkomanki i Mickey w trosce o Kacey musi rozpocząć własne śledztwo. To opowieść nie tylko kryminalna – to historia o tym, jak nałogi niszczą rodziny, jak zabijają, jak coraz bardziej nie chcemy zauważać tragedii, jak powoli zaczynamy normalizować to, że ludzie umierają, i jak niewiele z tym robimy. Bo to przecież „tylko” kolejny narkoman znaleziony martwy. Mickey wie, że to kolejny człowiek i chce wiedzieć, dlaczego zginął.

Karolina Korwin-Piotrowska, dziennikarka i pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 463

Data ważności licencji: 9/3/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



To dzieło fikcyjne. Postacie, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte fikcyjnie. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób (żywych lub martwych), firm, wydarzeń oraz miejsc jest całkowicie przypadkowe.

Tytuł oryginału: Long Bright River

Copyright © 2020 by Liz Moore, Inc. By arrangement with the author. All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Copyright © for the translation by Mateusz Borowski

Opieka wydawnicza: Alicja Konieczka

Opieka redakcyjna: Anna Małocha

Przyjęcie tłumaczenia, adiustacja, korekta: Atelier 2

Promocja i marketing: Ewa Koczwara

Projekt okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Fotografia na okładce: © Mark Owen / Trevillion Images

ISBN 978-83-8135-545-2

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków

Wydanie I, 2025

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Dla M.A.C.

Cóż jeszcze można powiedzieć dziś o Kensington z ciągnącymi się w dal ulicami handlowymi, imponującymi rezydencjami i pięknymi kamienicami? To Miasto w Mieście, wtulone w pierś spokojnego Delaware. Praca wre tutaj tak, że dym z licznych fabryk zasnuwa całe niebo. Odgłosy ciężkiej harówki słychać w najdalszych zakątkach tej rozległej dzielnicy. Szczęśliwi i dumni mieszkańcy tej mlekiem i miodem płynącej krainy opływają w dostatek. Mieszkają tu dzielni mężczyźni, piękne kobiety i nieustraszone młode pokolenie, które przejmie stery po śmierci ojców. Chwała ci, Kensington! Dumo Kontynentu – perło w koronie Miasta.

Fragment Kensington; a City Within a City (1891)

Co tę wysepkę w popłoch wprawia?To, co pęknięte, już się nie scali.Bogów niewielu obłaskawia:Trudno jest dawny ład ocalić.Istnieje strach niż śmierć straszniejszy,Niedole, ból i udręk moc,Co przepełniają byt doczesny. My, cośmy rany odnieśli na niejednej wojnie,Próżno wpatrzeniśmy dziś w gwiazdy przewodnie.Jak jednak słodko wśród amarantów,(Gdy lekki wietrzyk darzy chłodem),Pod ciemnym, tajemniczym niebemSpod wpółprzymkniętych, ciężkich powiekPatrzeć na długą jasną rzekę,Co spływa wartko ze wzgórz purpurowych,I słuchać szumu, który echemNiesie się pośród winnic szmaragdowych,A turkusowe wartkie wody,Wiją się jak akantu pędy,Płynąc przez cichy gaj sosnowy,Szumiąc rozkosznie, jak zaklęte.

Alfred Tennyson, fragment poematu The Lotos-Eaters

LISTA

Sean Geoghehan; Kimberly Gummer; Kimberly Brewer, jej matka i wujek; Britt-Anne Conover; Jeremy Haskill; dwaj najmłodsi bracia DiPaolantonio; Chuck Bierce; Maureen Howard; Kaylee Zanella; Chris Carter i John Marks (w odstępie jednego dnia, podobno padli ofiarą tej samej podrasowanej działki); Carlo, którego nazwiska nigdy nie mogę zapamiętać; chłopak Taylor Bowes, a rok później ona sama; Pete Stockton; wnuczka naszych dawnych sąsiadów; Hayley Driscoll; Shayna Pietrewski; Dooney Jacobs i jego matka; Melissa Gill; Meghan Morrow; Meghan Hanover; Meghan Chisholm; Meghan Greene; Hank Chambliss; Tim i Paul Floresowie; Robby Symons; Ricky Todd; Brian Aldrich; Mike Ashman; Cheryl Sokol; Sandra Broach; Ken i Chris Lowery; Lisa Morales; Mary Lynch; Mary Bridges, jej siostrzenica, równolatka, oraz przyjaciel Mary; Jim; ojciec i wujek Mikeya Hughesa; dwóch braci naszej babci, których rzadko widywaliśmy. Nasz dawny nauczyciel, pan Paules. Sierżant Davies z dwudziestego trzeciego posterunku. Nasza kuzynka Tracy. Nasza kuzynka Shannon. Nasz ojciec. Nasza matka.

TERAZ

Przy torowisku na Gurney Street znaleziono zwłoki. Kobieta w nieokreślonym wieku prawdopodobnie przedawkowała, tak twierdzi dyspozytorka.

Kacey, myślę. Kiedy tylko meldunek dotyczy kobiety, w mojej podświadomości odzywa się ten ostry, dobrze znany głos, który natychmiast dociera do najprymitywniejszej części mojego mózgu. Daleko za nim ospale wlecze się chłodny rozsądek niczym znużony służbista, który każe mi wziąć pod uwagę prawdopodobieństwo i statystykę: w zeszłym roku w Kensington przedawkowało dziewięćset osób. Nie było wśród nich Kacey. Co więcej, strażnik ten przywołuje mnie do porządku: chyba zapomniałaś, jak zachowuje się prawdziwy zawodowiec. Wyprostuj plecy. Uśmiechnij się. Rozluźnij twarz, przestań marszczyć brwi i chować głowę w ramionach. Do roboty.

Kazałam Lafferty’emu przez cały dzień odpowiadać na wezwania, żeby nabrał wprawy. Teraz skinieniem głowy wskazuję jego krótkofalówkę, a on odchrząkuje i ociera usta. Denerwuje się.

– 2613 – mówi.

Numer naszego wozu. Dobrze.

Dyspozytorka kontynuuje. Informator nie ujawnił swoich personaliów. Zadzwonił z którejś z budek telefonicznych stojących wzdłuż Kensington Avenue. O ile mi wiadomo, tylko jedna z nich działa.

Lafferty zerka na mnie, a ja popędzam go gestem. Więcej. Zapytaj o więcej.

– Przyjąłem – mówi do krótkofalówki. – Odbiór.

Źle. Biorę swoją krótkofalówkę. Staram się klarownie wypowiadać każde słowo.

– Jakieś konkretne informacje na temat lokalizacji? – pytam.

Po skończonej rozmowie udzielam Lafferty’emu kilku wskazówek. Przypominam mu, że do dyspozytorki należy mówić wyraźnie – wielu żółtodziobom wydaje się, że jak będą cedzić słowa niczym gliniarze z filmów i seriali, to wydadzą się bardziej męscy – i prosić ją o podanie szczegółowych informacji.

Lafferty przerywa mi w pół słowa: Rozumiem.

Patrzę na niego. Doskonale, mówię. Cieszę się.

Znam go ledwie od godziny, ale już przejrzałam go na wylot. Gada jak najęty – zdążyłam dowiedzieć się o nim więcej, niż on kiedykolwiek dowie się o mnie – a przy tym ściemnia. Próbuje robić dobre wrażenie. Innymi słowy, jest pozerem. Tak się boi, by nie przylgnęła do niego etykietka biedaka, słabeusza albo głupka, że za nic w świecie nie przyzna się do swoich niedostatków. Natomiast ja dobrze wiem, że jestem biedna, szczególnie teraz, od kiedy przestały przychodzić czeki od Simona. Czy jestem słaba? W pewnym sensie. Potrafię być uparta, zawzięta, nieustępliwa i niechętnie przyjmuję pomoc, nawet wtedy, gdy jej potrzebuję. Nie lubię narażać zdrowia i życia. Nie należę do tych funkcjonariuszek, które bez wahania zasłonią przyjaciela przed kulą albo wskoczą na ruchliwą ulicę w pogoni za uciekinierem. Tak, jestem biedna i słaba. Ale głupia? Na pewno nie.

Dziś rano spóźniłam się do pracy. Znowu. Wstyd się przyznać, że to trzeci raz w tym miesiącu. Nienawidzę się spóźniać. Punktualność to jedna z najważniejszych cech dobrej funkcjonariuszki. Kiedy weszłam do sali odpraw – ponurego, jasnego, nieumeblowanego pomieszczenia, ozdobionego jedynie blaknącymi plakatami akcji społecznych – czekał tam na mnie sierżant Ahearn z założonymi rękami.

– Fitzpatrick, witamy na przyjęciu. Z Laffertym bierzecie 2613 – oznajmił.

– Kto to jest Lafferty? – wyrwało mi się. Nie chciałam, by to zabrzmiało jak żart. W kącie rozległ się śmiech Szebowskiego.

Ahearn powiedział: To jest Lafferty. Pokazał na niego.

I tak go poznałam. To był jego drugi dzień służby. Po przeciwnej stronie sali w wielkim skupieniu wpatrywał się w pusty notatnik służbowy. Obrzucił mnie lękliwym spojrzeniem. Potem spuścił głowę, jakby zobaczył jakiś pyłek na dopiero co wypolerowanych, lśniących butach. Wydął usta. Cicho zagwizdał. Wtedy było mi go prawie żal.

Potem zajął miejsce pasażera.

Oto fakty na temat Eddiego Lafferty’ego zgromadzone przeze mnie w pierwszej godzinie naszej znajomości. Ma czterdzieści trzy lata, czyli jest ode mnie starszy o jedenaście lat. Późno wstąpił do policji. Zanim w zeszłym roku podszedł do egzaminu, pracował na budowie. (Plecy od czasu do czasu dają mi nieźle popalić, wyznaje Eddie Lafferty. Nie mów nikomu). Dopiero co skończył szkolenie terenowe. Ma trzy byłe żony, trójkę prawie dorosłych dzieci i domek w górach Pocono. Ostro trenuje. (Jestem pakerem, chwali się). Ma refluks. Miewa zatwardzenia. Dorastał w południowej części Filadelfii, a teraz mieszka w Mayfair. Do spółki z sześcioma kumplami kupuje sezonowy karnet na mecze Eaglesów. Jego ostatnia była żona miała dwadzieścia kilka lat. (Może problemem była jej niedojrzałość, zastanawia się na głos Lafferty). Grywa w golfa. Adoptował ze schroniska dwa kundle podobne do pitbulli, wabią się Jimbo i Jennie. W liceum grywał w baseball. Nasz szef, Kevin Ahearn, był w jego drużynie i to on namówił go na pracę w policji. (Z jakiegoś powodu mnie to nie dziwi).

Oto fakty na mój temat zgromadzone przez Eddiego Lafferty’ego w pierwszej godzinie naszej znajomości: lubię lody pistacjowe.

Przez cały ranek, korzystając z nielicznych pauz, jakie robił Eddie Lafferty, usilnie próbowałam mu przekazać to, co powinien wiedzieć o tej okolicy.

Kensington to jedna z nowszych dzielnic Filadelfii, która jak na amerykańskie standardy należy do bardzo starych miast. Założył ją w latach trzydziestych osiemnastego wieku Anglik, Anthony Palmer, który nabył skrawek byle jakiej ziemi i nazwał ją na cześć królewskiej dzielnicy, w której ówcześnie rezydowali brytyjscy monarchowie. (Może Palmer też był pozerem, czy, mówiąc oględniej, niepoprawnym optymistą). Wschodnia granica współczesnego Kensington jest oddalona o półtora kilometra od rzeki Delaware, która początkowo stanowiła naturalną granicę tej dzielnicy. Z tego powodu niegdyś rozwijał się tu przemysł okrętowy i rybołówstwo, ale od połowy dziewiętnastego wieku zaczęły pączkować pierwsze manufaktury. W okresie ich rozkwitu na ogromną skalę produkowano tu artykuły żelazne i stalowe, tkaniny oraz – co dziś nie powinno chyba nikogo dziwić – farmaceutyki. Kiedy sto lat później fabryki w całym kraju padały jak muchy, gospodarka w Kensington zaczęła z wolna, a potem coraz szybciej chylić się ku upadkowi. Wielu mieszkańców przeprowadziło się bliżej centrum albo wyniosło się z miasta w poszukiwaniu innego zajęcia. Część została z poczucia lojalności. A może po prostu łudzili się, że sytuacja się zmieni. Dziś w Kensington mieszka niemal tyle samo Amerykanów irlandzkiego pochodzenia, którzy osiedlili się tu w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, co rodzin o korzeniach portorykańskich i południowoamerykańskich. Na tkankę społeczną Kensington składają się też pomniejsze grupy demograficzne, takie jak Afroamerykanie czy imigranci ze wschodniej Azji i Karaibów.

Dzisiaj Kensington przecinają dwie główne arterie: Front Street, biegnąca na północ wzdłuż wschodniej granicy miasta, oraz Kensington Avenue – jej zwyczajowa nazwa Ave miewa przyjazne bądź pogardliwe zabarwienie, zależnie od tego, kto się nią posługuje – która odbija od Front Street na północny wschód. Linia kolejki nadziemnej Market-Frankford – w skrócie El, bowiem w mieście zwanym Philly każdy element infrastruktury prędzej czy później dorabia się jakiegoś zdrobnienia – góruje nad Front i Kensington, przez większą część dnia rzucając na nie długi cień. Cała konstrukcja wygląda jak gigantyczna, groźna stonoga stojąca nad miastem, a jej odnóża to oddalone od siebie o dziesięć metrów, potężne, stalowe, niebieskie filary podtrzymujące trakcję. Większość transakcji (narkotykowych, seksualnych) zawieranych w Kensington ma swój początek na którejś z tych dwóch ulic, a finał w jednej z wąskich przecznic lub, znacznie częściej, w którymś z porzuconych domów albo na jednej z pustych działek, jakich nie brakuje w bocznych uliczkach i alejkach. Przy głównych ulicach mieści się mnóstwo salonów kosmetycznych, knajpek z żarciem na wynos, kiosków z telefonami komórkowymi, małych supermarketów, rupieciarni, w których wszystko kosztuje dolara, sklepów elektrycznych, lombardów, jadłodajni dla ubogich i innych organizacji charytatywnych oraz barów. W jednej trzeciej witryn rolety są opuszczone.

A jednak dzielnica rozkwita, o czym świadczą choćby mijane właśnie przez nas apartamentowce, wyrastające po lewej stronie na działce, która leżała odłogiem, dopóki buldożery nie zrównały z ziemią mieszczącej się tu wcześniej fabryki. Na peryferiach, niedaleko Fishtown, gdzie dorastałam, otwierają się nowe lokale i sklepy. Pojawia się mnóstwo nowych twarzy. Napływający tu młodzi ludzie są prostolinijni, bogaci, naiwni i do wzięcia. Dlatego burmistrz zaczyna się troszczyć o pozory. Więcej policji, domaga się. Więcej policji, więcej policji, więcej policji.

Dzisiaj pada ulewny deszcz, więc muszę jechać wolniej niż zazwyczaj, kiedy odpowiadam na wezwanie. Wymieniam nazwy mijanych lokali i nazwiska ich właścicieli. Opisuję popełniane tam ostatnio przestępstwa, o których, moim zdaniem, Lafferty powinien wiedzieć (za każdym razem pogwizduje i kiwa głową). Za oknami jak zwykle ci, którzy szukają działki, kręcą się wśród tych, którzy właśnie coś wrzucili. Połowa przechodniów powoli osuwa się na ziemię, nie mogąc utrzymać się na nogach. Tę pozycję określa się żartobliwie jako przechył kensingtoński. Mnie to akurat nie bawi.

Kilka mijanych przez nas kobiet rozłożyło parasole. Mają zimowe czapki, puchowe kurtki, jeansy i brudne adidasy. Są wśród nich i nastolatki, i starsze panie. Większość z nich jest biała, choć nałóg nie wybiera i spotkać tu można wszystkie rasy i wyznania. Nie mają makijażu, co najwyżej grube kreski wokół oczu. Ich strój nie wskazuje na to, że pracują na ulicy, ale nietrudno się tego domyślić. Świadczą o tym kuszące spojrzenia, którymi omiatają kierowców wszystkich przejeżdżających samochodów, każdego mijającego ich faceta. Znam większość z nich, a większość z nich zna mnie.

– To Jamie – informuję Lafferty’ego, gdy mijamy kolejną dziewczynę. – A to Amanda. I Rose.

Uważam, że powinien je poznać w ramach szkolenia.

Na rogu Kensington i Cambria widzę Paulę Mulroney. Dziś stoi o kulach, żałośnie chwieje się na jednej nodze i cała moknie, bo nie może utrzymać parasola. Jej jeansowa kurtka nabrała ciemnogranatowego, złowieszczego koloru. Wolałabym, żeby dziewczyna gdzieś się schowała.

Szybko się rozglądam, szukając wzrokiem Kacey. Na tym rogu zazwyczaj można spotkać i ją, i Paulę. Kiedy się pobiją albo pokłócą, jedna lub druga na chwilę zmienia rewir, ale tydzień później znowu widzę je razem pogodzone, radośnie objęte, Kacey z papierosem w ustach, Paula z wodą, sokiem albo piwem w papierowej torebce.

Dziś nie mogę wypatrzyć Kacey. Uświadamiam sobie, że właściwie od dawna jej nie widziałam.

Paula zauważa nasz samochód, kiedy do niej podjeżdżamy, i wytężając wzrok, próbuje zajrzeć do środka. Na powitanie unoszę dwa palce, nie puszczając kierownicy. Paula patrzy na mnie, na Lafferty’ego, a potem lekko unosi głowę ku niebu.

– To Paula – przedstawiam ją Lafferty’emu.

Zastanawiam się, co jeszcze mu powiedzieć. Mogłabym dodać, że chodziłam z nią do szkoły. Jest przyjaciółką rodziny. Koleżanką mojej siostry.

Jednak Lafferty już zdążył zmienić temat: teraz opowiada o zgadze, która prześladowała go przez większą część roku.

Nie wiem, jak na to zareagować.

– Zawsze jesteś taka małomówna? – pyta nagle.

To pierwsze pytanie, które mi zadał, od kiedy ustalił, jakie lubię lody.

– Jestem zmęczona – odpowiadam.

– Miałaś przede mną wielu partnerów? – pyta Lafferty ze śmiechem, jakby zażartował. – To źle zabrzmiało – dodaje. – Przepraszam.

Milczę przez chwilę.

W końcu mówię, że jednego.

– Jak długo razem pracowaliście?

– Dziesięć lat.

– Co się z nim stało? – dopytuje Lafferty.

– Zeszłej wiosny uszkodził sobie kolano – mówię. – Jeszcze przez chwilę będzie na zwolnieniu lekarskim.

– Jak je uszkodził? – pyta Lafferty.

Moim zdaniem to nie jego sprawa. Jednak wyjaśniam, że podczas pracy.

Jak Truman zechce, żeby wszyscy poznali całą prawdę, to ich poinformuje.

– Masz dzieci? Męża? – kontynuuje Lafferty.

Wolałabym, żeby wrócił do opowiadania o sobie.

– Jedno – mówię. – Nie mam męża.

– Ach, tak? Ile ma lat?

– Cztery lata. Prawie pięć.

– Dobry wiek – stwierdza Lafferty. – Tęsknię za czasami, kiedy moje były takie małe.

Kiedy zatrzymuję się przed wskazanym przez dyspozytorkę punktem dostępu do torowiska – dziurą w ogrodzeniu, której nie załatano, od kiedy kilka lat temu ktoś je rozciął – okazuje się, że wyprzedziliśmy zespół medyczny.

Spoglądam badawczo na Lafferty’ego. Nieoczekiwanie zaczynam współczuć i sobie, i jemu, bo domyślam się, co zaraz zobaczymy. Odbył szkolenie na sąsiednim, dwudziestym trzecim posterunku, w rejonie o znacznie mniejszej przestępczości. Zresztą pewnie do tej pory zajmował się patrolem pieszym, zarządzaniem tłumem i tym podobnymi zadaniami. Nie sądzę, by kiedykolwiek miał do czynienia z poważniejszym przestępstwem. Trudno ot tak zapytać kogoś, ile widział w życiu trupów, więc postanawiam nie wchodzić w szczegóły.

– Robiłeś to już kiedyś? – pytam.

Kręci głową. Nie, mówi.

– Zawsze musi być ten pierwszy raz – odpowiadam radośnie.

Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać. Na to nie da się nikogo przygotować.

Trzynaście lat temu, kiedy zaczynałam służbę, z podobnymi przypadkami miałam do czynienia kilka razy w roku. Zawiadamiano nas, że ktoś przedawkował ze skutkiem śmiertelnym i nie żyje od tak dawna, że interwencja medyczna nie ma sensu. Znacznie częściej musieliśmy ratować delikwentów, którzy za bardzo poszaleli. Dziś zgony są na porządku dziennym. Tylko w tym roku w mieście doszło do tysiąca dwustu takich wypadków, z czego większość odnotowano w naszym dystrykcie. Z reguły znajdujemy denatów tuż po przedawkowaniu. Niekiedy natrafiamy na rozkładające się ciała. Niektóre nieudolnie ukryte przez przyjaciół albo partnerów, którzy byli świadkami śmierci, ale nie zadali sobie trudu, by nas o tym zawiadomić, bo nie chcieli opowiadać, jak do tego doszło. Najczęściej jednak zwłoki leżą na otwartym terenie, w jakimś odludnym miejscu. Niektórych zmarłych znajdują bliscy, czasem dzieci. Zdarza się też, że podczas patrolu widzimy ich, jak leżą skuleni bez ruchu. Nie wyczuwamy pulsu. Ich ciała sią zimne. Nawet latem.

Przez dziurę w ogrodzeniu wchodzimy z Laffertym do małego parowu. W ciągu wielu lat służby korzystałam z tego wejścia dziesiątki, a może setki razy. Teoretycznie powinniśmy patrolować również te zarośla. Za każdym razem coś tu znajdujemy. Kiedy jeszcze moim partnerem był Truman, to on szedł przodem. Był starszy stopniem. Dziś ja idę pierwsza i nie wiem po co schylam głowę, jakby miało mnie to ochronić przed deszczem. On jednak tak mocno tłucze w moją czapkę, że ledwie słyszę własne słowa. Ślizgam się w błocie.

Wiadukt Lehigh, częściej zwany dzisiaj Torowiskiem, to rejon, który jak wiele innych w Kensington nie pełni już takiej funkcji jak kiedyś. Dawniej, gdy w dzielnicy prosperował przemysł, jeździło tędy mnóstwo pociągów towarowych. Teraz trasa ta jest tak rzadko uczęszczana, że zarasta trawą. Wśród chwastów, liści i gałęzi walają się igły i torebki foliowe. Pod osłoną karłowatych drzew kwitną interesy. Od niedawna władze miasta w porozumieniu z koleją planują zagospodarowanie tego terenu, ale ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęto. Jestem sceptyczna. Trudno mi sobie wyobrazić, by teren ten kiedykolwiek przestał oferować schronienie narkomanom szukającym działki i dziewczynom z Ave, które przyprowadzają tu swoich klientów. Jeśli Torowisko zostanie zabetonowane, tutejsza działalność przeniesie się gdzie indziej. Już to widziałam.

Słychać szelest po lewej. Z zarośli wyłania się jakiś mężczyzna. Wygląda dziwnie, jak zjawa. Stoi nieruchomo z rękami wzdłuż tułowia, po twarzy ciekną mu strużki wody. Właściwie nie wiadomo, czy to krople wody, czy łzy.

– Proszę pana – odzywam się. – Czy nie natknął się pan tu na coś niepokojącego?

Nie odpowiada. Tylko się gapi. Oblizuje wargi. Wpatruje się w dal takim wzrokiem, jakby myślał wyłącznie o kolejnej działce. Ma nienaturalnie jasne, niebieskie oczy. Może przyszedł tu na spotkanie z przyjacielem albo dilerem – z kimś, kto go poratuje. W końcu powoli kręci głową.

– Nie powinno pana tu być – oznajmiam. – Wie pan o tym?

Niektórzy oficerowie darowaliby sobie wszelkie, w gruncie rzeczy bezcelowe formalności. Ci ludzie to chwasty, mawiają, wytniesz, to zaraz się pojawią z powrotem. Ja jednak trzymam się zasad.

– Przepraszam – mówi mężczyzna, ale nie sprawia wrażenia, jakby zamierzał się stąd ruszyć.

Szkoda mi czasu na użeranie się z nim.

Idziemy dalej. Wymijamy ogromne kałuże. Dyspozytorka twierdziła, że znajdziemy ciało, kierując się w prawo od dziury w ogrodzeniu, przez którą się przedostaliśmy. Mamy przejść sto metrów w linii prostej. Zwłoki leżą za pniakiem, na którym informator zostawił gazetę. Właśnie tego miejsca szukamy, oddalając się coraz bardziej od ogrodzenia.

W końcu Lafferty dostrzega pniak i zbacza ze ścieżki, która właściwie nie zasługuje na to miano. To tylko wydeptany szlak biegnący wzdłuż torowiska. Idąc za Laffertym, jak zawsze zastanawiam się, czy rozpoznam tę kobietę, czy okaże kimś, kogo zatrzymałam albo regularnie mijałam podczas patrolu. Nagle rozbrzmiewa mi w uszach znajoma mantra: A może to Kacey. A może to Kacey. A może to Kacey.

Lafferty, który wyprzedził mnie o dziesięć kroków, już zagląda za pniak. Milczy. Stoi schylony z przekrzywioną głową i się przygląda.

Idę w jego ślady.

To nie Kacey.

W pierwszej chwili myślę: dzięki Bogu, nie wiem, kto to. Potem dopiero orientuję się, że od zgonu upłynęło niewiele czasu. Zwłoki są tu od niedawna. Jeszcze nie zaczęły się rozkładać. Ofiara leży sztywno na plecach, z przykurczoną ręką podobną do ptasiej łapy. Twarz o ostrych rysach wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Otwarte oczy wyglądają niepokojąco. Zazwyczaj zmarli po przedawkowaniu mają zamknięte powieki, co zawsze trochę mnie uspokaja. Myślę wtedy: przynajmniej odeszli spokojnie. Ona jednak wygląda na zaskoczoną, jakby nie mogła uwierzyć, że spotkał ją taki los. Leży na posłaniu z liści, wyprężona tak, że przypomina ołowianego żołnierzyka. Jest młoda, ma dwadzieścia kilka lat. Jej spięte w kucyk włosy są zmierzwione. Pojedyncze kosmyki wysunęły się spod gumki. Strój zdaje się zupełnie nieodpowiedni do pory roku. Ma na sobie koszulkę na ramiączkach i jeansową spódnicę. Po jej ciele i twarzy spływają strużki deszczu. To nam nie ułatwi zabezpieczania śladów. W pierwszym odruchu mam ochotę ją okryć, otulić czymś ciepłym. Gdzie się podziała jej kurtka? Może ktoś ją zabrał, kiedy dziewczyna zmarła. Nie dziwi mnie widok leżącej obok strzykawki i prowizorycznej opaski uciskowej. Umarła w samotności? Kobietom zazwyczaj ktoś towarzyszy, chłopak albo klient, który zostawia je na pewną śmierć ze strachu przed oskarżeniem o współudział albo wplątaniem się w coś, czego lepiej uniknąć.

Po przybyciu powinniśmy natychmiast ocenić czynności życiowe. W innych okolicznościach, w przypadku tak oczywistym jak ten, darowałabym to sobie, ale Lafferty mnie obserwuje, więc postępuję zgodnie z zasadami. Zbieram się na odwagę, przechodzę nad pniakiem i schylam się. Już mam zbadać puls ofiary, kiedy w pobliżu rozlegają się kroki i głosy. Cholera, mówi ktoś. Cholera. Cholera. Zagłusza go coraz bardziej rzęsisty deszcz.

Odnalazł nas zespół medyczny. To dwaj młodzi mężczyźni. Nie spieszą się. Już wiedzą, że nikogo nie uratują. Śmierć nastąpiła jakiś czas temu. Nie trzeba wzywać koronera, by to stwierdził.

– Świeże? – woła jeden z nich.

Powoli kiwam głową. Czasem nie podoba mi się sposób, w jaki mówimy o zmarłych.

Mężczyźni nieśpiesznie podchodzą do pniaka i nonszalancko za niego zaglądają.

– Jezu – mówi ten z nazwiskiem Saab na plakietce do swojego kolegi, Jacksona.

– Przynajmniej będzie lekka – pociesza go Jackson, a ja czuję się tak, jakby wymierzył mi cios w brzuch.

Razem obchodzą pniak i klękają przy zwłokach.

Jackson wyciąga rękę i dotyka ich koniuszkami palców. Jak nakazują zasady, kilkakrotnie powtarza procedurę, a potem wstaje. Zerka na zegarek.

– Jest 11.21. Niniejszym stwierdzam zgon. Personalia denatki są nieznane – oznajmia.

– Zapisz to – polecam Lafferty’emu.

Przynajmniej z jednego powodu warto mieć partnera: ktoś inny wypełnia notatnik służbowy. Lafferty trzymał swój pod kurtką, by nie zamókł od deszczu, a teraz go wyciąga i nachyla się nad nim, żeby pozostał suchy.

– Poczekaj chwilę – zatrzymuję go.

Eddie Lafferty spogląda na mnie, a potem na ciało. Schylam się między Jacksonem i Saabem, by uważnie przyjrzeć się twarzy ofiary, jej otwartym, zamglonym, opalizującym oczom i boleśnie zaciśniętej szczęce.

Tuż przy łuku brwiowym, nad kośćmi policzkowymi dostrzegam rozsiane różowe punkciki. Przez nie z oddali jej twarz wyglądała na zaczerwienioną. Z bliska widzę każdy z nich z osobna. Wyglądają jak drobne piegi albo kropki zrobione długopisem.

Saab i Jackson też się nachylają.

– O, tak – mówi ten pierwszy.

– Co jest? – pyta Lafferty.

Unoszę krótkofalówkę.

– Prawdopodobnie ją zamordowano – stwierdzam.

– Skąd wiesz? – dziwi się Lafferty.

Jackson i Saab go ignorują. Pochyleni nad ciałem wciąż mu się przyglądają.

Opuszczam krótkofalówkę. Spoglądam na Lafferty’ego. Przypominam sobie samej, że powinnam go szkolić.

– Wybroczyny – mówię, pokazując na punkciki.

– Czyli co? – dopytuje Lafferty.

– Pęknięte naczynka krwionośne. Świadczą o uduszeniu.

Niedługo później przyjeżdża jednostka kryminalistyczna, ludzie z wydziału zabójstw i sierżant Ahearn.

WTEDY

Kiedy po raz pierwszy znalazłam siostrę martwą, miała szesnaście lat. Było lato 2002 roku. Czterdzieści osiem godzin wcześniej, w piątkowe popołudnie, wyszła ze szkoły z przyjaciółmi, informując mnie, że wróci wieczorem.

Nie wróciła.

W sobotę wpadłam w panikę, obdzwoniłam przyjaciół Kacey, wypytując ich, czy wiedzą, gdzie ona się podziewa. Nie mieli pojęcia, a może nie chcieli mi powiedzieć. Byłam wtedy bardzo nieśmiałą siedemnastolatką, już wtedy obsadzoną w roli tej odpowiedzialnej, którą przyszło mi grać przez całe życie. „Stara maleńka”, powiedziała kiedyś moja babcia, zwana Gee. „Ten nadmiar powagi kiedyś jej zaszkodzi”. Przyjaciele Kacey bez wątpienia uważali, że jej matkuję, a przed kimś takim należy ukrywać informacje. Wszyscy niemrawo mnie przepraszali, twierdząc, że nic nie wiedzą.

W tamtych czasach Kacey była niepokorna i głośna. W jej towarzystwie życie zdawało się lepsze, a dom, w którym bywała coraz rzadziej, dzięki niej stawał się ciepły i szczęśliwy. Śmiała się w charakterystyczny sposób. Cała się trzęsła, zgięta wpół, a z jej szeroko otwartych ust wydobywała się seria przenikliwych, piskliwych odgłosów, które echo niosło po całym domu. Gdy nie było ich słychać, jej nieobecność zdawała się niemal namacalna, a w domu panowała złowroga, osobliwa cisza. Wraz z jej głosem ulatniał się zapach okropnych perfum zwanych Patchouli Musk, których zaczęła używać z przyjaciółkami – prawdopodobnie po to, by stłumić woń tego, co paliły.

Cały weekend zajęło mi przekonywanie Gee, że powinna zadzwonić na policję. Zawsze niechętnie angażowała obcych w nasze sprawy. Moim zdaniem bała się, że ktoś weźmie pod lupę jej metody wychowawcze i zakwestionuje ich skuteczność.

Kiedy w końcu się zgodziła, wykręciła zły numer na swoim oliwkowym telefonie stacjonarnym i musiała zadzwonić drugi raz. Nigdy wcześniej nie widziałam jej tak przerażonej i wściekłej. Odkładając słuchawkę, cała się trzęsła – z gniewu, rozpaczy, a może ze wstydu. Jej pociągła, rumiana twarz przybrała nieznany dotąd, niepokojący wyraz. Szeptała coś do siebie, a jej mamrotanie brzmiało jak przekleństwo albo modlitwa.

Zniknięcie Kacey, choć niespodziewane, wcale mnie nie zaskoczyło. Zawsze była towarzyska, a od niedawna otaczała ją zbieranina osób miłych, ale leniwych, powszechnie lubianych, lecz nie traktowanych poważnie. Jako czternastolatka przez chwilę była hipiską, a potem przez parę lat ubierała się punkowo, farbowała włosy na krzykliwe kolory, założyła kolczyk w nosie i zrobiła sobie dość niefortunny tatuaż przedstawiający kobietę pająka w sieci. W przeciwieństwie do mnie miała kilku chłopaków. Była lubiana, ale zazwyczaj wykorzystywała popularność w dobrym celu. W gimnazjum wzięła pod swoje skrzydła niejaką Ginę Brickhouse, nieszczęśnicę, której tak dokuczano z powodu jej nadwagi, niedomycia, biedy i śmiesznego nazwiska, że w wieku jedenastu lat przestała się odzywać. Wtedy Kacey się nią zainteresowała. Dziewczyna rozkwitła. Pod koniec liceum cała klasa uważała Ginę Brickhouse za osobę nietuzinkową i niepokorną, dzięki czemu otaczano ją powszechnym szacunkiem.

W pewnym momencie jednak życie towarzyskie Kacey uległo zmianie. Zaczęła regularnie pakować się w poważne tarapaty, co stawiało pod znakiem zapytania jej dalszą edukację. Sporo piła, nawet w szkole, i odurzała się lekami na receptę, o których szkodliwości jeszcze wtedy się nie mówiło. Zaczęła też ukrywać przede mną swoje drugie życie. Wcześniej wyznawała mi wszystko naglącym, błagalnym tonem, jakby oczekiwała rozgrzeszenia. Jednak nie potrafiła niczego przede mną zataić. Oczywiście wyczułam pismo nosem. Dostrzegłam zmianę w jej zachowaniu, wyglądzie i spojrzeniu. Przez całe dzieciństwo dzieliłyśmy pokój i spałyśmy w jednym łóżku. W pewnym momencie znałyśmy się tak dobrze, że potrafiłyśmy przewidzieć, co ta druga za chwilę powie. Postronni obserwatorzy nie rozumieli naszych toczonych w błyskawicznym tempie rozmów, urywanych w pół zdania, i długich negocjacji, prowadzonych wyłącznie za pomocą spojrzeń i gestów. Dlatego gdy moja siostra zaczęła coraz częściej nocować u znajomych i wracać do domu o świcie, roztaczając wokół siebie woń, której wtedy jeszcze nie potrafiłam zidentyfikować, zaczęłam się poważnie niepokoić.

Jednak nie zaskoczyło mnie to, że zniknęła i od dwóch dni nie daje znaku życia. Nie sądziłam, że dzieje się z nią coś niedobrego. Nie mieściło mi się w głowie tylko to, że Kacey całkowicie się ode mnie odcięła. Że w końcu udało jej się nawet przede mną ukryć swoje największe sekrety.

Zaraz po tym, jak Gee zawiadomiła policję, dostałam na pager powiadomienie od Pauli Mulroney, do której natychmiast oddzwoniłam. W liceum blisko się przyjaźniła z Kacey i jako jedyna uznawała moją wyższość, rozumiała i szanowała wagę więzów rodzinnych. Twierdziła, że słyszała coś o Kacey i chyba wie, gdzie jej szukać.

– Tylko nie mów babci – dodała. – Na wypadek, gdybym się pomyliła.

Paula była ładna, silna, wysoka i twarda. Kojarzyła mi się z Amazonkami, plemieniem, o którym dowiedziałam się z Eneidy na zajęciach z angielskiego w gimnazjum i które mnie zafascynowało, gdy czytałam komiksy DC. Kiedy jednak pewnego razu wspomniałam Kacey o tym podobieństwie, sądząc, że to komplement pod adresem Pauli, moja siostra powiedziała tylko: „Mick. Już nigdy o tym nie wspominaj”. W każdym razie, choć lubiłam Paulę – i nadal ją lubię – uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie miała zły wpływ na Kacey. Wszyscy wiedzieli, że jej brat, Fran, jest dilerem, a Paula dla niego pracuje.

Tego dnia spotkałam się z nią na rogu Kensington i Allegheny.

– Chodź ze mną – zakomenderowała.

W drodze wyjawiła mi, że dwa dni temu poszła z Kacey do mieszczącego się w tej okolicy domu, który należy do kolegi jej brata. Wiedziałam, co to oznacza.

– Musiałam wyjść – dodała – ale Kacey chciała jeszcze zostać.

Z Kensington skręciłyśmy w boczną uliczkę, której nazwy już nie pamiętam, i stanęłyśmy przed ruderą w szeregowej zabudowie. Białe drzwi burzowe ozdabiał wycięty z ciemnej blachy wóz z koniem, który miał oderwane przednie nogi. Dobrze mu się przyjrzałam, bo pukałyśmy pięć minut, czekając, aż ktoś nam otworzy.

– Uwierz mi, są w domu – zapewniła mnie Paula. – Nigdy nie wychodzą.

W końcu na progu stanęła kobieta podobna do zjawy, przeraźliwie chuda, o czarnych włosach, zaczerwienionej twarzy i ciężkich powiekach, które później kojarzyły mi się wyłącznie z Kacey. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czego są oznaką.

– Frana nie ma – poinformowała nas.

Chodziło jej o brata Pauli. Była od nas może o dziesięć lat starsza, choć jej wiek trudno było adekwatnie oszacować.

– Co to za jedna? – zapytała, zanim Paula zdążyła cokolwiek powiedzieć.

– Moja koleżanka. Szuka swojej siostry – odparła Paula.

– Nie ma tu niczyjej siostry – powiedziała kobieta.

– Mogę się zobaczyć z Jimem? – poprosiła Paula, zmieniając temat.

W lipcu w Filadelfii upał daje się we znaki, a dom z dachem pokrytym papą nagrzał się do granic możliwości. W środku unosiła się woń dymu papierosowego i jakiś mdły zapach. Zrobiło mi się smutno, gdy wyobraziłam sobie, jak wyglądał, kiedy go zbudowano. Pewnie był przeznaczony dla porządnej rodziny, robotnika z fabryki, jego żony i dzieci. Kogoś, kto codziennie szedł do pracy w jednym z wielkich ceglanych budynków, które dziś opustoszałe stoją przy ulicach Kensington. Kogoś, kto po pracy wracał do domu i przed kolacją zmawiał modlitwę. Weszłyśmy do pomieszczenia, które kiedyś służyło jako jadalnia. Teraz nie było w nim żadnych mebli oprócz składanych krzeseł opartych o ścianę. Z szacunku dla tego domu próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądał jedno pokolenie temu. Owalny stół nakryty koronkowym obrusem. Na podłodze pluszowy dywan. Tapicerowane krzesła. W oknach zasłony uszyte przez babcię. Na ścianie martwa natura – owoce w misce.

Jim, który sprawiał wrażenie właściciela domu, w czarnym podkoszulku i jeansowych szortach wszedł do pokoju i przyjrzał się nam. Stanął z luźno opuszczonymi rękami.

– Szukasz Kacey? – zapytał mnie.

Wtedy zdziwiłam się, że się domyślił. Pewnie wyglądałam tak niewinnie, że uznał mnie za opiekunkę, strażniczkę, za kogoś, kto nie wycofa się, póki nie znajdzie tego, kogo szuka. Zawsze mnie tak odbierano. Po wstąpieniu do policji długo uczyłam się przybierać taką postawę i tak gestykulować, by wzbudzać respekt u aresztantów i dawać im do zrozumienia, że powinni mnie traktować poważnie.

Przytaknęłam.

– Na górze – rzucił Jim.

Chyba dodał jeszcze, że źle się czuje. Reszty nie dosłyszałam, choć coś mamrotał pod nosem. Czym prędzej ruszyłam na górę.

Na piętrze zamknięte były wszystkie drzwi, za którymi, jak mi się wydawało, działy się dantejskie sceny. Przyznaję, bałam się. Na moment zamarłam. Później tego pożałowałam.

– Kacey – powiedziałam cicho, licząc na to, że ona do mnie wyjdzie. – Kacey – powtórzyłam, a ktoś wyjrzał zza drzwi i natychmiast zniknął.

W korytarzu panował półmrok. Słyszałam, że na dole Paula próbuje prowadzić grzecznościową rozmowę o swoim bracie, sąsiadach i patrolach policyjnych, których, ku powszechnemu oburzeniu, ostatnio przybyło na Ave.

Wreszcie, zebrawszy się na odwagę, zapukałam cicho do najbliższych drzwi i po chwili je otworzyłam.

Zobaczyłam swoją siostrę. Rozpoznałam ją po włosach, które niedawno zafarbowała na neonowy róż, a które teraz rozpostarły się za nią na gołym materacu. Leżała na boku, tyłem do mnie, a ponieważ nie miała poduszki, nienaturalnie przechyliła głowę.

Była skąpo ubrana.

Wiedziałam, że nie żyje, zanim do niej podeszłam. Wcześniej nieraz widziałam ją w tej pozycji, całe dzieciństwo spałam obok niej w tym samym łóżku, ale tego dnia jej ciało było całkowicie bezwładne. Ręce i nogi wydawały się ciężkie jak z ołowiu.

Chwyciłam ją za ramiona i przewróciłam na wznak. Lewa ręka opadła na łóżko. Strzęp bawełnianego podkoszulka wisiał luźno na ramieniu. Pod tą prowizoryczną opaską uciskową widać było długą, jasną rzekę żyły. Kacey miała zsiniałą twarz bez wyrazu, otwarte usta, przymknięte powieki, a spod rzęs prześwitywały białka oczu.

Potrząsnęłam nią. Zawołałam ją po imieniu. Obok na łóżku leżała strzykawka. Powtórzyłam imię: Kacey. Cuchnęła odchodami. Uderzyłam ją mocno w twarz. Nigdy wcześniej nie widziałam heroiny ani kogoś, kto ją bierze.

– Zadzwoń po pogotowie – zawołałam, co z perspektywy czasu wydaje mi się dość komiczne.

Nie było takiej możliwości, żeby funkcjonariusze jakichkolwiek służb zawitali do tego domu. Ale i tak krzyczałam, póki do pokoju nie wpadła Paula i nie zasłoniła mi dłonią ust.

– O, kurwa – zaklęła na widok Kacey.

Dziś podziwiam jej odwagę, opanowanie, szybkość i pewność ruchów. Chwyciła Kacey pod kolanami i pachami i dźwignęła ją z łóżka. Moja siostra w liceum była pulchna, ale Paula nawet się nie zawahała. Wytężając siły, wzięła ją na ręce i zniosła na dół, podpierając się o ścianę, a potem wyszła na zewnątrz. Ruszyłam za nią.

– Tylko nie dzwoń z budki w pobliżu – zawołała za nami ta, która nam otworzyła.

Umarła, pomyślałam, umarła, moja siostra nie żyje. Na tym łóżku zobaczyłam martwą twarz Kacey. Ani Paula, ani ja nie sprawdziłyśmy, czy Kacey oddycha, ale byłam pewna, że ją straciłyśmy, a mnie przed oczami stanęła przyszłość bez siostry: rozdanie świadectw maturalnych. Mój ślub. Narodziny moich dzieci. Śmierć Gee. Rozpłakałam się z żalu nad sobą. Straciłam jedyną osobę, z którą mogłam dźwigać brzemię, jakie spadło na nas po urodzeniu. Brzemię, jakim obarczyli nas nasi nieżyjący rodzice i Gee, która wprawdzie sporadycznie zdobywała się na akty dobroci, ale zazwyczaj traktowała nas dość okrutnie. Brzemię naszej biedy. Do oczu napłynęły mi łzy. Nie patrzyłam pod stopy. Potknęłam się o płytę chodnikową, uniesioną przez rozrastający się korzeń.

Niemal natychmiast zauważył nas młody policjant, który dopiero co zaczął patrolować ten rewir: należał do grupy funkcjonariuszy, na których przypływ skarżyli się Jim i Paula. Po kilku minutach przyjechała karetka, a ja wsiadłam do niej z siostrą i obserwowałam ją, gdy dostawała nalokson. W jednej chwili cudem wróciła do świata żywych, wymiotując, wyjąc z bólu i rozpaczy i błagając nas, byśmy pozwolili jej znowu odpłynąć.

Tego dnia coś do mnie dotarło: oni nie chcą zostać ocaleni. Woleliby osunąć się na ziemię, by ich pochłonęła. Nie chcą się budzić. Patrzą z nienawiścią na tych, którzy przywracają ich do życia. Podczas służby widziałam tę minę dziesiątki razy, kiedy przyglądałam się, jak jakiś nieszczęsny sanitariusz przeprowadza ich na drugi brzeg. Tak wyglądała Kacey tamtego dnia, kiedy otworzyła oczy, zaklęła i rozpłakała się. To na mnie tak patrzyła.

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

WTEDY

Dostępne w wersji pełnej

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

WTEDY

Dostępne w wersji pełnej

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

WTEDY

Dostępne w wersji pełnej

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

WTEDY

Dostępne w wersji pełnej

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

WTEDY

Dostępne w wersji pełnej

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

LISTA

Dostępne w wersji pełnej

TERAZ

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej