Rozdroża - Sabina Waszut - ebook + książka

Rozdroża ebook

Sabina Waszut

4,8

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzy części serii Rozdroża w jednym tomie - nowe wydanie debiutanckiej sagi Sabiny Waszut.

Pełna nostalgii opowieść o rodzinie, w której życie wplotła się burzliwa historia Górnego Śląska

Rok 1934. Od kilkunastu lat Górny Śląsk podzielony jest między Polskę i Niemcy. Nowa rzeczywistość jest trudna dla mieszkańców, do wielu domów wkrada się bieda. Wszechobecny kryzys dotyka również rodzinę Trauter, która musi przenieść się do popadającego w ruinę domu.

Wchodząca w dorosłość Sophie Trauter powoli oswaja się z nowym miejscem. Jej jedyną odskocznią od obowiązków są spotkania z sąsiadem Władkiem Zaleskim – synem powstańca walczącego o polski Śląsk. Zakochani pobierają się w maju 1939, są pełni nadziei na lepsze i dostatniejsze życie. Pierwszy września rujnuje wszystkie ich plany. Sophie podejmuje pracę w niemieckim urzędzie w Pless, a Władek zostaje zmuszony do walki po obu stronach konfliktu. Oboje mierzą się z własną tożsamością.

Tak zaczyna się wielowątkowa saga rodzinna, inspirowana losami dziadków autorki.

Czy polsko-niemieckie małżeństwo ma szansę przetrwać?

Czy lata powojenne będą dla nich łatwiejsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 763

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (27 ocen)
23
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZabaWberecie

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna cudowna cudowna. połknęłam to w całości. tym bardziej że jestem Ślązaczką z okolic Pszczyny i wiele faktów jest mi znanych z historii wlasnej rodziny.
10
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawsze wszystko jest czarno-białe… Prawda? „Te domy stoją na rozdrożu, tutaj kończyła się jedna droga i zaczynała inna, tutaj należało dokonywać wyborów. Wiele razy udało nam się wybrać właściwie”. W jakim stopniu jest Wam znana historia Śląska? Regionu, który przechodził z rąk do rąk. Obszaru zróżnicowanego pod względem narodowościowym. Miejsca, gdzie roznosił się głos wielu języków, a jedną całość stanowiła mieszanka mniejszości narodowych. Gdzie żyli zwyczajni ludzie, którzy niejednokrotnie przeżywali dramaty związane z wielokulturowością tych ziem. Jak jest tu dziś? Choć opowieść pt. „Rozdroża” autorstwa Sabiny Waszut jest sagą rodzinną i wielowątkową, to jest ona tylko fragmentem naszej, jakże trudnej, historii Ślązaków. Jak bardzo istotne więc jest to, by bez naginania przeszłości, pokazać łączące ludzi nie tylko tradycje, ale przede wszystkim uświadamiać, jak specyficzne jest oblicze Górnego Śląska. Jak ważna dla nas jest więź z regionem. I właśnie o niej i o części za...
10
Bartek2603

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
gagatula

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna historia! czytanie jej to sama przyjemność 💚
00
Marta_read

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna saga o losach Zosi i Władka.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fie na okładce i wy­klejce© Cu­pO­fSpring/Adobe Stock © Ju­litt/Adobe Stock Ar­chi­wum pry­watne
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Ko­rekta re­dak­cyjnaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Sa­bina Wa­szut, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6620-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Ma­mie, opie­kunce wspo­mnień

ROZ­DROŻA

.

Paź­dzier­nik 2001

– Może jed­nak pójdę z tobą, mamo? – pyta Go­sia, jed­no­cze­śnie usi­łu­jąc wje­chać przed­nimi ko­łami na wy­soki kra­węż­nik.

– Po­ra­dzę so­bie – od­po­wia­dam sta­now­czo.

W kółko pyta mnie o to samo, a ja wszel­kimi spo­so­bami pró­buję ukryć na­ra­sta­jące zde­ner­wo­wa­nie. Prze­cież wie, że nie lu­bię dzie­lić się emo­cjami. Na­uczy­łam się tego dawno temu. Nie prze­trwa­ła­bym bez tej umie­jęt­no­ści.

Otwie­ram drzwi, gdy tylko auto się za­trzy­muje.

– Mamo, po co ci to? Tyle ner­wów.

W gło­sie Gośki sły­szę bła­ga­nie. Po­win­nam być za­do­wo­lona, że trosz­czy się o mnie. W jej wieku nie mia­łam w so­bie tyle em­pa­tii.

– Wiesz, że ro­bię to dla two­jej ciotki.

Go­sia wzdy­cha, bo tego ar­gu­mentu nie prze­bije.

Ko­chała moją sio­strę. Nie tylko za paczki, które Agnes przy­sy­łała z Re­ichu przy oka­zji świąt i uro­dzin.

To dzięki niej szary ko­mu­nizm stał się dla mo­ich dzieci bar­dziej ko­lo­rowy. Sło­dy­cze, do­bra her­bata, ka­kao – tego nie bra­ko­wało w na­szym domu.

Agnes nie miała dzieci. Po­świę­ciła się roz­piesz­cza­niu sio­strze­nic i sio­strzeń­ców. Choć ni­gdy tego nie po­wie­działa, Go­sia była jej ulu­bie­nicą. Do­brze wiem dla­czego. Moja córka jest bar­dziej po­dobna do swo­jej ciotki niż do mnie. Obie miały w oku ten sam błysk. Obie wy­brały tę samą drogę – zo­stały na­uczy­ciel­kami, bel­fer­kami z pa­sją.

Gdy Agnes za­cho­ro­wała i ani prośbą, ani groźbą nie udało nam się jej ścią­gnąć do Pol­ski, Go­sia po­je­chała do Ko­lo­nii. Spę­dziła tam wiele mie­sięcy. Prze­cho­dziły ra­zem przez ko­lejne che­mio­te­ra­pie, przez na­dzieję i brak na­dziei. Opie­ko­wała się Agnes do ostat­nich dni. To wła­śnie wtedy pa­dła ta prze­dziwna prośba, jak się póź­niej oka­zało, spi­sana rów­nież w li­ście do nas. Aby jesz­cze raz spró­bo­wać, aby w no­wych cza­sach jesz­cze raz ze­brać siły i od­zy­skać domy. Na­szą oj­co­wi­znę.

Nie mo­gli­śmy od­mó­wić, choć nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby moja sio­stra była z tym miej­scem ja­koś szcze­gól­nie zwią­zana. A prze­cież pa­mię­tam do­brze dzień, w któ­rym przy­szły­śmy tu po raz pierw­szy, i ten, w któ­rym po la­tach ostatni raz prze­cho­dziła przez bramę.

To Go­sia za­ła­twiła wszyst­kie do­ku­menty. Bie­gała po urzę­dach, prze­szu­ki­wała ar­chiwa.

Ale ten ostatni ruch na­leży do mnie. I Gośka do­sko­nale o tym wie.

Się­gam po le­żącą na tyl­nym sie­dze­niu to­rebkę i do­ku­menty sta­ran­nie za­mknięte w pa­pie­ro­wej teczce.

– Za­dzwo­nię do cie­bie, gdy się skoń­czy – mó­wię.

– A masz na­ła­do­wany te­le­fon?

Boże, czy ona musi...

Nie chcę wyjść na zrzę­dzącą sta­ruszkę, więc w od­po­wie­dzi ki­wam je­dy­nie głową i uśmie­cham się przy­jaź­nie.

Za­trza­skuję drzwi i cze­kam, aż czer­wona škoda od­je­dzie. A po­tem li­czę do trzech i od­wra­cam się. Serce wali jak osza­lałe. Choć miesz­kam dwie dziel­nice da­lej, stoję tu po raz pierw­szy od... Boże, od po­nad pół wieku. Jak to moż­liwe, że przez cały ten czas tak sku­tecz­nie uda­wało mi się omi­jać tę ulicę.

Wiem, że Wła­dek cza­sem tu przy­cho­dził. Wra­cał po­tem do mnie zmie­niony, za­my­ślony. Czu­łam, że te miej­sca wciąż są w nim.

Bra­kuje mi męża. W ta­kich chwi­lach – naj­bar­dziej. Przed nim nie mu­sia­łam uda­wać. Wie­dział, kiedy się ba­łam.

Czy te­raz po­parłby moją de­cy­zję, czy byłby dumny, że się od­wa­ży­łam?

Do­syć roz­my­ślań. Ro­bię pierw­szy krok. Ból ple­ców, który to­wa­rzy­szy mi od tylu już lat, znika.

Ro­bię drugi. Smród wszę­do­byl­skich spa­lin za­mie­nia się w za­pach biedy – zgni­łych ziem­nia­ków i ko­ziego mleka.

Ro­bię ko­lejny. Do­ty­kam dłońmi wil­got­nej ściany.

Sty­czeń 1934

Koła kli­nują się w szpa­rach nie­udol­nie uło­żo­nego bruku, grzę­zną w po­śnie­go­wym bło­cie. Je­stem zmę­czona. Nie mam siły pchać wózka i jed­no­cze­śnie bez prze­rwy po­pra­wiać zgro­ma­dzo­nego na nim do­bytku. Ciężka pie­rzyna i dwie pu­chowe po­duszki – po­zo­sta­łość z ausz­to­jeru[1] matki, kar­bidka i za­pa­ko­wana w szary pa­pier fi­gurka Matki Bo­skiej Pie­kar­skiej.

Oj­ciec idzie przede mną. Nie­sie dwie wa­lizki. Ktoś wy­rwał z nich me­ta­lowe zamki, więc te­raz zo­stały prze­wią­zane sznur­kiem i pa­skiem do spodni. Dzie­wię­cio­let­nia Agnes bie­gnie obok. Matka, ciężko dy­sząc, wle­cze się w tyle. Trzyma na rę­kach He­lenkę – naj­młod­szą sio­strę. Spod fał­dów sze­ro­kiej spód­nicy wy­staje za­okrą­glony brzuch. Znów bę­dzie dziecko. Znów po­więk­szy się do­ro­bek ży­cia na­szej ro­dziny.

Roz­glą­dam się uważ­nie. Wcho­dzimy w co­raz smut­niej­sze ulice Kró­lew­skiej Huty[2]. Z ja­snej i sze­ro­kiej, gdzie stał dom, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, skrę­camy w boczną. Po­nure fa­mi­loki roz­świe­tla je­dy­nie czer­wień pa­ra­pe­tów. Nie ma pięk­nie rzeź­bio­nych fa­sad, strze­li­stej wieży ko­ścioła i wi­tryn skle­pów, przed któ­rymi można spę­dzać całe go­dziny, pra­wie czu­jąc smak ko­lo­ro­wych cu­kier­ków.

Nie wiem tylko, dla­czego oj­ciec idzie z tak dum­nie unie­sioną głową. Nie uwie­rzy­łam w bajkę, którą opo­wie­dział nam dziś rano, gdy opusz­cza­li­śmy miesz­ka­nie. Nie będę księż­niczką w pięk­nym zamku.

A prze­cież miało być ina­czej.

***

Pa­mię­tam dzień, w któ­rym „bo­go­bojny” za­pu­kał do nas po raz pierw­szy.

Wszedł, nie zwa­ża­jąc na to, że w wiel­kiej ba­lii, osło­nię­tej je­dy­nie pro­wi­zo­rycz­nym pa­ra­wa­nem, mama wła­śnie myła mnie i sio­stry. Jak w każdy so­botni wie­czór.

– Szczęść Boże, szczęść Boże – po­wta­rzał po­zdro­wie­nie nie­zna­jomy i z każ­dym kro­kiem co­raz ni­żej po­chy­lał przed oj­cem plecy.

Ten prze­raź­li­wie chudy męż­czy­zna o nie­na­tu­ral­nie cien­kim gło­sie roz­śmie­szył mnie. Przy­po­mi­nał ak­tora z przed­sta­wie­nia, na które kie­dyś za­brano nas ze szkoły. Był tak samo nie­praw­dziwy. Za­sło­ni­łam ręką usta, ale było już za późno. Mo­kra ścierka bo­le­śnie przy­wo­łała mnie do po­rządku.

Nim oj­ciec roz­lał przy­nie­sioną przez go­ścia wódkę, nim wy­pili pierw­szy kie­li­szek, matka już wy­py­chała nas za drzwi.

– Po­baw­cie się na placu. So­phie, pil­nuj sióstr, niech się nie wy­ma­ra­szą[3].

Wie­dzia­łam, że musi dziać się coś waż­nego. Ina­czej ni­gdy nie wy­pu­ści­łaby nas z domu po so­bot­niej ką­pieli.

Na nie­dziel­nej mszy trzeba być czy­stym.

O tym, czego chciał męż­czy­zna, do­wie­dzia­łam się jesz­cze tej sa­mej nocy. Łóżko ro­dzi­ców stało tuż obok na­szego. Zna­łam wszyst­kie ich se­krety.

– Zo­ba­czysz, w końcu skoń­czy się ta bieda. Ku­pimy do­mek, bę­dziesz miała ogró­dek.

Oj­ciec na­wet nie pró­bo­wał ści­szać głosu.

– Nie ufam mu.

– To po­rządny czło­wiek. Wie­rzący. Prze­cież sły­sza­łaś, odda.

– Tyle pie­nię­dzy! Wszyst­kie oszczęd­no­ści! Franc!

Sze­lest po­ścieli za­głu­szył od­po­wiedź ojca. Zresztą zna­łam ją. To on po­dej­mo­wał de­cy­zje. Matka mo­gła ję­czeć, pła­kać, ale jak on coś po­sta­no­wił, ni­gdy nie zmie­niał zda­nia.

Nie wiem, jaką sumę oj­ciec po­ży­czył ob­cemu czło­wie­kowi. Nie są­dzi­łam, że można mieć ja­kieś oszczęd­no­ści, skoro przy śnia­da­niu trzeba dzie­lić jedno jajko na pięć czę­ści.

Ma­rze­niem ojca był wła­sny do­mek. Za tą ilu­zją przy­je­chał na Śląsk z za­pa­dłej nie­miec­kiej wsi. Go­nił to ma­rze­nie, gdy huta ob­ci­nała za­robki, a za drzwiami na­szej izby he­bama[4] po­ma­gała przyjść na świat ko­lej­nym wiecz­nie głod­nym dzie­ciom.

Od tam­tej so­boty „bo­go­boj­nego” spo­ty­ka­li­śmy pra­wie co­dzien­nie. Na­dal śmie­szyło mnie jego dzi­waczne za­cho­wa­nie. Ukłony, ścią­ga­nie czapki, ca­ło­wa­nie matki po rę­kach. Lu­bi­łam je­dy­nie cu­kierki, które znaj­do­wał dla nas w kie­sze­niach spodni.

A po­tem znik­nął. Ucie­szy­ła­bym się na­wet, gdyby nie nie­po­kój, który rósł w oczach ojca. Płacz matki nie prze­ra­żał, przy­zwy­cza­iłam się już do jej wiecz­nego za­ła­my­wa­nia rąk. Ale ba­łam się stra­chu czło­wieka, który był dla mnie ni­czym dąb, nie do prze­wró­ce­nia.

Po­cząt­kowo nie­udol­nie pró­bo­wał ukryć nocne roz­mowy, pełne wy­rzu­tów i oskar­żeń. Ba­wił się z nami, no­sił na ba­rana pisz­czącą z ra­do­ści Helę. Raz za­brał mnie do ja­dło­dajni na cie­płą kieł­ba­skę z musz­tardą. Mu­siał wie­dzieć, że za­wsze, gdy prze­cho­dzi­łam obok, ma­rzy­łam, aby stra­cił pracę. Bez­ro­bot­nym wy­da­wano tam dar­mowe zupy.

W końcu prze­stał uda­wać. Przy­cho­dził z pracy. Sia­dał przy stole i nie tknąw­szy obiadu, który po­da­wała mu matka, wpa­try­wał się w pu­stą ścianę. Go­dzi­nami. Jakby ktoś wy­ssał z niego ży­cie.

Z tam­tych dni pa­mię­tam ci­szę. Na­wet wieczny szcze­biot dziew­czy­nek gdzieś znik­nął. Gdy nie spały, a po­goda była zbyt brzydka, aby wyjść na plac, ba­wiły się w „po­ciąg” róż­no­ko­lo­ro­wymi gu­zi­kami. Bez śmie­chów, pła­czów, cią­głej bie­ga­niny. Tak jakby ro­zu­miały. Tylko co?

„Bo­go­bojny” wró­cił. Po pro­stu wszedł do na­szego miesz­ka­nia pew­nego gru­dnio­wego wie­czoru. Nie po­zna­łam go. W po­dar­tej ko­szuli, bez bu­tów i kurtki, choć na dwo­rze tego dnia było prze­raź­li­wie zimno, sta­nął przed oj­cem, trzę­sąc się jak osika. Wci­snął mu do ręki po­żół­kłe pa­piery. Uklęk­nął, zło­żył ręce jak do mo­dli­twy i za­czął o coś bła­gać. O pod­pis? Wy­ba­cze­nie? Wsta­wie­nie się za nim?

Matka za­mknęła nas w izbie, więc przez grube drew­niane drzwi do­bie­gały nas je­dy­nie strzępy roz­mowy.

– Bę­dzie­cie mieli swoje domy. Są warte wię­cej niż to, co mia­łem wam od­dać.

– Nie chcę ich, od­daj pie­nią­dze! – grzmiał oj­ciec, jakby na­gle wró­ciły mu utra­cone siły.

– Nie mam, oszu­kali mnie – ka­jał się męż­czy­zna, dzięki któ­remu tak do­sad­nie po­zna­łam słowo „nie­na­wiść”. Tak, wów­czas go nie­na­wi­dzi­łam.

– Czło­wieku, znam tę ulicę.

– Tam jest prąd, tu sie­dzi­cie przy kar­bidce.

– Sie­dzimy, bo chcemy. Bo za rok mie­li­śmy być gdzie in­dziej.

– Bę­dzie­cie wła­ści­cie­lami.

– Tam miesz­kają tylko Po­lacy. Będę ni­kim.

Resztę za­głu­szył płacz mo­ich sióstr. Tego wie­czoru nikt nie dał nam ko­la­cji. Trudno uło­żyć do snu głodne dzieci.

***

Te­raz sto­imy przed „speł­nio­nym ma­rze­niem” ro­dzi­ców. Żadne z nas nie prze­kra­cza wej­ścio­wej bramy. Czu­jemy, że przej­ście przez nią bę­dzie koń­cem świata, który choć pach­niał taką samą biedą, był... nasz. He­lenka pierw­sza prze­ła­muje nie­wi­dzialną gra­nicę. Pod­biega do grupki dzieci, które ba­wią się na placu. Idziemy za nią.

– Ale bę­dziemy mieć świa­tło. – Matka ukrad­kiem wy­ciera oczy w skra­wek chu­sty.

Luty 1934

Na­sze nowe miesz­ka­nie to duża kuch­nia i izba na pię­trze „przed­niego” domu. Okna wy­cho­dzą na po­dwórko, dla­tego mało tu świa­tła. Chyba wła­śnie słońca bra­kuje mi naj­bar­dziej. Tam, gdzie miesz­ka­li­śmy wcze­śniej, wdzie­rało się przez po­wie­szone w oknach za­zdrostki już wcze­snym po­po­łu­dniem i zo­sta­wało do wie­czora. Lu­bi­łam przy­glą­dać się dro­bin­kom ku­rzu, które tań­czyły w jego smu­gach. Lu­ster­kiem pusz­cza­łam za­jączki na ścia­nie. Dziew­czynki bie­gały za nimi jak małe kotki. Tu wszystko wy­daje się jed­no­ko­lo­rowe – szare.

– So­phie, rusz się. Trzeba skuć lód przed wej­ściem, jesz­cze ktoś nogę zła­mie i do­piero bę­dzie. A po­tem pój­dziesz do Za­ją­co­wej. Już mie­siąc spóź­nia się z czyn­szem.

Gwał­tow­nie cho­wam wspo­mnie­nia tam, gdzie ich miej­sce. Od­wra­cam się od okna, prze­cho­dzę przez kuch­nię i uchy­lam drzwi do izby. Matka leży okryta koł­drą. Obok, w drew­nia­nej ko­ły­sce, kwili małe za­wi­niątko. Już dwa ty­go­dnie mi­nęły od na­ro­dzin Antka, a ona na­dal jest za słaba, aby pod­nieść się z łóżka. Dziecko długo nie chciało przyjść na świat, w su­mie wcale się mu nie dzi­wię. Mimo to je­stem zła na to stwo­rzonko, przez nie cała ro­bota spa­dła na mnie. Nie mogę cho­dzić do szkoły, bo prze­cież ktoś musi za­jąć się He­lenką. Trzeba ugo­to­wać obiad, prze­brać no­wo­rodka, za­pro­wa­dzić Agnes na lek­cje. Za­spy na uli­cach są zbyt duże, aby mo­gła iść sama. Te­raz do szkoły mamy na­prawdę da­leko. Więk­szość szkół nie­miec­kich zli­kwi­do­wano za­raz po ple­bi­scy­cie. Zo­stało za­le­d­wie kilka – na­sza o pół go­dziny mar­szu stąd. Trzeba też za­jąć się do­mami. Oj­ciec nie chce pła­cić do­zorcy, więc szo­ro­wa­nie scho­dów i po­rządki na placu są obo­wiąz­kiem moim i matki. Te­raz tylko moim. Za­rzu­cam na plecy szal. Na gołe stopy wsu­wam cięż­kie trepy. Są dziu­rawe, więc i tak za­raz mia­ła­bym mo­kre poń­czo­chy. Biorę ło­patę i wy­cho­dzę do sieni. Na­tych­miast ude­rza we mnie zimne po­wie­trze. Wieje przez nie­szczelne okna. Zbie­gam po scho­dach. Przez chwilę stoję na ostat­nim stop­niu. Nie mam od­wagi wyjść. Wiem, że zmar­znę. Obo­jęt­nie jak szybko będę pra­co­wała, palce za­raz i tak skost­nieją.

Z cięż­kim wes­tchnie­niem chwy­tam za klamkę, po­py­cham drzwi i omal nie ro­bię fi­kołka na zmro­żo­nych po­my­jach.

Nie ma sensu za­sta­na­wiać się, czy któ­ryś z lo­ka­to­rów ce­lowo wy­lał je przed drzwiami. Bez względu na to, jaką uzy­ska­ła­bym od­po­wiedź, ro­bota nie sta­nie się przez to lżej­sza.

Ude­rzam ło­patą. Od­gar­niam. Znów ude­rzam. Od­gar­niam. Ude­rzam.

Na po­dwórku jest zu­peł­nie ci­cho, sły­szę je­dy­nie od­głos kru­szo­nego lodu i wła­sny ciężki od­dech. Mu­szę chwilę od­sap­nąć. Pró­buję wy­pro­sto­wać palce. Bolą.

– Daj, po­mogę ci z tym.

Aż pod­ska­kuję na dźwięk nie­spo­dzie­wa­nego głosu. Od­wra­cam się.

Znam go. Jest jed­nym z na­szych lo­ka­to­rów. Zaj­muje wraz z matką izbę w „tyl­nym” domu. Do­kład­nie okno w okno z na­szym miesz­ka­niem.

– Nie, nie trzeba – mó­wię spe­szona i jed­no­cze­śnie przy­ci­skam sztyl ło­paty do piersi, jak gdy­bym bała się, że wy­rwie mi ten skarb.

A on wła­śnie to robi.

– Od­daj, matka bę­dzie zła.

– Prze­cież nie wi­dzi.

– Od­daj!

Ma­cha ręką, na znak, że zu­peł­nie nie zwraca uwagi na moje sprze­ciwy. Do­sko­nale wie, że nie będę się z nim szar­pała.

Przy­glą­dam się, jak w kilka mi­nut robi to, co mnie za­ję­łoby pół go­dziny. Ile może mieć lat? Pew­nie ze dwa­dzie­ścia. Wiem, że pra­cuje w dru­karni. Jego matka chwa­liła się kie­dyś ko­bie­tom w ko­lejce po chleb. Jak ma na imię? Wal­dek? Nie, nie tak... chyba... Wła­dek... Tak o nim mó­wiła. Wła­dek Za­le­ski.

– Go­towe!

Wła­dek wbija ło­patę w śnieg tuż obok miej­sca, w któ­rym stoję.

– A te­raz ucie­kaj do domu, bo się w bał­wana za­mie­nisz.

Na szczę­ście, mróz zdą­żył już po­ma­lo­wać moje po­liczki, więc Wła­dek nie doj­rzał ru­mień­ców.

Pa­trzę, jak od­cho­dzi, po­gwiz­du­jąc jedną z tych okrop­nych po­wstań­czych me­lo­dii. Otrze­puje ze śniegu no­gawki spodni, po­tem znika za drzwiami domu.

Bie­gnę po scho­dach. Wiem, że po­win­nam się po­spie­szyć. Hela i matka cze­kają na mi­skę go­rą­cej kar­to­flanki, która na­wet nie za­częła się go­to­wać, a dziecko pew­nie ma już mo­kro.

He­lenka bawi się szma­cianką, która kie­dyś na­le­żała do mnie, po­tem do Agnes, a te­raz jest to­wa­rzyszką za­baw ko­lej­nej Trau­te­równy. Przez uchy­lone drzwi zer­kam do izby. An­tek i matka śpią. Już mam się cof­nąć do kuchni i za­jąć obia­dem, gdy mój wzrok pada na nie­duże lu­sterko, które stoi na ko­mo­dzie. Pod­cho­dzę na pal­cach, biorę je i wra­cam do kuchni.

Sia­dam przy stole. Nie­pew­nie uno­szę zwier­cia­dełko na wy­so­kość oczu. Kiedy pa­trzy­łam w nie ostat­nio? Jesz­cze w sta­rym miesz­ka­niu, gdy bo­lał mnie ząb. Chcia­łam zo­ba­czyć, jak bar­dzo spu­chłam, bo śmiały się ze mnie ko­le­żanki.

Ni­gdy nie przy­glą­da­łam się so­bie tak jak te­raz.

Matka za­wsze po­wta­rza, że kto po­dzi­wia swój wy­gląd, za­miast wła­snego od­bi­cia może zo­ba­czyć ob­li­cze dia­bła. Ona ni­gdy się nie ma­luje, nie upina wło­sów w mi­sterne loczki. Dłu­gie spód­nice i far­tuch szczel­nie za­sła­niają fi­gurę. Nie wiem, czy jest ładna.

Nie­śmiało mu­skam skórę opusz­kami pal­ców.

Mam szczu­płą twarz. Nie­bie­skie oczy wy­dają się nie­pro­por­cjo­nal­nie duże, a nos zbyt za­darty. Dwa my­sie war­ko­cze śmiesz­nie ster­czą po bo­kach głowy.

A gdyby tak...

Zer­kam na He­lenkę. Na szczę­ście nie in­te­re­suje się tym, co ro­bię.

Szybko roz­pla­tam włosy. Za­ska­kuje mnie bu­rza blond lo­ków. Na­dy­mam lekko za­pa­dłe po­liczki. Przy­gry­zam wargi, aby na­brały odro­biny ko­loru. Pa­trzę przez chwilę na swoje od­bi­cie. Czy choć tro­chę przy­po­mi­nam wy­tworne damy spa­ce­ru­jące z ofi­ce­rami po miej­skim parku? Czy moje usta mają te­raz po­dobną barwę? Ner­wo­wym ge­stem od­kła­dam lu­sterko na stół.

Głu­pia.

Ma­rzec 1934

Kie­dyś w szkole czy­ta­li­śmy wiersz o wio­śnie. Na­uczy­cielka przy­pięła do ta­blicy ob­ra­zek. Przed­sta­wiał dziew­czynę w dłu­giej zie­lo­nej su­kience. Szła po­lną drogą. Wo­kół pa­no­wała sroga zima, ale tam, gdzie sta­nęła, na­tych­miast roz­kwi­tały mle­cze.

Wio­sna. My­ślę, że ma dar roz­ta­pia­nia lo­dów nie tylko na ścież­kach, któ­rymi idzie.

To pierw­szy na­prawdę do­bry dzień, od kiedy się tu prze­nie­śli­śmy. Sie­dzę na schodku przed drzwiami domu. Wo­kół pa­nuje nie­zwy­kłe oży­wie­nie. Jak gdyby, do­słow­nie przed chwilą, wszy­scy miesz­kańcy na­szego domu obu­dzili się z zi­mo­wego snu.

Moje sio­stry wraz z in­nymi dziećmi wy­pro­wa­dziły z chle­wika kozy i te­raz bie­gają za nimi, pró­bu­jąc kar­mić je ze­szło­rocz­nym ziel­skiem. Matka, która zu­peł­nie już wy­do­brzała, z Ant­kiem w hacce[5] stoi na środku po­dwórka, oto­czona wia­nusz­kiem ko­biet. Wszyst­kie, jedna przez drugą, do­ra­dzają, na­ka­zują, za­ka­zują i za­chwy­cają się urodą chłop­czyka. Ma­leń­kie dzieci po­tra­fią za­że­gny­wać kon­flikty. Rów­nież te pol­sko-nie­miec­kie.

Na­wet babka Za­ją­cowa w końcu otwo­rzyła okno swo­jej iz­debki i te­raz, pod­parta na po­duszce, przy­gląda się ca­łemu za­mie­sza­niu.

By­łoby ide­al­nie, gdyby nie na pół osku­bana kura, która leży na mo­ich ko­la­nach.

Oj­ciec przy­niósł ją wczo­raj wie­czo­rem z huty. Do­stał od ko­legi w za­mian za wy­ku­cie ozdob­nej klamki do furtki. Oczy­wi­ście po go­dzi­nach.

Ju­tro bę­dzie „świą­teczny” obiad.

Ale ro­bota ja­koś nie pali mi się w rę­kach. Prze­ry­wam co chwila. Wy­cie­ram w far­tuch ob­le­pione pie­rzem palce, za­my­kam oczy i ła­pię pierw­sze pro­mie­nie słońca.

– A ty do­kąd znów idziesz, jed­nej so­boty nie mo­żesz po­sie­dzieć w domu?

Z pół­snu wy­rywa mnie pod­nie­siony ko­biecy głos. Bez­błęd­nie od­ga­duję, z któ­rego okna do­biega ten la­ment.

– Jest so­bota. Na za­lyty[6] idę.

– Na za­lyty! Co ty­dzień do in­nej. Zo­ba­czysz, baby mnie ob­ga­dają, jak syna wy­cho­wa­łam.

– Nie ob­ga­dają, je­śli nie bę­dzie matka tak krzy­czeć.

Trzask za­my­ka­nego okna mie­sza się ze śmie­chem ko­biet. W se­kundę zrzu­cam z ko­lan kurę. Ob­cią­gam spód­nicę, pro­stuję plecy. Tylko po co?

Nie­ru­chomo wpa­truję się w otwarte na oścież drzwi „tyl­nego” domu. Nie cze­kam długo. Wi­dzę, jak zbiega po scho­dach i z pół­cie­nia sieni pew­nym kro­kiem wcho­dzi na mu­śnięte słoń­cem po­dwó­rze. W lek­kiej kurtce, kasz­kie­cie nieco na ba­kier i z miną, która mówi, że nic nie ze­psuje mu pierw­szego dnia wio­sny.

Pró­buję od­wró­cić wzrok, nie wi­dzieć, jak pod­cho­dzi do grupki dzieci, głasz­cze jedną z kóz, a po­tem, śmie­jąc się, grozi pal­cem ma­lu­chom, które od dłuż­szej chwili pró­bują za­wią­zać na szyi zwie­rzaka ka­wa­łek szmatki. Pew­nie ma za­stą­pić wstą­żeczkę.

Ale w chwili, gdy prze­cho­dzi obok, cała uda­wana obo­jęt­ność pry­ska i niby zu­peł­nym przy­pad­kiem ob­da­ro­wuję go jed­nym krót­kim spoj­rze­niem.

A on... pusz­cza do mnie oko i znika w bra­mie.

Jak żech cho­dził do szkoły,

Uczyli mnie rech­tory

Piwo pić, w karty grać

I z dzioł­chami tań­co­wać!

Nie­sie się za nim przy­śpiewka, za którą w szkole leją nas trzcinką po rę­kach.

Czer­wiec 1935

Je­stem do­ro­sła. Taka myśl to­wa­rzy­szy mi od dzi­siej­szego rana. A do­kład­nie od chwili, w któ­rej otrzy­ma­łam świa­dec­two ukoń­cze­nia szkoły pod­sta­wo­wej. Wra­cam do domu główną ulicą mia­sta wy­peł­nioną co­dzien­nym gwa­rem. Co chwila zer­kam na cen­zurkę i sunę pal­cem po pięk­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­nych oce­nach.

Może nie są naj­lep­sze, ale to, jak się uczy­łam, ni­gdy nie miało zna­cze­nia. Dla ro­dzi­ców ważne było je­dy­nie, abym prze­cho­dziła z klasy do klasy i jak naj­szyb­ciej skoń­czyła obo­wiąz­kową na­ukę.

Za ty­dzień idę na służbę do Frau Lin­der. Szkoły są dla dzieci. Już nie dla mnie.

Skrę­cam w na­szą ulicę. Wcho­dząc do bramy, zwi­jam świa­dec­two i wkła­dam je do szkol­nego far­tuszka. Wiem, że nikt mi nie po­gra­tu­luje skoń­cze­nia na­uki, nie za­pyta o oceny.

Oj­ciec klę­czy na da­chu. W nocy znów za­lało strych.

– Po­mogę! – wo­łam.

Na dźwięk mo­jego głosu zsuwa się na kra­wędź, a po­tem siada i opiera nogi na szcze­blach przy­sta­wio­nej do ściany dra­biny. Wi­dzę, że jest zmar­twiony. Znów mu­siał ku­pić papę i le­pik, pew­nie z pie­nię­dzy, które miał wy­dać na le­kar­stwo dla Agnes.

Moja młod­sza sio­stra ze­mdlała w szkole kilka ty­go­dni temu. Le­karz orzekł nie­do­ży­wie­nie. We­zwali ojca. Słu­cha­łam, jak po po­wro­cie długo roz­ma­wiał z matką. Po­noć dy­rek­tor nie ro­zu­miał, dla­czego wła­ści­ciele do­mów nie mają pie­nię­dzy na je­dze­nie. Po­wie­dział, że to nie­do­pusz­czalne, bo Niemcy za­wsze na pierw­szym miej­scu sta­wiają do­bro swo­ich dzieci. Oj­ciec mu­siał obie­cać, że bę­dzie wię­cej chleba i ma­sła oraz mięso w każdą nie­dzielę, a dla Agnes le­kar­stwa, które ją wzmoc­nią. Te­raz nie po­trafi do­trzy­mać słowa. Wi­dzę, jak się tym gry­zie.

– Już ósmy raz na­pra­wiam to miej­sce, a cały czas prze­cieka.

– Może to gdzieś obok – pró­buję do­ra­dzić, choć oczy­wi­ście zu­peł­nie się nie znam na ła­ta­niu dziu­ra­wych da­chów.

Oj­ciec mil­czy. Wie, że domy, które do­sta­li­śmy od „bo­go­boj­nego”, po­chła­niają wię­cej pie­nię­dzy, niż przy­no­szą zy­sków. Lo­ka­to­rzy płacą nie­re­gu­lar­nie albo nie płacą w ogóle, a prze­cież ciek­nący dach trzeba za­kleić, urwany ge­lyn­der[7] na­pra­wić. Oczy­wi­ście można eks­mi­to­wać. Można wy­rzu­cić na bruk ro­dzinę z par­teru. Od­kąd ich oj­ciec po „wiel­kim strajku” stra­cił ro­botę w ko­palni, żadne z pię­ciorga dzieci nie cho­dzi do szkoły, bo po­spa­dały im z nóg skle­jane buty. A bab­cia Za­ją­cowa, któ­rej syn zgi­nął w po­wsta­niu? Jak po­zba­wić ją okna, z któ­rego od tylu lat ob­ser­wuje mi­ja­jące ży­cie? Więc cze­kamy. Choć i tak tej wio­sny oj­ciec mu­siał wy­po­wie­dzieć lo­kal ro­dzi­nie Smo­lo­rzy. Zwle­kał całą zimę, ale gdy śnieg stop­niał, a Smo­lorz, za­miast cho­dzić pod ko­pal­nię w na­dziei na za­trud­nie­nie, za­czął prze­pi­jać ostat­nie pie­nią­dze z za­siłku, nie miał wy­boru. Wy­nie­śli się na hałdy. Czuję wstyd, gdy pa­trzę na strużki dymu z że­la­znych pie­cy­ków, które uno­szą się nad wy­ko­pa­nymi tam no­rami.

Ale od­czu­wam też głód i wiem, jak to jest, gdy w pu­stym brzu­chu bul­goce wy­pita woda, która ma go choć na chwilę na­peł­nić.

– Idź się prze­brać – mówi oj­ciec. – A po­tem przy­nieś dwa wia­dra wody.

Po­słusz­nie wy­ko­nuję po­le­ce­nie. W domu wy­cią­gam świa­dec­two, skła­dam na pół i wsu­wam mię­dzy karty Bi­blii. Bę­dzie le­żeć obok ak­tów na­ro­dzin i świa­dectw chrztu.

Gdzieś w du­chu li­czę, że matka, która aku­rat karmi mo­jego naj­młod­szego brata, za­pyta, jak spę­dzi­łam ostatni dzień szkoły, ale ona jest zbyt za­jęta, aby pa­mię­tać.

Nie mija dzie­sięć mi­nut – i już wiążę do sznura pierw­sze wia­dro.

– A te­raz bie­gnij na gora[8] i patrz, gdzie ciek­nie.

Nie lu­bię wcho­dzić do tego bu­dynku. Za­wsze gdy matka każe mi za­mieść schody lub przy­po­mnieć któ­re­muś z lo­ka­to­rów o za­pła­cie czyn­szu, czuję dziwną pustkę w gło­wie i zde­ner­wo­wa­nie.

Skra­dam się po czer­wo­nych scho­dach, naj­mniej­szym ha­ła­sem pró­buję nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

Drzwi stry­chu są uchy­lone. Źle, bo przez nie­dbal­stwo lo­ka­to­rów wśli­zgują się do środka koty. Bru­dzą pra­nie, a cza­sem zrzu­cają sło­iki z prze­two­rami.

Wcho­dzę. Wcią­gam no­sem za­pach wil­goci, ku­rzu i sza­rego my­dła – wy­prano nim roz­wie­szone na sznu­rach płachty prze­ście­ra­deł.

Idę do miej­sca, w któ­rym oj­ciec wy­lał wodę. Nic nie ka­pie. Przy­klę­kam. Tro­ciny na pod­ło­dze są lekko wil­gotne, ale to pew­nie po­zo­sta­łość po noc­nej ule­wie. Chyba w końcu się udało.

Za­do­wo­lona pod­cho­dzę do okienka, aby krzyk­nąć do­brą no­winę. Schy­lam się, chcę je otwo­rzyć, i wtedy sły­szę sze­lest, gdzieś mię­dzy wi­szą­cym pra­niem.

Kot. Je­śli go nie wy­go­nię, na­robi szkód.

Roz­glą­dam się za czymś, co po­może mi prze­pło­szyć in­truza. Na szczę­ście tuż obok su­szą się pęki brzo­zo­wych ga­łęzi, z któ­rych Ma­słow­ski robi mio­tły. Biorę je­den i ci­cho jak tylko po­tra­fię pod­cho­dzę do miej­sca, skąd do­biegł mnie ha­łas. Pod­no­szę do góry rękę. Nie chcę ude­rzyć. Po­stra­szę tylko, aby miał na­uczkę i nie wcho­dził tu wię­cej. Gwał­tow­nie po­cią­gam za prze­ście­ra­dło i...

– Chcesz nas za­bić!?

Wła­dek ła­pie mnie za nad­gar­stek. Dziew­czyna sto­jąca obok niego od­ska­kuje, a po­tem par­ska śmie­chem.

Nie wiem, co się dzieje. Dla­czego on i ona? Dla­czego się tu ukryli?

Stoję jak wryta z dło­nią za­mkniętą w uści­sku Władka i do­piero po dłuż­szej chwili do­ciera do mnie, co tak fak­tycz­nie się stało.

Wy­ry­wam się i wy­bie­gam.

Przez resztę dnia me­cha­nicz­nie wy­ko­nuję zle­cane mi obo­wiązki. Nie po­tra­fię wy­ma­zać z pa­mięci iskier w jego oczach i jej pą­so­wych po­licz­ków. Moje też płoną.

Wie­czo­rem, gdy w końcu mo­gła­bym od­po­cząć, kręcę się po izbie, nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić. W końcu, wy­ma­wia­jąc się bó­lem brzu­cha, wy­cho­dzę na plac. Sia­dam na ła­weczce. W skro­niach czuję, jak szybko bije mi serce, a bólu brzu­cha już nie mu­szę uda­wać. Mimo to cze­kam.

– Coś taka smutna?

Głos Władka tym ra­zem nie za­ska­kuje. Prze­cież ze­szłam wła­śnie po to, aby go usły­szeć. Wzru­szam ra­mio­nami.

– Masz.

Pod­no­szę głowę i wi­dzę przed sobą otwartą dłoń, a na niej kilka ko­lo­ro­wych lan­dry­nek.

– Zjedz so­bie, dzie­ciaku.

Nie ru­szam się, więc je­den po dru­gim upusz­cza bom­bony[9] na moje ko­lana. Chwy­tam wszyst­kie i ro­biąc za­mach, wy­rzu­cam na śro­dek placu.

Chce mi się pła­kać ze zło­ści. Jak on mógł tak mnie upo­ko­rzyć! Nie je­stem już małą dziew­czynką!

Wstaję, ob­ra­cam się na pię­cie i z za­ci­śnię­tymi pię­ściami zni­kam w drzwiach domu. Za sobą sły­szę gło­śny śmiech.

Boże, jak ja go nie­na­wi­dzę!

Czer­wiec 1937

Wy­cho­dzę. Opie­ram się o ścianę bu­dynku i ocie­ram chu­s­teczką spo­cone czoło. Mam wy­glą­dać na­tu­ral­nie, tak jak­bym chciała po pro­stu od­sap­nąć, ochło­dzić się po go­dzi­nach spę­dzo­nych przy ko­tle z wrzącą wodą.

He­lenka i An­tek po­ja­wiają się obok. Wiem, że co naj­mniej od dwu­dzie­stu mi­nut cze­kali, aż wyjdę, scho­wani w bra­mie po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Cała ope­ra­cja zaj­muje do­słow­nie se­kundę. Wy­cią­gam z far­tu­cha skrawki kieł­basy, wrzu­cam je do roz­war­tych kie­szeni i już tylko pa­trzę, jak nóżki mo­jego ro­dzeń­stwa pę­dzą, zgrab­nie wy­mi­ja­jąc prze­chod­niów. Nie­by­wałe, jak te ma­lu­chy po­tra­fią szybko bie­gać.

Biorę głę­boki od­dech i wra­cam do środka. Pełna lęku, że tym ra­zem sze­fowa za­uwa­żyła, że każe mi zdjąć biały cze­pek i wyjść bez pen­sji za ostatni mie­siąc.

Na szczę­ście, ko­bieta sie­dzi ty­łem i na wiel­kiej czar­nej ta­blicy za­pi­suje ak­tu­alne ceny:

Go­to­wana kieł­basa, bułka i musz­tarda 1,30 zł

Żur 60 gr

Sza­łot[10]50 gr

Szyn­kowa 70 gr / kg

Sa­lami 1 zł / kg

Mor­ta­dela 50 gr / kg

Staję za ladą. Trudi na­lewa z dzbanka her­batę i po­daje ko­lej­nej klientce.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam.

Kiwa głową.

– Na­wet na cie­bie nie spoj­rzała. Li­czy i li­czy. Pew­nie znów poń­czo­chy jej w szwach pu­ściły i musi ku­pić nowe.

Trudi unosi lekko spód­nicę i po­ka­zuje zgrabną nogę. Śmieje się, a ja z tru­dem ukry­wam zmie­sza­nie.

Za­czy­nam ukła­dać dro­biowe ga­la­retki le­żące na ta­le­rzy­kach we­wnątrz ga­blotki.

Znam Trudi od trzech lat. Ra­zem słu­ży­ły­śmy u Frau Lin­der, a po roku obie zna­la­zły­śmy pracę w ja­dło­dajni. Cu­dem, bo te­raz nie chcą za­trud­niać Niem­ców. Lu­bię ją, ale cza­sem za­cho­wuje się zbyt swo­bod­nie. Za­zdrosz­czę jej ła­two­ści, z jaką roz­ma­wia z męż­czy­znami. Po­trafi śmiać się na­wet ze zbe­reź­nych żar­tów. Mnie na­tych­miast ob­lewa ru­mie­niec.

– Po­dobno cyrk ma do nas przy­je­chać. Może pój­dziemy?

Pa­trzę na Trudę jak na wa­riatkę. Do cyrku? Ni­gdy nie by­łam w cyrku. Poza tym, co po­wie­dzia­łaby matka na ta­kie wyj­ście?

– Nie mogę.

– Jak zwy­kle. – Truda wzdy­cha. – Ty tylko do pracy i do ko­ścioła. Gdzie masz za­miar męża zła­pać?

Wzru­szam ra­mio­nami. Na­wet o tym nie my­ślę.

Gło­śne chrząk­nię­cie sze­fo­wej na­tych­miast nas uci­sza.

W so­bot­nie wie­czory mamy ro­boty po łok­cie. Pary wra­cają ze spa­ce­rów, męż­czyźni z tur­nie­jów szkata[11], grupki mło­dzieży po za­ję­ciach ama­tor­skich te­atrów.

Wszy­scy głodni.

Trudno o wolny sto­lik, więk­szość musi się za­do­wo­lić je­dze­niem na sto­jąco. Nie od­stra­sza to jed­nak mi­ło­śni­ków naj­lep­szej kieł­basy w mie­ście. Ko­lejka sięga aż za drzwi.

– A z nim byś po­szła?

Truda sztur­cha mnie w bok. Pod­no­szę głowę znad de­ski do kro­je­nia wę­dlin.

Tuż za drzwiami stoi Wła­dek. Roz­ma­wia z kimś, ale gdy tylko na niego zer­kam, od­wraca się w moim kie­runku.

– Czę­sto tu przy­cho­dzi.

– Wi­docz­nie ma po dro­dze.

Pró­buję igno­ro­wać dwu­znaczne stwier­dze­nie Trudy.

– Przy­stojny.

Nie daje za wy­graną. Cie­szę się, że we­wnątrz lo­kalu pa­nuje te­raz taki ha­łas, że nikt nie sły­szy na­szych szep­tów.

– Nie lu­bię go.

Truda pa­trzy na mnie zdzi­wiona.

– Chyba żar­tu­jesz!

Na szczę­ście ko­lejny klient koń­czy na­szą roz­mowę.

Ko­lejka prze­suwa się szybko, a ja je­stem co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wana. To prawda, ostat­nio Wła­dek jest tu nie­omal co­dzien­nym go­ściem. Nie ku­puje wiele, cza­sem tylko her­batę. Za­wsze uprzej­mie się wita, za­mie­nia kilka słów ze mną albo z Trudą, płaci i wy­cho­dzi. Dziś też tak bę­dzie, a mimo to nóż, któ­rym kroję w pla­sterki sa­lami, drży. Le­d­wie mogę go utrzy­mać.

W końcu Wła­dek staje przede mną. Pró­buję omi­nąć jego spoj­rze­nie. Cze­kam, aż coś za­mówi.

Od­ru­chowo ro­bię krok w tył, gdy nie­spo­dzie­wa­nie prze­chyla się przez ladę.

– Koń­czysz o dwu­dzie­stej? – pyta ci­cho. Nie aż tak, aby Truda nie sły­szała. Ką­tem oka do­strze­gam, jak jej ręka, którą wła­śnie na­kłada do mi­seczki por­cję sa­łatki, nie­ru­cho­mieje.

Nie wiem, co od­po­wie­dzieć. Nie chcę ro­bić za­mie­sza­nia. I tak pew­nie już wszy­scy pa­trzą.

– Tak – mó­wię szybko.

– To po­cze­kam na cie­bie, nie bę­dziesz wra­cać sama.

Od­wraca się i wy­cho­dzi, nie da­jąc mi szansy na od­po­wiedź.

Pró­buję wy­ko­ny­wać obo­wiązki. Kroję. Pa­kuję. Uśmie­cham się. Wszystko cha­otycz­nie. Wszystko nie­zdar­nie. My­śli stale gdzieś ucie­kają, nie po­tra­fię ich zła­pać. Nóż upada na po­sadzkę, her­bata wy­lewa się z kubka. Mylę ceny. Gdyby nie Trudi, która pró­buje za­ka­mu­flo­wać moje roz­tar­gnie­nie, pew­nie byłby to dla mnie ostatni dzień pracy tu­taj.

– I twier­dzisz, że go nie lu­bisz? – Moja przy­ja­ciółka bez­li­to­śnie wy­ko­rzy­stuje każdą wol­niej­szą chwilę, aby wcią­gać mnie w roz­mowę.

– Bo nie lu­bię.

– Dla­czego?

– Nie sły­sza­łaś? – Z obu­rze­nia pod­no­szę głos.

– Czego?

– Trak­tuje mnie jak dziecko. Za­wsze tak jest.

Truda wy­bu­cha śmie­chem. Nie mam po­ję­cia, dla­czego jej tak we­soło.

Mi­nuty mi­jają wy­jąt­kowo szybko. Im bli­żej dwu­dzie­stej, tym bar­dziej je­stem zde­ner­wo­wana. Za­czy­nam ukła­dać dia­log. Wy­my­ślam słowa, któ­rymi dam do zro­zu­mie­nia, że nie chcę wra­cać do domu w to­wa­rzy­stwie za­ro­zu­mia­łego Po­laczka.

A może w ogóle nie przyj­dzie, może znów ze mnie za­żar­to­wał.

Na­dzieja roz­pływa się, gdy kilka mi­nut po dwu­dzie­stej pod­cho­dzę do drzwi, aby za­mknąć sklep. Stoi po prze­ciw­nej stro­nie ulicy. Non­sza­lancko oparty o la­tar­nię, z pa­pie­ro­sem w ustach, śle­dzi wzro­kiem prze­jeż­dża­jący sa­mo­chód.

Od­ska­kuję gwał­tow­nie i omal nie prze­wra­cam jed­nego ze sto­li­ków.

Może mnie nie za­uwa­żył.

Wcho­dzę na za­ple­cze, chwy­tam za wia­dro, wkła­dam je do zlewu i od­krę­cam kran.

– Co ro­bisz?

Trudi sie­dzi na ta­bo­re­cie i roz­ma­so­wuje bo­lące stopy. Jej pan­to­fle leżą w nie­ła­dzie na środku pod­łogi.

– Prze­cież wi­dzisz! – od­po­wia­dam roz­draż­niona.

– Zo­staw to.

Uda­jąc, że nie sły­szę, sta­wiam wia­dro na ziemi i za­nu­rzam w nim szmatę.

– So­phie!

– Co?!

– Prze­cież on czeka. Idź.

– Nie skoń­czy­łam pracy.

Pró­buję jesz­cze się bro­nić, ale Truda stoi już obok i trzyma w rę­kach mój płaszcz i to­rebkę.

– Idź – po­wta­rza. – Sama tu dziś do­koń­czę.

Pra­wie wy­py­cha mnie przed drzwi ja­dło­dajni. Sły­szę za sobą zgrzyt zamka. Na­prawdę boi się, że za­wrócę?

Stoję oszo­ło­miona. Cze­kam, aż prze­je­dzie tram­waj. Ostat­nia gra­nica dzie­ląca mnie od spo­tka­nia, któ­rego nie chcę. Mu­szę wy­glą­dać ża­ło­śnie, gdy tak ster­czę na środku chod­nika, po­trą­cana przez prze­chod­niów. Wła­śnie taką mnie za chwilę zo­ba­czy.

Nie wiem, jak się za­cho­wać. Co po­wie­dzieć. Z dia­logu, który so­bie uło­ży­łam, ule­ciały słowa. Serce wali jak osza­lałe. Nie po­zwala sku­pić się na wy­my­śle­niu no­wych.

I na­gle wszystko przy­spie­sza. W jed­nej chwili, ner­wowo sku­biąc uchwyt to­rebki, od­po­wia­dam na jego przy­wi­ta­nie. W ko­lej­nej – idziemy w dół ulicy. Roz­ma­wiamy.

Wła­dek opo­wiada o spo­tka­niu Re­duty Ślą­skiej, z któ­rego wra­cał. O no­wym przed­sta­wie­niu, które jest przy­go­to­wy­wane przez jego grupę te­atralną. Nie znam au­tora ani ty­tułu sztuki. Nie przy­znaję się do tego. Słu­cham. A przy oka­zji pró­buję zro­zu­mieć, dla­czego całe zde­ner­wo­wa­nie gdzieś znik­nęło.

Jest ko­niec czerwca. Słońce chowa się za da­chy bu­dyn­ków i spływa po lśnią­cych czy­sto­ścią oknach. Mi­jają nas lu­dzie. Roz­ga­dani albo za­my­śleni, za­jęci swo­imi spra­wami. Za­sta­na­wiam się, czy ta pełna gwaru ulica za­wsze była tak ładna?

– Tu­taj pra­cuję. – Wła­dek wska­zuje ręką na na­rożny bu­dy­nek przy końcu rów­no­le­głej ulicy.

– Wiem, je­steś dru­ka­rzem.

Przy­ta­kuje, a po­tem przez dłuż­szą chwilę mil­czy. Robi się dziw­nie ciężko.

– Wiesz – mówi, za­trzy­mu­jąc się. – Ta awan­tura z „Ga­zetą Pa­ra­fialną”. Uwa­żam, że po­win­ni­śmy dru­ko­wać też po nie­miecku.

Uśmie­cham się. Fak­tycz­nie ostat­nio cały nasz ko­ściół żyje bun­tem nie­miec­kiej czę­ści wier­nych, któ­rzy do­ma­gają się wy­da­wa­nia ga­zety rów­nież w na­szym ję­zyku. Na­wet mój oj­ciec, dla któ­rego kwe­stie na­ro­do­wo­ściowe nie są istotne, je­śli nie do­ty­czą bez­po­śred­nio ro­dziny, był na ze­bra­niu, które od­było się wła­śnie w dru­karni. Pew­nie Wła­dek go wi­dział i dla­tego my­śli, że w ja­kiś spo­sób ob­cho­dzi mnie to za­mie­sza­nie.

– Nie­ważne – mó­wię szcze­rze – i tak jej nie czy­tam.

Na­tych­miast się roz­we­sela.

– Chcesz iść do parku?

– Nie mogę, matka bę­dzie się de­ner­wo­wała.

Nie na­lega, a mnie za­ska­kuje uczu­cie za­wodu. Nie po­tra­fię go za­głu­szyć. Skrę­camy w na­szą ulicę i mimo że idziemy co­raz wol­niej, w końcu wcho­dzimy w bramę wy­peł­nioną zna­jo­mymi za­pa­chami.

– Mogę ju­tro po cie­bie przyjść? – pyta, gdy sta­jemy przed drzwiami sieni.

Ki­wam głową za­sko­czona tym, jak ła­two prze­ła­muję nie­śmia­łość.

Wła­dek się uśmie­cha. W ota­cza­ją­cym nas pół­mroku jego oczy wy­dają się iskrzyć jak wrzu­cone do pieca wę­gle.

– Do­bra­noc – mówi i od­wraca się z wi­docz­nym ocią­ga­niem.

Po­py­cham drzwi i na­gle przy­po­mi­nam so­bie, że...

– Ju­tro pra­cu­jemy tylko do osiem­na­stej – krzy­czę przez po­dwórko.

– Wiem. – Unosi w górę rękę. – Śpij do­brze, Zo­siu.

Wcho­dząc po scho­dach, my­ślę, ile jesz­cze rze­czy będę mu­siała zro­bić, za­nim spełni się to, czego mi ży­czył. Za­nim mi się przy­śni.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Przy­pisy
[1] Ausz­to­jer – wiano.
[2] Kró­lew­ska Huta – obec­nie Cho­rzów.
[3] Wy­ma­ra­sić – wy­bru­dzić.
[4] He­bama – aku­szerka.
[5] Hacka – chu­sta do no­sze­nia nie­mow­ląt.
[6] Za­lyty – randka.
[7] Ge­lyn­der – po­ręcz.
[8] Gora – strych.
[9] Bom­bony – cu­kierki.
[10] Sza­łot – ro­dzaj sa­łatki z po­kro­jo­nego śle­dzia, ziem­nia­ków, jaj, ogórka kwa­szo­nego, ce­buli, skwa­rek, przy­praw, musz­tardy i ma­jo­nezu.
[11] Szkat – gra w karty po­pu­larna na Ślą­sku.