Emigranci. Pod stepowym niebem - Sabina Waszut - ebook

Emigranci. Pod stepowym niebem ebook

Sabina Waszut

4,5

Opis

Na stepach Kazachstanu rośnie piołun, a czy rozkwitnie tu miłość?

Stanisławów, rok 1940. Olga Jelska w bezsenną noc drży nad losem swojej rodziny. Jej mąż został osadzony w obozie w Kozielsku, a ona otrzymała nakaz opuszczenia wygodnego mieszkania. Lecz to dopiero początek gehenny…

Za kilka godzin dotychczasowe życie Olgi zakończy się: z trójką dzieci wsiądzie do pociągu oznaczonego czerwoną gwiazdą i wyruszy w nieznane. Wraz z nią sąsiedzi, znajomi i setki innych Polaków – wszyscy tak samo przerażeni i niepewni przyszłości.

Czy delikatna kobieta podoła trudom wysiedlenia? Czy poradzi sobie z nieprzychylną przyrodą i brutalnym komendantem kołchozu w Priesnogorkowce? A przede wszystkim, czy zdoła ochronić dzieci?

"Pod stepowym niebem", trzeci tom sagi "Emigranci", to oparta na faktach opowieść o sile kobiet, które wplątane w tragiczne wydarzenia II wojny światowej musiały zostać wojowniczkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (67 ocen)
39
20
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-Gembalczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca historia!
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt serii i okładkiANNA SLOTORSZ/ARTNOVO.PL
Fotografie na okładce© Sergio/Adobe Stock © NADOFOTOS/iStock photo © lekcej/iStock photo Domena publiczna
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaEDYTA MASEŁKO-ŁACIOK
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Sabina Waszut, Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6235-9
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony

Są jak odwieczne Chrystusa wyznanie:

„Bądź pochwalony!”,

Tęskno mi, Panie

C.K. Norwid, Moja piosnka

Stanisławów, kwiecień 1940

Tej nocy Olga Jelska długo nie potrafiła zasnąć. Położyła się do łóżka zdenerwowana wieczorną kłótnią z synem, który znów wrócił ze szkoły z dłońmi sinymi od razów.

– Nie będę się uczył ukraińskiego – odpowiadał hardo na wszelkie próby perswazji matki, której serce krajało się na widok zmaltretowanych przez nauczyciela rąk chłopaka.

– Ojca już zabrali, teraz ciebie mam stracić? – Usiłowała wpłynąć na młodzieńca. – Kto mi wtedy pomoże, kto się zajmie maluchami?

Załamywała ręce, widząc upór i chłodny wzrok szesnastolatka.

Tomasz Jelski, do niedawna uczeń pierwszej klasy III Państwowego Gimnazjum imienia Stanisława Staszica w Stanisławowie, a obecnie uczeń dziesięcioklasowej szkoły narodowej, z której wyrzucono łacinę, a także historię i geografię Polski, w zamian za to do obowiązkowych przedmiotów dodając język ukraiński oraz naukę o konstytucji ZSRR, nie chciał denerwować ukochanej matki, ale nie mógł także ulec jej prośbom. Mimo lęku i z dnia na dzień nasilających się szykan przeciw zmianom w edukacji buntowały się już nawet najmłodsze dzieci, a starsze z dumą obnosiły się ze śladami uderzeń otrzymanych za niepodporządkowanie się nauczycielom. Mięczakiem i lizusem był ten, który ich nie miał.

Natomiast matki, bo ojcowie w większości już od dawna przebywali w więzieniach lub łagrach, truchlały ze strachu o los córek i synów, a czasem nawet przeklinały w myślach patriotyzm i miłość do ojczyzny, które wpajały dzieciom od urodzenia.

Gdy złość na upór syna nieco minęła i Jelska poczuła nadchodzący sen, gasząc nocną lampkę, nieopatrznie zerknęła na stoliczek, gdzie tego popołudnia położyła pismo informujące o podwyżce opłaty za mieszkanie i o obowiązku opuszczenia go w ciągu miesiąca. Dokument, który wręczył jej gospodarz budynku, nie zdziwił Olgi, czekała na taką informację od wielu tygodni. I tak mieli szczęście. Zaskakująco długo mogli pozostać w kolejowym mieszkaniu, które otrzymali szesnaście lat wcześniej, kiedy przeprowadzili się do Stanisławowa.

Ildefons Jelski, lekarz i oficer Wojska Polskiego, który na skutek ran odniesionych podczas Wielkiej Wojny przeszedł w stan spoczynku, otrzymał tu przyjemną posadkę lekarza na kolei, a wraz z nią przestronne mieszkanie przy ulicy Grunwaldzkiej.

Olga od pierwszego wejrzenia pokochała zarówno nowoczesne miasto, jak i cztery pokoje oraz dwa balkony znajdujące się w przydzielonym im lokum. Spacerując po raz pierwszy po gustownie urządzonych wnętrzach, śmiała się, że gdy ich synek podrośnie, będzie mógł jeździć po ogromnych pokojach na rowerku. Była już wówczas w ciąży z Tomaszem i faktycznie, najpierw pierworodny syn Jelskich, a po dziesięciu latach również bliźnięta uczyli się trudnej sztuki utrzymywania równowagi na trzech, a potem na dwóch kółkach, lawirując między ustawionymi w pomieszczeniach meblami.

Teraz musieli opuścić miejsce, które przez tyle lat było ich domem. Na szczęście Olga wiedziała, gdzie się udadzą. Dach nad głową obiecała im Leosia – dziewczyna, która pomagała Jelskiej przy cięższych pracach domowych i w opiece nad bliźniętami. Los zesłał je Oldze na tyle późno, że nieco już słabsze zdrowie i nadwrażliwość nerwowa, odziedziczona po matce, sprawiały, że czasem musiała odpocząć i prosić o pomoc. Leokadia wraz z rodzicami i rodzeństwem mieszkała na Majzlu – stanisławowskich przedmieściach. Ojciec dziewczyny, który pracował w parowozowni, kilka lat wcześniej uległ poważnemu wypadkowi. Zdrowie, a być może nawet życie, ocalił mu właśnie Jelski. Od tego czasu wdzięczna rodzina przysyłała Jelskim a to jajka, a to świeże mleko, a gdy Ildefonsa aresztowali i po mieście rozeszły się plotki o wyrzucaniu z domów mieszczańskiej inteligencji, dobrzy ludzie natychmiast zaproponowali Oldze wikt i opierunek.

Jelska była wdzięczna, ale mimo całej sympatii do rodziny Leosi nie wyobrażała sobie tej przeprowadzki. Wciąż rozmyślała, jakie rzeczy ze sobą zabrać, a jakie zostawić. Bała się też, jak dzieci, przyzwyczajone do wygody, odnajdą się w maleńkiej izdebce, którą im zaproponowano. A co z lekcjami gry na pianinie? Co z nauką francuskiego?

Olga przewracała się z boku na bok. Wstyd jej było za te myśli. Przecież trwała wojna, jej ukochanego męża aresztowano, a po ulicach chodzili członkowie samozwańczej milicji ukraińskiej. Z czerwonymi opaskami na ramionach i karabinami przerzuconymi przez plecy zaczepiali przechodniów. Kto im się nie spodobał, w najlepszym razie zostawał pobity, w najgorszym – mógł zginąć. Żywność w sklepach drożała tak błyskawicznie, że kilo mięsa kosztowało połowę przeciętnej wypłaty, a ona sprzedała już większość biżuterii, aby starczyło choć na podstawowe potrzeby. Jak mogła w takiej sytuacji martwić się o lekcje gry na pianinie młodszych dzieci albo o zaniedbany francuski Tomasza? Nie chciała tak myśleć, pragnęła być twarda i błyskawicznie przywyknąć do nowych warunków. Przecież jest Polką, żoną oficera, nie powinna być małostkowa. A jednak nocami taka właśnie bywała.

Olga westchnęła głęboko, zła sama na siebie. Czuła, że sen długo jeszcze nie nadejdzie, dlatego usiadła podparta na poduszkach, ponownie zapaliła nocną lampkę i sięgnęła po stojącą na szafce szklankę wody.

Pijąc, zwróciła uwagę na fotografię stojącą obok karafki i listu z nakazem eksmisji. Zdjęcie oprawione w drewnianą ramkę zostało zrobione zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w upalny sierpniowy dzień. Ildefonsowi i Tomaszowi nie spodobał się pomysł pójścia do zakładu fotograficznego. Długo musiała ich namawiać, aby wybrali się wspólnie do atelier Ederów mieszczącego się na ulicy Sapieżyńskiej 9. Olga rzadko się przy czymś upierała, ale tym razem naprawdę pragnęła wspólnej fotografii, dlatego widząc niechęć męża i syna, w końcu oznajmiła im, że będzie to dla niej najmilszy prezent na zbliżające się urodziny. Nie mieli wyjścia, musieli się zgodzić.

Jelska sięgnęła po fotografię. Czy już wtedy towarzyszyło jej jakieś przeczucie? Czy mogła domyślać się, że kilka dni po zrobieniu zdjęcia świat, w którym żyli, zmieni się i być może tylko ta fotografia będzie przypominała jej o beztroskim sierpniu, gdy wszyscy byli jeszcze razem?

Właśnie od dnia, w którym poszła odebrać gotową fotografię, nieszczęścia zaczęły spadać na Stanisławów i mieszkających w nim ludzi jedno po drugim.

Kiedy pierwszego września Hitler zaatakował Polskę, rozpoczęła się nowa wojna, choć wszyscy mieli jeszcze w pamięci poprzednią. Siedząc przed radiowym odbiornikiem, Olga próbowała przekonać samą siebie, że jakoś to będzie, że wojna skończy się szybko, że w ogóle jej tu, w tak odległym od granicy Stanisławowie, nie zauważą. Cieszyła się, że Ildefonsa na wojnę już nie wezmą, a Tomasz jest jeszcze zbyt młody, by stanąć do walki. Pocieszały ją także rozmowy z przyjaciółką, Wandą Makowską, do której w sierpniu przyjechała młodziutka krewna z polskiego Śląska. Olga nie poznała jeszcze dziewczyny, ale wiedziała od Wandy, że wysłał ją do Stanisławowa ojciec – Miron Strzelczyk, który jako działacz i powstaniec śląski, był narażony na szykany ze strony Niemców. Olgę uspokajała myśl, że ludzie właśnie do ich miasta uciekają przed wojną. Na ulicach pojawiało się coraz więcej uchodźców także z Rumunii i Węgier. Przyjeżdżali Żydzi, którzy dowiedziawszy się o pogromach w Niemczech, ruszali na Wschód. Być może trzeba będzie zacisnąć pasa i ograniczyć nieco przyjemności, ale przecież tak naprawdę nic się nie zmieni. Nic, co jest istotne. Wierzyła w to mocno i próbowała przymykać oko na wszystko, co mogło tę wiarę w niej zachwiać. Dlatego w końcu wyłączała radio, przestawała sięgać po gazety i zamykała drzwi saloniku, w którym Ildefons i Tomasz żywo komentowali sytuację na froncie.

Pierwsze bombardowania Stanisławowa ją zaskoczyły. Jak to możliwe, że w parę dni niemieckie wojska doszły tak daleko? Jak to możliwe, że polska armia pozwoliła im zdeptać prawie cały kraj?

Ildefons zaczął nalegać, aby wyjechała. Bez problemu znalazłoby się dla niej miejsce, jakiś wygodny kąt na wsi. Wszak mieli tylu znajomych. Inne kobiety wyjeżdżały. Zabierały dzieci, kilka kufrów i uciekały z miasta, które miało stać się ostatnim bastionem oporu przed niemiecką agresją. Olga jednak wciąż odmawiała.

Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd Polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć, wskutek czego traktaty zawarte pomiędzy ZSRR i Polską utraciły swoją moc obowiązującą[1].

Noty, którą Mołotow wręczył Grzybowskiemu, ani Olga, ani Ildefons nie widzieli. Nie mieli pojęcia, czy żołnierze Armii Czerwonej, których zobaczyli na ulicach Stanisławowa osiemnastego września, w jakikolwiek sposób tłumaczyli powód swojego przemarszu. Widzieli natomiast, tak jak i pozostali mieszkańcy, inne obwieszczenie, wstydliwie zerkające na nich z ulicznych słupów.

Mieszkańcy! Za kilka godzin do naszego miasta wejdą wojska ZSRR. Wzywam Was do zachowania spokoju i porządku. Nie wolno występować przeciwko armii i władzy radzieckiej.

Wzywam Was do nieopuszczania stanowisk pracy w przedsiębiorstwach.

Przywitajmy rosyjskie wojsko – armię braterskiego słowiańskiego narodu – jak przyjaciół.

Niech żyje słowiańska przyjaźń!

Jelska przeczytała słowa skierowane do mieszkańców miasta przez prezydenta podczas porannej wyprawy na targ. Zatrzymała się i przez chwilę w skupieniu obserwowała reakcję zgromadzonych przy słupie ogłoszeniowym przechodniów. Większość z nich była równie zaskoczona i zaniepokojona jak ona, cieszyli się jedynie Żydzi, których Armia Czerwona miała ochronić.

Tego popołudnia Ildefons zastał Olgę siedzącą przy nienakrytym do kolacji stole. Tomasza nie było, a bliźnięta, pozbawione matczynej opieki, bawiły się na podłodze, rozsypując wyciągnięte z kuchennej szafki zapasy mąki.

– Co się stało? – zapytał zmartwiony.

– Nie przeżyjemy tego – powiedziała Olga.

A potem nie mówiła już nic, patrzyła tylko, jak na ulicach Stanisławowa pojawia się coraz więcej żołnierzy oraz jak ich dowódcy rozlokowują się w hotelu Union.

– Mają dobry gust – rzucał złośliwie Jelski.

Gdy pod koniec listopada zostali obywatelami ZSRR, też się nie odezwała. Jedynie Tomasz zarzekał się, że nie odbierze radzieckiego paszportu, gdy zaczną je wydawać, twierdząc, że on jest Polakiem i Polski się nie wyrzeknie. Na szczęście wtedy w domu był jeszcze Ildefons, więc to on wyjaśnił hardemu synowi, że nie pora na bunt, najpierw należy przygotować dobry plan. Trzeba mądrych decyzji, aby osiągnąć coś więcej niż tylko oberwanie kulki w głowę.

Po Ildefonsa NKWD przyszło późnym wieczorem dziesiątego grudnia. Jelski już czekał. Jako lekarz był w mieście znany i szanowany. Ostrzeżono go.

– Najważniejsze jest zachowanie spokoju – tłumaczył, kiedy dzień wcześniej podczas obiadu rozpoczął trudną rozmowę z rodziną. Bał się, że rozpacz żony albo sprzeciw syna rozjuszy znanych ze stosowania okrutnych metod funkcjonariuszy.

– Ale dlaczego mają cię aresztować? Za co? Przecież nic nie zrobiłeś. Jesteś tylko lekarzem! – łkała Jelska, z trudem łapiąc oddech.

Ildefons nie był pewien, czy jego żona naprawdę nie rozumiała tego, co działo się wokół niej, czy po prostu usilnie starała się tego nie dostrzegać. Patrząc na siedzącą po drugiej stronie stołu Olgę, która, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, kojarzyła mu się z porcelanową filiżanką, piękną i kruchą zarazem, był przerażony. Wiele już w życiu doświadczył, musiał patrzeć na śmierć podlegających mu żołnierzy, sam też cudem wyrwał się z jej objęć, gdy został ranny podczas walk pod Grodnem, ale nigdy dotąd nie czuł takiej trwogi, jak tamtego dnia.

Próbując gładkimi słowami pocieszyć żonę, wciąż zastanawiał się, czy delikatne palce, stworzone do gry na pianinie, utrzymają siekierę, jeśli trzeba będzie porąbać stół na opał, aby przetrwać zimę. Czy smukłe łydki, na które tak uwielbiał patrzeć, kiedy wieczorami w ich sypialni Olga ściągała pończochy, wytrzymają wielodniowe marsze? Co ogrzeje ramiona jego ukochanej po sprzedaniu futra i szala z kaszmiru, który dostała od niego na ostatnią Gwiazdkę?

Jelski już od dawna nie miał złudzeń. Nie wierzył w żadne umowy i zapewnienia. Odkąd odebrano im polskie obywatelstwo, był pewien, że będzie tylko gorzej. Nie umiał sobie jedynie wyobrazić, co to słowo oznacza dla jego rodziny, dla dzieci i kobiety, która wcale nie była wojowniczką.

Olga Jelska, z domu Wojciechowska, pochodziła z Truskawca. Jej rodzice prowadzili pensjonat w najbardziej znanym polskim uzdrowisku. W domu Pod Kasztanem zatrzymywali się poeci, aktorzy, a czasem nawet któryś z rozpoznawalnych polityków.

Olga była jedynaczką. Dorastała, chodząc z rodzicami na wieczorki literackie młodego Tuwima i wystawy prac Stanisława Witkiewicza, który w Truskawcu próbował podreperować zdrowie. Jako dorastająca panna uczestniczyła w różnorakich prelekcjach i odczytach. Sama uczyła się gry na pianinie, znała też dobrze kilka języków. Była inteligentną i nieco rozpieszczoną dziewczyną z dobrego domu. Nauczona szacunku dla tych, którym życie nie ofiarowało aż tyle, co jej, już będąc żoną oficera Jelskiego, chętnie angażowała się we wszelkie akcje charytatywne. Wraz z Wandą Makowską wspierała stanisławowskie gniazdo towarzystwa „Sokół”, a nawet pomagała Mironowi Strzelczykowi organizować i prowadzić takowe na polskim Śląsku. Robiła to wszystko z potrzeby serca, ale w tym sercu było też wiele miłości dla szytych na miarę sukienek i nietuzinkowej biżuterii.

Tak, Olga Jelska lubiła swoje przedwojenne życie i teraz nie potrafiła poradzić sobie ze zmianą. Ildefons każdego dnia dostrzegał więcej pęknięć i wyszczerbień w delikatnej konstrukcji żony, a tamtej grudniowej nocy, kiedy wychodził z mieszkania w towarzystwie przystawiających mu broń do pleców enkawudzistów, najbardziej lękał się tego, że jeśli się obejrzy, w holu zobaczy już tylko skorupy, których za nic w świece nie da się posklejać.

Nie tylko Jelski bał się o Olgę. Gdy go zabrali, Tomasz każdego kolejnego dnia z rosnącą trwogą spoglądał na zaskakująco opanowaną matkę, która wykonywała wszystkie należące do niej obowiązki, a nawet próbowała rozmawiać z synem o jego szkolnych kłopotach i bawić się z bliźniętami. Wszystko to robiła machinalnie, jakby coś niewidzialnego napędzało nawykłe do funkcjonowania ciało. Tomasz bał się, że pewnego dnia zastanie matkę pogrążoną we śnie. Będzie jak zepsuta lalka Antosi, która przestała ruszać rączkami, kiedy Tadzio, podczas kłótni z siostrą, nadepnął na zabawkę i zniszczył kruchy mechanizm.

Może ojciec i syn baliby się o nią jeszcze bardziej, gdyby potrafili usłyszeć myśli kołatające się w głowie kobiety. Nie było w nich wiele więcej prócz osamotnienia, poczucia niesprawiedliwości i wciąż rosnącego strachu. Dopiero kiedy Olga otrzymała od Ildefonsa list, przez moment poczuła przypływ sił i otrzeźwienie.

Tego listu nie trzymała na nocnej szafce, ale nosiła w kieszeni bluzki, na piersi. Był jej talizmanem, siłą mającą przepędzić wszystko, co złe.

Kozielsk, 2 stycznia 1940

Najdroższa Moja!

To już mój drugi list do Ciebie, ale nie jestem pewien, czy pierwszy, który napisałem w grudniu, dotarł, więc jeszcze raz Ci tu napiszę, że jestem w Rosji sowieckiej, w obozie specjalnym dla oficerów, który znajduje się na terenie XVIII-wiecznego monasteru i pustelni. Wygód nie ma tu żadnych, ale jakoś bardzo źle też nam nie jest. Jedzenia dostajemy dostateczną ilość. Miejsca, w których śpimy, są ciasne, lecz na chłód nie możemy narzekać. Aby zabić czas, pozwalają nam prowadzić różnego rodzaju wykłady, a że jest tu ze mną wielu wybitnych lekarzy, nauczycieli i inżynierów, są one bardzo interesujące. Ja i Stanisław również jeden prowadziliśmy – o zdrowym odżywianiu. Sporo wesołości tym naszym rozprawianiem wywołaliśmy i wiele wspomnień o domowych potrawach usłyszeliśmy, ale właśnie na poprawie nastrojów najbardziej nam zależało. Zdrowie i spokój ducha są teraz najważniejsze. Ja je posiadam, nie musisz się więc o mnie martwić. Dbaj tylko o siebie i nasze dzieci. Liczę, że Tomasz słucha Cię we wszystkim i jest dla Ciebie podporą. Musisz mieć ufność, że to wszystko się skończy, trzeba tylko trochę poczekać. Kiedy myślę, że jesteś sama, szlag mnie trafia, ale wierzę, że ten czas szybko minie.

Życzeń świątecznych Ci nie składałem, bo to nie były ani dla mnie, ani dla Was wesołe Święta. Następne, już wspólnie spędzone, będą z pewnością milsze i weselsze.

Muszę już kończyć, uściskaj ode mnie Tomasza i bliźniaki.

Ildek

PS

Gdybyś mogła, prześlij mi, proszę, wełniane skarpety i ciepłą bieliznę, bo trzymają tu tęgie mrozy.

Pisz do mnie na adres:

C.C.C.P.

Gorod Kozielsk

Smolenskaja obłast'

Pocztowyj jaszczik No 12

Olga odłożyła fotografię, ale wizje tego, co już ich spotkało, tęsknota za Ildefonsem i strach przed zbliżającą się przeprowadzką na Majzel nadal skutecznie odganiały od niej sen. Aby się uspokoić, zaczęła przywoływać pozytywne wspomnienia, które miały ją otulić jak miękka kołdra i pozwolić wreszcie odpocząć. Robiła tak, odkąd była małą dziewczynką.

Teatr. O tak, on zawsze działał na nią kojąco. Regularnie chodzili z Ildefonsem na przedstawienia do teatru imienia Stanisława Moniuszki mieszczącego się na placu Mickiewicza. Olga uwielbiała te ich wspólne wieczorne wyjścia. Nigdy nie brali dorożki, a taksówkę zamawiali jedynie podczas deszczu. Wychodzili z domu na długo przed początkiem spektaklu, zostawiwszy dzieci pod opieką Leosi, a ostatnio już tylko Tomasza. Szli powoli, ciesząc się wspólnym spacerem i elegancją miasta, w którym przyszło im żyć. Czasem, szczególnie latem, zaglądali jeszcze na planty, mieszczące się blisko ich ulicy, na terenie dawnych fortyfikacji miejskich. Siadali na ławce i wdychając zapach tysięcy posadzonych tam roślin, rozmawiali o wszystkim i o niczym. Cieszyli się chwilą.

Po spektaklu też nie spieszyło im się do domu. Zazwyczaj szli jeszcze na Sapieżyńską, aby napić się lampki wina w jednej ze znajdujących się na całej długości tej reprezentacyjnej ulicy kawiarni.

Olga próbowała sobie właśnie przypomnieć, na jakiej sztuce była z Ildefonsem po raz ostatni. Gdy pod zamkniętymi powiekami zaczęły przesuwać jej się sceny z „Zemsty”, głośne walenie do drzwi gwałtownie przegoniło powoli nadchodzący sen.

Niemal w tej samej sekundzie do sypialni Olgi wpadł Tomasz, a za nim w drzwiach ukazały się wystraszone buzie bliźniaków – Antosi i Tadzia.

– Mamuś, mamuś, co to?! – krzyczały dzieci jedno przez drugie, raptownie wybudzone ze snu.

Olga już narzucała na siebie szlafrok.

– Nie wiem, może ktoś się pomylił – uspokajała maluchy, patrząc jednocześnie na Tomka. Oboje wiedzieli, że o pomyłce nie ma mowy.

– Otwierać! Otwierać! – wrzeszczał ktoś, wciąż waląc pięścią w drzwi.

Bliźnięta zaczęły płakać.

– Musimy otworzyć – powiedział Tomasz, próbując ukryć przerażenie.

Zbyt dobrze pamiętał nocne aresztowanie ojca. Nie miał wątpliwości, że tym razem przyszli po niego. Dyrektor szkoły wiele razy oskarżał go nie tylko o udział w uczniowskich buntach, ale także o ich podsycanie. Kilku jego kolegów już zniknęło, a potem okazało się, że z dnia na dzień zostali wywiezieni do kolonii karnych dla nieletnich – za chuligańskie wybryki bądź udział w konspiracji.

Tomasz spodziewał się, że i on skończy podobnie. Czuł, jak paraliżuje go strach.

– Uciekaj! – krzyknęła do niego Olga, jakby nagle uzmysłowiwszy sobie to samo, o czym myślał jej syn.

W jednej chwili z wystraszonej kobiety przeistoczyła się w matkę. Była gotowa oddać życie za bezpieczeństwo swojego dziecka. Chwyciła Tomasza za ramię.

– Uciekaj na strych. Potem przez okienko na dach – mówiła szybko, a jej głos stawał się coraz wyższy.

Tomek odwrócił się i bez słowa objął matkę. Przez moment stali tak przytuleni, głusi na płacz dzieci i wrzaski za drzwiami. Później chłopak wyswobodził się z objęć, przeszedł przez długi korytarz, zrobił pośpiesznie znak krzyża na piersiach i przekręcił zamek w drzwiach.

– Przesiedlamy was do innej obłasti[2] jako politycznie szkodliwy element.

Tak brzmiały pierwsze słowa wypowiedziane przez enkawudzistę, który wszedł do środka. Powiedział to zaraz po przyłożeniu broni do skroni Tomasza. Ustawił go pod ścianą i zabronił chłopakowi choćby drgnąć.

– Masz dwadzieścia minut, żeby się spakować! – krzyknął do Olgi, a potem dał znać dwóm towarzyszącym mu mundurowym, aby zaczęli przeszukiwać mieszkanie.

W pierwszej sekundzie Olga poczuła ulgę. Nie przyszli po jej synka, nie rozdzielą ich. Zamiast tego wywiozą ich i dadzą im nowy dom. Tylko jak w dwadzieścia minut spakować całe życie? Jak w kilka chwil oddzielić rzeczy zbędne od tych, bez których obejść się nie sposób? Gdzie ich przenoszą? Do innego miasta czy tylko na inną ulicę?

– Bierz ciepłe majtki – zaśmiał się jeden z żołdaków wyrzucających dokumenty z biurka Ildefonsa.

– A więc Sybir. – Oldze pociemniało w oczach.

*

Gdy trzymając za ręce Tadzia i Antosię, wychodziła z mieszkania, uporczywie powtarzała sobie w myślach treść styczniowego listu Ildefonsa. Wiedziała, że jeńcy mogą pisać do rodzin jeden list w miesiącu, ale w lutym nic nie dostała, w marcu też nie, i teraz najbardziej bała się tego, że kolejny list do niej nie trafi, że nowy lokator ich mieszkania spali go albo wyrzuci.

– A jeśli ojciec napisał w nim coś ważnego – mamrotała, kiedy prowadzono ich ulicą, przy której mieszkali przez ostatnie szesnaście lat, i później, kiedy wsadzono ich na sanie, na których siedziała już rodzina znana Jelskim z widzenia. – A jeśli jego też gdzieś przenieśli? Nie odnajdziemy się już... – zawodziła coraz głośniej, ni to do siebie, ni to do Tomasza. – Nie zobaczymy się już.

Łkała, patrząc na tych, którzy siedzieli obok niej, jakby w twarzach wygnańców mogła odnaleźć pocieszenie.

Ale na płaczącą kobietę, tulącą do piersi dwójkę wystraszonych maluchów, nikt nie zwracał uwagi. Ludzi pogrążonych we własnej niedoli nie interesował także Tomasz, który drżącym głosem próbował pocieszyć matkę i rodzeństwo.

Dorośli i dzieci, siedząc na tobołach, kocach, pierzynach i wszystkim tym, co udało im się ze sobą zabrać, drżeli z przerażenia albo szeptem złorzeczyli żołnierzom. Strach i niepewność jutra objawiały się na różne sposoby.

– Dokąd jedziemy? – zaczął dopytywać Tomka Tadzio.

Rączką ubraną w grubą rękawiczkę usiłował zetrzeć łzy z policzków. Chociaż był kwiecień, noce i wczesne poranki były jeszcze bardzo chłodne i na ulicach zalegał topniejący śnieg, więc Tomek, wykazując się trzeźwością umysłu, kazał bliźniakom i matce założyć na siebie jak najwięcej ubrań.

– Nie wiem – szepnął Tomasz. Uznał, że nawet pięciolatkowi należy się prawda, choćby ta najbardziej okrutna.

– Zabiją nas? – spytała Antosia.

Wypowiedziane dziecięcym głosem słowa sprawiły, że w jednej sekundzie wszyscy zamilkli. Takie pytanie w ustach dziecka brzmiało jak klątwa albo tragiczna przepowiednia.

– Co ty mówisz! – Tomek wyrwał dziewczynkę z objęć pogrążonej w letargu matki i przytulił do siebie. – Oni dadzą nam tylko inny dom – tłumaczył, głaszcząc siostrę po wełnianej czapce, spod której wystawały dwa mysie warkoczyki przewiązane pięknymi, czerwonymi wstążeczkami.

Wozy z przesiedleńcami były prowadzone wąskimi, malowniczymi uliczkami, jak gdyby chciano, aby wygnańcy dobrze zapamiętali to, co bezpowrotnie mieli utracić. W końcu smutny pochód zatrzymał się przy jednym z domów. Tomasz znał tę kamienicę, wiedział, że mieszkają tu Makowscy. Stanisław Makowski, drugi z kolejowych lekarzy, który od lat przyjaźnił się z ojcem, został aresztowany tego samego dnia co Jelski, ale Tomasz z zapartym tchem czekał na tych, którzy mieli do nich za chwilę dołączyć. Liczył, że wśród wypędzanych z mieszkań będzie również Wanda Makowska, żona pana Stanisława i bliska przyjaciółka matki. Pracowała jako biolog i asystentka na Uniwersytecie Lwowskim, a do tego była kobietą niezłomną i – zdaniem Tomasza – twardą jak stal. Chłopak często słyszał od bywających w ich domu gości, że w małżeństwie Makowskich spodnie nosi Wanda. Wiedział, że nie wszystkie kobiety akceptowały taki podział domowych ról i czasem nawet dziwił się, że delikatna i na wskroś kobieca matka znajduje w Wandzie swoją powiernicę. Widać wiele prawdy było w powiedzeniu, że przeciwieństwa się przyciągają. Teraz dla Tomasza Wanda byłaby idealną towarzyszką niedoli. Przy niej by nie zginęli, a i matka może otrząsnęłaby się z narastającego z każdą chwilą otępienia.

Prawie się rozpłakał, gdy zamiast Wandy z bramy wyszła dziewczyna wyglądająca na niewiele starszą od niego. Na jednym ramieniu trzymała niemowlę, drugim wspierała starowinkę, która ledwie posuwała odzianymi w bambosze nogami. Tomasz rozpoznał w babce matkę Makowskiej, podejrzewał też, że dziewczyna jest przybyłą ze Śląska krewną, o której słyszał kilkakrotnie od matki. Zdziwiła go co prawda obecność dziecka, ale przygnębiony nie zastanawiał się nad tym zbyt długo.

Ruszyli dalej. Konie coraz częściej zapadały się w miękką maź pośniegowego błota. Ślizgały się na bruku, nie potrafiąc uciągnąć tego, co ludzie zabrali ze sobą. W końcu mundurowi nakazali niektórym zejść i iść obok wozów.

Na szczęście cel podróży okazał się bliski. Nim nogawki spodni zdążyły nasiąknąć wodą, sanie wjechały na teren stanisławowskiego dworca.

Nawet w tak straszną noc jak ta nie można było nie dostrzec piękna tego miejsca. Ujrzawszy dworzec, Tomek poczuł spływającą na niego ulgę. Przyszło mu do głowy, że nic, co ma swój początek w bajce, nie może skończyć się źle. Być może architekt, który zaprojektował to miejsce, podróżował po Bliskim Wschodzie, a może po prostu poniosła go fantazja, w każdym razie dworzec wzniesiono w stylu mauretańskim. Dla mieszkańców Stanisławowa był niczym pałac z arabskich baśni, a baśnie z reguły kończą się szczęśliwie. Nawet niemieckim bombom nie udało się zniszczyć niezwykłej magii tego miejsca, a być może jeszcze ją wzmocniły, bo dworzec ocalał i mimo licznych ran oraz pęknięć wciąż trwał i cieszył oko.

Wozy zatrzymały się nieco z boku głównego budynku. Następnie kazano wszystkim zejść i zostawić bagaże. Krótkie rozkazy wydawane podniesionym głosem wzbudzały respekt, nikt o nic nie pytał. Ustawieni w dwuszeregu ludzie podążyli dalej, towarzyszyły im jedynie miękkie mlaśnięcia błota, przez które przechodzili, i pochlipywanie zmarzniętych dzieci. Dopiero gdy podeszli bliżej torowiska, najpierw ich uszy wychwyciły coraz głośniejsze szmery, a potem wzrok wyłapał podobnych sobie nieszczęśników. Niektórzy stali w zbitych grupkach, inni, z plecami okrytymi pierzynami, siedzieli na kufrach. Pilnujący ich żołdacy też nie wykazywali dużej aktywności. O poranku najtrudniej było walczyć ze snem.

– Czekamy na pociąg? – zapytał Tomasz, stając przy kilku dyskutujących półszeptem kobietach. – Czy panie wiedzą, dokąd jedziemy?

– Ty się lepiej módl, abyśmy dojechali żywi – syknęła jedna z rozmówczyń, zerkając na chłopaka tak, jakby to on był winien tej poniewierki. Skrajna niepewność budziła złość. Każdy mógł paść jej ofiarą.

Tomasz nie wiedział, jak zareagować. Cieszył się, że matka z bliźniętami stała na tyle daleko, że nie mogła usłyszeć słów, które padły. Rozejrzał się. Większość zgromadzonych stanowiły kobiety i dzieci. W panującym półmroku dostrzegł zaledwie kilku starszych mężczyzn. Młodych czy choćby takich w wieku jego ojca nie było wcale.

To spostrzeżenie zmroziło go bardziej niż panujący chłód.

– Ruszamy! Szybko! – Panujący przez chwilę pozorny spokój przerwał głos jednego z żołdaków. – No dalej, dalej! – wykrzykiwał, szturchając bronią tych, którzy podnosili się zbyt wolno.

Nagle wszędzie wokół zaroiło się od mundurowych. Otoczyli zdezorientowanych ludzi i poprowadzili ich wzdłuż torów.

– Zabiją nas, zabiją... – zaczęły się podnosić szepty.

– To koniec – płakały kobiety, robiąc na piersiach znak krzyża.

– Spokój! – wrzasnął bolszewik. – Nie ma sensu marnować kul na takich jak wy – dodał już ciszej i splunął Tomaszowi pod nogi.

Trudno było uwierzyć w takie pocieszenie, a jednak ludzie zamilkli. Szli dalej, trzymając na rękach dzieci.

Tym razem również droga nie była długa. Już z daleka dostrzeżono łańcuch czerwonych wagonów stojących na jednej z bocznic. Obok piętrzyły się góry pozostawionych na wozach kufrów i walizek.

– Wagony bydlęce? – wyjąkał ktoś z niedowierzaniem. – Takimi nas będą wieźć?

O ile wcześniejsze widmo śmierci wywoływało jedynie trwożne szepty i łkania, teraz ludzie zaczęli głośno krzyczeć. Żołdacy musieli strzelić kilka razy w powietrze, aby opanować panikę. Zamieszanie wybuchło jednak na nowo, gdy rozkazano ludziom zabierać swoje rzeczy i wchodzić do środka. Wszyscy zaczęli wygrzebywać ze sterty swoje walizki. Źle zamknięte kufry otwierały się, a ich zawartość wysypywała się na śnieg. Słychać było krzyki, przekleństwa i płacz. Ludzi szybko jednak spacyfikowano. Kilka razów, trochę krwi z nosa i uderzenia w potylicę uspokoiły tłum.

Karnie ustawieni w szeregu przesiedleńcy wchodzili do wagonów. Z łatwością można było zorientować się, czy w nocy do ich domów wtargnął człowiek czy bezduszny enkawudzista. Tym, którzy trafili na choć odrobinę ludzkiego serca, pozwolono zabrać ze sobą więcej. Szli więc teraz, z trudem dźwigając bagaż. Byli też tacy, którzy nie mieli prawie niczego – widocznie niektórzy, ci szczególnie nienawidzący Polaków, enkawudziści za nic mieli wydane przez władze uchwały, zgodnie z którymi osadnikom wolno było zabrać ze sobą odzież, bieliznę, obuwie, pościel, naczynia stołowe, miesięczny zapas żywności, pieniądze i drobne kosztowności oraz kufer lub skrzynię do spakowania tych rzeczy.

Tyle nie miał tu jednak nikt.

Jelscy zostali ustawieni tak, że do wagonu mieli wejść jako ostatni.

– Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć – odliczał mundurowy, gdy najpierw Olga, potem dzieci, a na końcu Tomasz znaleźli się w środku.

Kiedy tylko chłopak wszedł do wnętrza, zatrzaśnięto drzwi. Nie zdążyli zareagować, słysząc zgrzytliwy, ciężki chrobot żelaznej zasuwy.

W jednej chwili wokół zrobiło się zupełnie ciemno i cicho, bo nawet najmniejsze dzieci przestały płakać. Przerażenie ścisnęło gardła wygnańców.

– Muszę stąd wyjść, muszę wyjść – rozległ się zduszony kobiecy głos. – Tomku, słyszysz? Otwórz te drzwi. Wychodzimy. Już!

Chłopak w pierwszym momencie nie rozpoznał głosu matki. Był tak zmieniony, tak pełen pierwotnego przerażenia...

– Natychmiast otwórz drzwi! – Olga krzyczała coraz głośniej. Jej naleganiom zaczął towarzyszyć histeryczny płacz Tadzia i Antosi. – Gdzie jest Ildek!? Dlaczego go tu nie ma? Tomaszu, gdzie jest twój ojciec? – Krzyk powoli przechodził w szloch, aż wkrótce zmienił się w niemal zwierzęcy skowyt.

Tomek Jelski stał jak zamurowany. Nie wiedział, co zrobić i jak uspokoić matkę. Serce tłukło mu się w piersiach. Przerażał go jej stan.

Nagle, gdy rozpacz i jego zaczęła obejmować swoimi ramionami, zrobiło się jaśniej. Ktoś zdołał uchylić wycięty w drzwiach zakratowany lufcik i wpuścić do wnętrza wagonu odrobinę szarego jeszcze świtu.

Ta smuga światła rozjaśniła również ludzkie umysły.

– Mamo! – Tomasz pochylił się nad klęczącą na ziemi Olgą. Nawet nie zauważył, kiedy się osunęła. – Mamo, co z tobą? – dopytywał, potrząsając ramionami kobiety, ale Olga już ani nie krzyczała, ani nie płakała. Patrzyła na syna takim wzrokiem, jakby zupełnie go nie rozpoznawała.

– Jest w szoku – szepnął ktoś za plecami chłopaka, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Niech ją pan zostawi. Musi dojść do siebie.

Tomek odwrócił się. Tuż za nim stała młoda kobieta, krewna Wandy Makowskiej. Już wiedział, że wołają na nią Pela.

Trwało to zaledwie chwilę, jedno mrugnięcie oka. Kiedy potem Tomek wspominał pierwsze godziny podróży, nie przypominał sobie przyjemności, którą poczuł, patrząc na dziewczynę. Tego ledwie wyczuwalnego drżenia serca, tak niepasującego do tragicznego położenia, w jakim się znaleźli.

– Niech pan się zajmie maluchami, one chyba też nie najlepiej się czują. Tam jest miejsce dla was. Może się położą i trochę prześpią – dodała dziewczyna, tuląc w ramionach niemowlę.

Dopiero teraz Tomasz nieco uważniej rozejrzał się wokół. Ludzie, którzy zdążyli już otrząsnąć się z pierwszego przerażenia, zaczęli zajmować drewniane półki mieszczące się przy ścianach wagonu. Kiedy część podróżnych wsunęła się na prycze, w środku zrobiło się nieco luźniej. Można było dostrzec niewielki piecyk, obok którego stał koszyk z drewnem, i dziurę w podłodze przy jednej ze ścian, której, jak domyślił się Tomasz, mieli używać jako toalety. Otrzymali też dwa wiadra z wodą. To było wszystko.

– Trzeba iść spać! – zarządziła starsza kobieta, moszcząc się na pryczy. – Musimy położyć dzieci i odpocząć. Rano pomyślimy, jak tu funkcjonować. Długa droga przed nami.

– A dokąd nas wiozą? Wiecie, gdzie jedziemy? – rozległy się głosy.

– Kazachstan – padła krótka odpowiedź. – Tak mówili Sowieci, którzy po nas przyszli. Wiozą nas na stepy, do kołchozów.

Tomasz nie był pewien, czy to wyjaśnienie powinno go uspokoić, czy jeszcze bardziej zmartwić. Znał wielu, którzy zostali zesłani do syberyjskiej tajgi. Niektórzy tam pomarli, inni wrócili i opowiadali cuda o zabójczym dla człowieka klimacie i nieprzychylnej naturze. O kazachstańskich stepach nie wiedział nic poza kilkoma wzmiankami przeczytanymi w szkolnych podręcznikach. Co zastaną na miejscu? Czy zmuszą ich do pracy ponad siły, czy też porzucą, skazując tym samym na śmierć? Tomek poczuł strach, ale był zbyt wyczerpany, aby spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu ich zesłania. Teraz pragnął tylko zamknąć oczy. Potrzebował chwili snu, a przede wszystkim nie chciał już patrzeć na matkę, która zmieniła się w bezwolną kukiełkę. Spełniło się to, czego obawiał się, odkąd aresztowano ojca.

Położył bliźnięta na wyściełanych cienką warstwą słomy deskach, myśląc o tym, że jeszcze kilka godzin temu spały na śnieżnobiałych prześcieradłach z główkami przytulonymi do nabitych gęsim puchem poduszek.

Olga wsunęła się na miejsce obok dzieci.

Dla Tomasza już go nie było, wdrapał się więc na półkę umiejscowioną wyżej.

Niektórzy zesłańcy wyciągali pierzyny i ściągali buty. Rozprawiali półszeptem o ponurej przyszłości, która ich czekała, tymczasem on po prostu położył się i zamknął oczy. Nigdy jeszcze tak bardzo nie pragnął zasnąć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Nota Ludowego Komisarza Spraw Zagranicznych ZSRR W. Mołotowa w sprawie wkroczenia wojsk radzieckich na terytorium Polski doręczona ambasadorowi RP w Moskwie – W. Grzybowskiemu.
[2] Obłast’ – obwód.