Ruch królowej - Kennedy Ryan - ebook + książka

Ruch królowej ebook

Kennedy Ryan

4,6

Opis

Chłopiec, który zawsze należał do mnie, jest teraz mężczyzną znajdującym się poza moim zasięgiem.

Poznaliśmy się z Ezrą Sternem w wannie, kiedy mieliśmy dziewięć miesięcy. Od tamtej pory nie odstępowaliśmy od siebie na krok. Wspólne zabawy i rozmowy towarzyszyły nam przez całe dnie, a pocałunek, najbardziej niezdarne, mokre i spektakularne trzydzieści sekund mojej młodości, uświadomił mi, co czułam do najlepszego przyjaciela.

Aż pewnego dnia nasze rodziny, połączone czymś więcej niż więzami krwi, zostały rozdzielone w mgnieniu oka.

Dwadzieścia lat później moje nieopierzone kaczątko, mój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa, chłopiec niezauważany przez nikogo, stał się mężczyzną, którego nie można zignorować.

Wspanialszym. Żarliwszym. Mądrzejszym. Zajętym.

Kiedy znów się odnajdujemy, na naszej drodze pojawiają się sekrety, kłamstwa i obietnice.Ale nie po to zaszliśmy tak daleko, by teraz się poddać.

I dokładnie wiem, jaki wykonać ruch, żeby Ezra Sternznów był mój.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (32 oceny)
22
6
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaP19884

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza z cyklu. 😘
10
Achaja1234

Całkiem niezła

Dobrze spędzony czas.
00
Izabela_1977

Nie oderwiesz się od lektury

piękna, mądra historia. życie to szczęście, ból, radość, smutek itd. przeplatające się, nachodzące na siebie. wszystko to można tu znaleźć a nawet i więcej. OOLECAM całą serię!!! WARTO
00
aspia

Całkiem niezła

Połączenie religii, polityki i różnorodności etnicznej wywołał taki chaos, że ciężko było czytać.
00
Garbielka

Nie oderwiesz się od lektury

"Życie nie dba o twoje plany. Życie je pomiesza, kochanie" Przyjaźń, miłość i drugie szanse mogą być podstawą tej historii, ale w tej historii jest coś więcej niż dwoje najlepszych przyjaciół z dzieciństwa, którzy ponownie się odnajdują i rozpalają to, co kiedyś mieli. Ruch Królowej jest opowieścią o kobiecie, która wytycza własną ścieżkę życia i robi to na własnych warunkach. Jest skomplikowana, chaotyczna, słodko-gorzka, piękna, niezachwianie prawdziwa, ale historia o miłości rzadko jest czarno-biała, a każda jej sekunda jest taka, czym powinna być. Zwycięstwem!
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Prolog - Kimba

CZĘŚĆ 1

1 - Ruth

2 - Kimba

3 - Ezra

4 - Kimba

5 - Kimba

6 - Ezra

7 - Kimba

CZĘŚĆ II

8 - Kimba

9 - Ezra

10 - Kimba

11 - Ezra

12 - Kimba

13 - Ezra

14 - Kimba

15 - Ezra

16 - Kimba

17 - Ezra

18 - Kimba

19 - Ezra

20 - Kimba

21 - Kimba

22 - Ezra

23 - Kimba

24 - Ezra

25 - Ezra

26 - Kimba

27 - Kimba

28 - Ezra

29 - Kimba

30 - Ezra

31 - Kimba

32 - Ezra

33 - Kimba

34 - Ezra

35 - Kimba

36 - Ezra

37 - Kimba

38 - Ezra

39 - Kimba

40 - Ezra

41 - Kimba

42 - Ezra

43 - Kimba

44 - Ezra

45 - Kimba

46 - Ezra

47 - Kimba

48 - Ezra

49 - Kimba

Epilog - Ezra

NOTA OD AUTORKI

O KENNEDY RYAN

PODZIĘKOWANIA

TYTUŁ ORYGINAŁU
Queen Move
Copyright © 2020 by Kennedy Ryan Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2022 Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2022Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Agata Polte Korekta: Patrycja Siedlecka Opracowanie graficzne okładki: Justyna Sieprawska Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2021 ISBN 978-83-67303-26-2Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plwww.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska

Kennedy Ryan

PRZEŁOŻYŁA

Anna Piechowiak

SERIA WSZYSCY LUDZIE KRÓLA

tom 1 TWÓRCZYNI KRÓLÓW

tom 2 ZBUNTOWANY KRÓL

tom 3 RUCH KRÓLOWEJ

Miłość polega na możliwości rzeczy. „Miłość od trzeciego spojrzenia”1

Niniejszą książkę dedykuję wszystkim dziewczynom, które muszą pracować dwa razy ciężej. Wiecie, kim jesteście.

1. Miłość od trzeciego spojrzenia (oryg. Love Jones) – film z 1997 r. w reżyserii Theodore’a Witchera (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Prolog - Kimba

Dwa lata wcześniej

Czy jest coś smutniejszego niż córeczka tatusia na pogrzebie własnego ojca?

Ciche pociągnięcie nosem matki siedzącej kilka miejsc dalej udziela odpowiedzi.

Pogrążona w rozpaczy wdowa.

– Był dobrym człowiekiem – szepcze ktoś z długiej kolejki żałobników składających kondolencje.

Mama kiwa głową. Bez względu na wiek i modę nadal na pogrzeby zakłada toczek oraz woalkę. Są czarne i szykowne, jak ona, która przypomina Jackie Kennedy czy Corettę Scott King.

Mój ojciec był nie tylko dobrym człowiekiem – był wspaniały. Każdy powinien wiedzieć, że zostawia po sobie wdowę pogrążoną w rozpaczy. Ściskam w palcach program ceremonii pogrzebowej, wpatrując się w wydrukowane słowa. „Joseph Allen pozostawił żonę Janettę, troje dzieci: Kaylę, Keitha i Kimbę oraz sześcioro wnucząt”.

„Pozostawił”, powtarzam w myślach.

Tata odszedł, a ja nie wiem, jak żyć na świecie, w którym go nie ma. Pod namiotem pogrzebowym na środku stoi trumna udekorowana słodko pachnącymi kwiatami. Kiedy opuścimy cmentarz ojciec zostanie złożony w ziemi z niepojętą ostatecznością, oddzielony od nas białym atłasem, dwoma metrami ziemi i wiecznością.

Kayla, moja starsza siostra, cicho szlocha na końcu jednej z ławek przeznaczonych dla rodziny. Czwórka dzieci przygląda się jej uważnie, zapewne nieprzyzwyczajona do oglądania zazwyczaj niewzruszonej matki, teraz roztrzęsionej i roniącej łzy. Nawet ja zapomniałam, jak Kayla wygląda, kiedy płacze – jakby była wściekła na wilgoć spływającą po policzkach, oburzona z powodu wszelkich oznak słabości.

„Płacz nie jest oznaką słabości – mawiał tata. – Jest oznaką człowieczeństwa”.

„Ale czy Biblia nie mówi, że nawet kamienie wołać będą? – pytałam zaczepnie jako dziecko, pamiętając lekcje ze szkółki niedzielnej. – Więc może łzy są nie tylko dla ludzi”.

„Nie bądź taką mądralą”, odpowiadał wtedy z błyskiem w oku, który świadczył o jego zadowoleniu.

Ojcu podobało się, że zadawałam pytania. Nauczył mnie, by nigdy nie brać wszystkiego za dobrą monetę.

„Tęsknię za tobą, tato”.

Nie minął nawet tydzień, odkąd odszedł po ataku serca, a już tak bardzo mi go brakowało.

Łzy będące dowodem człowieczeństwa zamazują mój wzrok, gorące i szczypiące w oczy. Chcę, żeby to się skończyło. Kwiaty, elegancko ubrani żałobnicy, kamery stacji informacyjnych ustawione w pewnej odległości, którą ich operatorzy uznają za odpowiednią do okazji. Pragnę po prostu iść do domu rodzinnego, schować się w gabinecie taty i znaleźć jego ukryty zapas cygar. „Nie mów matce – szeptał konspiracyjnie. – To będzie nasz mały sekret”.

Mama nienawidziła zapachu cygar w domu.

– Tru.

Kto użyłby tego imienia? Teraz, kiedy moi bliscy – jedyni ludzie, którzy tak się do mnie zwracają – są pochłonięci własnym bólem? Unoszę wzrok. Przede mną stoi wysoki mężczyzna, marszczy ze współczuciem gęste ciemne brwi. Nie znam go. Zapamiętałabym faceta o sylwetce mocnej jak dąb. Dobrze skrojony garnitur podkreśla silne ramiona. Ciemnobrązowe włosy są krótko przycięte, ale gdyby pozwolił im urosnąć, układałyby się w mocno skręcone loki. Wydatny nos, pełne, misternie wyrzeźbione usta, niebywale żywe oczy w kolorze tak niebieskim, że na tle jego skóry, która jest niczym brąz skąpany w słońcu, przypominają barwę afrykańskich fiołków. Nie, takiego człowieka jak on nie sposób zapomnieć.

Coś majaczy mi się w pamięci, szarpie zmysły. Nigdy nie wyrzuciłabym z głowy mężczyzny, który tak by wyglądał, mężczyzny o takich oczach. A chłopca?

– Ezra? – pytam chrapliwie. W moim głosie dźwięczą niedowierzanie i niepewność, bo nie wypowiadałam tego imienia od lat. Nie może być.

Ale tak właśnie jest.

Przede mną zamiast niezdarnego chłopaka, którego znałam, stoi mężczyzna emanujący pewnością siebie. Wyprostowany i trzymający dumnie głowę. Jeśli okres dojrzewania był jedynie surowym projektem, ten gotowy produkt w postaci znajdującego się przede mną faceta jest arcydziełem symetrii i pięknie naszkicowanych linii.

Kiwa głową, a drobny uśmiech łagodzi surową linię ust.

– Tak, to ja.

Może to emocje i bezbronność powodują, że opuszczam gardę. Może współczucie widoczne na jego twarzy. Albo to, że znajduję w oczach dawnego przyjaciela pocieszenie. Niezależnie, czy chodzi o wszystkie z wymienionych powodów czy o żaden z nich, zrywam się na równe nogi i rzucam w ramiona Ezry. Nie wygląda na tak zdziwionego jak ja tą niekontrolowaną reakcją ciała, od razu zaciska wokół mojej talii silne ramiona. Jest znacznie wyższy niż ostatnim razem, kiedy go widziałam. Nachyla się trochę bliżej do ucha.

– Tak mi przykro, Kimbo – mówi. – Był jednym z najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem.

Jego słowa i ramiona ogrzewają lód, który mieszka we mnie od tygodnia. Ta chwila rozpływa się w milion innych, choć myślałam, że straciłam je na zawsze. Ezra i ja kreślimy patykami nasze imiona w mokrym betonie. Jeździmy w letnim zmierzchu rowerami po ulicach, krzycząc i śmiejąc się, ścigając się ze słońcem. W nocy, w opustoszałym parku, odpychamy się od ziemi i szybujemy tak wysoko na huśtawkach, że nasze stopy zdają się kopać gwiazdy. Ezra Stern był osią mojego dzieciństwa.

– Ez. – Odsuwam się, by na niego spojrzeć, i studiuję rysy twarzy mężczyzny w poszukiwaniu zmian, jakie dokonały się w ciągu dwudziestu lat rozłąki. – Ale ty… Skąd… Jak…

– Kilka lat temu wróciłem do Atlanty. Wpadłem na twojego ojca i my… – Przełyka z trudem ślinę, puszcza mnie i wkłada rękę do kieszeni ciemnych spodni.

Zwykł tak robić, gdy czuł się niepewnie. To jedna z niewielu rzeczy pozostałych po chłopcu, którego znałam. I te oczy.

– Rozmawialiśmy – kontynuuje. – Utrzymywaliśmy stały kontakt. Pomógł mi. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że tu jestem, co?

Rzuca szybkie spojrzenie na moją matkę siedzącą na drugim końcu ławki, wciąż elegancką, a jednocześnie zbyt zdruzgotaną, by naprawdę zauważyć tych, którzy stoją przed nią, a tym bardziej mężczyznę znajdującego się naprzeciwko mnie.

– Nie mam nic przeciwko. – Ściskam jego wolną rękę. – Cieszę się, że przyszedłeś.

Coś w rodzaju ulgi rozluźnia napięte rysy Ezry.

– To dobrze. Nie chciałem…

– Tatusiu – rozlega się zza jego pleców.

Dostrzegam ładnego dzieciaka z oczami w kolorze fiołków. Jego skóra jest o kilka tonów jaśniejsza niż Ezry, loki mniej kędzierzawe, a w twarzy odnajduję ślady chyba azjatyckiego pochodzenia, jednak ma w sobie coś z chłopca, którego znałam przed laty. To sprawia, że ściska mi się serce.

„Syn. Ezra ma syna”.

Oczywiście, że ma. Jesteśmy po trzydziestce. Prawdopodobnie ma też…

– Noah, prosiłem, żebyś poczekał z mamą. – Przeczesuje dłonią włosy chłopca.

– Czekałem – odpowiada Noah, koncentrując szeroko otwarte oczy na ojcu. – Ale dzwoniła bà ngoại.2 To nagły wypadek. Mamusia mówi, że musimy iść.

Obaj patrzą w kierunku cmentarnego trawnika, gdzie niespokojnie krąży filigranowa kobieta z telefonem przyłożonym do ucha i zmartwieniem wypisanym na twarzy. Dostrzegam w niej inne cechy Noaha. Wodospad ciemnych włosów sięga jej do pasa, nawet z tej odległości widać, jak jest piękna.

Żona Ezry. Syn Ezry. Nie widziałam tego człowieka od ponad dwóch dekad, ale mój oddech się rwie, gdy widzę, że ułożył sobie życie beze mnie. Byliśmy tylko dziećmi, więc jasne, że to zrobił, tak jak i ja, jednak mimo to moje serce wciąż tonie niczym kotwica wrzucona do oceanu.

„Rodzina. Ezra ma rodzinę”.

– Widziałem cię w telewizji – dodaje Noah, przyglądając mi się uważnie.

Marszczę brwi. Przez chwilę czuję się tak oderwana od życia poza tym namiotem pogrzebowym i mdłym zapachem kwiatów, że nie mam pojęcia, o czym mówi.

– Kampania – uściśla Ezra, unosząc nieznacznie kąciki ust. – Udzielałaś wywiadu w CNN.

– Och. – Kiwam głową i zmuszam się do uśmiechu z powodu Noaha. – Moja praca wymaga, żebym ​​czasami występowała w telewizji, ale zdradzę ci pewien sekret.

Jego oczy błyszczą dziecinną radością. Nachylam się do ucha chłopca i szepczę:

– Bardzo się wtedy denerwuję i nie jest to takie proste, na jakie wygląda.

Noah przytakuje z poważną miną.

– Też bym się denerwował, ale tatuś powiedział, że jesteś najmądrzejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał.

Zerkam na Ezrę, który przez moment wygląda na skrępowanego, zanim napotyka moje spojrzenie.

– Ale nadal nie mądrzejszą ode mnie – rzuca wyzywająco. – Nie zapominaj o tym.

Myślałam, że niemożliwością jest się śmiać w dniu pogrzebu ojca, lecz w gardle rozbrzmiewa mi chichot.

– Po prostu strzelasz fochy, bo pokonałam cię w szachy.

– Pokonałaś tatusia w szachy? – Oczy Noaha robią się okrągłe jak spodki. – Nikt nigdy nie dał rady go pokonać.

– Raz – wtrąca Ezra. – Raz mnie pokonała.

– Teraz zaczynają się wymówki – mówię Noahowi.

Ezra uśmiecha się, ale wraca wzrokiem do miejsca, w którym stoi jego żona, a wtedy przelotny błysk humoru znika.

– Lepiej chodźmy, Noah. Zobaczmy, czego potrzebuje twoja mama.

Chłopiec wybiega z namiotu i pędzi przez trawę do matki. Kiedy do niej dociera, kobieta obejmuje go ramieniem i całuje w czubek głowy. Co za piękna rodzina. Cieszę się ich szczęściem. Naprawdę.

Ezra ponownie zwraca na mnie uwagę.

– Chciałem tylko powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Złożyć wyrazy szacunku.

Na końcu języka mam kilkanaście słów, które kłębią się we mnie na myśl o ponownym zniknięciu Ezry.

„Odezwij się czasem. Daj mi swój numer. Powinniśmy pozostać w kontakcie”.

Mężczyzna spogląda na mnie, a słowa tkwiące w gardle wydają się płonąć także w jego oczach karmionych żalem. I nadzieją. Wszystkie rzeczy domagające się ujścia z mojej klatki piersiowej odzwierciedlają się w wyrazistych rysach Ezry.

– Kimba, moglibyśmy…

– Miło było cię znowu zobaczyć – przerywam z miękką uprzejmością, opuszczając rękę. Aż do teraz nie zdawałam sobie sprawy, że wciąż trzymam ją uniesioną. – Dziękuję za przybycie.

Ezra przygląda mi się przez długie sekundy, a ja pomimo najlepszych intencji odwzajemniam to spojrzenie. W dzieciństwie nikt nie znał mnie lepiej niż Ezra Stern. Łączyła nas bliskość, którą pielęgnuje się jako dziecko. Lecz między dwojgiem dorosłych nie może być ona niczym innym jak intymnością.

– Do widzenia, Ez – szepczę, a do oczu napływają mi łzy.

– Do widzenia. – Spogląda na zieloną trawę i nagrobki, gdzie czeka jego rodzina, po czym kiwa głową na znak zgody. – Tru.

Dociera do żony i syna długimi, szybkimi krokami. Znikają za szczytem wzgórza, trzymając się za ręce. Byli tu tylko kilka minut. Wątpię, czy mama w ogóle zdała sobie sprawę, że Ezra się pojawił. Wciąż tkwi w swoim najgorszym koszmarze, w którym miłość jej życia odeszła.

– Do widzenia, tatusiu – mówię na tyle cicho, że tylko ja i on możemy to usłyszeć. Tak jak wypowiadaliśmy małe sekrety, którymi się dzieliliśmy. Widok trumny łamie mi serce, gdy uświadamiam sobie, co straciłam.

Spoglądam na wzgórze i ronię łzę za tym, czego nigdy nie miałam.

2. Z wiet. bà ngoại – babcia.

CZĘŚĆ 1

Jesteśmy gwiezdnym pyłem, w który tchnięto życie i który został upełnomocniony przez wszechświat do jego zrozumienia – i zaledwie zaczęliśmy z tego korzystać.3

Neil deGrasse Tyson, Astrofizyka dla zabieganyche

3. Tłumaczenie Jeremiego Kazimierza Ochaba, Astrofizyka dla zabieganych, Neil deGrasse Tyson, Wydawnictwo Insignis 2017.

1 - Ruth

1983, Atlanta, Georgia

„Szabat szalom”4. Słowa przychodzą nagle, nieoczekiwanie. Pozdrowienie, które moje serce ofiarowuje, gdy nie ma nikogo, kto mógłby odpowiedzieć. Nikogo, do kogo mogłabym je skierować. Piątkowe wieczory, niegdyś dzień odpoczynku, szabat, są teraz najbardziej chaotycznymi częściami tygodnia. Dusza wiruje, tęskni za spokojem, ale dziś nie ma na to czasu.

– Wszystko przygotowane! – grzmią z salonu słowa mojego męża Alfreda, które burzą chwilę ciszy, jaką znalazłam dla siebie przy wannie z ciepłą wodą.

To pierwszy raz po przeprowadzce, kiedy mamy gości. Gdy dokarmiłam i zabawiłam nowych sąsiadów, wykorzystałam wieczorną kąpiel dziecka jako wymówkę, żeby się wymknąć. Pomimo melancholijnego nastroju śmiech i dudniący głos Alfreda sprawiają, że kąciki moich ust unoszą się w uśmiechu.

– Wygląda na to, że tata wygrywa – mówię, przyciskając nos do nosa synka.

Mały bulgocze w odpowiedzi, chichocze i wyciąga rączkę w kierunku mojej twarzy. Wije się, kiedy zanurzam go w wodzie. Uśmiech mruży kąciki oczu tego samego koloru co moje, o tak głęboko niebieskim odcieniu, że wydają się niemal fioletowe. Ich kontrast ze złocistą skórą i runem sprężystych ciemnych loków jest uderzający. Coś ze mnie. Coś z jego ojca. Jedyny w swoim rodzaju.

„Jest adoptowany?”, zapytała dzisiaj kasjerka, rozciągając sylaby jak melasę, a jej szeroko otwarte oczy przeskakiwały między synem a mną.

Nie pierwszy raz mnie o to pytano, odkąd przeprowadziliśmy się do Georgii. Nawet w Nowym Jorku drobna Żydówka niosąca takiego chłopca od czasu do czasu przyciągała uwagę. Ale tu? Za każdym razem, gdy wychodzę, nie mogą odwrócić wzroku. Niektórzy są dyskretni, przynajmniej starają się ukryć ciekawość, ale wielu nawet się nie przejmuje. Z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że ​​słynna południowa gościnność, przynajmniej w naszym przypadku, jest zdominowana przez stare, dobre wścibstwo. A czasami wręcz chamstwo.

Wyciskam na dłoń szampon dla dzieci i wmasowuję go w miękkie włosy synka.

– Co zrobiliśmy, sprowadzając cię tutaj, Ezra?

Tak bardzo chciałam uciec od rodziny w Nowym Jorku, że nawet nie zastanawiałam się, dokąd jedziemy. Mąż nie mógł odrzucić oferty dostania pełnego etatu na Uniwersytecie Emory’ego, a mama i ja prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy.

„Alfred Stern. Student biznesu na Uniwersytecie Columbia. Jaka dobra partia, Ruth”, powiedziała kiedyś moja matka. Praktycznie słyszałam jej myśli. Miły żydowski chłopiec o ładnym imieniu i świetlanej przyszłości. Cóż, miała rację co do świetlanej przyszłości, ale wiedziałam, że mój chłopak ateista z tym swoim imponującym wzrostem, ciemną skórą i upartym bezbożnym sercem nie był wymarzonym przyszłym zięciem mamy. Zawsze zakładałam, że wyjdę za mąż za kogoś z sąsiedztwa. Koniecznie Żyda. Ale pewnego dnia do księgarni, w której pracowałam, wszedł Alfred i zawrócił mi w głowie, nawet za bardzo się nie starając.

– Panie w niebiosach, pobiją się, grając w te piki.5

Zerkam przez ramię i widzę Janettę Allen, jedną z nowych sąsiadek, której mąż uczęszcza wraz z Alem do szkoły prawniczej. Stoi w progu łazienki z torbą na ramieniu, trzymając w wyciągniętych rękach z dala od siebie córeczkę Kimbę. Niegdyś nieskazitelne śpioszki dziewczynki są ochlapane jasnozielonym groszkiem i purée z marchewki.

– Ta dziewczyna pochłania jedzenie jak tornado – mówi Janetta, wskazując głową w stronę blatu. – Mogę ją rozebrać?

– Och, oczywiście. – Śmieję się z wijącej się w jej uścisku córeczki. – Niezbyt długo pozostają czyste, prawda?

– Skarbie, odpuściłam sobie czystość po dziecku numer jeden. – Janetta kładzie Kimbę na blacie i zdejmuje jej śpioszki. – Cieszę się, że mogę je po prostu utrzymać przy życiu, a są naprawdę energiczne.

Patrzę na jej delikatne krągłości z lekką zazdrością. Bardzo trudno było mi wrócić do formy sprzed ciąży, a Janetta nie wygląda, jakby urodziła choć jedno dziecko, tym bardziej kilka.

– Ile ich masz? – pytam, spłukując szampon z włosów Ezry.

– Trójkę. – Kobieta się uśmiecha, jej zęby błyskają bielą na tle olśniewającej brązowej karnacji. – Pozostała dwójka spędza dziś popołudnie ze swoimi kuzynami. Sporo czasu minęło, nim pozwoliłam im wyjść gdziekolwiek beze mnie. Kilka lat temu wszyscy byli tutaj na krawędzi i trzymali dzieci blisko.

– Masz na myśli te morderstwa? – Marszczę brwi.

W Atlancie w ciągu dwóch lat doszło do ponad dwudziestu morderstw oraz zaginięć.6 Sprawy pozostały nierozwiązane, co sparaliżowało cały kraj. Moja mama wspomniała o tym, gdy tylko usłyszała, że ​​się tu przeprowadzamy.

– Tak. – Janetta wzdycha. – Wszystkie ofiary były małymi czarnoskórymi chłopcami lub dziewczynkami. Przez to musiałam wiedzieć, gdzie dokładnie w każdej sekundzie są moje dzieci. Zaczęliśmy z mężem nawet spać w ich pokojach po tym, jak jedno dziecko zostało uprowadzone z własnego łóżka. Joseph w pokoju Keitha, a ja u Kayli. Ale to już za nami, dzięki ci, Jezu.

Zerka na mój naszyjnik – lśniący onyks osadzony w zawieszce z gwiazdą Dawida.

– Przepraszam. Zapomniałam, że jesteś żydówką.

Z jakiegoś powodu obie uważamy ten komentarz za komiczny i śmiejemy się głośno oraz długo w ten zaraźliwy sposób, który sprawia, że ​​prawie zapominamy, co tak naprawdę było zabawne.

– Jejku, potrzebowałam tego – mówi Janetta, wciąż lekko uśmiechnięta. – A tak przy okazji, dzięki za zaproszenie.

– A ja dziękuję za przyjęcie zaproszenia. Nie mieliśmy zbyt wielu gości, wierzcie lub nie – odpowiadam cierpko.

Janetta się zatrzymuje, jej palce spoczywają na nagim brzuszku Kimby. W spojrzeniu kobiety dostrzegam współczucie. Najwyraźniej widzi więcej, niż chciałabym pokazać.

– Wiesz, że byliście na językach całej dzielnicy, prawda?

Ta szczerość budzi we mnie nagły śmiech.

– Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona. – Pryskam wodą w Ezrę, który zaczyna chichotać, a jego twarz się rozjaśnia. – Rozumiem, że nie mieszka tu jeszcze wiele mieszanych małżeństw, ale mamy już lata osiemdziesiąte.

Janetta wzrusza ramionami, opierając biodro o blat w łazience.

– Kiedy miała miejsce sprawa Lovingów?7Zaledwie piętnaście lat temu. Jeszcze nie tak dawno uznano by twoje małżeństwo za przestępstwo, a na Południu ignorancja rasowa potrwa tak długo, jak to tylko możliwe.

Kłótnie, które przeprowadziłam z rodzicami, i afronty, jakich doznałam w synagodze w Nowym Jorku, mówią mi, że Południe opanowało rynek nietolerancji.

– Wydajesz się obeznana z prawem – mówię zamiast tego. – Jesteś prawniczką?

– O nie, zostawiam to mężowi. Jestem nauczycielką.

Kimba klepie małą ręką dłoń Janetty, co rozśmiesza nas obie.

– Jest śliczna. – Kiwam głową w stronę wiercącej się dziewczynki. – Ile ma?

– W zeszłym tygodniu skończyła dziewięć miesięcy.

Zatrzymuję się, moje dłonie tkwią nieruchomo w kręconych włosach Ezry.

– Kiedy w zeszłym tygodniu?

– W ostatni czwartek.

– Dwudziestego?

– Tak.

– Mają urodziny w tym samym dniu!

– No co ty?! – Janetta patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami i kręci głową. – Co za zbieg okoliczności! Jeśli chcesz, możemy urządzić jedną wspólną imprezę.

– To byłoby naprawdę miłe – odpieram, uśmiechając się, ponieważ po raz pierwszy, odkąd się tu przeprowadziliśmy, coś naprawdę wydaje się miłe.

Janetta przegląda torbę na pieluchy.

– Skończyły mi się chusteczki, a to dziecko aż się lepi.

– Dlaczego po prostu jej tu nie wsadzisz? – Wskazuję na wannę. – Jest dużo miejsca.

– Jesteś pewna? – pyta kobieta z wahaniem.

– Oczywiście.

Uśmiecha się smutno, bierze Kimbę na ręce, a potem umieszcza ją w wodzie.

– Chyba jestem tak wredna jak niektórzy z tych lokalnych plotkarzy. Założyłam, że będziesz… Nie wiem. Nadęta. I będziesz się dziwnie zachowywać.

– Ja? Dziwnie? – Śmieję się. – Za każdym razem, gdy wychodzę z domu, ludzie patrzą na mnie tak, jakbym miała dwie głowy. Przynajmniej raz w tygodniu ktoś pyta, czy to mój rodzony syn. Męża nigdy nie ma w domu i wydaje mi się, że jestem w tym stanie całkiem sama. To nie do uwierzenia, ale tęsknię za matką, chociaż odtrąciła mnie za poślubienie mężczyzny, który nie tylko nie wyznaje judaizmu, ale na dodatek jest czarnoskóry. Na tym etapie wręcz całowałabym nieznajomych, żeby się tylko z kimś zaprzyjaźnić.

Słowa ulatują ze mnie z niespokojnym świstem, jak z przebitego balonu latającego zygzakiem w powietrzu. Ile czasu upychałam w sobie to wszystko i czekałam, aż zostanie przekłuty?

Mrugam, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy, po czym przyciskam dłoń do piersi, gdzie kumuluje się samotność. W łazience zapada cisza, słychać tylko przytłumiony śmiech oraz przechwałki mężczyzn grających na dole w karty. Nie podnoszę wzroku, bojąc się, że zacznę płakać i nie dam rady przestać, ale moje palce drugiej dłoni zatopione we włosach Ezry trzęsą się, a dolna warga drży.

Janetta wyciąga rękę i wskazuje głową butelkę szamponu dla dzieci stojącego za mną na brzegu wanny.

– Dasz trochę?

Jestem wdzięczna, że nie skupia się na mojej reakcji. Daje mi czas na opanowanie się, kiedy w ciszy myjemy nasze dzieci. Przełykam łzy parzące gardło i kurczowo chwytam się miłości, która przywiodła mnie tak daleko od wspólnoty i rodziny, tradycji i wiary.

– Wiesz, że nie mam żadnych żydowskich przyjaciół? – mówi Janetta. – Będziesz pierwsza.

„Szabat szalom”.

Napotykam spojrzenie kobiety. Jej oczy są ciemne, miłe i pełne zaciekawienia.

– Podoba mi się to. – Uśmiecham się, a potem spłukuję mydło z ramion i pleców Ezry. – Chociaż minęły miesiące, odkąd ostatni raz byłam w synagodze.

– Jest jedna kilka przecznic dalej.

– Naprawdę? Pragnę, aby mój syn dorastał wśród tych samych tradycji co ja. Nie chcę go z tego ograbiać. Niektórzy rabini nawet nie uznają mojego małżeństwa.

– Bo Alfred jest czarny?

– O nie. – Krzywię się. – Cóż, może niektórzy. Głównie dlatego, że nie jest Żydem. Niektórzy są bardziej konserwatywni niż inni. Nikt w mojej rodzinie nigdy nie poślubił kogoś, kto nie był Żydem, więc…

– Rodzina Joego pomogła wybrać pierwszego i jak do tej pory jedynego żydowskiego burmistrza Atlanty – mówi Janetta z nutą dumy w głosie. – Sama Massella. Jego wiceburmistrzem był Maynard Jackson. Cztery lata później ludzie Joego pomogli mu stać się pierwszym czarnoskórym burmistrzem Atlanty.

– Rodzina Joego interesuje się polityką? – Wykorzystuję szansę porozmawiania o czymś innym niż moje problemy i wyciągam Ezrę z wanny. Wycieram go i całuję włosy synka.

– Rodzina Joego interesuje się postępem. Zmianą i naprawianiem zła. Jego ojciec był Jeźdźcem Wolności.8 Brał udział w marszach. W strajkach. We wszystkim. Jest legendą w tym mieście. Ulice i szkoły nazwane są jego imieniem.

– Jesteś blisko z jego rodziną? – pytam nostalgicznie.

– Tak blisko jak ze swoją. Zwłaszcza że ​​moi rodzice już odeszli. Byłam jedynaczką, a rodzina Joego traktuje mnie jak jedną ze swoich.

– To musi być miłe. – Wykrztuszam z siebie pozbawiony humoru chichot. – My pobraliśmy się w urzędzie. Mojej rodziny tam nie było. Jego rodziny też nie.

– Tęsknisz za nimi? Mam na myśli twoich bliskich.

Kiwam głową.

– Myślałam o nich teraz. O tym, co robią w piątkowy wieczór. Trwa szabat.

– Domyślam się, że raczej nie grają w karty i nie rozbijają sześciopaków, jakby miało nie być jutra, co?

– Nie. – Uśmiecham się. – W szabat nie można nawet zapalić światła, gotować ani w ogóle robić niczego. Kiedy dorastałam, myślałam, że to najnudniejszy dzień tygodnia. Teraz zdaję sobie sprawę, że był najspokojniejszym.

– Twoja rodzina się od ciebie odwróciła? – pyta Janetta.

– Na początku tak. Matka zaczęła dzwonić dopiero po narodzinach Ezry.

– Więc sprawy między wami mają się lepiej?

– Nie rozmawiam z nią dużo. Kiedy dowiedziała się o Alu, obie powiedziałyśmy kilka okropnych rzeczy. Byłam tak zraniona i zła, że po prostu… – Znowu mrugam, odganiając łzy i przypominając sobie zapach chałki, ryb oraz rosołu, które mama serwowała na piątkowy wieczorny posiłek.

– Ale tęsknisz za nią? – dopytuje Janetta.

Przytakuję i przełykam ślinę.

– W takim razie zadzwoń do niej, dziewczyno. Życie jest zbyt krótkie. – Kobieta wyciąga Kimbę z wanny. – W zeszłym roku odeszła moja mama. Nigdy nie poznała swojej wnuczki. Jeśli twoja chce zapomnieć o waszych niesnaskach, daj jej szansę. Rodzina znaczy wszystko. Z salonu dobiegają wybuchy śmiechu, krzyki i ochrypłe głosy. Ciężka barwa mojego męża, lżejsze tony innych. Nadstawiam uszu, żeby usłyszeć, o czym mówią.

– Czy właśnie powiedzieli „mam Boston”? – pytam, uśmiechając się i podając Janetcie ręcznik dla Kimby. – O co chodzi?

– W grze w piki oznacza to, że jedna drużyna wygrywa wszystkie lewy.

– Co za lewy?

– Nigdy nie grałaś w piki? – rzuca z zaskoczeniem, podnosząc głos na końcu zdania.

– Nie. Nie wiedziałam, że Al potrafi w to grać.

Ale jak teraz o tym myślę, w Nowym Jorku Al był cichszy. Bardziej powściągliwy, bardziej zamknięty w sobie. Dorastałam w tamtym mieście i znałam każdy jego zakątek, za to mój mąż żył wcześniej w Chicago i nie miał wielu znajomych, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się na kampusie. Przedstawiłam go przyjaciołom, a żaden z nich nie grał w piki. Nowy Jork był moim miejscem na ziemi. Za to Atlanta… Chociaż Al tu nie dorastał, ten świat już należał do niego.

– Jeśli Al ma Boston – mówi Janetta z uśmiechem – nie tylko potrafi grać w piki, ale musi być w tym całkiem niezły. A ty w co lubisz grać?

– Będziesz się śmiała – stwierdzam skrępowana, choć wciąż udaje mi się uśmiechnąć na jej zachętę.

– Pewnie tak, ale czy to takie złe? Mam niemowlę, dwójkę starszych dzieci, uczę w szkole hardcorowe dzieciaki, walczę o to, by mój dom przynajmniej w połowie był czysty. Chętnie się pośmieję.

– Lubię grać w madżonga.

– Ma… co?

Obie się śmiejemy. Wkładam Ezrze śpioszki, a Janetta wyciąga dla Kimby świeżą koszulkę z torby na pieluchy.

– Moja matka, Bubbe i…

– Bubbe?

– Tak nazywam moją babcię – wyjaśniam. – Grały w madżonga ze swoimi przyjaciółkami, kiedy dorastałam. Nazwałam to starą żydowską babską grą. Mimo że pochodzi z Chin, zaadaptowałyśmy ją jako swoją. To coś jak brydż albo remik, ale grasz kamieniami. W każdym razie pewnego lata zaczęłam grać z grupą mojej mamy i się wciągnęłam.

Przez chwilę niemal słyszę stukot kamieni i wołania: „Pięć znaków!”, „Sześć monet!” i „Dwa bambusy!” tak wyraźnie jak śmiech dobiegający z salonu. Wciąż widzę stoły zastawione talerzami z galaretką z ciemnej czekolady, mieszanką studencką, ananasem i wiśniami maraschino nadzianymi na wykałaczki. Czuję zapach perfum, aromaty kojarzące się z towarzyskim spotkaniem w letnie popołudnie.

– Tęsknisz za tym, co? – pyta Janetta, kładąc na ramieniu senną Kimbę.

Spędziłam tyle czasu na ukrywaniu tego przed sobą, a także przed Alem – by nie pomyślał, że żałuję, że za niego wyszłam, przeprowadziłam się i opuściłam rodzinny dom – że trudno mi się do tego przyznać. Po krótkim wahaniu kiwam jednak głową.

– Powiem ci coś – odzywa się Janetta. – Nauczę cię pików, a ty mnie tego maotsetunga.

Śmieję się cicho z jej celowego przekręcenia nazwy gry.

– Madżonga. I jesteśmy umówione.

– Dobrze. – Odwraca się, żeby wyjść z łazienki, ale zatrzymuje się w wejściu, żeby spojrzeć na mnie przez ramię. – Ruth?

– Tak?

Jej uśmiech to najmilsza rzecz, jaką widziałam, odkąd przekroczyliśmy z Alem granicę stanu.

– Zadzwoń do mamy.

4. Szabat szalom – popularne życzenie wymawiane podczas szabatu, które oznacza: „Niech twój szabat będzie szabatem pokoju”, „Dobrego szabatu”.

5. Piki – karciana gra dla czterech osób polegająca na zbieraniu lew. Rozgrywa się ją pełną talią kart, kolorem atutowym jest zawsze pik. Osoby siedzące naprzeciw siebie grają razem w parze. Gra składa się z deklaracji i rozgrywki.

6. Seria morderstw popełnionych w Atlancie w stanie Georgia między lipcem 1979 a majem 1981 roku. W ciągu dwóch lat zostało zamordowanych co najmniej 28 dzieci, nastolatków (głównie afroamerykańskich chłopców) i dorosłych. Opowiada o tym drugi sezon netflixowego serialu Mindhunter z 2019 roku.

7. Mowa o historii Richarda i Mildred Lovingów, którzy przez ponad dekadę walczyli przed amerykańskimi sądami o uznanie małżeństwa. W stanie Wirginia zakazywano zawierania małżeństw mieszanych (tzw. związków międzyrasowych); na podstawie ich historii w 2016 roku Jeff Nichols nakręcił film pod tytułem Loving.

8. Z ang. Freedom Riders – ruch na rzecz praw obywatelskich, mający na celu zwrócenie uwagi władz federalnych na nieprzestrzeganie desegregacji rasowej na Południu Stanów Zjednoczonych. Działania Jeźdźców zakończyły się sukcesem, który był ważnym krokiem w drodze do uzyskania pełni praw obywatelskich przez ludność czarnoskórą [źródło: https://ujot.fm/freedom-riders-kim-byli-amerykanscy-jezdzcy-wolnosci/ dostęp 23.04.2022].

2 - Kimba

Atlanta, Georgia Kimba, dziesięć lat

Odciągam zasłonę w oknie w salonie, tak jak robiłam to już kilkanaście razy w ciągu ostatniej godziny.

– Odejdź stamtąd. – Mama klepie mnie w głowę, kiedy przechodzi obok w drodze do kuchni. – Wkrótce skończą. Chodź, nakryj do stołu.

– Pani Stern przetrzymuje Ezrę jako zakładnika przez cały weekend – jęczę. – Każe mu chodzić do synagogi i nic nie robić aż do sobotniego wieczoru.

– W szabat jest takim samym zakładnikiem jak ty w niedzielny poranek przez wiele godzin w Pine Grove Baptist.

Idę za mamą, już teraz obawiając się jutrzejszego siedzenia na twardych ławkach w wykrochmalonej sukience, skarpetkach z falbanką i uczesana w kucyki. Od piątkowego zachodu słońca do sobotniego wieczoru Sternowie obchodzą szabat. A właściwie pani Stern. Pan Stern gra w golfa z moim ojcem, ale Ezra i jego matka chodzą do synagogi w piątki oraz soboty. Nasze rodziny zawsze jedzą razem kolacje w sobotnie wieczory, raz u jednych w domu, raz u drugich. Za to w niedziele zawsze siadamy do stołu z dziadkami.

– Proszę bardzo. – Mama podaje mi stos talerzy. – Muszę dziś wieczorem po kolacji wyprostować ci włosy.

– Czy to konieczne?

– Maynard Jackson przychodzi jutro na nabożeństwo, więc twój dziadek i tata chcą, żeby wszyscy wyglądali perfekcyjnie.

– Nienawidzę czesać włosów. – Wydymam wargi.

– Nie rób takiej miny. – Mama wchodzi do jadalni, niosąc przykryte naczynie Corningware.9 – Przydaj się na coś i przynieś kurczaka.

– Gdzie jest Kayla? – mamroczę w drodze powrotnej do kuchni. – A Keith? Dlaczego tylko ja pomagam?

– Bo tylko ty będziesz jadła. Ja wychodzę – oświadcza starsza siostra siedząca przy kuchennym stole. Dmucha na świeżo pomalowane paznokcie. – I nie mogę pomóc nakryć do stołu. Moje paznokcie są wciąż mokre.

W drodze do piekarnika przesuwam dłonią po jednym z jej paznokci.

– Ty mały bachorze! – Kayla wpatruje się we wgniecenie w lakierze i rzuca we mnie pilnikiem.

– Au! Mamo, Kayla rzuca we mnie!

– Straszny z ciebie dzieciuch – narzeka siostra.

– Nie jestem dzieckiem.

– Ale zachowujesz się jak dziecko – stwierdza mama, wracając do kuchni. – Róbcie, co chcecie, ja jestem zbyt zmęczona, żeby odgrywać waszego rozjemcę.

– To wszystko, co chciałam usłyszeć – mruczę pod nosem, wyciągając maślaną bułkę z koszyka z chlebem na blacie. Rzucam nią w Kaylę.

– Lepiej przestań. – Robi unik i bułka ląduje na stole. – Gdybym nie miała randki, policzyłabym się z tobą. Na twoim miejscu spałabym z jednym okiem otwartym.

– Randka? – Mama zatrzymuje się z kolejnym daniem w drodze powrotnej do jadalni. – Kto ma randkę?

– Hm… – Kayla patrzy na mnie, jakby to, że się wygadała, było moją winą. – Mówiłam ci o nim, mamo. Powiedziałaś, że mogę iść do kina.

– Powiedziałaś, że nie będzie cię na kolacji, ponieważ idziesz do kina z przyjaciółmi. – Mama kieruje się do jadalni, ale krzyczy przez ramię: – Doskonale wiesz, że jeśli twój ojciec go nie poznał, to nici z tego!

– Keith jest rok młodszy ode mnie! – odpowiada Kayla. – I przez większość czasu nawet nie wiesz, gdzie przebywa. Pewnie siedzi teraz z jakąś dziewczyną.

Mama pojawia się ponownie w wejściu do pomieszczenia i unosi brwi w reakcji na zuchwałość Kayli.

– Na kogo krzyczysz? – Rzuca siostrze twarde spojrzenie. – Straciłaś rozum?

– Nie, mamo. – Kayla wzdycha ciężko, chce coś powiedzieć, lecz rozmyśla się i zaciska na moment usta. – Tylko tak mówię.

– To mów takie rzeczy gdzie indziej. A Keith jest chłopcem. To co innego.

– Dlaczego innego? – dopytuje siostra. – Jestem starsza, ale on ma więcej swobody niż ja. To niesprawiedliwe.

– Och, myślę, że masz dużo wolności, panienko. Możesz omówić kwestię „sprawiedliwości” z tatą. Jego spotkanie się przedłużyło, ale teraz już wraca do domu. Co ty na to?

Tym pytaniem wywołuje dokładnie taki efekt, jakiego się spodziewała. Ucisza Kaylę. Tata nie musi rządzić naszym domem żelazną pięścią. To surowy człowiek, ale jego łagodne serce trzyma nas w ryzach. Zrobiłby wszystko dla swojej żony i dzieci, z czego zdajemy sobie sprawę. Rozczarowywanie go byłoby wystarczającą karą.

– Posłuchaj – dodaje mama. – Kiedy przyjdzie ten twój chłopak, po prostu przedstaw go ojcu i będzie dobrze, Zee.

Zawsze używa drugich imion, kiedy chce okazać czułość. Wszyscy mamy imiona na literę „K”. Kayla, Keith, Kimba. Za to drugie są zainspirowane ludźmi, których rodzice podziwiali. Kayla Zora na cześć Zory Neale Hurston.10 Keith Stokely na cześć Stokely’ego Carmichaela.11 Kimba Truth na cześć Sojourner Truth.12

Dzwoni dzwonek do drzwi, na dźwięk którego zrywam się na nogi, biegnę do salonu i gwałtownie otwieram drzwi.

– Kimba – wita się z uśmiechem pani Stern stojąca na werandzie z przykrytym talerzem. – Cześć.

– Hej, pani Stern.

Wchodzi do środka, podczas gdy jej mąż i Ezra, obaj niosący naczynia, przechodzą przez ulicę. Gdyby ustawić ich obok siebie, nikt by się nie domyślił, że to ojciec z synem. Ezra ma znacznie jaśniejszą skórę, niebieskie oczy i jest dość mały jak na swój wiek. Pan Stern mierzy prawie dwa metry.

– Hej, Ez. – Cofam się, żeby mogli wejść. – Hej, panie Stern.

Mama i pani Stern już śmieją się w kuchni. Kiedy się spotykają, nic ich nie powstrzymuje, niezależnie od tego, czy trwa sobotnia kolacja czy partia madżonga, w którego grają z niektórymi paniami z synagogi sąsiadki.

– Joseph znowu się spóźni? – pyta pani Stern, stawiając na stole kosz z chałką obok ryb, które zwykle przynosi.

– Tak. – Mama wzdycha i wzrusza ramionami. – Burmistrz Jackson stara się zrobić jak najwięcej przed nadchodzącymi igrzyskami olimpijskimi, no i przed upływem swojej kadencji. Przez to Joseph zawsze się spóźnia. Ale jest już w drodze. Będzie za góra piętnaście minut.

– Mogę pooglądać mecz, kiedy na niego czekamy? – pyta pan Stern, kiwając głową w stronę salonu. – Ktoś nie pozwolił mi włączyć telewizora przez cały weekend.

Pani Stern zaciska usta, ale zarówno ona, jak i moja mama przytakują. Mimo że sąsiad nie wierzy w żadnego boga, mama Ezry stawia temu granicę w szabat. Kiedy w piątkowy wieczór zachodzi słońce, nie włącza telewizora, świateł, nie prowadzi samochodu ani nie robi nic aż do sobotniego wieczornego nabożeństwa.

– Jak było w synagodze? – pyta mama, kładąc sztućce przy talerzach.

– Dobrze. – Pani Stern stawia butelkę wina obok słodkiej herbaty. – Były Helen i Dina. Te, które w zeszłym tygodniu przyszły na madżonga.

– Ach, te! Nie umiały grać, ale były miłe. – Mama spogląda na Ezrę, jej twarz się wygładza. – Jak było w szabat, Ezra?

Chude ramiona unoszą się i opadają. Ten gest mówi mi wszystko, co muszę wiedzieć. Czupryna ciemnych, sprężystych loków ma odcisk od czapeczki, którą prawdopodobnie zdjął kilka minut temu. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Ezrę noszącego jarmułkę, nazwałam ją żydowskim kaszkietem. Pani Stern nie uważała tego za zabawne.

– Na dworze jeszcze nie jest ciemno, mamo. – Szturcham Ezrę łokciem w bok. – Czy możemy przez chwilę pojeździć na rowerach?

Mama i pani Stern wymieniają szybkie spojrzenia, a potem kiwają głowami.

– Możesz pobawić się przez dwadzieścia minut, Tru – mówi mama. – Gdy tylko zapali się latarnia, chcę cię widzieć w domu.

Chwytam Ezrę za rękę i idziemy do salonu.

– Tak, m-m-mamo.

Nienawidzę, kiedy się jąkam.

– Czy mówiłam już, że pani Downy dzwoniła w zeszłym tygodniu? – pyta mama ściszonym głosem, który dobiega nas w przedpokoju, gdy wychodzimy z domu.

„Pani Downy? Moja nauczycielka?”

Kładę rękę na ramieniu Ezry, zatrzymując go, żebyśmy mogli podsłuchiwać.

– Nie, czego chciała? – pyta pani Stern.

– Chciała porozmawiać o uczestniczeniu Tru w zajęciach wyrównawczych.

– Co? Ponieważ się jąka? Kimba jest niezwykle bystra.

– Wiem. – W głosie mamy słychać oburzenie. – To dla niej ciężki rok, ponieważ kilkoro dzieciaków zaczęło jej dokuczać, ale nic poza tym.

Ezra i ja patrzymy na siebie. Wydaje się tak samo skupiony na rozmowie w jadalni jak ja.

– Pojechałam do tej szkoły w mgnieniu oka – kontynuuje mama. – I powiedziałem pani Downy, że jeśli kiedykolwiek wyskoczy z czymś takim jeszcze raz, będzie miała ze mną do czynienia.

– Brawo, Janetto – chwali ją pani Stern.

Wstyd zalewa moje gardło, przez co mam wrażenie, że się krztuszę. Skupiam się na wyfroterowanej do połysku drewnianej podłodze.

– Pani Downy jest głupia – stwierdza Ezra. To jego pierwsze słowa, odkąd wszedł do domu.

Podnoszę wzrok, ale chłopak nie dodaje nic więcej, tylko przechyla głowę w stronę drzwi.

– Jesteś gotowa? – pyta.

Myślę, że każdego ranka, kiedy Ezra się budzi, Bóg daje mu malutki słoik ze słowami. Dostaje może zaledwie jedną czwartą tego, co reszta z nas. I jest tak przerażony, że szybko mu się skończą, iż używa ich jak najmniej. Połowa jego zdań to jedno słowo lub chrząknięcie. W weekendy mówi bardzo mało i założę się, że pod koniec dnia zostają mu w tym słoiku resztki niewykorzystanych słów. Mama i pani Stern zmieniają temat, rozmawiają teraz o wyprzedaży w Dillard’s. Kiwam więc głową i wychodzę za Ezrą. Na zewnątrz biorę rower, a chłopak biegnie do domu po swój. Spotykamy się na środku ulicy między budynkami.

– Wyścigi? – pyta cichym głosem.

Wskakuję na rower i odjeżdżam bez słowa, a Ezra pędzi tuż za mną. Nóżka brzęczy, a koła wirują, kiedy mnie ściga.

– Kimba, nie możesz tak po prostu zacząć! – krzyczy zza moich pleców. – Musimy odliczyć.

– Kto tak twierdzi? – pytam, otrząsając się z zakłopotania spowodowanego przez panią Downy i śmiejąc się z irytacji w głosie chłopaka. Wyprowadzanie Ezry Sterna z równowagi to jedno z moich ulubionych zajęć.

– Tak mówią przepisy. – Słyszę, jak szybko oddycha z wysiłku. Jest niedaleko. – Zawsze chcesz łamać zasady.

Podjeżdża bliżej, pedałując na stojąco, co daje mu przewagę w wyścigu. Szczerząc w uśmiechu zęby, wysuwa się do przodu i pędzi w kierunku karuzeli, która zawsze służy nam jako linia mety. Aby jeszcze bardziej zagrać mi na nosie, zsiada z roweru, podpiera go nóżką i zajmuje miejsce na karuzeli, żeby na mnie zaczekać. Przynajmniej nie wykonał tańca Rocky’ego, jak ostatnim razem, kiedy mnie pokonał. – Oszuści nigdy tak naprawdę nie wygrywają – stwierdza, opierając dłonie na kolanach.

– Kretyn.

Ustawiam rower i podchodzę do zjeżdżalni, ignorując przyjaciela.

– A tak przy okazji, znowu odniosłem zwycięstwo, choć byłem na przegranej pozycji – dodaje. – Twoje oszukiwanie…

– Nie oszukiwałam. Fory nie są oszustwem.

– Cóż, nie wiedziałem, że będziesz miała fory. – Schodzi z karuzeli, po czym wspina się na drabinkę i zwisa na chudych ramionach. – Wiesz, jak mój tata nazywa sytuację, kiedy jedna osoba ma przewagę, o której druga nawet nie wie?

– Jak?

– Ameryką. – Śmieje się, a ja unoszę kąciki ust, chociaż przez większość czasu nie rozumiem połowy tego, co mówi pan Stern.

– Czy dostał odpowiedź dotyczącą tej pracy w Chicago? – pytam, stając twarzą do Ezry.

Później też zwisam z krat, wstrzymując oddech w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Nie przyjęli go.

Bujamy się lekko zwróceni przodem do siebie i uśmiechamy się od ucha do ucha. Martwiłam się, że pan Stern dostanie jedną z tych prac, o które aplikował na północy kraju.

– Czemu twoja mama tak bardzo chce wyjechać z Atlanty? – rzucam, opuszczając się na ziemię. Zakurzona chmura kłębi się wokół moich stóp.

Ezra też skacze i wzrusza ramionami.

– Mówi, że tutejsi ludzie wciąż robią wielkie halo z tego, że jestem mieszańcem. I że w Nowym Jorku ludzie nie będą się gapić ani rzucać głupich komentarzy.

– Jakich głupich komentarzy? – dociekam, choć kilka z nich słyszałam. I właściwie wiem, o co chodzi.

– Chcą wiedzieć, czy jestem adoptowany – mamrocze Ezra, jego podbródek zagłębia się w kołnierzyk koszulki. – Pytają, kim jestem, albo nazywają mnie oreo, zebrą czy innym przezwiskiem. Tata składa podania w wielu miejscach, ale mama ma nadzieję na Nowy Jork. Tęskni za rodziną, która tam mieszka.

– Przecież widujesz się z nimi cały czas. – Moje wnętrzności stają się ciężkie, jakby dół brzucha wypełniała garść monet.

– Mama mówi, że wakacje i kilka tygodni w lecie to za mało. Chce być bliżej babci.

Myśl o wyprowadzającym się Ezrze sprawia, że ​​żołądek mnie boli, oczy pieką, a gardło się zaciska. Jest moim najlepszym przyjacielem. Mamy nawet urodziny tego samego dnia. Nie może odejść.

– M-m-może twoja b-babka mogłaby p-p-przeprowadzić się tutaj? – Kiedy jestem zdenerwowana lub zmartwiona, mój język „przeskakuje” i chcę go przegryźć wpół. Logopeda każe mi po prostu wziąć głęboki oddech i zwolnić, zanim zacznę mówić. Czasami o tym zapominam, ale Ezra nigdy się ze mnie nie naśmiewa, jak niektóre inne dzieciaki.

– Bubbe nigdy nie opuści Nowego Jorku – odpowiada. – Chce, żebym przygotowywał się do bar micwy.13 Dużo nauczyłam się od Sternów o żydowskich tradycjach – wystarczająco, żeby wiedzieć, że to wielka sprawa.

– Masz zamiar to zrobić? – pytam, ciesząc się, że język znowu współpracuje.

– Chyba. – Ezra wzrusza ramionami. – Musiałbym każdego dnia po szkole zacząć chodzić do szkoły hebrajskiej.

– Cholera. – Rozkoszuję się słowem, którego mama nie pozwala wymawiać. – A co z szachami? Właśnie zacząłeś zawody.

– Nadal zamierzam grać. To zajmuje dużo czasu, a mama mówi, że jak będę bardzo zajęty, to uniknę kłopotów.

A im więcej czasu będzie miał na granie, tym mniej spędzi go ze mną. Rozglądam się po parku, teraz pustym. Latarnie ożywają, przypominając nam, że czas wracać. Wkrótce mama wyjdzie na ganek i krzyknie moje imię, dając znać całej okolicy, że jeśli wiem, co dla mnie dobre, to wrócę do domu.

Ruszam biegiem po placu zabaw, gotowa zaryzykować, żeby spędzić kilka minut z Ezrą.

– B-b-bujajmy się!

9. Corningware – marka znanych naczyń z białej ceramiki założona w 1958 roku, ich cechą charakterystyczną jest niebieski wzór kwiatu chabru zaprojektowany przez Josepha Bauma.

10. Zora Neale Hurston – czarnoskóra powieściopisarka, autorka czterech powieści i ponad pięćdziesięciu opowiadań, sztuk oraz esejów, folklorystka i antropolożka.

11. Stokely Carmichael – trynidadzko-amerykański czarnoskóry wybitny działacz na rzecz praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych oraz globalnego ruchu panafrykańskiego, w latach 60. XX wieku kierował partią SNCC i Czarnymi Panterami.

12. Sojourner Truth – znana amerykańska abolicjonistka i działaczka na rzecz praw kobiet. Urodziła się w niewoli, ale uciekła z córeczką na wolność. Po tym, jak w 1828 roku udała się do sądu, by odzyskać syna, stała się pierwszą czarnoskórą kobietą, która wygrała taki proces przeciwko białemu mężczyźnie.

13. Bar micwa – żydowska uroczystość, podczas której żydowski chłopiec staje się pełnoletni wobec prawa. Pierwszego dnia po trzynastych urodzinach chłopców uznaje się za dorosłych. Od tego czasu są odpowiedzialni przed Bogiem za swe czyny.

3 - Ezra

Ezra, lat dwanaście „Bądźmy silni i zdecydowani”.

„Chazak chazak v’nitchazek”.14

Kiedy idę do domu, te hebrajskie słowa obracają się w mojej głowie i mieszają z tekstem piosenki Outkast, która wlewa się przez słuchawki założone na jarmułkę. To moje życie – wszystko, co ma na mnie wpływ, i wszelkie zainteresowania zderzają się ze sobą, wywołując sprzeczność. Jednocześnie nabierają sensu i wzbudzają chaos. Bubbe chce, żebym przystąpił do bar micwy, więc w szaleńczym tempie nadrabiam zaległości, uczęszczając do hebrajskiej szkoły trzy dni w tygodniu po zajęciach. W dwa pozostałe popołudnia ćwiczę grę w szachy.

W jakiś sposób moja babcia, mająca niecałe sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, rzuca na mnie długi cień, nawet z Nowego Jorku. Nie mogę niczego odmówić tej drobnej damie, a ona o tym dobrze wie. Kilka miesięcy temu zdiagnozowano u niej raka jajnika, więc kiedy błagała mnie o wzięcie udziału w ceremonii, przystałem na to, chociaż w zasadzie wymaga to ode mnie ciągłego przebywania w synagodze i wkuwania tego, do czego inne dzieci przygotowywały się przez ostatnich parę lat.

„To babciowe poczucie winy”.

Większość dzieciaków w synagodze jest fajna, zaprzyjaźniłem się z kilkorgiem, ale niektóre z pozostałych uwielbiają sprawiać, żebym czuł się tak, jakbym tam nie pasował. Śmieją się, gdy myślą, że nie słyszę, a może ich to w ogóle nie obchodzi. Kiedy urządzają imprezy lub wychodzą gdzieś razem, zwykle nie jestem zapraszany. Mama mówi, że to sobie wymyślam, bo nie chce wierzyć, że ktoś w synagodze może mnie tak traktować. Ojciec twierdzi, że zdecydowanie nic nie wymyślam, ale każe mi to ignorować i się nie wychylać. Uważa, że ​​to wszystko jest głupie, i przynajmniej raz w tygodniu pyta, dlaczego to robię. Mówię mu i wmawiam sobie samemu, że dla Bubbe. Lecz w jakimś stopniu chcę też jak najwięcej zrozumieć tę część mnie – moje żydowskie dziedzictwo. Żadne z rodziców tak naprawdę nie wie, jak to jest żyć tutaj jako ja. Rozglądać się i nie zobaczyć nikogo, kto wygląda podobnie. Żyć z wgapionymi w siebie spojrzeniami i pytaniami: „Kim jesteś?”. Czuć się niczym puzzle, jak ukryte i porozrzucane elementy, i zawsze starać się odnaleźć lub dopasować wszystkie części do siebie. Widzieć siebie nie jako połowę tego albo tamtego, lecz jako całość.

Synagoga znajduje się tylko kilka przecznic od domu, więc prawie do niego docieram. Myślę o tym, że Kimba i ja nie chodzimy już na plac zabaw tak często, jak kiedyś. Dołączyła do zespołu. Gra na klarnecie. Nieźle sobie radzi. Ale przez jej próby w zespole i moje lekcje hebrajskiego oraz szachy nie widujemy się zbyt często poza szkołą, co jest do bani. Jeśli zdążę wrócić przed zmrokiem, może jeszcze przed kolacją pojeździmy na rowerze.

Jestem tuż przed domem, kiedy ktoś szarpie mnie za ramię.

– Co, do…

Podnoszę wzrok i widzę trzech chłopców ze szkoły hebrajskiej. Stoją ze skrzyżowanymi ramionami, jeden uśmiecha się krzywo, drugi patrzy wrogo, a trzeci marszczy brwi.

– Wołaliśmy do ciebie z sześć razy – mówi ten z gniewnym spojrzeniem. Ma na imię Robert, zawsze siedzi zgarbiony w kącie i zmaga się z podstawami Tory, chociaż studiuje ją od lat.

– Muzyka – wyjaśniam, wskazując na słuchawki, które lekko zsuwam. – Przepraszam. Nie mogłem was słyszeć.

Spoglądam ostentacyjnie na całą trójkę, niemo pytając, czego ode mnie chcą.

– Przyszliśmy trochę pogadać – odzywa się Paul, ten z krzywym uśmieszkiem.

– Więc gadajcie. – Krzyżuję ramiona jak oni.

– Trzymaj się z dala od Hannah – oświadcza Michael marszczący brwi.

– Od kogo? – Zmniejszam głośność przenośnego odtwarzacza CD przypiętego do paska.

– Od jego siostry Hannah – precyzuje Robert, wciąż patrząc gniewnie.

„Nie kojarzę jej”.

– Nawet nie wiem, jak ona…

„Blada cera. Masa piegów. Ciemnobrązowe, zwinięte w ciasne sprężynki loki. Szybko odwraca wzrok za każdym razem, gdy przyłapuję ją na tym, że na mnie patrzy”.

– Ledwo znam twoją siostrę – poprawiam się, wzruszając ramionami. – Ale okej.

– I niech tak zostanie, ułamku. – Paul się śmieje.

„Ułamek”. Nowe przezwisko, bardziej pomysłowe niż zebra czy oreo, ale równie obraźliwe. W moim brzuchu wrze lawa, podczas gdy Big Boi15 zostaje zredukowany do niepokornego szmeru w uszach.

– Tak, niech tak zostanie. – Robert klepie mnie w czoło i zrywa jarmułkę. – Jeszcze zepsujesz sobie to afro, prawda, Stern?

– Przestań się wygłupiać. – Sięgam po czapkę, ale Robert rzuca ją Paulowi.

Złośliwy uśmieszek Paula przechodzi w szerszy, gdy łapie jarmułkę i obraca ją na palcu.

– Spójrz, kręci się jak piłka do koszykówki. Lubisz koszykówkę, prawda, Stern?

Cała trójka jest ode mnie wyższa i niby to ja miałbym grać w koszykówkę? Nigdy w życiu tego nie robiłem. Przewracam oczami, po czym staję na palcach i sięgam po jarmułkę. Paul trzyma ją nad głową poza zasięgiem i rzuca Michaelowi.

– Daj mi to – żądam, zaciskając zęby.

– Sam sobie weź – kontruje Michael, już nie marszcząc brwi, za to w jego oczach czai się podłość.

– Na tym polega problem, prawda? – pytam, stając z powrotem na piętach i rezygnując z odzyskania czapki. – Myślisz, że coś od ciebie wezmę?

– Co? – Michaelowi rzednie złośliwy uśmiech.

– Słyszałeś – odzywam się, podchodząc bliżej, aż jedynie centymetr dzieli nasze nosy. – Nie cierpisz tego, że mówię po hebrajsku lepiej niż ty, choć uczyłem się zaledwie kilka miesięcy, a ty lata. Nie możesz znieść tego, że podobam się twojej siostrze. Cóż, możesz spokojnie spać w nocy, bo ona wcale nie jest w moim typie.

Popycha mnie na tyle mocno, że prawie upadam. Udaje mi się odzyskać równowagę tylko na tyle, że uderzam dłońmi, a nie całym ciałem o beton. Zdzieram sobie skórę, ale przynajmniej nie ląduję na chodniku. Wola i ciało przeważają nad mądrością umysłu, bo w kolejnej sekundzie rzucam się w stronę chłopaka bez zastanowienia, bez rozważenia swoich szans. Trzech na jednego.

Odpycham go.

– Ten mały shvartze16 mnie popchnął – wypluwa z siebie Michael, jego spojrzenie ponownie się rozpala. „Shvartze”.

Straciłem rachubę, ile razy Big Boi i Dre użyli słowa na „M”17 w albumie Southernplayalisticadillacmuzik

rozbrzmiewającym w słuchawkach. Prześlizgało się tuż obok moich uszu niczym niesprawiająca bólu szpila, której celem nigdy nie było obrażenie kogokolwiek. Ale słyszeć je opakowane w jidysz od tych chłopców mających wszystko i chcących, żebym ja nie miał nic? To nie to samo. To słowo wypowiedziane przez Michaela, tak dumnie obnoszącego się ze swoją niechęcią i wyższością, jest jak nóż ciśnięty prosto w moją niepewność. To oszczerstwo, które przecina każdą moją część, nie tylko czarną.

Michael popycha mnie w kierunku Roberta, a Robert do Paula. Rzucają mną między sobą jak w grze w głupiego Jasia.

„Nie wychylaj się. Nie wychylaj się. Nie wychylaj się”.

Robię wszystko, co w mojej mocy, by wziąć sobie do serca ostrzeżenia ojca, ale ręce mam obtarte, ego posiniaczone i kończy mi się cierpliwość. Ostrożność prześlizguje się przez palce wysmarowane wściekłością. Kiedy Paul ponownie mnie popycha, uderzam pięścią Michaela. Krew tryska mu z nosa.

– Cholera! – Chłopak obejmuje swoją twarz, czerwona strużka płynie po jego dłoni. – Będziesz żałował, że to zrobiłeś. Trzymajcie go. Robert chwyta mnie za łokieć, Paul za drugi.

– Uderz mnie teraz, shvartze – warczy Michael przez krew spływającą z ust.

Pierwszy cios w brzuch kradnie mi cały oddech, ból promieniuje ze środka ciała. Osuwam się na sekundę całym ciężarem na ręce tych dwóch, próbując zaczerpnąć tchu. Kolejne uderzenie jest mocniejsze niż pierwsze, a przynajmniej bardziej bolesne. Aż świszczę, całe powietrze uwięzione mam w gardle. Kiedy nadchodzi trzeci cios, cieszę się, że nie mogę mówić, bo błagałbym, żeby przestał. Michael cofa pięść, gotowy do kolejnego ataku, ale Robert opuszcza mój łokieć i skowyczy. Po chwili Paul robi to samo.

Ich kumpel zagląda mi wtedy przez ramię, otwierając szeroko oczy.

– Co ty…

Zanim kończy zdanie, ktoś przepycha się obok mnie. Futerał na klarnet uderza chłopaka w pierś. Jeden, dwa, trzy razy.

– Z-z-zostaw go w spokoju! – krzyczy Kimba, wirując i ponownie waląc pozostałych dwóch chłopców futerałem.

Twarz Paula wykrzywia się z wściekłości. Chłopak rzuca się na Kimbę, ale instynktownie, nawet pomimo bólu, udaje mi się stanąć między nim a dziewczyną i z jękiem przyjmuję impet jego ciężaru. Przyjaciółka w tym czasie podnosi obiema rękami futerał, gotowa do uderzenia nim jak młotkiem w głowę Michaela.

– Tru, nie! – Chwytam futerał, zanim ląduje u celu, wyciągam go z rąk Kimby i upuszczam na ziemię.

Obejmuję ramionami jej małe, wijące się ciało. Szarpie się w kierunku Michaela, z palcami wygiętymi jak pazury i twarzą wykrzywioną w gniewie.

– Co się tam dzieje? – Pani Washington, nasza sąsiadka, stoi na ganku ubrana w fartuch, i marszczy brwi.

– Wynośmy się stąd – syczy Paul.

Chwyta Roberta za ramię i pospiesznie się oddalają. Michael rusza za nimi tyłem, celując we mnie długim palcem.

– To nie koniec, ułamku! Trzymaj się z dala od Hannah.

Odwraca się i biegnie za pozostałymi dwoma chłopcami, po czym skręca za róg i znika.

– Wszystko w porządku?! – krzyczy pani Washington.

– Tak, proszę pani. – Uśmiecham się, puszczam Kimbę i macham do kobiety ręką.

Wyraz twarzy sąsiadki podpowiada, że mi nie wierzy, ale rzuca nam ostanie, przeszywające spojrzenie i wraca do domu.

– Psiakrew – mówię, wypróbowując jedno z przekleństw, których używam, gdy matki nie ma w pobliżu. – Ona naskarży moim rodzicom.

– Ja im naskarżę – informuje Kimba z twarzą wciąż wykrzywioną w grymasie.

– Och, po prostu świetnie. Tak, powiedz im, że zostałem pobity przez jakichś białych kolesi z synagogi. To będzie następny pretekst dla mamy, żeby spakować nas i przeprowadzić się, bez względu na to, czy tata ma nową pracę czy nie. Wysłałaby mnie do Bubby do Nowego Jorku. Chcesz tego?

Kimba patrzy na mnie z niedowierzaniem, w jej oczach zbierają się łzy, które zaraz migoczą na ciemnych rzęsach.

–T-ty…

Przymyka powieki i zaciska usta, na jej twarzy wyraźnie maluje się frustracja związana z tym, że nie wypowiada wyraźnie słów. Widziałem to setki razy wcześniej.

„Nie spiesz się, Tru”.

– Myślisz, że by to zrobiła? – pyta po chwili, już wolniej. Po gładkim brązowym policzku spływa łza. – Zabrałaby cię? Nie mogę znieść tego, że płacze.

– Nie… Nie płacz. Nie-e. Ja po prostu… Nie. Prawdopodobnie nie. Najlepiej nie mówmy jej nic. Nie wszyscy są tacy jak oni. Nic się nie stało, dobrze?

– Stało się. – Zaciska małe dłonie w pięści. – Uderzyli cię w brzuch.

Podchodzi bliżej i chce unieść mi koszulkę.

– Jesteś ranny? Czy oni…

– Przestań. – Łapię ją za rękę i odpycham. – Nic mi nie jest.

Nie jesteśmy już dziećmi. Nie jesteśmy smarkami na huśtawkach. Rodzice w zeszłym roku przeprowadzili z nami rozmowę i wyjaśnili, że wyrośliśmy ze wspólnego nocowania. Kiedy Kimba próbuje podnieść moją koszulkę, żeby upewnić się, że wszystko w porządku, mam świadomość, że robimy się za duzi na wiele rzeczy.

– Wyrządzili ci krzywdę – szepcze, opuszczając rękę. – Na pewno dobrze się czujesz?

Widziała, jak mnie biją. Zobaczyła mnie skulonego jak jakiegoś cieniasa, niskiego i chudego, kiedy ci więksi chłopcy spuszczali mi mato. Wstyd kwaśnieje w moim brzuchu. Krew rozgrzewa policzki. Jestem wystarczająco biały, żeby było widać rumieńce, ale zbyt czarny, żeby się wpasować.

– Powiedziałem już, że nic mi nie jest. – Wypowiadane przeze mnie słowa są ostre jak igły, które kłują nas oboje.

– Ale Ezra…

– Kimba, po prostu przestań. – Przesuwam dłońmi po włosach, palce wplątują się w gęste, ciasne loki.

Jarmułka leży na chodniku, zniekształcona brudnymi odciskami butów. Pochylam się, aby ją podnieść, i zaczynam kręcić nią jak piłką do koszykówki. Obserwuję, jak wiruje na palcu w milczeniu, które zalega między Kimbą a mną. Trzeszcząca, znajoma piosenka przerywa ciszę, aż oboje zwracamy się w stronę dźwięku. Stara furgonetka z lodami jedzie powoli ulicą.

Istnieje tyle rzeczy, które mógłbym powiedzieć Kimbie. Chcę wyjaśnić, jak rozbity się czasami czuję, jak coś we mnie zawsze się porusza, szukając miejsca do lądowania, dopasowania, odpoczynku. Pragnę jej wyznać, że to coś uspokaja się tylko wtedy, gdy jestem z nią. Że jest moją najlepszą przyjaciółką na świecie i wolę codziennie dostawać pięścią w brzuch niż wyjechać i nigdy już jej nie mieć. Ale to zbyt wiele słów. Nawet nie są w stanie przekazać, co czuję.

– Lody? – pytam zamiast tego, wpatrując się w rozklekotaną, pomalowaną na jaskrawy kolor furgonetkę, która chybocze się, jadąc w naszym kierunku.

Trzymam kciuki, żeby przyjaciółka już więcej nie zapytała, czy wszystko w porządku, bo nie sądzę, by wiedziała, co zrobić z prawdą. Sam nie wiem, co z nią zrobić. Czasami nie jest w porządku.

Znajoma melodia staje się coraz głośniejsza.

Kimba wreszcie się odzywa.

– Dobrze, Ezra. Lody.

14. „Chazak” powtarza się trzy razy po liturgicznym zakończeniu każdej księgi Tory. Czytanie Tory odbywa się w szabaty. Gdy baal kore (lektor) kończy czytać którąkolwiek księgę Tory, wszyscy wstają i głośno wypowiadają słowa: „Chazak chazak v’nitchazek”. Fraza „chazak” pochodzi z 2 Samuela 10:12 i oznacza: „Bądźmy silni i zdecydowani dla dobra naszego ludu, ziemi i Boga; a On uczyni to, co uzna za słuszne”; zawołanie to dosłownie jednak znaczy tyle co: „Moc, moc, niech moc będzie z nami”.

15. Antwan Patton, lepiej znany jako – amerykański raper oraz producent muzyczny wywodzący się z Atlanty w Georgii. Big Boi wraz z Andre 3000 (André Benjaminem) tworzą duet hip-hopowy Outkast.

16. Shvartze – obraźliwe słowo w języku jidysz oznaczające osobę rasy czarnej.

17. Chodzi tu oczywiście o obraźliwe słowo nigger, czyli Murzyn, czarnuch. Stąd w polskim tłumaczeniu będzie słowo na „M”.

4 - Kimba

Kimba, lat trzynaście

– Pssst!

Na mojej ławce ląduje origami złożone z wyrwanej z zeszytu kartki w linie. Nerwowo kieruję wzrok z małego kawałka papieru na kobietę stojącą z przodu sali. Pani Clay jest najsurowszą nauczycielką we wszystkich ósmych klasach. Nie patyczkuje się, a ja nie mam zamiaru jej testować. Przez dłuższy czas Ezra i ja byliśmy jedynymi czarnymi dzieciakami w klasach dla uzdolnionych, chociaż wiem, że większość nie myśli o nim jak o czarnoskórym chłopcu. Nie bardzo wiedzą, co począć z jego niebieskimi oczami, dzikimi lokami i ciemniejszą skórą. Dla mnie jest po prostu najlepszym przyjacielem.

Na początku tego roku szkolnego w klasie pojawiła się kolejna czarna uczennica Mona Greene. Nie wiedziałam nawet, jak bardzo tego potrzebowałam, dopóki się nie zjawiła. Oczywiście, zawsze jest jeszcze Ezra, ale dziewczyna, która wygląda jak ja? Ma włosy takie jak ja? Która rozumie, na czym polega balansowanie na tej cienkiej akrobatycznej linie, kiedy poruszamy się między szkołą a domem, zachowując odpowiednią równowagę między byciem wystarczająco czarną i nie dość czarną? Podoba mi się, że nie tkwię w tym zupełnie sama. Mona przyjeżdża autobusem z sąsiedniej dzielnicy w ramach programu realizowanego przez miasto. Jest świetna, jednak niemal zawsze wpędza mnie w kłopoty.

Przesuwam palcem po papierze na ławce i zerkam przez ramię. Natrafiam na szeroko otwarte oczy Mony. Przechyla głowę, niemo zachęcając do otwarcia notatki. Ostrożnie przyglądam się pani Clay. Kiedy odwraca się do tablicy, żeby napisać coś o Karolu Dickensie, wsuwam jeden paznokieć pod zagięcie listu i otwieram go tak cicho, jak to tylko możliwe.

Kimba, jesteś taka ładna i mądra. Pójdziesz ze mną na tańce?

Tak czy nie?

Jeremy

Tańce są za dwa tygodnie, będziemy świętować ukończenie gimnazjum i początek wakacji, a po lecie czeka nas dziewiąta klasa. Wszyscy idziemy. Ja, Mona, Ezra, ale żadne z nas nie ma partnera.

Zerkam przez ramię na Monę i widzę jej figlarny, szeroki uśmiech.

– O mój Boże – mówię bezgłośnie, rozszerzając oczy.

– Wiem – odpowiada, ledwie poruszając ustami i entuzjastycznie kiwając głową.

Nagle czyjeś długie ramię sięga przez przejście między ławkami i kradnie liścik. Biorę gwałtowny wdech, wyciągam dłoń, żeby zabrać kartkę Ezrze, ale ten odsuwa się z uśmiechem i odpycha moje ręce. Pani Clay właśnie wtedy się odwraca, zapewne zaalarmowana hałaśliwymi dźwiękami, które wydałam. Ezra i ja natychmiast nieruchomiejemy, starając się nie rzucać w oczy. Nauczycielka przeszukuje wzrokiem klasę rząd po rzędzie, ale po kilku sekundach odwraca się z powrotem do tablicy i wznawia lekcję.

Uśmiech Ezry blednie, odpływa centymetr po centymetrze, gdy chłopak czyta wiadomość. Pomiędzy jego brwiami pojawia się zmarszczka. Odkłada liścik z powrotem na moją ławkę, osuwa się na krzesło i zaczyna coś bazgrać na marginesach zeszytu. Słowa są po hebrajsku, więc nie mam pojęcia, co pisze, ale tak mocno naciska ołówek, że wgniata rysikiem papier.

– Ez. – Mój głos brzmi jak syk kota, niski i zirytowany. – Nie czytaj moich wiadomości.

– Od kiedy? – mamrocze, nie racząc podnieść wzroku. Nadyma szerokie usta i się garbi. – Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic.

Myślałem, że ty i Mona tylko się wygłupiacie. Nie wiedziałem, że to…

Wpatruje się w zeszyt i skrobie hebrajskie litery na papierze. Na jego piersi nad sercem widnieje czarna wstążka przypięta do koszulki – żydowski znak żałoby. To był ciężki miesiąc dla Ezry. Bubbe zmarła dwa tygodnie przed jego bar micwą. Sternowie natychmiast pojechali do Nowego Jorku na pogrzeb, nawet ojciec mojego przyjaciela, który nigdy tak naprawdę nie dogadywał się z rodziną pani Stern. Kiedy wrócili, poszliśmy na bar micwę Ezry w synagodze, a potem na przyjęcie. Nie rozumiałam dokładnie, co się wydarzyło, ale wiem, jak ciężko przyjaciel pracował, aby nauczyć się hebrajskiego i przygotować do tej ceremonii. Przeszedł samego siebie – tak jest ze wszystkim, za co się bierze. Chciałam podarować mu coś najlepszego i odkryłam, że prezenty w liczbie osiemnastu18 sztuk przynoszą szczęście, więc dałam mu osiemnaście pixy stixców.19 Pani Stern zwykle nie jest surowa, jeśli chodzi o zachowanie koszerności, ale gdy Ezra przygotowywał się do bar micwy, musiał tę koszerność zachować. Ezra uwielbia pixy stixy.

– Hej – szepczę. – Przykro mi.

Nie odpowiada, ale mięsień w jego szczęce się zaciska.

– Ezra, ja…

– Panno Allen – wtrąca pani Clay głosem przypominającym mlaskanie żółwia jaszczurowatego. – Skoro mówisz tak dużo, możesz przeczytać ten fragment?

„Jaki fragment?”

Cholera. Nienawidzę czytać na głos. Na papierze mogę sobie poradzić z każdym z dzieciaków z uzdolnionych klas, ale kiedy się odzywam, słowa tasują mi się w ustach i duszą język.

– Uhm, n-n-nie, proszę pani. – Przełykam z trudem ślinę, po czym zamykam oczy i głęboko oddycham, jak sugerował mój logopeda. – Nie, nie będę r-r-r-rozmawiać. Przepraszam. Ja…

– To nie była prośba, panno Allen. – Nauczycielka opiera się o tablicę, najwyraźniej nie dbając o to, że brudzi swój beżowy sweterek kredowym pyłem. – Przeczytaj ten fragment.

– Hm, dobrze. – Odpycham strach i studiuję tablicę. – Który dokładnie powinnam…

– Ten, o którym rozmawialiśmy. – Pani Clay wypuszcza długie westchnienie. – Pierwsze wersy książki, proszę.

Zerkam na leżącą na biurku książkę – Opowieść o dwóch miastach – i otwieram ją na pierwszym rozdziale. Wpatruje się we mnie trzydzieści par oczu. W sali jest tak cicho, że słyszę, jak wszyscy oddychają. Moje suche usta ledwo się rozchylają, by wypuścić słowa. Oblizuję je i próbuję.

– B-b-były to czasy najlepsze20 – udaje mi się wychrypieć. – Były to czasy…

– Głośniej, żebyśmy mogli cię słyszeć. I proszę, wstań. Znasz już zasady.

Zasady, których unikałam przez cały rok szkolny, a właściwie przez wszystkie szkolne lata. Jestem mądralińska i pewna siebie na każdej innej lekcji i w każdej innej dziedzinie życia oprócz tej. Czytanie na głos? Przed wszystkimi? Ryzykować pogardę najmądrzejszych dzieciaków w naszej szkole, kiedy mój język zawodzi? Paraliżuje mnie strach.

Podnoszę książkę i wstaję.

– Ja… Były to czasy najlepsze…

Za moimi plecami słychać parsknięcia śmiechu. Milknę, słysząc rozbawienie kolegów z klasy, biorę głęboki wdech i zaczynam od nowa. – B-były to czasy najlepsze…