Rodzina Consonni. Poranki smakują kawą - Sabina Waszut - ebook

Rodzina Consonni. Poranki smakują kawą ebook

Sabina Waszut

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Data ważności licencji: 8/30/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zapraszamy na www.publicat.pl

Projekt serii i okładkiNATALIA TWARDY

Fotografie na okładceVetalStock/Adobe Stock, VINA/Adobe Stock, Nahid/Adobe Stock, Jae/Adobe Stock, Png Picnest/Adobe Stock, Sandi/Adobe Stock, Humble/Adobe Stock

Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC

Opieka redakcyjnaANNA HEINE

RedakcjaCELINA RYMSZA

KorektaANNA KURZYCA

Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN

Polish edition © Sabina Waszut, Publicat S.A. MMXXV

All rights reserved.

Polish edition © Publicat S.A. MMXXV (wydanie elektroniczne)

Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.

Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.

ISBN 978-83-271-6876-4

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

PUBLICAT S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 601 167 313 e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40 e-mail: [email protected]

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Polecamy serię:

RODZINA CONSONNI

Noc pachnie chlebem

Poranki smakują kawą

La virtù del pane consiste nel fatto

che il pane si mangia tutti i giorni,

anche più volte al giorno,

e il suo profumo non stanca mai1.

Fabrizio Caramagna

GIOVANNI

Czerwiec, 1914

Mgła miękką kołdrą okrywała okoliczne uprawy winorośli, plantacje morwy, pola i zagajniki, co pozwalało każdemu żywemu stworzeniu nieco odetchnąć przed kolejnym upalnym dniem.

Giovanni, jadąc na rowerze drogą łączącą La Santę z San Giorgio, marzył o tym, aby nadal spać w wygodnym łóżku otulony śnieżnobiałym prześcieradłem niczym tą wszechobecną mgłą. Nienawidził wstawać, gdy za oknem panowała jeszcze noc, i choć z biegiem lat się przyzwyczaił, a być może nawet odrobinę polubił pracę w rodzinnej piekarni, pobudki były dla niego prawdziwą udręką.

Każdego poranka, kiedy matka wchodziła do pokoju, dzielonego przez niego z młodszym o dwa lata bratem, Nino liczył, ile mu takich pobudek zostało do dnia, w którym opuści dom i zamieszka w Mediolanie, aby stać się studentem tamtejszego Istituto Tecnico Superiore2. Od najmłodszych lat wykazywał ponadprzeciętne uzdolnienia w kierunku przedmiotów ścisłych. Już jako kilkulatek interesował się nowinkami technicznymi i wynalazkami, a wyprawa na wystawę światową, która odbywała się w Mediolanie w 1906 roku, była jednym z najważniejszych wydarzeń w jego krótkim dotychczasowym życiu.

Przed tygodniem Giovanni ukończył Collegio Villoresi San Giuseppe3 w Monzie z bardzo wysokimi notami – rok przed większością swoich rówieśników – i teraz zakładał, że bez problemu dostanie się na Facoltà di Ingegneria Industriale4 mediolańskiej uczelni. Zresztą, gdyby nawet z jakiegoś powodu coś poszło nie tak, był pewien, że noszone przez niego nazwisko otworzy mu drzwi wymarzonej szkoły.

Miał prawie siedemnaście lat i czuł, że świat stoi przed nim otworem. A on chce czerpać z życia jak najwięcej! Był dumny, że pochodzi z szanowanej rodziny, a wpływy jego dziadka Angela nadal sięgają daleko.

Oczywiście Nino zdawał sobie sprawę, że rodzice mają pewne wątpliwości co do jego planów podjęcia nauki na uczelni. Z jednej strony doceniali ambicję syna, z drugiej – ich rodzinny interes potrzebował do pracy silnych i sprawnych rąk, nie mówiąc o bystrym umyśle chłopaka. To właśnie pod wpływem sugestii Giovanniego Consonni postanowili nieco unowocześnić produkcję. Nino niemal każdy dzień rozpoczynał od przeglądania otrzymywanych pocztą katalogów producentów pieców chlebowych oraz maszyn do ugniatania i mieszania ciasta, aż w końcu zwrócił uwagę na ofertę fabryki Werner & Pfleiderer z Wirtembergii. Francesco Consonni, choć sam nie widział potrzeby wprowadzania zmian, zaufał synowi, uległ namowom żony i niedawno sprowadził do La Santy piec chlebowy właśnie tej marki.

Młodszy brat Giovanniego nie uczestniczył w rozmowach dotyczących zakupu maszyn czy w ogóle przyszłości rodzinnego interesu. Mimo że był chętny do pracy i bez mrugnięcia okiem wykonywał polecenia ojca, wiecznie chodził z głową w chmurach, a gdy tylko miał wolną chwilę, biegł do kościoła, do starego Don Panceriego, aby przeprowadzać z nim filozoficzne i religijne dysputy, wybiegające daleko poza to, czego ten piętnastoletni młodzieniec uczył się na lekcjach w katolickiej szkole średniej.

Francesco i Ernesta mieli zatem uzasadnione obawy, że kiedy starszy syn wyjedzie, będą mogli liczyć jedynie na Leo, swojego podopiecznego, który pomagał im już w czasach, gdy pracowali w piekarni Ignazia De Luki, leżącej w robotniczej kolonii w okolicach Como.

Leo był już dorosłym mężczyzną, ożenił się, niedawno powitał na świecie pierworodnego syna, jego dekoracje na tortach i ciastach znane były w całej prowincji, a mimo to wciąż całym sobą oddany był „Consonni. La Panetteria”.

Nino rozumiał troski rodziców i czasem również czuł, że trudno będzie mu się rozstać z otulającym go zapachem chleba, wśród którego dorósł i zmężniał i który codziennie wypełniał jego płuca niczym życiodajny tlen. Jednak każdego poranka porzucał przykre myśli o rozstaniu i na zawieszonym na ścianie kalendarzu zakreślał kolejne dni dzielące go od trudnych egzaminów wstępnych.

W chwilach, gdy choćby najmniejsza rozterka zaczynała kiełkować w jego głowie, przypominał sobie, z jakim trudem wstawał w środku nocy, aby pomóc w piekarni, potem zjadał pospiesznie przygotowane przez matkę śniadanie, przewieszał torbę z podręcznikami przez ramię i przecinając na ukos udostępnioną zwykłym śmiertelnikom część Parco di Monza, biegł, aby przed dziewiątą pojawić się w murach szkoły. Od kilku lat w drodze towarzyszył mu Angelino. Rowery, które otrzymali od ojca rok wcześniej, skracały czas potrzebny na dotarcie do Monzy, ale dokładały też nowych obowiązków.

– Jeszcze tylko dom Vigany i wracamy. – Głos Angelina wyrwał Nina z rozmyślań. – Jeśli się nie pospieszymy, ojciec będzie niezadowolony, a ja spóźnię się na łacinę.

Giovanni wzdrygnął się. Jego młodszy brat miał rację, słońce było coraz wyżej, a im zostało jeszcze kilkaset metrów do ostatniego gospodarstwa na ich dzisiejszej trasie.

Na pomysł dowożenia pieczywa wpadła matka.

– Nie wszyscy mają jak do nas dotrzeć, a ty ostatnio sprawiłeś chłopcom rowery, niech się do czegoś przydadzą – tłumaczyła ojcu, ani na moment nie przerywając cerowania sukienki należącej do dziewięcioletniej Rachele, najmłodszej z pociech Consonnich.

Taka właśnie była matka – Ernesta Decio. Nie nawykła do bezczynności. Gdy obowiązki domowe nakazywały jej choć na chwilę przysiąść, do dzieła wkraczała głowa. Cecca, jak nazywała ją już cała okolica, była bardziej otwarta na nowości niż zachowawczy Francesco. To ona wraz z Leo ulepszała stare przepisy, zapisywała nowe, wprowadzała kolejne produkty do sprzedaży. Mimo mijających lat jej entuzjazm wydawał się nie słabnąć i tylko czasem Nino odnosił wrażenie, że energia, którą zawsze tryskała, chwilami nie współgrała z siłami, bo tych ostatnio kobieta miała jakby nieco mniej.

Ojciec, raczej surowy w stosunku do swoich dzieci, matce sprzeciwiał się niezwykle rzadko i zawsze miał czas, aby wysłuchać jej pomysłów i uwag, co w patriarchalnych domach szkolnych przyjaciół Giovanniego było niezwykłe. Kobiety – choć coraz głośniej domagały się rozszerzenia praw publicznych, a w swoich toaletkach albo przybornikach do szycia trzymały broszurkę napisaną przez prawniczkę Lidię Poët, przedstawiającą jej walkę o umożliwienie pracy w wyuczonym zawodzie – w czterech ścianach domów pozostawały ciche oraz oddane mężom i ojcom, skazane na ich humory i przekonanie o wyższości.

U Consonnich było inaczej i chociaż ojciec od dzieci wymagał posłuszeństwa i przeważnie podejmował decyzje bez wysłuchania ich racji, matce pozwalał na uczestniczenie w każdej dyskusji dotyczącej piekarni i często to jej słowo było tym ostatnim. Giovanni nie był pewien, czy taki podział ról mu odpowiada. Wszak zarządzanie rodzinnym biznesem powinno być wyłączną domeną mężczyzn.

Ojciec być może nie wpadłby na pomysł z dowożeniem chleba rowerem i teraz on, Nino, mógłby sobie jeszcze leżeć w łóżku, czekając, aż unoszące się nad polami mgły zostaną ostatecznie rozproszone przez rozpoczynający się dzień.

– I tak cię prześcignę! – zawołał do jadącego przed nim Angelina. Nacisnął mocniej na pedały roweru. – Kto pierwszy przy furtce Vigany! – krzyknął jeszcze, choć nie musiał widzieć miny swojego towarzysza, aby wiedzieć, że pomysł z wyścigiem mu się nie podoba.

Popędził, nie oglądając się za pozostawionym w tyle bratem. Rześkie powietrze smagające policzki w końcu go obudziło. Dość wysłużony rower trzeszczał niepokojąco, a chleby w koszyku zamontowanym na kierownicy podskakiwały przy każdej nierówności. Chłopak nie przejmował się tym. Uwielbiał rywalizację – nawet tak nierówną, jak ta z młodszym bratem, który, z natury spokojny i wyważony, nie przepadał za aktywnością fizyczną.

Zwolnił odrobinę jedynie przed wąskim mostkiem nad Lambro. Stało na nim bowiem kilka kobiet dyskutujących o czymś zapamiętale i zupełnie niezważających na to, że utrudniają przejazd. Usłyszał ich wystraszone okrzyki, gdy przemknął obok. Był pewien, że właśnie obrzucają klątwami jego i „szatański” pojazd, na którym jechał.

Kiedy dotarł do kamiennego murku ogradzającego spore gospodarstwo signora Vigany, zahamował gwałtownie i zadowolony obejrzał się za siebie. Angelino był spory kawałek za nim.

– A nie mówiłem! – krzyknął przepełniony emocjami. – Aleś ty wolny... – Zaśmiał się, ale umilkł w jednej chwili, gdy dostrzegł, że na twarzy brata pojawiło się zakłopotanie, niespowodowane bynajmniej przegraną.

Wzrok Angelina spoczął na kimś lub na czymś za plecami Giovanniego.

– Ojciec mnie tu wysłał, abym odebrała chleb.

Aksamitny głos, który brzmiał niczym melodia wygrywana przez dziewięć dzwonów kościoła Świętej Anastazji, sprawił, że i na Giovanniego spłynęło onieśmielenie, choć to akurat uczucie było mu zazwyczaj obce.

Odwrócił się.

Carolina Vigano stała tuż przed nim. Kiedy na nią spojrzał, zmrużyła nieco oczy i pochyliła głowę. Jej czarne niczym skrzydełka wilgi włosy zalśniły we wznoszącym się nad horyzontem słońcu.

– Dzień dobry – zwróciła się do niego z szacunkiem, a potem spojrzała na Angelina i uśmiechnęła się radośnie.

Giovanni poczuł ukłucie zazdrości. On również pragnął zostać adresatem takiego uśmiechu. Natychmiast pomyślał jednak, że Carolina traktuje piętnastolatka jak chłopca, jego zaś jak mężczyznę.

Wyprostował plecy.

– Spieszyłem się, aby signorina nie musiała czekać tu zbyt długo – odpowiedział.

Wierzył, że dziewczyna nie domyśli się, że właśnie ścigał się z młodszym bratem. Teraz wydawało mu się to niezwykle dziecinne.

Carolina nie odpowiedziała. Podeszła bliżej i wyciągnęła rękę, aby przyjąć od niego dwa bochenki zapakowane w lnianą szmatkę.

– Czy pani matka czuje się już lepiej? – zapytał uprzejmie, podając jej pakunek.

Carolina natychmiast posmutniała, a Nino zbeształ się w duchu, że starł z jej ust tak piękny uśmiech.

– Niestety wciąż jest bardzo słaba, dlatego nie mogę teraz przychodzić do piekarni. Ojciec i bracia cały dzień są poza domem, a mama potrzebuje stałej opieki. Lekarz mówi, że to cud, że w ogóle przeżyła zapalenie płuc. Nie jest już przecież młoda. Przykro mi, że przez to musicie przywozić chleb aż tutaj, ale ona tak niewiele je... Na szczęście zapach waszego świeżego pieczywa wzmaga jej apetyt.

– Ależ te przejażdżki są dla nas przyjemnością! – wykrzyknął Nino, w duchu zaklinając Angelina, aby nie podważył jego słów. – Będę przywoził tu chleb, dopóki signora nie wydobrzeje.

Dziewczyna dygnęła w podziękowaniu, a na jej policzku zakwitł rumieniec.

– Jest pan bardzo uprzejmy. Przekażę pana słowa mamie, z pewnością ją pocieszą.

Po tym zapewnieniu odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w kierunku położonego nieco dalej domu, otoczonego budynkami gospodarczymi.

Giovanni nie potrafił oderwać oczu od jej smukłej sylwetki. Już kiedyś dostrzegł, że jedyna córka Alfreda Vigany wyrosła na piękną pannę. Znał Carolinę całe życie, byli równolatkami, choć z racji odległości, jaka dzieliła ich domy, w dzieciństwie rzadko mieli okazję do wspólnej zabawy.

W tym momencie młody Consonni wprost nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem wcześniej nie zachwycił się tym miękkim i pełnym kobiecej wrażliwości głosem, nie dostrzegł lśniących włosów i długiej niczym u łabędzia szyi.

– Nino, wracamy? – otrzeźwił go po raz kolejny tego poranka głos brata.

– Tak, wracamy – odpowiedział i z ciężkim westchnieniem, które wyrwało mu się z piersi, wsiadł na rower.

Czuł, że Angelino przygląda mu się uważnie, ale – jak to on – nie zadał choćby jednego pytania. Giovanni był mu za to wdzięczny, nie wiedziałby, co ma odpowiedzieć. Wszak takie przedziwne uczucie, ni to bólu, ni szczęścia, spłynęło na niego po raz pierwszy w życiu. Jeszcze nie umiał go nazwać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

1 Niezwykłość chleba polega na tym, że jemy go codziennie, nawet kilka razy dziennie, a mimo to jego zapach nigdy się nie znudzi (tłumaczenie własne autorki). ↩

2 Istituto Tecnico Superiore – politechnika mediolańska, najstarsza uczelnia techniczna we Włoszech. ↩

3 Collegio Villoresi San Giuseppe – szkoła katolicka mieszcząca się do dzisiaj w Monzie, założona w 1863 roku przez Barnabitę Luigiego Marię Villoresiego. ↩

4 Facoltà di Ingegneria Industriale – wydział inżynierii przemysłowej. ↩