Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Data ważności licencji: 7/27/2026
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Marzena Kłos, Dorota Marcinkowska/Słowne Babki
Fotografia wykorzystana na okładce
© Vasyl Dolmatov/Dreamstime.com
Zabłąkani wędrowcy © Agnieszka Krawczyk
Masz wiadomość © Agnieszka Lingas-Łoniewska
Zaczekaj na mnie © Ilona Gołębiewska
Biel © Małgorzata Warda
Srebrzyste skrzydła © Natasza Socha
Świeca w oknie © Sabina Waszut
Zamieć śnieżna i tort makowy © Katarzyna Misiołek
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1870-8
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Grenada odwróciła się lekko na zakręcie i Sergiusz po raz kolejny dostrzegł błysk w jej niebieskim oku. Była doskonałym liderem i świetnie wyczuwała trasę. Biegnący tuż za nią Jukon prawie dorównywał jej sprytem i inteligencją, ale ona była bardziej zrównoważona. Dwa pozostałe psy dysponowały siłą, która pozwała z lekkością ciągnąć sanie na długich dystansach. Śnieg pryskał spod ich łap, a dwa prowadzące zaprzęg husky najwyraźniej świetnie się bawiły. To był ich żywioł – grudniowy poranek, mroźna pogoda i ten las: cichy, tajemniczy i w magiczny sposób wybielony śniegiem. Sergiusz uwielbiał taką aurę i te codzienne treningi. Razem z całym zaprzęgiem przygotowywał się do wyścigów, które miały odbyć się w styczniu. W tym roku postanowił nie odpuszczać – pomimo wszystko. A właściwie na przekór temu, co się stało – odejściu Kingi i zawaleniu się jego dotychczasowego życia.
Nie, wcale nie był niefrasobliwy, kiedy powiedział szefowi, że bierze zaległy urlop i nie pojawi się już w grudniu w pracy. Firma się nie zawali, jeśli spędzi te trzy tygodnie w górach, w domku, który przypadł mu po rozwodzie, a o który Kinga walczyła z dziką zaciekłością, chociaż przecież nigdy nie chciała tu przyjeżdżać. Mierziło ją odludzie, konieczność palenia w piecu, a zdarzające się przerwy w dostawach prądu doprowadzały do rozpaczy. Walcząc o tę chatę, chciała mu zwyczajnie dopiec i zmusić do jej sprzedaży. To był cios w samo serce, bo chyba wtedy zrozumiał ostatecznie, że między nimi naprawdę wszystko się skończyło.
Przedtem puszczał to mimo uszu. Każda para czasami nie może się dogadać, tłumaczył sobie. To minie. Kłócili się coraz częściej, ale kto się nie spiera? Zwyczajne sprawy, trzeba się dotrzeć. On musiał przecież pracować, firma się rozwijała, robił to dla ich wspólnej przyszłości. Ona zarzucała mu nieczułość, pomijanie nieporozumień milczeniem, lekceważenie. Chciała terapii małżeńskiej, ale wyśmiał ten pomysł. Między nimi nie działo się nic szczególnego, a w każdym razie nic takiego, co wymagałoby interwencji jakichś czarodziejów od psychoanalizy. „Powiedzą ci, że problem tkwi w dzieciństwie, i latami będziemy to analizować”, zbagatelizował propozycję, uważając, że wspólny wyjazd, jakiś weekend w romantycznym hotelu załatwi wszystko. Nie załatwił. Pozostawieni sami sobie, bez pracy, obowiązków, zwierząt, którymi musieli się opiekować, tylko skakali sobie do oczu. Dżizas, ile on pretensji musiał wysłuchać podczas tego wypadu! Na samo wspomnienie flaki mu się przewracały. A wystarczyło, żeby Kinga wykazała odrobinę zrozumienia…
Nie, nie chodziło o zdradę. W każdym razie nie na tamtym etapie. Ten doktorek pojawił się później, gdy już wnieśli o rozwód. Kolega ze studiów, kurczę blade. Pewnie czyhał przyczajony od lat i kontrolował sytuację, żeby odnaleźć się we właściwym momencie jako pocieszyciel! Sergiusz, wspominając te wydarzenia, aż zacisnął dłonie na rączce sanek i przynaglił Grenadę do szybszego biegu. Ona z radością przyspieszyła i mknęli teraz przez las jak wiatr, a poruszane ich pędem gałązki świerków obsypywały sanie śniegiem niczym skrzącym się gwiezdnym pyłem.
Z Kingą też poznali się dzięki jej pracy. Uwielbiał psy i zaczynał z wyścigami, a ona miała etat w przychodni weterynaryjnej. Efektowna i kompetentna blondynka od razu zwróciła jego uwagę. Potem już zawsze konsultował swoje psy u doktor Kingi. Niesamowicie mu pomogła na początku przygody z zaprzęgami, która okazała się jego największą pasją, i był jej za to ogromnie wdzięczny. Można powiedzieć, że połączyła ich miłość do zwierząt. A co rozdzieliło?
– Myślałam, że ludzie, którzy kochają zwierzęta, są dobrzy – podsumowała ze smutkiem, a on zrozumiał, że ją zawiódł. Nie uważał się za złego człowieka, ale to go zastanowiło. Czy naprawdę miała rację, czy też po prostu się nie dobrali? Narastające nieprozumienia przerodziły się w wielką przepaść. Bo pracował? Ona też pracowała: założyła własny gabinet i się dorabiała. Może chodziło o dziecko? Przecież jej powiedział, że się zgadza – ale kiedyś, później…
Nie, to wszystko jest beznadziejne. Tak jak nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi wtedy, gdy oznajmiła mu, że podjęła terapię i zamierza zmienić swoje życie, zatem składa pozew rozwodowy, tak nie rozumiał tego teraz.
– To oczywiste. – Skrzywiła się wówczas, mądrzejsza o porady swej terapeutki. – Ty nie potrafisz rozmawiać. Unikasz wszelkiej konfrontacji, udajesz, że wszystko jest w porządku, to tylko fanaberie, a problemy same jakoś się rozwiążą.
No bo czy tak nie było? Nie należało przesadzać i wyolbrzymiać błahych spraw. Źle im się wiodło? On miał kierownicze stanowisko, ona dochrapała się własnej praktyki, kupili dom, było to letnisko w górach, którego, co prawda, nie cierpiała, ale on z kolei je kochał. Wychodzili na prostą, w każdym razie finansowo. Jak się okazało, emocjonalnie tylko się pogrążali.
Grenada szczeknęła, ale on nie zauważył niczego niepokojącego.
– O co chodzi, piesku? – zapytał. Była tak inteligentnym psem, że sygnalizowała nawet drobne kłopoty ze sprzętem, na przykład gdy coś działo się z uprzężą. Ale tym razem uprząż była chyba w porządku.
Zaprzęg poruszał się równo i szybko. Nie startowali w konkurencji sprinterskiej, tylko dystansowej, ale Sergiusz starał się urozmaicać psom treningi. Sam też łatwo się nudził, więc czasami pozwalali sobie na taki dynamiczny bieg.
Wzięli zakręt i wtedy mężczyzna zorientował się, co się dzieje. Ścieżka się zwężała, ciągnąc pomiędzy zboczem góry a stromizną. Środkiem szła jakaś kobieta. Była ubrana w niebieską puchową kurtkę i kolorowy szalik, na głowie miała włóczkową czapkę uszankę, spod której wystawało coś czerwonego. Tyle zauważył, zanim zaprzęg wyskoczył zza zakrętu, a kobieta krzyknęła ze strachu.
Zacisnął zęby, modląc się w duchu, żeby wykazała się przytomnością umysłu i przywarła do skarpy po lewej stronie ścieżki, bo wtedy miałby szansę ją wyminąć. Jeśli wpadnie w panikę…
Przelecieli obok kobiety w puchówce, która kurczowo trzymała się zbocza z przerażonym wyrazem twarzy. Grenada prowadziła inteligentnie, wyrównując bieg całego zaprzęgu. Niestety Jukon zmylił krok i sanki zatańczyły nad urwiskiem. Nie chcąc ryzykować życia psów, tego, że pociągnie je za sobą, Sergiusz puścił rączki i potoczył się w dół.
Łup, łup, łup. Wszystko zawirowało mu w oczach. Niech to szlag! Uderzył się boleśnie w rękę. Spod śniegu, który zamortyzował upadek, wystawał jakiś korzeń czy inna przeklęta gałąź. Chwilę leżał na śniegu, starając się zapanować nad bólem, a potem spojrzał ponad siebie, w górę. Nawet nie było wysoko. Na szczęście. Obawiał się, że ta skarpa opada znacznie niżej, być może w głąb lasu, i jest dużo bardziej stroma. Mógł tu nawet stracić życie, więc to, co się stało, trzeba poczytywać za kolosalny fart.
Głupia baba, przemknęło mu przez myśl. Po co się włóczy sama po lesie? Rozumu nie ma?
– Halo, halo! Proszę pana! – odezwał się z góry spanikowany głos. – Żyje pan? Gdzie pan jest?
– Tutaj, na dole, jak łatwo się domyślić – syknął przez zęby, bo ręka wciąż dawała mu się we znaki.
– Idę do pana! – oznajmiła i zaczęła zsuwać się ze ścieżki. Tuż za nią Sergiusz zauważył łebek Grenady spoglądającej z zaniepokojeniem w dół.
– Spokojnie, piesku. Nic mi nie jest – zawołał uspokajająco, a Grenada szczeknęła krótko i jakby z ulgą.
Kobieta w puchówce odwróciła się i spojrzała na psy z podziwem.
– Wspaniałe zwierzęta. I jakie mądre. Zupełnie jakby się z panem porozumiewały.
Nie odpowiedział, bo wciąż zastanawiał się nad charakterem swojej kontuzji. A jeśli to coś poważnego? I wykluczy go ze startu w zawodach? Że też musiał spotkać tę kobietę w złą godzinę!
„Ta kobieta” właśnie do niego dotarła i przyjrzała mu się z bliska.
– Nie może pan wstać? Złamał pan nogę? – spytała z niepokojem, a on uświadomił sobie, że nadal siedzi na śniegu, obejmując prawą ręką lewą dłoń.
– To ręka – mruknął. – Uderzyłem się.
Odetchnęła z ulgą.
– To spoko. Nie wiem, jak bym pana wytargała na tę górę, gdyby pan złamał nogę. Tu nie ma zasięgu, wie pan? Mieszkam niedaleko, ale wolałabym pana tak nie zostawiać, żeby wezwać pomoc, bo jeszcze by pan zamarzł albo coś…
Zerknął na nią ze zdumieniem.
Była to młoda kobieta, taka po trzydziestce. To czerwone, co wystawało spod czapki, okazało się jej włosami. Pofarbowanymi na agresywny amarantowy kolor. Od razu poczuł do niej antypatię. Nie dość, że przez nią wyleciał z trasy, to jeszcze wyglądała tak… dziwacznie.
– Pani tu mieszka? – zapytał więc z rezerwą i z trudem podniósł się na nogi. Poza tą nieszczęsną ręką wszystko było w porządku, co stwierdził z zadowoleniem. Miał potłuczone plecy, to oczywiste, ale nic więcej. Siniaki to nic nadzwyczajnego w tym sporcie. Był na nie przygotowany.
– Nie na stałe – wyjaśniała tymczasem ona. – Koleżanka mi odstąpiła swój domek. Na święta. Miły gest z jej strony.
– Z pewnością. – Sergiusz musiał sobie pomóc kontuzjowaną ręką, wspinając się mozolnie do ścieżki, więc znowu stłumił jęk bólu.
– Widzę, że pana boli – stwierdziła. – Może podejdziemy do nas, do domku? To naprawdę niedaleko, a mógłby pan zdjąć kurtkę i zobaczymy, co się stało…
Propozycja wydawała się rozsądna. Należało ocenić rozmiary zniszczeń. Trudno mu było nawet prowadzić sanki, a co dopiero wsiąść na nie i jechać z zaprzęgiem do domu.
Chatka znajdowała się rzeczywiście bardzo blisko, ukryta w malowniczej dolince wśród drzew.
– Wie pan, wyszłam zobaczyć, czy nie byłoby tu gdzieś dla nas choinki… – odezwała się niespodziewanie kobieta.
– Jakiej choinki? – Nie zrozumiał.
– Na święta. Chyba każdy stroi drzewko, układa prezenty…
Ja nie, pomyślał, bo w tym roku święta jakoś kompletnie wyleciały mu z głowy. Miał to być kolejny dzień jak co dzień, z treningiem i miłym relaksem wieczorem przy kominku.
Nie zdążył jednak nic odpowiedzieć, bo drzwi domku się otwarły i wyjrzała zza nich mała dziewczynka, na oko pięcio- lub sześcioletnia.
– Och, mamusiu, czy to już Święty Mikołaj? – spytała z nadzieją, wpatrując się w Sergiusza takim wzrokiem, że zrozumiał, iż chodzi jej o niego.
– Nie, Zuziu, to jeszcze nie Mikołaj. Za wcześnie. Pan miał wypadek.
– Co się stało? – W drzwiach pojawiła się starsza kobieta w drucianych okularach i z wyrazem twarzy, jaki Sergiusz widywał u osób absolutnie przejętych swoją pracą. Musiała być babcią dziewczynki, bo od razu objęła ją ramieniem.
– Upadek z sań ciągniętych przez psi zaprzęg. Mamo, może rzucisz na to okiem? Pan sobie nadwyrężył rękę, nie wiadomo, czy to coś poważnego. Mama jest emerytowaną pielęgniarką – zwróciła się do Sergiusza młoda kobieta.
– Co za szczęśliwy zbieg okoliczności – mruknął, ale wcale tak nie uważał. Cała ta wizyta była mu coraz bardziej nie w smak.
– Proszę wejść. – Starsza pani wykonała zapraszający gest, a gdy przekroczył próg domu, przedstawiła się.
– Jestem Ewa Milewska, matka Pauli.
– Sergiusz Czech. I dziękuję za pomoc. – Wysilił się na uprzejmość, choć nie mógł zapomnieć, że to ta cała Paula o czerwonych włosach była przyczyną jego wypadku.
– Mamusiu, jakie pan ma śliczne pieski! Czy ja mogę któregoś pogłaskać? – pytała tymczasem Zuzia.
– Jeśli pan Sergiusz ci pozwoli – powiedziała Paula. On odwrócił się i obrzucił zaprzęg oraz dziewczynkę spojrzeniem. Mała miała taki wyraz twarzy, że nie mógł odmówić, zatem kiwnął głową.
– Tylko włóż kurteczkę i buty, babcia ci pomoże – upomniała wnuczkę Ewa. Paula wprowadziła gościa do niewielkiej izby.
Był to całkiem miły domek, zręcznie przerobiony na letnisko ze starej wiejskiej chaty. Właściciele dołożyli starań, żeby nie tracąc rustykalnego charakteru, zapewnić jak najwięcej wygód. Dom był więc wyposażony we wszystkie najważniejsze sprzęty i miał elektryczny system ogrzewania.
– Kominek też mamy. – Paula śledziła wzrokiem jego spojrzenie. – Często tutaj wyłączają prąd…
Westchnął.
– Mam ten sam problem.
– Gdzie pan mieszka? – zainteresowała się.
– Po drugiej stronie góry, w tamtym lesie, który widać ze ścieżki przed domem.
– I takie dalekie wycieczki pan robi? – zdumiała się. – Psy się nie męczą?
– To są psy zaprzęgowe. Husky syberyjskie lubią takie przebieżki. Przygotowywaliśmy się do zawodów, startujemy w biegach dystansowych, niektóre etapy są w nocy. No ale teraz to nie wiem, czy weźmiemy udział… – Wymownie wskazał na swoją rękę.
Ożywiła się. Zdjęła kurtkę i czapkę i wtedy zobaczył jej włosy w pełnej krasie. Były długie i naprawdę zjadliwie czerwone. Miała na sobie ręcznie robiony sweter z jakimś idiotycznym świątecznym motywem. W ogóle zorientował się, że cały dom jest udekorowany gwiazdkowo, w renifery, czerwone skarpetki wiszące tu i ówdzie, gałązki jedliny z bombkami oraz jemiołę. W saloniku pachniało goździkami i pomarańczą, a na stole najwyraźniej przerwano wałkowanie jakiegoś brązowego ciasta.
– Już panu pomagam zdjąć kurtkę. – Paula się zakrzątnęła. Rozpiął zamek stroju treningowego, a potem delikatnie zsunął rękaw.
– Boli? – spytała z niepokojem.
– Odrobinę. – Zacisnął zęby.
W tym momencie drzwi się ponownie otwarły i wpadła przez nie Zuzia. Za nią podążała niemniej przejęta babcia.
– Mamo! Cudowne pieski! Ten z niebieskim okiem jest najpiękniejszy. Wiesz, że ma jedno oko niebieskie, a drugie nie?
– Czy to możliwe? – Paula spojrzała na Sergiusza, a on potwierdził.
– To częste u husky.
– Paula, zabierzcie się wreszcie z Zuzą do tych pierniczków, bo ciasto całkiem wyschnie – pouczyła tymczasem Ewa, myjąc ręce przy kuchennym zlewie. – A my obejrzymy obrażenia.
Posłusznie wyciągnął dłoń w jej kierunku, a ona przez chwilę badała ją uważnie i w milczeniu, uciskając i lekko odginając w różne strony. Czasami ból był tak silny, że miał ochotę wrzasnąć, ale nie robił tego.
– Nie jest złamana – orzekła na koniec. – To zwichnięcie. Mogę to panu nastawić, chyba że woli pan jechać do szpitala.
– Skąd pani wie, że nie złamanie? Boli tak, że trudno wytrzymać.
– Zmiana obrysu stawu. Byłam pielęgniarką na oddziale ortopedycznym przez trzydzieści lat, proszę pana. W szpitalu to panu nastawią w znieczuleniu miejscowym, ja to mogę zrobić od razu, póki jeszcze obrzęk nie jest duży, bo na szczęście jest zimno.
– Jasne, niech pani to zrobi, tylko…
Nie zdążył dokończyć, bo Ewa pewnym chwytem ujęła jego rękę i wykonała ruch, w którego efekcie poczuł tak przeszywający ból, że aż wrzasnął, ale momentalnie było po wszystkim.
Poklepała go po plecach.
– Dzielny pacjent!
– Dostanie naklejkę, babciu? Dostanie? – dopominała się Zuzia, która oderwała się od wykrawania ciasteczek i z ciekawością podbiegła do nich.
– Oczywiście. Pan Sergiusz dostanie pierniczka „Dzielny pacjent”. – Uśmiechnęła się Ewa.
– Ja zrobię! Dobrze, mamusiu? – zwróciła się do Pauli mała, a ta kiwnęła aprobująco głową.
– Mamy chyba foremkę w kształcie gwiazdy.
– Dziękuję pani. – Sergiusz spojrzał na Ewę z niekłamaną wdzięcznością.
– Drobiazg. Doradzam środki przeciwbólowe, jeśli pan nie ma, mogę coś dać, no i oczywiście koniecznie proszę skonsultować się z lekarzem.
– Odwiozę pana do domu. – Paula otrzepała dłonie z mąki. – Mamo, dokończysz ciasteczka z Zuzią?
– Pewnie. – Starsza pani na powrót zamieniła się w zwykłą babcię i po chwili zaczęły wraz z dziewczynką wykrawać z pachnącego korzeniami ciasta reniferki oraz bałwanki.
– Jestem zobowiązany – odezwał się Sergiusz, kiedy nałożył już z wysiłkiem kurtkę i po pożegnaniu z zaaferowaną pieczeniem Zuzią i jej babcią wyszli na podwórko.
– Niepotrzebnie. To poniekąd moja wina. Gdyby mnie nie było na tej ścieżce…
– To publiczna droga. Nie powinniśmy tak pędzić. Dobrze, że nic gorszego się nie stało – ocenił ze skruchą, a ona uniosła brwi. Miała wrażenie, że przez cały czas żywił do niej urazę.
– Koleżanka zostawiła mi również samochód terenowy. Zimą nie da się tutaj bez niego żyć – roześmiała się wesoło. Biła od niej dobra energia i optymizm, których wcześniej nie dostrzegał. – Psy chyba zmieszczą się z tyłu? Sanki też jakoś upchniemy?
– Proszę się nie kłopotać, one są przyzwyczajone do jazdy samochodem. – Gwizdnął na swoich ulubieńców i rozpiął uprzęże. Potem otworzył drzwi, a psy posłusznie wskoczyły do środka.
– Bardzo zdyscyplinowane – pochwaliła Paula, wciskając sanki do obszernego bagażnika. – Jak się wabią?
– Grenada, Jukon, Alaska i Ontario. – Uśmiechnął się.
– Ładnie. – Paula wycofała ostrożnie i z uwagą, a potem odwróciła się do niego. – Jak mam jechać? Co wbić w nawigację?
Pochylił się nad komputerem pokładowym i wtedy poczuł delikatny zapach jej perfum. A może to nie były perfumy, tylko korzenny aromat pierników, cynamonu i pomarańczy? Otrząsnął się z tego wrażenia.
– Skąd taki pomysł, żeby spędzić święta w górach, jeszcze w dodatku w takiej głuszy? – spytał niezobowiązująco.
– Musiałyśmy się oderwać – powiedziała z jakąś dziwną twardością, która zamknęła mu usta.
Chwilę jechali w milczeniu, a on zachodził w głowę, czym ją tak dotknął, że miała zaciętą i rozdrażnioną minę.
– Po prostu taki kaprys, potrzeba chwili – dorzuciła wreszcie, biorąc oddech.
Skinął głową na znak, że rozumie. Wspinali się powoli pod górę, w kierunku jego chaty. Tunel drzew otworzył się przed nimi i nagle wyjechali na leśną polanę, na której stał dom. Paula pokręciła głową.
– No proszę. Nie miałam pojęcia, że tutaj ukrywa się takie cudo. Ma pan niebywałe szczęście, że jest właścicielem tak pięknego domu. Dziko zazdroszczę.
Od razu zrobiło mu się ciepło na sercu.
– Może da się pani zaprosić na herbatę? Albo kawę? Tylko muszę rozpalić w piecu, mam nadzieję, że podołam jedną ręką.
– Chętnie pomogę. I proszę mi mówić po imieniu. Te oficjalne zwroty mnie spinają. Czuję się jak w jakimś biurze, jak interesantka. – Mrugnęła do niego wesoło i znowu atmosfera stała się miła i przyjacielska.
– Zgoda. Jestem Sergiusz.
Pomogła mu wyładować sanki, a potem poprzedzani przez psy weszli do chaty. Pauli wszystko się tu podobało – ściany z bali, podłoga z surowych desek, proste sprzęty, piec ogrzewający pomieszczenie.
– Sam to zbudowałeś? – spytała ciekawie, kiedy już wspólnymi siłami rozniecili ogień i usiedli przy kuchennym stole. Roześmiał się i zaprzeczył.
– Kupiłem od jednego leśnika. Miał tutaj taki swój azyl. Jak się zestarzał, chętnie się tego pozbył, a ja skorzystałem.
– Nie dziwię się. Też nie przepuściłabym takiej okazji.
– Mimo okresowych braków prądu? – zażartował, nalewając wodę do kubków. Pokręciła głową.
– I przy lampie naftowej można przyjemnie spędzić wieczór – rzuciła.
– Moja była żona uważała inaczej. Nienawidziła tu przyjeżdżać – powiedział niespodziewanie dla samego siebie i zaraz poczuł zażenowanie. O rozwodzie nie rozmawiał nawet z najbliższymi przyjaciółmi, to był temat tabu, a teraz nagle wywnętrza się przed obcą osobą.
– Może nie miała leśnego ducha – oceniła Paula spokojnie. – To trzeba lubić, nie da się tego nauczyć.
– Faktycznie. Czasami ludzie zupełnie się nie znają i nie rozumieją – zauważył pozornie bez związku.
Pokiwała głową.
Zapadło milczenie. Odwrócił się, żeby sięgnąć do szafki po karmę i podać psom jedzenie. Zaczęły się tłoczyć przy miskach, co rozluźniło atmosferę. Kobieta przyglądała się zwierzakom z rozbawionym wyrazem twarzy.
– Będziesz miał prawdziwie leśne święta – zauważyła. – Wśród choinek i ze zwierzętami.
Wysilił się na uprzejmy uśmiech, choć przecież niczego nie planował na ten wieczór. Dopiła herbatę i podniosła się od stołu.
– Pojadę już. Mama i Zuza pewnie skończyły produkcję pierników. Oby nie spaliły domu, bo kuchenka mojej koleżanki nie jest przyzwyczajona do takiej ilości wypieków. A ty nie zapomnij podjechać jutro do lekarza. – Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyjęła jakieś tabletki.
– Od mamy, przeciwbólowe – wyjaśniła, a gdy zaczął dziękować, uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Wesołych świąt i wszystkiego dobrego – powiedział, mając wrażenie, że zabrzmiało to jakoś sztywno i niezręcznie, a potem odprowadził ją do drzwi.
– Wesołych… – powtórzyła z namysłem. – Wybacz, że spytam tak otwarcie, ale z tego, co mówiłeś, zrozumiałam, że się rozwiodłeś?
Kiwnął głową urażony, że tak bezceremonialnie wkracza na jego intymne terytorium.
– Jasne, że cię to dotyka. Strata zawsze boli… Mój mąż zginął w wypadku dwa lata temu, tuż przed świętami, dlatego to zawsze dla mnie takie trudne… Zwykle jakoś sobie radzę, ale kiedy nadchodzi ten świąteczny czas, cała się rozsypuję. Bo śmierć to jest coś, czego nie da się odwrócić, naprawić, zacząć od nowa, inaczej. – W jej oczach błysnęły łzy, a potem odwróciła się do drzwi, by nie było tego widać.
– Nie miałem pojęcia… – zaczął, wiedząc, jak idiotycznie to brzmi.
– Chodzi mi o to, że nawet jeśli popełniłeś jakiś błąd, zawsze możesz go naprawić. Ja już nic nie zdołam zrobić. Ale mimo to trzeba żyć dalej i cieszyć się nawet z takich pustych i niepełnych świąt. Do zobaczenia!
Wybiegła z domu, nie dając mu szansy na odpowiedź, nawet na zebranie myśli. Kiedy bez kurtki wyskoczył na podwórko, samochód Pauli już oddalał się w chmurze śniegu. Nie miał nawet jej numeru, zresztą tutaj i tak rzadko bywał zasięg. Wrócił do domu i usiadł w fotelu przed kominkiem. Grenada zbliżyła się do niego i położyła mu łebek na kolanach, wpatrując się w niego mądrym, współczującym wzrokiem. Chciał ją podrapać za uchem, kiedy przypomniał sobie o kontuzjowanej ręce. Trzeba będzie nazajutrz podjechać do lekarza. Nie mógł ryzykować, że nie weźmie udziału w zawodach.
Wrócił z przychodni wczesnym popołudniem w doskonałym nastroju. Prześwietlenie potwierdziło, że ręka nie jest złamana.
– Kto panu to tak świetnie nastawił? – dziwił się doktor, a kiedy mu wyjaśnił, że sąsiadka, emerytowana pielęgniarka z oddziału ortopedycznego, tylko pokręcił głową.
– Miał pan niesamowite szczęście, że znalazła się kompetentna sąsiadka. Tego typu urazy lubią się komplikować, jeśli pomoc nie przychodzi szybko.
Na progu chaty zobaczył jakieś opakowanie. Była to ozdobna torba, z której wydobył plastikowe pudełko. Kiedy uniósł wieczko, poczuł zniewalający zapach korzennych pierniczków. Na wierzchu leżała wielka gwiazda z lukrowym napisem „Dzielny pacjent”. Uśmiechnął się od ucha do ucha.
Obejrzał się na psy, które zadowolone spały wokół kominka, a potem podrzucił kluczyki na dłoni i ponownie wyszedł z domu. Ręka nie bolała go już prawie wcale i tylko elastyczna opaska przypominała mu o wczorajszym zdarzeniu.
Tymczasem Paula przygotowywała się do wigilijnej kolacji. Nie miały choinki, ale udało się jej przynieść z lasu bardzo ładną gałąź jedliny. Babcia Ewa smażyła właśnie karpia, a Zuza pomagała matce nakrywać do stołu.
– I dodatkowe nakrycie dla zbłąkanego wędrowca. – Uśmiechnęła się Paula.
– Przyjdzie do nas? Tutaj? A jak nas znajdzie? – dopytywała dziewczynka.
– To taki zwyczaj, Zuziu. Zwykle nikt się nie pojawia – wyjaśniła ciepło babcia.
Mała się zmartwiła.
– Szkoda. Bardzo chciałabym, żeby dzisiaj właśnie przyszedł do nas. Myślisz, że Mikołaj wysłucha takiego życzenia? – Spojrzała na babcię.
– Nie jestem pewna, czy zdąży do niego dotrzeć. A dlaczego ci na tym tak zależy?
Zuza zerknęła na matkę, która była zajęta wygładzaniem obrusa po drugiej stronie stołu, i zbliżyła się do babci, mówiąc konfidencjonalnym szeptem:
– Żeby mama nie była taka smutna w święta. Może ten zbłąkaniec by ją rozweselił?
Dłoń Pauli drgnęła, kiedy dotarły do niej ciche słowa córki. Wymieniła z Ewą spojrzenia, a potem przygryzła wargi. Tak bardzo chciała ukryć przed dzieckiem swój ból, nie dawać jej powodu do zmartwień, zapewnić normalne życie…
Otrząsnęła się błyskawicznie i powiedziała, siląc się na wesołość:
– Gotowe! Teraz tylko czekamy na pierwszą gwiazdkę. Zuzia, będziesz wypatrywać?
Mała podbiegła do okna i wpatrzyła się w mrok.
– Nic nie widać – poskarżyła się. – Może nie będzie tej gwiazdki? I co wtedy zrobimy?
– Odrobinę cierpliwości. – Uśmiechnęła się matka. – Z pewnością się pojawi.
Odwróciła się do Ewy, która właśnie przekładała karpia do żaroodpornego naczynia, by wsunąć go do piekarnika. Tak robiło się u nich zawsze i Paula poczuła ciepło w okolicach serca. Kochana mama. Za każdym razem gotowa przyjść jej z pomocą! Tylko że ona chyba nie umiała tej pomocy przyjmować.
– Co ja mam zrobić? – spytała cicho, pochylając się w stronę Ewy.
Matka wytarła dłonie w ściereczkę, a potem sięgnęła po czajnik, by zalać herbatę.
– Pogodzić się z tym. Zakończyć żałobę. Sama widzisz, że to się odbija na dziecku. Ona prawie nie pamięta ojca, a żyje w takim napięciu… – Ewa się zawahała. Już kiedyś odbyły taką rozmowę i zakończyła się ona kłótnią. Nie chciała, żeby to się powtórzyło w taki dzień jak Wigilia, to nie był czas ani pora. Ale właściwie jaki czas jest dobry na podobne dyskusje? Może trzeba je przeprowadzić właśnie wtedy, gdy temat sam wypływa? Bardzo chciała, aby córka przestała się wreszcie zadręczać i zaczęła żyć od nowa.
– Tylko że te święta… Wiesz, jak mnie to rozstraja. Gdybym wtedy tak nie nalegała, żeby Konrad koniecznie przyjechał na umówioną godzinę, gdybym się tak nie spieszyła…
– Paula, to był wypadek. Pijany kierowca uderzył w jego samochód, Konrad nie miał najmniejszych szans. To nie ty za to odpowiadasz, nie przypisuj sobie winy. Miałam nadzieję, że wreszcie przepracowałaś tę sprawę…
Córka pochyliła głowę. Nie mogła się zdecydować na terapię, wciąż żywiła nadzieję, że poradzi sobie z tym sama. I było już zupełnie dobrze, ale wciąż pojawiały się takie dni jak ten. Dlatego tym razem postanowiła wyjechać na święta, licząc na to, że zmiana otoczenia odmieni jej podejście, odciągnie myśli od wypadku, od tego, że tak bardzo się spieszyła na kolację u matki, że popędzała męża, który do późna był w pracy… Jak można tak długo pracować w Wigilię? Przecież wszyscy już dawno wyszli! Dzwoniła do niego co kwadrans, a on był coraz bardziej zirytowany. Wreszcie rzucił w diabły pracę, którą miał dokończyć, i wsiadł w samochód. Nigdy nie dotarł do domu, a ona nie mogła pozbyć się wyrzutów sumienia.
– Mamo! Babciu! – rozległ się podekscytowany głos Zuzi. – Mikołaj jedzie!
– Co ty mówisz, dziecko? – zdumiała się Ewa. – Jaki Mikołaj? Gdzie?
– No tam! – Dziewczynka podskakiwała z piskiem przy oknie. – Jadą sanie, a na nich Mikołaj! Och, jak cudownie.
Rzeczywiście dało się słyszeć pobrzękiwanie dzwonków, a po chwili ktoś zapukał do drzwi.
– Halo, halo – odezwał się mężczyzna w czerwonej kurtce, z doczepioną brodą i w czerwonej czapce. Z trudem przecisnął przez próg choinkę, a za nią worek z prezentami.
– Chyba „ho, ho, ho” – podsunęła zdumiona Zuzia, podchodząc bliżej.
– No właśnie – odpowiedział. – Tak miało być. Czy są tutaj jakieś grzeczne dzieci?
Mała obeszła go ze wszystkich stron, przypatrując mu się z pewną nieufnością.
– To pan Sergiusz! – oznajmiła po chwili. – A gdzie Mikołaj?
Mężczyzna skonfundowany popatrzył bezradnie na Paulę.
– Zatem tak… Spotkałem oczywiście Mikołaja po drodze…
– Tutaj? Jechał do nas? – domagała się odpowiedzi dziewczynka.
– Właśnie do was. No i tak się zdarzyło, że jedna z płóz w saniach mu się uszkodziła. Mówi więc do mnie: „Sergiuszu, ty masz sanie i wolny czas, załatw parę zleceń za mnie, a ja podjadę do warsztatu, bo czeka mnie długa i pracowita noc”. Dał mi swoją zapasową brodę i czapkę…
– Jak to zapasową? – sprzeciwiła się Zuza. – Przecież Mikołaj ma swoją brodę!
Sergiusz znowu utknął w swojej opowieści i ponownie z nadzieją spojrzał na matkę małej.
– Pewnie chodzi o to, że Mikołaj ma takie brody dla swoich pomocników – wyjaśniła lekko, a on przytaknął z ulgą.
– Tak. Coś w rodzaju stroju służbowego. No i jestem. Przywiozłem też choinkę.
– Właśnie widzimy – wtrąciła się Ewa. – Zostanie pan na kolacji?
Machnął ręką.
– Nie chcę przeszkadzać w rodzinnej uroczystości. Pojadę już. Tylko prezenty rozdam, a mam je dla każdego – wskazał na worek.
– Brednie. Mamy całą brytfannę karpia, nie mam pojęcia, kto to zje. Nie wypuścimy pana. A na marginesie – jak tam ręka?
– Idealnie. Lekarz był pod wrażeniem pani umiejętności – przyznał szczerze Sergiusz. Była pielęgniarka się rozpromieniła.
– No ja myślę! Niech pan zdejmuje tę kurtkę i siada do stołu.
– Dziękuję za miłe zaproszenie, ale muszę tutaj wpuścić psy. To są, co prawda, husky syberyjskie, ale nie mogą zbyt długo pozostawać na mrozie.
Zuza zaczęła klaskać w dłonie i prosić matkę o pozwolenie wyjścia na podwórze. Po chwili wrócili oboje z czterema pięknymi psami. W pokoju zrobiło się ciaśniej, ale też bardziej swojsko i przyjemnie.
– One nie są uciążliwe – uspokoił kobiety Sergiusz. – Zaraz się położą przy kominku i nie będą przeszkadzać.
Tak się istotnie stało.
Zasiedli do stołu, a Ewa odchrząknęła.
– Z racji tego, że jesteśmy dzisiaj w takim szczególnym miejscu w górach, no i poza domem, to złożę nam wszystkim ogólne życzenia: żebyśmy byli szczęśliwi. Niech się każdemu spełni to, o czym marzy, i niech osiągnie spokój. – Zerknęła na córkę, ale Paula nie podniosła wzroku, wpatrując się w nakrycie.
– Wzajemnie – odezwał się Sergiusz. – Bardzo piękne życzenia, oby się spełniły.
Podczas kolacji Ewa wypytywała gościa o psie wyścigi. Sergiusz opowiadał chętnie o zawodach, treningach i zaprzęgach. Właśnie szykowali się do biegów, w których etapami zamierzali przebyć ponad sto kilometrów.
– To niezmiernie ciekawe, nie miałam pojęcia, że istnieje taki sport – stwierdziła Ewa, a ich gość uderzył się dłonią w czoło.
– Mikołaj przyniósł paniom prezent. Książeczkę o psach husky, może warto ją przeczytać… – Sięgnął do torby i wyjął ilustrowany album. Paula pochyliła się nad nim z zaciekawieniem.
– A mnie co przyniósł? – spytała Zuza.
– Takiego pieska. – Wydobył z worka maskotkę, na którą dziewczynka rzuciła się zachłannie.
– Ojej, jaki piękny! Nazwę go Grenada, dobrze?
Uśmiechnął się, a Ewa podeszła do radia, by włączyć kolędy. Sergiusz nagle poczuł, że takiej domowej świątecznej atmosfery nie doświadczał od lat. Z Kingą jeździli do jej rodziców, ale tam zawsze był tłum ludzi, zamieszanie i brak prawdziwego nastroju. Wszystko toczyło się szybko i nieuważnie, jakby pod przymusem, a nie z autentycznej potrzeby bycia ze sobą. Nie lubił tych spotkań i niechętnie w nich uczestniczył, rozwód okazał się więc wybawieniem od tych niechcianych kolacji. Tutaj jednak było inaczej. Zuzia śpiewała kolędy swojej nowej maskotce, wtórowała jej babcia. Potem powiesiły kilka ozdób na choince, którą przywiózł Sergiusz. Jodła pachniała cudownie i właściwie nie było jej potrzeba nic poza pierniczkami i łańcuchem z papieru.
Paula zainteresowała się książką o psach i teraz ona wypytywała o zawody.
– Robisz to profesjonalnie? To znaczy, czy to jest twoja praca? – spytała.
Pokręcił przecząco głową.
– Kocham psy, ale to moja była żona zajmowała się weterynarią, tak się zresztą poznaliśmy. Dla mnie wyścigi zaprzęgów to hobby, sport, który lubię uprawiać. Mam stresującą pracę, to mnie odpręża.
– A co pan robi zawodowo? – zaciekawiła się Ewa.
– Jestem analitykiem. Na co dzień zajmuję się liczbami.
– To tak jak Paula, ona planuje budżety reklamowe.
Córka rzuciła jej karcące spojrzenie. Nie lubiła rozmawiać o swojej pracy, ani o pracy w ogóle. Po co psuć miły wieczór ględzeniem o sprawach związanych z zarabianiem na życie?
Sergiusz spojrzał na zegarek i zaczął dziękować za kolację i się żegnać. Zasiedział się, a musiał jeszcze wrócić do domu.
– Może cię podwiozę? – zaproponowała Paula. – Chyba nie będziesz jechał saniami w takich ciemnościach.
Roześmiał się wesoło.
– Tutaj też przyjechałem w ciemnościach. To dla nas dobry trening przed nocnymi etapami zawodów, chętnie się przejadę.
Wyszła z nim przed dom i przypatrywała się, jak zakłada podekscytowanym psom uprzęże. Sprawdzał wszystko po kilka razy, żeby nie popełnić błędu. Potem przypiął sanki.
– A co się robi latem? No, jak nie ma śniegu? Nie trenujecie?
– Oczywiście, że trenujemy! Na lato są takie trójkołowe wózki. Chcesz się przejechać? Tylko kawałek, zaraz potem odstawię cię do domu.
Zdumiała się.
– Przecież ja nie umiem tego prowadzić. Na pewno się wywrócę, jeszcze zrobię krzywdę psom!
– Bez obaw. Dasz radę, a ja będę biegł z boku. Od tego zresztą zaczynałem – od biegania z psami, dopiero później zainteresowałem się zaprzęgami.
Pomógł jej zająć miejsce na saniach, potem krótko wyjaśnił, jak utrzymać właściwy kurs. Grenada odwróciła się i spojrzała czujnie. Pokiwał głową. Tak, piesku, musisz szczególnie uważać.
– Ruszamy! – rzucił i zachęcił psy do truchtu. One od razu poczuły, że mają do czynienia z dużo lżejszym, ale zdecydowanie bardziej niepewnym pasażerem. Stąpały równo, nie wyrywając się naprzód, a Sergiusz biegł obok nich. Ścieżka była ubita, dopiero wyżej w lesie zaczynały się trudności, ale tam nie zamierzał się z Paulą zapuszczać. Tylko tutaj, niedaleko jej domu. Nad nimi otwierało się rozgwieżdżone zimowe niebo, a śnieg wirował wokół. Młoda kobieta spoglądała przed siebie zachwyconymi oczyma. Widziała cztery psy pochłonięte swoją pracą, biegnące niestrudzenie do przodu, i odczuwała nagłe połączenie z naturą. Spłynął na nią spokój i wdzięczność, że może zakosztować czegoś podobnego.
– Coś wspaniałego! – wykrzyknęła. – Nie dziwię ci się, że uwielbiasz ten sport. Twoja żona też go uprawiała?
Pokręcił głową.
– Moja żona nie lubiła nic z tego, co lubiłem ja – rzucił i nieco pospieszył zaprzęg. Psy zrobiły efektowne kółko po polance przed domem i zatrzymały się na jego komendę.
– Na pierwszy raz wystarczy – ocenił, kiedy Paula zeszła z sanek.
– Dziękuję ci. To była wspaniała przygoda. Nie sądziłam, że sprawi mi to taką przyjemność! Jakbym się na nowo urodziła – dziękowała gorączkowo.
– Powinnaś sama spróbować. Widać, że połknęłaś bakcyla – zaproponował życzliwie, a ona przecząco pokręciła głową.
– To dla mnie zbyt wiele. Za duża zmiana – uściśliła. Spojrzał na nią uważnie.
– Za duża zmiana – powtórzył. – Nagle uświadomiłem sobie, że w naszym życiu nie ma zbyt dużych zmian. Każda, która pojawia się na horyzoncie, jest szansą, tylko my często za bardzo obawiamy się ją przyjąć. Ale czasami warto postawić świat na głowie i po prostu zaryzykować.
Sam zdziwił się, że to pomyślał. On, który nieustannie stawiał sobie granice i nie potrafił wyrażać uczuć. Lecz tutaj, w przyjaznej atmosferze górskiej chaty, wśród świątecznych zapachów i autentycznej bliskości, jaką okazywały sobie gospodynie, zrozumiał, że można żyć inaczej. Wyrażanie emocji to nie jest słabość, a wręcz przeciwnie – odwaga i wielka siła.
Kiedy odjeżdżał zaprzęgiem sprzed niewielkiej chaty, był przekonany, iż nareszcie czuje, że żyje. Droga przez ośnieżony las była bajkowa. Naprawdę nie zdziwiłby się, gdyby spotkał gdzieś na ścieżce sanie Mikołaja. Radował się każdą chwilą i naprawdę był szczęśliwy.
W domu nakarmił psy, a potem spróbował pierniczków, które dostał rano od Pauli i Zuzi. To było cudowne zakończenie wspaniałego dnia.
Nazajutrz ręka nie bolała go już wcale. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Rano była lekka zadymka, ale przed południem się rozpogodziło, zatem postanowił wybrać się na lekki trening. Psy miały ochotę na spacer, wynudzone siedzeniem w chacie. Ustawił je starannie w zaprzęgu, jak zwykle skontrolował sprzęt i ruszyli do lasu. Nie było nic wspanialszego od zimowych rajdów wśród śniegu. Zimne powietrze orzeźwiało, a błyszczący w słońcu śnieg sprawiał, że krajobraz wyglądał bajkowo, jak narysowany przez artystę obrazek. Sergiusz lubił ten świeży i chłodny zapach powietrza i świerkowych igieł, który dodawał mu werwy i sprawiał, że czuł zadowolenie. Uświadomił sobie, że kocha zimę. Być może nikt nie lubi tej pory roku, ale dla niego ona właśnie jest idealna: prosta, nieskalana i wyrazista. Trening poszedł znakomicie, wszyscy – zarówno on, jak i psy – byli w świetnej formie, zatem wracali do domu w szampańskich humorach.
Na podjeździe stał samochód Pauli, a ona sama wyskoczyła na ich widok zza kierownicy.
– Długo czekałaś? – zatroszczył się Sergiusz.
– Nie bardzo. Lubię czasami posiedzieć w samotności. – Uśmiechnęła się do niego. – Przywiozłam ci trochę jedzenia z wczorajszej kolacji. Mama nasmażyła tyle ryby i ulepiłyśmy tak dużo pierogów, że nie będziemy w stanie zjeść tego do Wielkanocy.
– Dzięki. To bardzo miłe z waszej strony. U mnie na pewno się nie zmarnuje. Zapraszam na kawę.
– Chętnie.
Tym razem pomogła mu zdjąć uprzęże i zauważył, że robi to już całkiem pewnie.
– Dokształciłam się nieco – pochwaliła się. – W tej książce, którą od ciebie dostałyśmy, było trochę o psich zaprzęgach i sprzęcie, jakiego się używa.
Ujęło go to chyba bardziej niż cokolwiek innego. Nastawił wodę, a potem usiadł przy stole.
– To był świetny wieczór – powiedział niespodziewanie. – Ta Wigilia u was. Naprawdę nie sądziłem, że przeżyję coś podobnego, i to jeszcze na takim odludziu.
– Nie lubisz świąt? – stwierdziła raczej, niż spytała.
Poruszył ramionami.
– Chyba nie umiem ich spędzać, może nie rozumiałem ich magii, jeśli wiesz, co chcę przez to wyrazić. Do tej pory traktowałem to jako nieprzyjemny obowiązek. Konieczność spotkania z ludźmi, z którymi niewiele mnie łączy, i którym na mnie nie zależy – wyrzucił to z siebie szczerze i pod wpływem impulsu. Potem się zastanowił nad tym, co tak pochopnie powiedział.