Rebelia - Marcin Gawęda - ebook

Rebelia ebook

Marcin Gawęda

4,1
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Marcin Gawęda, którego domeną od wielu lat była poważna publicystyka wojskowa poświęcona konfliktom rozgrywającym się w przestrzeni postsowieckiej oraz twórczość z zakresu historii wojskowości, tutaj objawia się nam w swym kolejnym wcieleniu – jako autor intrygującej książki o charakterze military fiction oraz utalentowany narrator.

Andrzej Wojtas, redaktor naczelny MMS „Komandos”

Pośród spalonych słońcem piasków pustyni „Psy Karbali” toczą swą szaleńczą walkę. Krew, pot i łzy im za towarzyszy. Istna uczta dla fanów biało-czerwonego oręża.

Michał Jarocki, Stosunki Międzynarodowe

Czasy drugiej zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku i powstania Muktady as-Sadra. To właśnie wtedy w Karbali polscy żołnierze stoczyli największą bitwę miejską od czasów drugiej wojny światowej. Źle wyposażeni, przygotowani jedynie do pełnienia misji pokojowej nagle znaleźli się w samym centrum regularnej wojny. I… wygrali.

Ocenę tego, czy polska misja w Iraku rzeczywiście była konieczna, zostawmy ekspertom. My winniśmy naszym żołnierzom pamięć i szacunek. Za odwagę, profesjonalizm, determinację i bohaterstwo.

Po krótkiej kampanii i obaleniu reżimu Saddama Husajna Irak znów staje się niespokojny. Różne frakcje paramilitarne – sadryści z Armii Mahdiego, bojownicy reżimowej partii Baas i wreszcie zwykli kryminaliści – wzniecają zamieszki, które z godziny na godzinę przybierają na sile. Do Iraku ciągną mudżahedini z całego świata.

Podpułkownik Rafał Kroplowski, oficer polskiego wywiadu, trafia na ślad jednej z grup terrorystycznych, która planuje operację niosącą zagrożenie dla całego regionu.

Komandosi z GROM-u, ramię w ramię z marines, mają pełne ręce roboty w zbuntowanej Falludży. Kapitan Kalicki i jego ludzie otrzymują karkołomne zadanie obrony City Hall w sercu zrewoltowanej Karbali. Zadryński i jego komandosi zostają wysłani na kolejny patrol z amerykańskimi i bułgarskimi specjalsami...

Wielowątkowa powieść Marcina Gawędy, historyka i publicysty wojskowego, oferuje czytelnikowi mnóstwo wrażeń rodem ze współczesnego pola walki. Autor ze znawstwem i pasją opowiada historię opartą na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w najnowszej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 653

Oceny
4,1 (15 ocen)
7
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MarcinGawęda

Rebelia

Od Autora

Moja druga powieść militarna – określam je mianem technothrillerów – jest podobnie jak „Kaukaskie epicentrum” mniej lub bardziej osadzona w ramach rzeczywistych wydarzeń. Tak jak malarz swoją wyobraźnię musi okiełznać ograniczony ramami obrazu, tak też ja starałem się osadzić powieść w ramach pewnego prawdopodobieństwa. Stąd żonglowanie faktami oraz zabawa czasem i przestrzenią. „Rebelia” w porównaniu do „Kaukaskiego epicentrum” zawiera nie tylko opisy broni, ale przede wszystkim komentarze, które przedstawiają historyczny kontekst wydarzeń.

„Rebelia” osadzona jest w realiach II zmiany PKW-Irak. Wydarzenia te są szczególnie godne uwagi, chociażby z racji tego, że, jak wielu określa, w czasie powstania Armii Mahdiego as-Sadra polski kontyngent działał w realiach wojennych, a nie stabilizacyjnych. Główne wątki powieści pozwalam sobie okrasić krótkim komentarzem zawartym w Posłowiu.

Mam nadzieję, że ta swoista zabawa czasem, przestrzenią i faktem – niosąc także, niejako przy okazji czytania lekkiej skądinąd literatury, wartości poznawcze – stanie się swego rodzaju moim znakiem firmowym.

Marcin Gawęda

Rodzinie i Przyjaciołom dedykuję

DRAMATIS PERSONAE

POLACY

1 Pułk Specjalny Komandosów, Lubliniec

Budzowski Piotr – sierżant, dowódca Honkera Trzy

Grzesik Jarek „Grzech” – porucznik, dowódca Honkera Dwa

Klatowski Marek „Klata” – kapral, załoga Honkera Trzy

Malarski Michał „Malarz” – szeregowy, załoga Honkera Jeden

Małach Tomasz „Kisiel” – chorąży, załoga Honkera Jeden

Mucha Jacek „Osa” – sierżant, kierowca Honkera Jeden

Paluchowski Wojtek „Paluch” – sierżant, załoga Honkera Jeden

Pikusiński Jan „Pikuś” – starszy szeregowy, załoga Honkera Dwa

Rochala Piotr „Roch” – starszy szeregowy, załoga Honkera Dwa

Zadryński Marcin „Zadra” – kapitan, dowódca kompanii specjalnej 1 PSK

Sekcja szkolenia nowej irackiej armii w Al-Kut (oddział Wójcickiego)

Abraham Marek „Maro” – kapitan, sekcja szkolenia w Al-Kut

Grajewski Jacek „Gigant” – kapral, sekcja szkolenia w Al-Kut

Maciuszek Marcin „Maca” – sierżant, sekcja szkolenia w Al-Kut

Pałkowski Jacek „Buli” – młodszy chorąży, paramedyk przydzielony tymczasowo do grupy Wójcickiego

Szewczyk Mariusz – chorąży, sekcja szkolenia w Al-Kut

Wójcicki Andrzej „Killer” – major, szef sekcji szkolenia irackich sił specjalnych w Al-Kut

Oddział GROM

Anielak Bogdan – sierżant, sekcja snajperska, strzelec wyborowy

Buczek Wojtek – kapral

Koniewski Marcin „Koniu” – sekcja snajperska, spotter

Majak Paweł – porucznik

Mordarski Jarosław „Morda” – plutonowy

Waligórski Marcin – major, dowódca oddziału GROM

2 Grupa Bojowa (17 WBZ), Karbala

Domaradzki Andrzej – podpułkownik, zastępca dowódcy 2 Grupy Bojowej w Karbali

Gazda Tomasz – porucznik

Ignaczak Mateusz – chorąży, radiotelegrafista Kalickiego

Kalicki Paweł – kapitan, dowódca pododdziału 2 Grupy Bojowej, szef obrony City Hall

Maliszczak Paweł – szeregowy

Matecki Marek – dowódca „Zajączka”, BRDM- a w City Hall

Peikert Jacek – działonowy „Zajączka”

Wołek Marcin – kapral

Narodowa Komórka Wywiadowcza (NIC) w PKW-Irak

Gajda Ewelina – ekspert od terroryzmu i tłumacz z arabskiego, sekcja wywiadu

Kroplowski Rafał – podpułkownik WSI, zastępca szefa Narodowej Komórki Wywiadowczej

Zyblikiewicz Tadeusz – major, Narodowa Komórka Wywiadowcza

Żar Piotr – pułkownik WSI, szef Narodowej Komórki Wywiadowczej

Inni

Bieńkowski Michał – generał, dowódca wielonarodowej dywizji MND CS

Stępień Adam – kapitan, sekcja rozpoznania dywizji

Stolarski Marcin – kapitan, kapelan kontyngentu

Tatarski Michał – generał, z-ca dowódcy dywizji

Zadryńska Krystyna – żona Marcina „Zadry” Zadryńskiego

IRAKIJCZYCY

Abdul – tłumacz oddziału Zadryńskiego (1 PSK)

al-Malik Mustafa – bojownik, były oficer armii Saddama

Bulazzu Ahmed – kapitan, dowódca plutonu szturmowego 403 Batalionu Gwardii Narodowej w Al-Kut

Faisal Sadi – sierżant policji w Karbali, partner kapitana Salmana

Hassan – osobowe źródło informacji Kroplowskiego w Karbali

Mehamdy Jaser Faisal Hamid – major policji w Bagdadzie

Moussa Madżid – dowódca komanda bojowników w Jassin

Mustafa – tłumacz i osobowe źródło informacji Kroplowskiego w Bagdadzie

Palavi Hamid (Mister No Problem) – naczelny bagdadzkiego dziennika „As-Sabah”

Salman Ahmed Khalaf – kapitan policji w Karbali

CZECZEŃCY

Israpiłow Asambek – mudżahedin

Umar – mudżahedin

AMERYKANIE

Barton John – pułkownik, oficer sił powietrznych w sztabie CJTF-7

Baxter Mike – major 5th US SFG (Zielone Berety), dowódca ODA-580

Binder Thomas „Amigo” – amerykański mudżahedin, były agent CIA

Bremer Paul – gubernator w Iraku

Collins Dave – pilot MH-6 Little Bird w 160 SOAR

Jefferson Mike – major, sekcja wywiadu sztabu CJTF-7

Kaminsky John – sierżant marines, 2 Batalion, 1 Pułk, 1 Dywizja Piechoty Morskiej

Lewis Patrick – specjalny wysłannik Białego Domu do Iraku

Milton Bill – emerytowany pułkownik US Army, doradca Lewisa ds. wojskowych

Sanchez Ricardo – generał, dowódca sił koalicyjnych w Iraku CJTF-7

Wojdakowski Walt – generał, zastępca dowódcy sił koalicyjnych w Iraku CJTF-7

BRYTYJCZYCY

sir Hall Richard – dyrektor generalny brytyjskiego wywiadu MI6

Johnson Mike – analityk Wydziału Oceny Ataków Terrorystycznych (TAAD)

ROSJANIE

Karpin Jurij „Borys” – były oficer służb specjalnych, szef transnarodowej grupy przestępczej

Krawczenka Jurij – emerytowany pułkownik KGB

IZRAELCZYCY

Lipman Izaak – pułkownik, oficer Mossadu

Rosner Samuel – generał, oficer Amanu

IRAŃCZYCY

Aziz Ahmed – biznesmen, agent VEVAK

Fahdawi Naser Mohammadi (brat Rezy) – major, jednostka specjalna Quds

Fahdawi Reza Ali (ps. Karim Abdul) – były komandos jednostek specjalnych Quds, podpułkownik VEVAK

Harandi Morteza Hassan – minister wywiadu i bezpieki, szef VEVAK

PROLOG

[...] Kto zna wroga i zna siebie, temu nic nie grozi, choćby w stu bitwach. Kto nie zna wroga, a zna siebie, czasami odnosi zwycięstwo, a czasami ponosi klęskę. Kto nie zna ani wroga, ani siebie, nieuchronnie ponosi klęskę w każdej walce.

Sun Tzu

Kambodża, Siem Reap, 2 maja 1993, 4.45 czasu lokalnego

Starszy szeregowy Andrzej Wójcicki z obawą wypatrywał w ciemnościach Czerwonych Khmerów. Oddychał szybko, nerwowo. W wilgotnym powietrzu kambodżańskiej dżungli okalającej camp można było wyczuć narastające napięcie. Wisiało nad obozem, ponad drzewami dżungli, nad głowami czekających na atak polskich żołnierzy. Wójcicki czuł, jak strużki potu ciekną mu po twarzy i plecach, zdenerwowany ściskał mocno karabinek AK. Właśnie zaszedł księżyc i przedpole ogarnęły egipskie ciemności. Chociaż wytężał wzrok do granic możliwości, zdawał sobie sprawę, że szansa, iż w mrocznej dżungli zobaczą Khmerów odpowiednio wcześniej, była naprawdę nikła.

– Patrzysz, młody? – usłyszał cichy głos sierżanta Tomaszewskiego.

– Tak jest – odszepnął – ale gówno widać.

Wymiana zdań dotarła też do reszty żołnierzy obsadzających umocnione stanowisko wokół karabinu maszynowego.

– Kocie, nie wymądrzaj się, tylko lukaj na przedpole – usłyszał z mroku.

– Dajcie mu spokój, czuwa, jak trzeba – przyszedł mu z pomocą Tomaszewski.

– Zamknąć dzioby. Cisza – ofuknął ich oficer.

Na wszelki wypadek Wójcicki nie wdawał się w żadne dyskusje. Był jednym z młodszych żołnierzy na misji i stare wojsko konsekwentnie udzielało mu lekcji. Taka karma. Tak czy owak przeklinał w duchu dzień, w którym wyznaczono go na tę idiotyczną misję w Kambodży.

Miało być spokojnie i bezpiecznie, a tymczasem partyzanci potraktowali oddziały rozjemcze ONZ jak wrogów. Zamiast egzotycznej wycieczki misja UNTAC/UNMLT przekształciła się w najprawdziwsze działania bojowe. Najpierw Czerwoni Khmerzy zaprzestali zdawania broni, potem zaatakowali polsko-urugwajski patrol, a teraz zamierzali zaatakować polski obóz w Siem Reap[1].

Teraz więc, zamiast zwiedzać niedalekie słynne świątynie w Angkor, żołnierze z Lublińca wypatrywali partyzantów.

Do dupy to wszystko – podsumował w duchu przemyślenia – i jeszcze oenzetowscy biurokraci żądają, by ograniczali się tylko do odpierania ataków. Żadnych akcji zaczepnych, żadnych pościgów i rekwirowania broni.

My udajemy, że ich powstrzymujemy, oni udają, że się nami przejmują – skonstatował kwaśno.

Więc patrzył.

Nagle zdał sobie sprawę, że krzaki, rosnące kilkanaście metrów dalej przed wysokimi bambusowcami, poruszają się w jakiś dziwnie regularny sposób. Chwilę później coś mignęło wyraźniej, jakby tarcza zegarka albo ostrze bagnetu. Przetarł oczy. Wiatr? Znów skoncentrował wzrok na zaroślach. Nie chciał wszczynać niepotrzebnie alarmu...

Sytuacja wyjaśniła się sama – nagle dżungla rozświetliła się dziesiątkami jasnych błysków i niemal równocześnie w pozycje Polaków uderzyła lawina ognia. Pociski z AK-47 wbijały się w umocnienia, przechodziły ze świstem ponad głowami, kaleczyły drzewa, obłupując je z kory i gałęzi.

– Ognia! – wrzasnął mu niemal do ucha kapitan Ratajczak.

Wójcicki nacisnął spust. Kałach zaczął wypluwać pociski jeden za drugim. Lekko spanikowany nawet nie próbował celować, wypełniając swój sektor ścianą ognia. Dopiero kiedy wystrzelił ostatni nabój, poczuł się dużo lepiej.

Teraz już strzelał cały pododdział. Początkowo chaotycznie i niecelnie, po kilkunastu sekundach karabiny maszynowe wstrzeliły się w coraz wyraźniej widoczne sylwetki partyzantów. Kilka postaci upadło w wysoką trawę.

Przez chwilę miał jeszcze wrażenie, że to jakaś gigantyczna pomyłka, że wszystko jakoś się wyjaśni.

– Cholera, jesteśmy z ONZ! Nie widzicie flagi? – krzyknął któryś z podoficerów.

Kolejna seria – trudno powiedzieć, czy specjalna, czy przypadkowa – poszarpała płótno flagi. Wójcicki nie miał już żadnych wątpliwości – to nie jest żadna pomyłka. Pociski smugowe wyraźnie wskazywały pola ostrzału. Do huku broni maszynowej dołączyły krzyki partyzantów. Dwie kolumny Czerwonych Khmerów wyraźnie wychodziły na skrzydła kompanii Ratajczaka.

Wójcicki strzelał teraz krótkimi, w miarę mierzonymi seriami. Opanował jako tako pierwszy odruch paniki i strachu. Spojrzał na boki – wszyscy nadal prowadzili ogień i nic nie wskazywało, żeby ktokolwiek został ranny.

Przeładował magazynek – nie zamierzał oszczędzać amunicji – i znowu włączył się do kanonady, strzelając krótkimi, mierzonymi seriami do majaczących między drzewami i zaroślami postaci.

– Dalej, skurwysyny! Chodźcie do tatusia! – wrzeszczał kapral Słouch, zasypując przeciwnika ze swojego świetnie wstrzelanego już teraz stanowiska PK. Ładował długie serie, szybko zużywając amunicję.

– Krótkimi seriami, do cholery! – kapitan Ratajczak darł się, ile sił w płucach.

– Pocałuj się w dupę – mruknął Wójcicki, mając na myśli słowa dowódcy, i wychylił się z okopu, pompując w przeciwnika trzeci już magazynek.

Tym razem celował – jedna z postaci obramowana serią upadła. Ze zdziwieniem znowu zauważył, że poza jednym rannym nie ponieśli na posterunku większych strat.

Wychylił się ostrożnie z zamiarem dokładniejszego zlustrowania przedpola. Kątem oka zauważył, że tyraliera zamierzająca obejść ich pozycje z prawej strony została zatrzymana. Przed nim majaczyły coraz to nowe postacie pojawiające się jak spod ziemi. Szybko wycelował i nacisnął spust, puszczając w kierunku przeciwnika krótką serię. Jedną, drugą, aż dostrzegł, że majacząca w ciemnościach postać upada w zarośla. Na wszelki wypadek strzelił jeszcze kilka razy.

Słouch dalej wrzeszczał jak opętany, w szybkim tempie wystrzeliwując resztki amunicji. Intensywność wymiany ognia wyraźnie zmalała. Atak załamywał się. Nagle Khmerowie przestali prowadzić ogień. Znikli z przedpola. Tu i tam dały się jeszcze słyszeć pojedyncze odgłosy strzałów, po czym... zapadła cisza.

Wójcicki padł na dno okopu. Był już całkowicie spokojny. Zobaczył, że kapral Słouch nie może zapalić papierosa – za bardzo drżały mu ręce.

– Stary, oni wiedzieli... no, że jesteśmy z ONZ... – gwałtownie oddychał, przerywał – chcieli nas zabić, rozumiesz... ja pierdolę, to jest jak wojna...

Wójcicki popatrzył na swoje dłonie. Nie drżały. Znalazł się na pierwszej linii ognia i zdał egzamin. Bez żadnego problemu zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

– Już po wszystkim – rzucił spokojnie. – Daliśmy radę.

Słouch ledwo trzymał między palcami zapalonego papierosa.

– Kurwa... ja tu logistykiem byłem, a nie pieprzonym komandosem... – zupełnie się rozkleił. – Wracam do domu, pierdolę całą tą misję... miało być przecież...

Dalsze słowa stały się niezrozumiałe, gdy kapral zaszlochał. Ukrył twarz w dłoniach.

Na dno okopu zsunął się kapitan Ratajczak.

– Co z nim? – zapytał.

– Rozkleił się.

– Nie on jeden – Ratajczak wcisnął Wójcickiemu do ręki czarny kapelusz pokryty siatką maskującą z wetkniętymi w nią gałązkami i liśćmi. – Masz, zdobyłeś trofeum. Klepnął Wójcickiego po plecach. – No co? Trafiłeś jednego, widziałem – wyraźnie bawił się wyrazem twarzy zaskoczonego podwładnego. – Gratuluję. Złoty strzał. Prosto w czoło.

– No taaak, to znaczy...

– Od dzisiaj kopnę w dupę każdego, kto nazwie cię młodym – Ratajczak zarechotał. – Nie wiedziałem, że mamy tu komandosa.

– Pan kapitan se jaja robi – bąknął nieco zmieszany Wójcicki.

– Jakie jaja, ocipiałeś? – w bladym świetle wstającego dnia twarz Ratajczaka wyrażała ogromne zdumienie. – Synu, do cholery, na przedpolu leży czterech partyzantów, w tym jeden załatwiony przez ciebie. Gość ma dziurę w czole, że można palec wsadzić. Koleś miał na plecach RPG-2 i podejrzewam, że zamierzał go użyć – oficer zaśmiał się głośno. – Granatnik stary, ale wciąż jary. Zachowałeś się jak stary frontowy wyjadacz, a nie młody szczeniak.

– Nie wiedziałem, że miał granatnik. I wcale nie celowałem w...

Ratajczak machną ręką, jakby odganiał od siebie muchę.

– Coś mi się wydaje, że to nie jest twoja ostatnia przygoda z wojskiem – po raz kolejny solidnie klepnął Wójcickiego w ramię. – Nadajesz się na komandosa – zażartował. – Starszy szeregowy Andrzej „Killer” Wójcicki – rzucił, drapiąc się z okopu.

Czeczenia, na południe od Itum-Kale, 23 marca 2002, 11.03 czasu lokalnego

Posterunek, który chcieli zlikwidować, był umocnionym workami z piaskiem dwupiętrowym budynkiem położonym przy przejeździe kolejowym. Na dachu federalni umieścili stanowisko granatnika automatycznego AGS-17 Płamia[2]. Mimo że Asambek Israpiłow zabił już wcześniej oficera i jego zastępcę, wczoraj wieczorem przysłano wzmocnienie i teraz drużyna liczyła nie sześciu, ale dziewięciu ludzi. Nie martwiło go to wcale – wręcz przeciwnie.

Tym razem Asambek postanowił, że zlikwidują wszystkich. W zemście za amira Chattaba, którego dopadła FSB[3]. Plan Israpiłowa był prosty.

Po dwudniowych obserwacjach wiedział, że na posterunku nie ma żadnego strzelca wyborowego, więc Israpiłow przyjął na siebie rolę nie tylko kata, ale i wabia – miał nie tylko zadawać śmierć, ale też ściągnąć na siebie uwagę federalnych. Znał obawy Rosjan przed snajperami i wiedział, że jeśli odpowiednio pohałasuje, skupi na sobie cały ogień drużyny – AGS-a, dwóch erkaemów PK i kałaszy.

Ponieważ miał zamiar prowadzić ogień ze swojego SWD z dużego dystansu, wymienił archaiczny PSO-1 na nieco lepszą Minutę. Co prawda celownik optyczny PO 3-9x42 Minuta[4] miał sporo wad, ale na dystansie pół kilometra musiał wystarczyć. Wszak miał zrobić jak najwięcej hałasu...

Uchwycił w krzyżu celownika zdezelowanego Ziła jadącego – jak co dzień – z zaopatrzeniem. Ciężarówka wychynęła zza zakrętu drogi, po czym wolno dotoczyła się do miejsca przeznaczenia. Kiedy Ził zatrzymał się przed błok-postem, Israpiłow musnął spust i rozpoczął kanonadę.

Strzelał z dystansu czterystu czterdziestu metrów – niemal na granicy celnego strzału punktowego – z powiększenia „pięć”. Strzelał niczym nowicjusz – pocisk za pociskiem. Pierwszy celny pocisk przeszedł przez prawe płuco żołnierza, zrzucając go ze skrzyni ciężarówki. Kilka kolejnych zmasakrowało szoferkę. Kierowca nie miał żadnych szans – został wprost rozstrzelany, zanim zdołał uczynić jakikolwiek ruch. Kiedy Israpiłow wystrzelił ostatni pocisk z dziesięcionabojowego magazynka, zginął jeszcze jeden żołnierz z obsady posterunku – reszta rozbiegła się w poszukiwaniu osłony, niczym insekty zaskoczone zapaleniem światła.

Czeczeniec zdążył wymienić magazynek, po czym – tak jak przypuszczał – cały posterunek wprost zakipiał od wystrzałów. Federalni bili z całej dostępnej broni. Początkowo strzelali na oślep, ale szybko zdołali z grubsza ustalić, skąd prowadził ogień. Israpiłow z zadowoleniem odnotował, że w jego kierunku waliły teraz długimi seriami oba kaemy PK i kilka kałaszy. Chwilę potem stęknął granatnik Płamia i w stronę Czeczeńca poszybowały dziesiątki granatów kalibru 30 milimetrów. Rosjanie strzelali mało celnie, ale wybuchających w pobliżu jego stanowiska granatów odłamkowych Israpiłow nie mógł całkowicie zignorować. Granatnik i kaemy biły coraz celniej.

Jeszcze chwila i wymacają stanowisko – pomyślał.

Kiedy zlikwidował żołnierza uzbrojonego w AK-74M z zamontowaną optyką, zabrał się za AGS-a. Złapał w celowniku obsługę granatnika na dachu i wpakował w nią cały magazynek. Co prawda ukrytego za workami z piaskiem przeciwnika prawie nie widział, ale skoncentrowana siła ognia zrobiła swoje – granatnik zamilkł. Zgodnie z planem po chwili usłyszał przytłumione wybuchy.

Korzystając z tego, że federalni skupili się wyłącznie na walce z Israpiłowem czterej mudżahedini, obwieszeni bronią i amunicją, prześlizgnęli się przez postawione byle jak zasieki. Umar, Amigo i Mansur przemknęli za przyrdzewiałym, unieruchomionym od dawna UAZ-em i dopadli do ściany budynku, podczas gdy Chassan zdjął z ramienia długą tubę i zaczaił się za terenówką. Niezauważeni przez nikogo trzej bojownicy znaleźli się na tyłach posterunku. Umar – barczysty niczym tur dowódca grupy szturmowej z charakterystyczną blizną nad skronią – podniósł zaciśniętą pięść, pozostali natychmiast znieruchomieli. Płamia wciąż biła seriami, po czym nagle zamilkła. Umar zauważył, że Chassan jest gotowy do odpalenia Szmiela, i dał znak. Pocisk termobaryczny z odrzutowego miotacza ognia RPO-A Szmiel[5] rozbił szybę na piętrze, wpadł do pomieszczenia i eksplodował, pustosząc je całkowicie. Z okna buchnął ogień i dał się słyszeć wrzask palącego się żywcem człowieka.

Dopiero teraz, trzej mudżahedini ruszyli do akcji. Przez rozbite okno na parterze Mansur wrzucił dwa granaty F-1, tymczasem Umar i Amigo wdarli się na klatkę schodową.

Głuche eksplozje oczyściły niemal cały parter. Dwaj mudżahedini szybko, osłaniając się wzajemnie, wdarli się na piętro. W czasie kiedy Mansur kilkoma strzałami dobił zszokowanych, rannych federałów na parterze, kolejnymi granatami torowali sobie drogę na piętrze. Od następujących jedna po drugiej eksplozji budynek aż trząsł się w posadach. Mudżahedini działali bez wahania.

Znający doskonale rozkład budynku Amigo wpadł z impetem do pomieszczenia po lewej, to samo uczynił Umar po drugiej stronie. Kilkoma strzałami dobili ciężko rannych żołnierzy. Nikt nie był w stanie stawiać oporu. Szybko przedostali się na dach, gdzie dwóch federalnych obsługiwało granatnik automatyczny. Obaj ciężko ranni ledwie oddychali. Pierwszy miał dwa trafienia w pierś, drugi paskudnie oberwał w głowę.

– Co z nimi robimy? – rzucił Umar. – Mogą coś wiedzieć.

– Nie wyżyją – amerykański mudżahedin podniósł AK-74 i dwoma celnymi strzałami zakończył cierpienia obu rannych.

Umar rozejrzał się po stanowisku granatnika. AGS-17 był ustawiony na skrzyniach po amunicji wypełnionych ziemią, w której zakopano lemiesze podstawy. Wokoło walały się magazynki do kałaszy, bębny do granatnika i puste puszki po konserwach.

– Popatrz tutaj – Umar wskazał przestrzelony worek z piaskiem. – Nasz mistrz zdjął jednego, nawet go nie widząc.

– Mołodjec – zaśmiał się Amerykanin.

– Zdjął go w czasie wymiany bębna – dorzucił Umar, kopiąc w zapasowy bęben z amunicją odłamkową. – Dobra robota.

Z dołu rozległ się gwizd.

– Dobra, czas na nas – rzucił krótko.

Chwilę potem rozległ się strzał. Potem drugi.

Kiedy tylko granatnik zamilkł, Israpiłow chwycił SWD i puścił się biegiem na zapasowe, wcześniej wybrane stanowisko. Teoretycznie Minuta miała dziewięciokrotne powiększenie, ale to była tylko teoria. W praktyce była niewiele lepsza od celownika PSO-1. Israpiłow wiedział doskonale, że Minuta bardziej nadawała się na kaem PK niż dla strzelca wyborowego, ale jak się nie ma, co się lubi… Gdyby chociaż rumuński IOR albo... Ech, szkoda gadać. Kiedy dopadł do stanowiska, walka dogasała. Mimo to szybko zmienił powiększenie, uspokoił oddech i zlustrował przez lunetę osmolone okna. Nigdy nie lekceważył przeciwnika, a tym bardziej kilku przeciwników. Był tu po to, żeby osłonić kolegów. Na piętrze zauważył jakiś ruch...

Chorąży Paweł Siemaszko podniósł głowę i zdusił kaszel. Ostatkiem sił podniósł się z gruzu, starając się czynić jak najmniej hałasu. Czuł, że życie z niego wycieka jak woda z dziurawego dzbana, ale ostatkiem sił chciał jeszcze zrobić coś dla swoich martwych kolegów. Fakt, że jeszcze żył, zakrawał na cud. Praporszczik dobrze wiedział, że zostało mu jeszcze najwyżej kilka minut życia. Dźwignął się na nogi, zatoczył i oparł o ścianę. Od eksplozji granatu ogłuchł zupełnie, ale zakładał, że walka jest już skończona, więc starał się być cicho. Zorientował się, że krwawi z uszu, ust i brzucha. Reszty ran nawet nie potrafił zlokalizować.

Wyciągnął granat F-1. Poczuł pod opuszkami palców chłód zawleczki. Jeśli jakiś cholerny Czeczeniec znajdował się na dachu, to miał szansę, że zabierze go ze sobą do piekła. Siemaszko stał oparty plecami o ścianę i zbierał siły, ciężko oddychając. Już zamierzał ruszyć w kierunku schodów, ale nie zdążył... Pocisk 7,62x54R wprost przygniótł go do ściany. Drugi pocisk z SWD przyszpilił go do niej na tyle, że martwy już chorąży przez chwilę wciąż jeszcze stał na nogach. Kilka sekund później powoli osunął się na ziemię. Za nim pozostała rozmazana czerwona plama.

Nad błok-postem zapadła cisza. Mudżahedini niczym duchy zniknęli już w lesie. Zostawili za sobą jedenaście trupów.

[1] Wydarzenie autentyczne.

[2] AGS-17 Płamia – radziecki granatnik automatyczny kalibru 30 mm, od 1971 roku produkowany seryjnie, szeroko stosowany już w Afganistanie. Ponieważ silny odrzut powodował, że granatnik podskakiwał po strzale, poskramiano go, przyciskając lemiesze do ziemi ciężarem ciała bądź zakopując lemiesze podstawy. Zastępowany przez nieco lżejszą rosyjską odmianę AGS-30.

[3] Według Czeczenów Jordańczyk amir Chattab zginął 19 marca 2002 roku, kiedy zaufany posłaniec dostarczył mu zatruty przez FSB list. Niektóre źródła wskazują na fakt, że amir to nie jest imię Chattaba, ale określenie: dowódca, komendant (czasami przeinaczane na emir i tłumaczone jako książę), stąd pisane jest małą literą.

[4] PO 3-9x42 Minuta – celownik optyczny o powiększeniu 3-9 przeznaczony do broni rodziny SWD, a w Czeczenii używany także na rkm PKM. Do zalet można zaliczyć niską cenę, dużą odporność mechaniczną, odporność na niskie temperatury. Jedną z podstawowych wad jest brak możliwości dowolnej regulacji krotności powiększenia, w efekcie czego Minuta nie bardzo nadaje się do ostrzałów celów punktowych na małych i bardzo małych odległościach.

[5] RPO Szmiel – radziecki rakietowy miotacz ognia kalibru 93 mm. „Trzmiele” stosowano już w czasie walk w Afganistanie w latach 80. Wersja RPO-A – z głowicą termobaryczną (paliwowo-powietrzną) – została zastosowana bojowo w czasie pierwszej wojny w Czeczenii (1994–1996). Głowica termobaryczna po trafieniu w cel rozpyla aerozolowy obłok, a następnie detonuje tak powstałą łatwopalną mieszaninę.

ROZDZIAŁ I

Dla wielu żołnierzy był to szok. [...] Nowe warunki klimatyczne, kulturowe, a przede wszystkim sytuacja powojennego chaosu w kraju arabskim. Żadne, nawet najbardziej realne szkolenie nie odda prawdziwej atmosfery i nie zastąpi sytuacji, z jakimi zetkniemy się na miejscu, w rejonie misji. Żadna symulacja komputerowa, trening sztabowy czy ćwiczenia wojsk nie stworzą prawdziwego pola działania, bo nikt nie potrafi przewidzieć, kiedy i skąd zaatakuje wróg, i kto nim jest.

Generał Mieczysław Bieniek, dowódca MND CS

Polska, Warszawa, 6 stycznia 2004, 8.00 czasu lokalnego

Wiceminister obrony narodowej Jarosław Ziemski w dyskretnym towarzystwie oficera BOR-u przemierzał w zamyśleniu korytarze Sztabu Generalnego, zmierzając do sali odpraw. Głowę zaprzątały mu problemy związane z drugą zmianą, która właśnie była przerzucana do Iraku.

– Jak to będzie? – zadawał sobie od kilku dni to samo pytanie. – Co zastaną na miejscu? Czy wszyscy wrócą?

Drugi kontyngent był już nieco lepiej przygotowany do misji – MON, ile mogło, czerpało z doświadczeń pierwszej zmiany. Tutaj każda decyzja kosztowała nie tylko miliony złotych, ale także zdrowie i życie żołnierzy.

– Gdyby nie ta cholerna odpowiedzialność! – zaskoczony stwierdził, że powiedział to głośno. Echo słów dotarło do najdalszych zaułków korytarza.

Fakt, że totalnie improwizowana pierwsza zmiana została okupiona tylko jedną ofiarą śmiertelną, zakrawał na cud. Tylko ile tego żołnierskiego szczęścia jeszcze będą mieć? Iracki ruch oporu – jak mawiał nieoficjalnie: bez znaczenia, czy będziemy go nazywać partyzanckim, czy terrorystycznym – narastał i nie wróżyło to szybkiej stabilizacji sytuacji. Opowieści amerykańskich sojuszników coraz częściej traktował jak ludowe klechdy i spis pobożnych życzeń. Ziemski wsparty wiedzą polskich wojskowych powtarzał konsekwentnie: albo się uda w ciągu pierwszego roku, albo wszystko weźmie w łeb i potrwa lata.

Kiedy punktualnie o ósmej rano wiceminister wszedł na salę, obecni już byli wszyscy, poczynając od oficerów odpowiedzialnych za przygotowanie, wysłanie i zaopatrzenie żołnierzy, aż po oficerów operacyjnych ścisłego sztabu drugiego kontyngentu. W sumie kilkunastu generałów i pułkowników, w tym sam wąsaty generał Michał Bieńkowski namaszczony na dowódcę wielonarodowej dywizji.

– Proszę włączyć ekran i zaczynamy odprawę – polecił po krótkim powitaniu.

Na chwilę przed włączeniem ekranu zagłuszającego telefony komórkowe na stole pojawiły się jak zwykle talerze z ciastkami i termosy z kawą. Spojrzał przelotnie na ścienny portret marszałka Piłsudskiego. Co powiedziałby zebranym marszałek? Czy traktowałby misję w Iraku jako stabilizacyjną, czy zgoła inaczej. Przypomniał sobie Madagaskar i krótki, ale dobitny komentarz marszałka. Trudny do cytowania. Ziemski miał jednak nadzieję, że sytuacja nie ulegnie radykalnemu pogorszeniu, a z drugiej strony mimo wewnętrznych rozterek wierzył mocno, że Polska obecność w Iraku służy armii i krajowi. A może tylko przekonywał sam siebie.

Dopiero teraz dotarło do niego, że od kilku minut trwa referat generała Bieńkowskiego. Sięgnął po szklankę z sokiem porzeczkowym i zaczął uważnie słuchać.

Kandydat nie wypadł sroce spod ogona – ponad trzydzieści lat służby, prawie trzy tysiące skoków spadochronowych na koncie, misje w Syrii, Saharze Zachodniej i Bośni, wreszcie były szef szkolenia i ćwiczeń w kwaterze NATO – ale obejmowanie dowództwa we własnej strefie odpowiedzialności w Iraku to nie była bułka z masłem.

– Wszyscy, którzy zaatakują polskich żołnierzy w Iraku, zostaną surowo ukarani. Będziemy działać elastycznie – głos generała Bieńkowskiego brzmiał pewnie, mocno.

To dobrze wróży – Ziemski podsumował swoje rozmyślania – będzie dobrze. I zabrał głos:

– Panowie, przed nami spore wyzwanie logistyczne, a potem trudna codzienność. Nasz sztab zgrywa rotację wojsk w strefie, więc wszystko musi być tip-top. Zgodnie z poleceniem ministra nie chcemy żadnych problemów. Wszystko ma być na medal. Pamiętajcie, że zależy nam na dwóch „Te”: T jak tajnie i T jak terminowo. Jasne?

– Będą dwa Te. Nie ma nawet o czym mówić – zapewnił generał Mieczysław Czerny, zastępca szefa Sztabu Generalnego. – Tajność rozumie się sama w sobie, a terminowość musi być priorytetem. Zwłaszcza że przy takim ogromnym przedsięwzięciu może warunkować powodzenie całej rotacji, a czasem decydować o życiu żołnierzy – generał zawiesił głos i rozejrzał się po sali.

– Dokładnie tak – korzystając z milczenia pozostałych, wtrącił Ziemski. – Przyjmujemy naczelną zasadę, że ostateczną decyzję o terminie wyjazdów i powrotów podejmujemy na czterdzieści osiem godzin przed ich rozpoczęciem – wiceminister, nie przerywając, nalał sobie kawy. – Odprawy w koszarach i garnizonach, bez rodzin. Nie ma potrzeby ryzykować ponad miarę. Mamy teraz zakontraktowanych już około trzydziestu bardzo niebezpiecznych lotów narażonych na działania terrorystów. Właściwie to chyba wszystko – spojrzał jeszcze na plik leżących przed nim wydruków. – A, zapomniałbym, co tam ze sprawą Jurka Owsiaka? Obiecałem, że poruszę kwestię. Panie Pułkowniku?

– Hmm… no więc… – pułkownik Józef Śmiałek, szef Zarządu Transportu i Ruchu Wojsk, szybko przełykał ciasteczko – przepraszam… W sprawie WOŚP nawiązałem kontakt z panem Owsiakiem i mam przesyłkę dla dywizji: serduszka, znaczki i osobisty list od pana Owsiaka. To na pewno wzmocni morale drugiej zmiany. Wszystko dojedzie do Iraku z końcem stycznia, czyli tak jak planujemy zakończyć rotację pierwszego kontyngentu.

– Dobrze. Jeszcze jedno, żebym nie zapomniał, sprawa kontaktu z mediami. Generale Bieńkowski, to uwaga do pana. Umawiamy się z dziennikarzami, że niczego nie ukrywamy, ale jak dzieje się coś ciężkiego kalibru, to prosimy, żeby wstrzymali się z informowaniem o tym przynajmniej przez trzy godziny. Wojsko jako pierwsze musi poinformować rodziny, inaczej robi się kwas. No więc proszę przekazać dziennikarzom taki wyraźny message, generale: Jeśli mnie nie posłuchacie, to wam na trzy godziny wyłączam satelitę i sprawa załatwiona. Zrozumiano?

– Bez dwóch zdań. W pełni popieram – generał Bieńkowski skinął głową.

Krótkie spojrzenie po twarzach zebranych upewniło Ziemskiego, że przynajmniej w tej kwestii panowała pełna jednomyślność.

– OK. Przejdźmy do spraw logistycznych – spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu generała Malickiego.

– Mundurów jest dość, brakuje natomiast lekarzy i ekonomistów. Na razie nic się nie da zrobić.

– Dobrze, że przynajmniej komandosów będzie więcej – żartobliwie podsumował Ziemski. – A jak ze sprzętem?

– Stopień sprawności sprzętu oceniamy na poziomie dziewięćdziesięciu pięciu procent, więc całkiem dobrze – Malicki, szef Generalnego Zarządu Logistyki, spojrzał w notatki. – Zepsuł się BRDM Żbik, ale poszło siedem ton części zamiennych, więc będzie OK. Co do Honkerów, służy sto trzydzieści jeden, z tego jest na tą chwilę pięć zepsutych.

– A jak jest naprawdę? – Ziemski miał dziwne wrażenie, że nie do końca wszystko jest takie lukrowe, jak przedstawiali to wojskowi.

– No… to znaczy… tak jest – bąknął zaskoczony Malicki.

– OK. Panowie, teraz słowo o sprawie kluczowej: kasa. Jak to wygląda z punktu widzenia departamentu budżetowego?

Pułkownik Sroczko chrząknął, poprawił okulary i zagłębił się w notatki.

– Generalnie mamy przygotowane na tą chwilę lekko ponad trzysta milionów złotych i mogę chyba stwierdzić, że kwota ta powinna wystarczyć do końca 2004 roku. Chyba że coś się pokiełbasi.

– Na pewno się pokiełbasi. Wiecie, co myślę o planach – wiceminister wszedł pułkownikowi w słowo. – Proponuję już zarezerwować jakieś dodatkowe środki.

Chwilę potem pod lupę wzięto dokumentację prawną drugiej zmiany. Kiedy odprawa dobiegła końca, Ziemski czuł się jak bokser po dwunastej rundzie. Chciał wyjść, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i podszedł do postawnego generała z charakterystycznym wąsikiem.

– Nie będę ukrywał, że przed panem stoi trudne zadanie – mówił, patrząc mu prosto w oczy.

– Zdaję sobie z tego sprawę, panie wiceministrze – Bieńkowski zawadiacko przeczesał wąsy opuszkami palców. – Zrobimy, co w naszej mocy.

– Generale, proszę nas nie zawieść – wiceminister potrząsnął mocno ręką dowódcy wielonarodowej dywizji. – Liczymy na pana i wierzę, że zrobi pan wszystko, aby przywieźć naszych chłopców wszystkich. Żywych.

– Dziękuję za zaufanie – generał energicznie zasalutował.

Irak, Taroa, 16 lutego, 10.33 czasu lokalnego

Major Mateusz „Wasyl” Wasilewski nienawidził Iraku, a tej niewielkiej dziury najbardziej ze wszystkich. Mimo że było dość chłodno i siąpił deszcz, suk był pełen gwaru i wrzasku targujących się Irakijczyków, brudu, smrodu i zapachu ryb. No i jeszcze te wszechobecne wstrętne muchy. Wasilewski ubrany w dżalabiję prawie wtopił się w arabski tłum. Ogorzała twarz, smagana od kilku miesięcy pustynnym wiatrem, z daleka wyglądała niemal jak arabska. Jedynie z bliska rysy twarzy zdradzały Europejczyka. Dla wnikliwego obserwatora stawało się jasne, że smagła twarz to tylko opalenizna.

– No i jak tam? – usłyszał w słuchawce wciśniętej do ucha głos swojego bezpośredniego przełożonego, podpułkownika Rafała Kroplowskiego.

– Jestem prawie na suku, odezwę się po wszystkim.

– Nic podejrzanego?

Wasyl rozejrzał się ukradkiem.

– Targ jak targ – bąknął – pełno wrzasku i syfu.

– Na wszelki wypadek miej się na baczności.

– Chyba wszystko gra, wchodzę na suk – szepnął po chwili, zachowując wszelkie środki ostrożności.

Paradoks sytuacji polegał na tym, że to Wasilewski znał Irak (zakotwiczył się już z końcem pierwszej zmiany), ale podlegał tym, których dopiero co przysłano. Goście znali się na robocie jak mało kto, ale jednak Irak to było co innego niż Bałkany. Inna specyfika.

– Słuchaj – Kroplowski zawahał się przez sekundę. – Uważaj na siebie.

– Dobrze, tato – doświadczony agent uśmiechnął się pod nosem, znali się z Kroplowskim od lat. – To ja tu jestem rezydentem, a ty nowym. Nie zapominaj.

Chwilę potem Wasilewski znalazł się między stoiskami i wtopił się w typowy dla arabskiego targowiska kolorowy tłum. Oficer wywiadu wojskowego zdławił w sobie odruch wymiotny i zmusił się, żeby podejść do stoiska z rybami.

Boże, jak to cuchnie – pomyślał.

Obiecał sobie, że po tym całym irackim burdelu nie weźmie dobrowolnie do ust żadnej ryby. Na zasłużonej firmowej emeryturze żadnego pstrąga, mintaja czy innego śliskiego i wijącego się stwora ze skrzelami.

– No co najwyżej śledzik – mruknął pod nosem.

Jeszcze te wrzaski kłócących się o cenę Arabów. Boże, jak ja tego nienawidzę. Tego zasranego Iraku, gorącego, cuchnącego, pełnego wrzasku. Tego ciągnięcia za ręce, namawiania, przekonywania i wciskania. Powtarzanego w kółko: kup, kup, kup u mnie, u mnie...

Z informatorami spotykał się najczęściej w rejonie suku. Wypełniony po brzegi targ i jego okolice zapewniały anonimowość. Owoce, które teraz dotykał, udając zainteresowanie, wyglądały na świeże, ale zdenerwowany nie był w stanie nawet myśleć o jedzeniu. Napięte jak postronki nerwy uspokajał trochę wbijający się w żebra pistolet, ale w gruncie rzeczy zdawał sobie sprawę, że gdyby poszło coś nie tak, szanse na wyjście z opresji miał nikłe. W takim tłumie, gdzie w szatach można było ukryć nawet kałacha, rozpoznanie zagrożenia graniczyło z cudem. Niewiele mogli mu pomóc także osłaniający go, czekający w sąsiedniej uliczce, koledzy z Firmy. Sam siebie oszukiwał tym pistoletem. Zwłaszcza że z przekonaniem wyznawał – i to nie zawsze po kilku głębszych – że P-83 z ośmionabojowym magazynkiem jest do niczego.

Czas mijał wolno, zaczynał się denerwować. Wszystkie twarze wydawały się takie podobne i takie groźne. Do cholery, gdzie się podziewa ten gówniarz?

Chyba się wypalasz w tej robocie – powiedział do siebie w myślach.

Od kilkunastu dni, czuł, że zbliżył się do czegoś niebezpiecznego, że za chwilę wpadnie mu w ręce coś naprawdę dużego. Raczej nie Al-Kaida, bo ta dopiero budowała swoje struktury w Iraku, ale może wywiad irański. Czemu nie? Wszyscy wiedzieli, że przekupna straż graniczna nie stanowiła żadnej przeszkody dla przemytu i transferu broni, uzbrojenia czy ludzi. Przecież fakt, że Teheran wspierał organizacje terrorystyczne na świecie, był powszechnie znany.

Kolejny kosz, kolejne owoce, schylił się odrobinę – nie na tyle, aby stracić z oczu okoliczne stragany. Tabi, mimo że dopiero nastolatek, nie zwykł się spóźniać. Do tej pory nie zdarzyła mu się taka wpadka. Jeszcze chwila i trzeba będzie się zwijać. Wasilewski był w Firmie od dobrych kilkunastu lat – zbyt wiele, by nie czuć, że coś wisi w powietrzu. Ukrył się między dwoma stoiskami i dokładnie lustrował otoczenie. Kilka minut później był już pewien, że coś poszło nie tak.

Na suku w Taroa był już z tuzin razy i właśnie ta rutyna okazała się zgubna. Kiedy nawiązał kontakt wzrokowy z jednym z Irakijczyków, było już za późno. Irakijczyk wyciągnął błyskawicznie AK-47 i krzyknął coś, wywalając serię w powietrze. Wokół zapanowała nieopisana panika. Handlarze i kupujący rzucili się do ucieczki, wywracając przy okazji kilka straganów.

Wasilewski zdążył sięgnąć po pistolet i przeładować, ale nie zdążył zrobić już nic więcej – zamaskowany mężczyzna, który zaszedł go z tyłu, precyzyjnie wpakował mu kulę w łeb. Krew i kawałki mózgu obryzgały zamachowca. Uwaga całego targu skupiła się na strzelającym w powietrze rebeliancie, gdy tymczasem morderca polskiego oficera chyłkiem wycofał się między stragany. Zakrwawiony Wasilewski, padając, wywrócił kosze z owocami. Ktoś krzyknął. Na suku zapanował chwilowy chaos. Po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Nad targowiskiem znowu unosił się gwar, krzyki i wszechobecne muchy. Gdy na miejsce przybył patrol irackiej policji, okazało się, że nikt niczego nie widział.

Wielka Brytania, Londyn, 16 lutego, 14.20 czasu lokalnego

Nienagannie ubrany, lekko szpakowaty mężczyzna sprężystym krokiem podszedł do nieoznakowanych drzwi i otworzył je kartą magnetyczną. Tu już naprawdę rzadko kto docierał. Dyrektor generalny brytyjskiego wywiadu sir Richard Hall przeszedł żwawo przez próg i wkroczył do pozbawionego okien pomieszczenia – jednej z najtajniejszych sal w całym budynku centrali MI6. Hall uchodził za eksperta od terroryzmu międzynarodowego. Przeszedł niezłą szkołę w kilku zagranicznych placówkach MI6, a przez ostatnie trzy lata kierował Połączonym Komitetem Brytyjskich Służb Wywiadowczych (JIC).

Nikt w Wielkiej Brytanii nie dziwił się, że przy takich rekomendacjach dyrektor MI6 miał całkowicie wolną rękę w kwestiach personalnych. Od kilku miesięcy przede wszystkim zajmował się potencjalnym zagrożeniem ze strony radykalnego islamu w stosunku do walczącej w Iraku koalicji.

– Witam, panowie – przywitał ślęczących nad depeszami z całego świata analityków. – Co tam słychać?

– W porządku, sir.

– Jakoś leci, szefie.

Hall przedzierał się wśród ich stanowisk. Był dumny ze swojego zespołu. A już nade wszystko z pewnej jego małej części. Z zespołu TAAD.

Wydział Oceny Ataków Terrorystycznych – TAAD – był bez wątpienia najlepszy z najlepszych. Może nie byli Bondami, ale na analityce znali się jak mało kto. Potrafili skojarzyć fakty z dwóch różnych dziedzin, z najbardziej odległych części świata. Wszystko po to, by chronić przed terroryzmem Wielką Brytanię i całe euroatlantyckie uniwersum. Od tych kilkunastu osób, do których spływały dane wywiadowcze z połowy świata, zależały losy setek, czy nawet tysięcy ludzi.

– No i co tam złowili nasi rybacy? – rzucił do lekko otyłego okularnika pochylonego nad dwoma komputerami.

– No cóż, szefie, łowimy na okrągło. To zależy, co szefa interesuje – Mike Johnson, jeden z najtęższych analityków na Europę Środkowo-Wschodnią, poprawił druciane okulary i lekko podniósł się z fotela. – Rozumiem, szefie, że zawężamy pole zainteresowań?

– Tym razem Polska, Czechy i Słowacja – Hall uścisnął dłoń analitykowi. – Szczerze mówiąc, najbardziej interesuje mnie Polska. Mamy przykaz z góry, żeby zacieśnić współpracę wywiadowczą z Polakami, więc warto objąć ich jakimś specjalnym monitoringiem.

– W końcu najlepszy przyjaciel Ameryki, co? – zażartował Johnson.

– Nie zapominaj, Mike, o nas i Australijczykach – Hall także odpowiedział żartem.

– Tak myślałem, szefie, więc się trochę przygotowałem – Johnson uśmiechnął się szelmowsko, sadowiąc się wygodniej w fotelu. – Nic wielkiego, ale trochę w tej sprawie spłynęło informacji. Z tego bajzla danych coś udało mi się wydobyć.

Odkąd Polska znalazła się wśród pięciu krajów określanych jako cele najwyższego ryzyka – obok Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Izraela i Japonii – analitycy TAAD poświęcali jej więcej niż zazwyczaj miejsca. Z niewielkiego kraju w centrum Europy Polska stała się najwierniejszym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i tym samym groził jej odwetowy atak Al-Kaidy. Z punktu widzenia roli międzynarodowej dywizji w Iraku, której przewodzili Polacy, Waszyngton, a za nim Londyn uznały, że należy większą uwagę skupić właśnie na zagadnieniu bezpieczeństwa Polski. W Londynie zadanie to scedowano na dyrektora MI6, a z kolei Hall był przekonany, że będzie celowe obarczyć tym zadaniem właśnie Johnsona.

– Jakieś wnioski?

– No cóż, szefie, zebrałem trochę materiału, ale nie wiem, czy można mówić już o jakichś generalnych wnioskach. Trochę za wcześnie.

– Mike, skoro się tym zająłeś, nie wierzę, że twój znakomity wywiadowczy nos nic ci nie podpowiada – szef MI6 przysiadł na przysuniętym z sąsiedniego stanowiska fotelu.

– Jeśli tak szef stawia sprawy... Hmm, no to... Wygląda na to, że możemy się spodziewać aktywności Al-Kaidy w Polsce. W najbliższym czasie.

– Żartujesz, Mike, prawda? – Hall nie ukrywał zaskoczenia. – Mam nadzieję, że po prostu sobie robisz ze swojego szefa jaja.

– No niestety nie, szefie – Johnson uśmiechnął się, ale natychmiast jego twarz przybrała kamienny, surowy wyraz. – Zbyt wiele poszlak. Także bardzo poważnych, od naszych przyjaciół zza kanału.

– Z Niemiec?

– Dokładnie. Ale nie tylko. Niuchnąłem tu i tam i mam powody, aby sugerować, że w najbliższym czasie Polska może stać się obiektem ataku. Osobiście przypuszczam, że mogą zaatakować bronią biologiczną albo chemiczną, ale to już czysta spekulacja.

– Jezu Chryste, Mike. Jak twarde są poszlaki?

– No, że tak powiem... co najmniej warte poważnego potraktowania. Na ogół Niemcy nie puszczają do nas dmuchanych balonów – analityk zawahał się na ułamek sekundy. – Ja bym ich w każdym razie nie lekceważył. Może to być nawet kwestia najbliższych tygodni, może miesięcy. Trudno nie zauważyć, że Polska jako sojusznik Amerykanów, powiedzmy tak – znów się zawahał – ogólnie dość aktywny, musi znaleźć się na celowniku terrorystów. A oni – chwilę wertował dokumenty – sięgną zapewne do niekonwencjonalnych metod, bo tam u nich, w tej Polsce, trudno będzie się ukryć. W dziewięćdziesięciu dziewięciu koma dziewięciu procentach w tamtym kraju mieszkają Europejczycy. Problem jednak jest. Warszawa dołączyła do tej krótkiej listy krajów, które Al-Kaida uznała za swoich przeciwników.

– To gardłowa sprawa, jak widzę – Hall podparł się na łokciach. – Na kiedy możesz przygotować raport? Zależy mi rzecz jasna na szybkości.

– Już zacząłem, ale jest tego trochę. Do jutra skończę, jak dostanę do pomocy Adama.

Johnson kiwnął głową w kierunku siedzącego obok Adama Bardana, świetnie mówiącego po rosyjsku, nieźle po niemiecku i nieco po polsku i czesku.

– OK. Bierz Adama i siadajcie nad tym. Chcę wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w temacie Warszawy. Jeśli ktoś gdzieś pierdnie w kierunku Polski, to też chcę o tym wiedzieć.

– OK, szefie. Już i tak skupiamy się niemal wyłącznie na zagrożeniu Polski. Jeśli chodzi oczywiście o Europę Środkową – dodał.

– Co do raportu, najpierw sam to przeglądnę, a potem trzeba to jak najszybciej podesłać w kilka miejsc.

– Jasna sprawa, szefie. Raport będzie ekspresem.

Tych kilka miejsc, które miał na myśli Hall, to przede wszystkim Połączony Komitet do spraw Wywiadu (JIC) w Whitehall, skąd informacje płynęły bezpośrednio do premiera na Downing Street. W następnej kolejności TAAD dzielił się analizami z Pentagonem, CIA i wywiadami innych sojuszników. Z punktu widzenia Halla ze wszystkich tych miejsc Downing Street było najważniejsze – Wydział Oceny Ataków Terrorystycznych MI6 regularnie przekazywał na biurko premiera różne raporty. Dobrze poukładana wiedza przekładała się nierzadko bezpośrednio na ocalone ludzkie życia.

– Aha, Mike, jeszcze jedno – szef wywiadu nachylił się konfidencjonalnie nad monitorem i szepnął: – Chcę, żebyś skontaktował się z jakimś łebskim gościem po drugiej stronie Atlantyku. Nieoficjalnie, że tak powiem. Dobrze byłoby, żebyśmy wiedzieli to i owo. Niekoniecznie oficjalnymi kanałami.

– Da się zrobić, szefie – na twarzy Mike’ a Johnsona zagościł szelmowski uśmiech. – Jest taki jedne facio z CIA. I tak się składa, że akurat wisi mi przysługę.

Hall, zanim się wyprostował, zdołał jeszcze klepnąć serdecznie analityka w ramię.

– Mike, to naprawdę profesjonalne podejście.

– Staram się, jak mogę, szefie.

Irak, Al-Hilla, Camp Charlie, 18 lutego, 7.03 czasu lokalnego

Podpułkownik Maciej Sarna, dowódca batalionu logistycznego rozlokowanego w Hilli, przyjmował każdy nowy dzień z optymizmem. Dzisiejszy nie zapowiadał jakichś nadzwyczajnych zadań, więc umówił się sam ze sobą, że wreszcie siądzie na kilka godzin przed kompem i odpowie na tony zaległych e-maili, które spływały w ostatnim czasie z kraju. Rodzina, przyjaciele – zaległości rosły z dnia na dzień.

Spojrzał na zegarek. Długa wskazówka przekroczyła już dwunastkę. Trzy po siódmej. Zapalił papierosa, celebrując prostą czynność. Jeszcze trochę. Oparł się wygodnie na krześle i zamyślił. Co tam u Agnieszki? Trzeba by wreszcie zadzwonić, zapytać o ten kredyt, który chciała załatwić. Nie mógł się do tego zabrać. Odkładał tę rozmowę od kilku dni. No bo jak rozmawiać o pożyczce w banku, kiedy człowieka czeka wyjazd bojowy, w którym IED – improwizowany ładunek wybuchowy – może wypruć z sapera flaki? Ona tam, on tu. Dwa inne światy, niezależne, odrębne i niezrozumiałe dla siebie.

Abu Ijad z niepokojem spojrzał na wskaźnik paliwa. Co za durnie, nawet nie potrafili zatankować do pełna. Nie chodziło o to, że braknie mu paliwa do celu, ale przecież im więcej paliwa, tym większa eksplozja. Zresztą czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie? Widocznie taka była wola Allaha.

Ijad kilka razy w swoim życiu kierował tak dużym samochodem, ale nigdy dotychczas nie czuł takiej adrenaliny i podniecenia. Nie, nie chodziło o strach. Nie bał się. W swoim samopoświęceniu czuł się jak Zulfikar – karzący niewiernych miecz w rękach Boga. Wyciszył myśli i skupił się tylko na zadaniu. Będzie, co Bóg przewidział. Z niepokojem rzucił okiem w lusterko. Spodziewał się, że w rejonie bazy może napotkać jakieś patrole policji lub wojska, więc cały czas jechał wolno, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Kiedy trąbili, że zawala drogę, przyspieszał, kiedy robił się korek, zwalniał. Po chwili odetchnął, gdy zauważył, że podążający za nim przez jakiś czas policyjny samochód zjechał na rondzie w inną ulicę. Tych sprzedajnych psów nienawidził jeszcze bardziej niż okupantów. Został mu już tylko kawałek.

Wielka cysterna zbliżała się do zewnętrznego muru bazy niewiernych w Al-Hilli. Ten międzynarodowy Babilon wysadzi w powietrze ku przestrodze innych krajów, które wspierają zepsutą do szpiku kości, kłamliwą Amerykę.

Mijając skrzyżowanie, Ijad włączył zużytą do granic możliwości krótkofalówkę.

– Jestem prawie na miejscu – rzucił krótko.

– Dobrze. W imię Boga – ledwo mógł rozpoznać głos jadącego z przodu Karima.

Naładowany trotylem pick-up Karima miał wyrąbać cysternie przejazd w murze ochronnym bazy.

– Powodzenia. Insza Allah.

Na razie wszystko szło zgodnie z planem... Ijad zatopił się w modlitwie. Jeśli Najwyższy uzna, że są godni umrzeć za wiarę, wszystko się uda, tak jak zaplanowali. Jeśli nie, przyjmie z pokorą wolę Boga. Miał jednak nadzieję, że będzie godny dostąpić śmierci męczennika i zostać szahidem.

Ktoś za nim trąbił jak oszalały, ale Ijad nie zwracał już na to uwagi. Był bardzo blisko. Wśród palm mignęła mu przed oczami wieża obserwacyjna. Pogrążony w modlitwie wcisnął mocniej pedał gazu. Wielka cysterna, w której ukryto siedemset kilogramów materiału wybuchowego, przyspieszyła. Wśród cywilnych samochodów zauważył jadący przed nim czerwony pick-up Karima.

Sierżant Gambold Azzaya jak zwykle starał się jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki, więc co jakiś czas przepatrywał obserwowany teren przez lornetkę. Zazwyczaj kilka minut lustrował przejeżdżające w okolicy samochody, po czym dawał odpocząć zmęczonym oczom. Tylko wrodzone poczucie obowiązku i samodyscyplina pozwalały mu jakoś wytrzymać nudną, ale i wyczerpującą psychicznie pracę. Mongolski wartownik dopiero co odłożył na bok lornetkę i skupił się na obserwowaniu drogi biegnącej wzdłuż murowanego ogrodzenia campu. Jak co dzień sunęła wzdłuż muru masa cywilnych samochodów, od czasu do czasu pojawiał się jakiś zdezelowany pick-up.

Właśnie chciał schylić się, by poszukać przeciwsłonecznych okularów, gdy kątem oka dostrzegł, że coś się dzieje. Zareagował odruchowo, sięgając po karabinek AK. Wydawało mu się, że w mur uderza czerwony pick-up, ale tego nie był pewny. Wszystko działo się w ułamkach sekund. Gdy porannym powietrzem wstrząsnął nagle potężny huk, zdał sobie sprawę, że terroryści usiłują zniszczyć fragment muru. Zobaczył tylko wielki obłok dymu i zanim wybuch go ogłuszył, prawie na oślep puścił długą serię z kałasza w kierunku szybko nadjeżdżającej wielkiej cysterny. Pociski dosięgły pojazdu ułamki sekund wcześniej, nim zdołał on wjechać do bazy przez wybitą w murze dziurę. Trafiona przez mongolskiego wartownika ciężarówka, będąca gigantyczną bombą na kołach, wyleciała w powietrze, znikając w ogromnej eksplozji. Fala uderzeniowa zniszczyła cztery pobliskie domy, grzebiąc pod gruzami wielu Irakijczyków.

Alarm w zegarku wybudził go z zadumy. Siódma piętnaście. Podpułkownik Sarna zerwał się z krzesła. Myśli o żonie i dzieciach uciekły gdzieś w popłochu. Nagle głucha, potężna eksplozja przetoczyła się ponad bazą. Z okien leciały szyby, raniąc ludzi. Sarna miał wielkie szczęście – kilka dni temu w miejscu pękniętej szyby wstawiono mu „tymczasowo” pilśniową dyktę, która uderzyła go teraz w plecy, nie raniąc dotkliwie.

– Jezu, co to? Atak rakietowy, czy co? – zerwał się na równe nogi, a przez głowę przelatywały mu rozmaite podejrzenia. Może ostrzał z moździerzy?

Chwilę potem, w pełnym umundurowaniu, wybiegł z kontenera. W głowie analizował na szybko, co należy robić.

– Co jest? – rzucił do biegnącego z naprzeciwka żołnierza.

– Zamach terrorystyczny, panie podpułkowniku.

– A ty gdzie?

– Jak to? – żołnierz nie ukrywał zdziwienia. – Lekarza trzeba, masa rannych...

– Dobra, biegnij – Sarna ukrył zakłopotanie.

Co za durne pytanie – zbeształ się w duchu, biegnąc na stanowisko dowodzenia.

Z daleka widać było dym. W ciągu paru minut dotarł na miejsce i szybko ocenił zagrożenie. Spływały meldunki o stratach. Szczęśliwie wszyscy żyli.

– Uff – Sarna odetchnął. – Mieliśmy kupę szczęścia, co?

– Jezu, mały włos i mielibyśmy tu jatkę – porucznik Węglarczyk, jeszcze nie wyszedł z szoku. – Rany boskie, rany boskie...

– Tyle nas dzieliło od tragedii – przerwa między palcami kapitana Małachowskiego nie miała nawet pół centymetra. – Byłaby rzeź jak u Włochów w listopadzie.

– Daj spokój, nawet nie wspominaj – rzucił z kąta któryś z podoficerów.

– Jezu, mieliśmy tu budować, a nie walczyć, nie!? – Węglarczyk był w stanie bliskim histerii. – Jestem logistykiem, a nie pieprzonym komandosem, cholera! Gdyby... gdyby im się udało... Boże...

Sarna wymownie spojrzał na kapitana Małachowskiego. Wiedział, że obaj byli kumplami jeszcze z Polski. Po chwili Małachowski wyprowadził Węglarczyka.

– Mamy problem. Marek się zupełnie rozkleił. Po prostu rozpadł się na atomy. Zdaje się, że nikt go już do kupy nie pozbiera – kapitan Wojcieszek siedział przygnębiony w kącie stanowiska dowodzenia. – Obawiam się, że psycholog nic już tu nie pomoże.

– Odeślę go do kraju, cholera, nic tu po nim.

Sarna był na siebie zły. Uderzył pięścią w sztabowy stół. Cholera, już wcześniej się rozklejał. A taki dobry był z niego żołnierz. Szlag!

Wojcieszek bynajmniej nie odkrył Ameryki.

– Już wcześniej miał jazdy. Nawet wycofałem go ostatnio z grafika, bo chłopaki się skarżyli, że nerwowy się zrobił.

– A kiedy przyjeżdżał, pamiętam, jak se jaja robił, żartował. Kozaka zgrywał.

Po chwili stało się jasne, że nie ma zabitych, natomiast jest wielu rannych i kontuzjowanych. Wyglądało na to, że to koniec ataku. Scenariusz był ten sam co w listopadzie, gdy zaatakowano włoską bazę w Nasirii. Najpierw nafaszerowany trotylem pick-up torujący drogę cysternie wyładowanej po brzegi materiałem wybuchowym. Zginęło wówczas dziewiętnastu włoskich żołnierzy.

– Dobra, trzeba się zabrać do roboty i ogarnąć ten burdel. Mamy dwa kratery, masę rannych i ogromną wyrwę w murze – podsumował Sarna.

Na stanowisku meldowali się pozostali oficerowie batalionu logistycznego i oddziałów bojowych.

– Rozjebało pralnię i te budynki kontraktorów obok. No i mamy, kurwa, dziurę na pięćdziesiąt metrów – kapitan Mączyński z 18 batalionu z Bielska-Białej zwykle nie przebierał w słowach. – Trzeba to zatkać, żeby nam znowu w dupę czymś nie wjechali.

– Co tam u Wolszczaka? – Sarna skierował pytanie do jasnowłosej kapitan Elizy Orzeszko z plutonu medycznego, która dopiero co skończyła krótką rozmowę przez radiostację.

– Jest dobrze. Mamy kilkunastu rannych, ale radzimy sobie. Za chwilę rozładujemy kolejkę, bo Słowacy już wysłali do nas swojego lekarza.

Sarna pokiwał głową. Na braciach z południa nigdy się dotąd nie zawiódł. Podpułkownik Krotochvil był swój chłop i tyle.

– Dobra, no to tak. Radek – Sarna wycelował palcem w pierś oficera 18 batalionu – bierzesz swoich chłopaków i zabezpieczasz dziurę. Aha, weźcie jako wsparcie jakiegoś beerdeema, kij go wie, co się może wydarzyć. Jeszcze nam tu jakiś szturm zrobią, czy coś. Teraz ty, Wojtek – poklepał po plecach swojego szefa sztabu, majora Błochowiaka – zostaniesz tutaj i ogarniesz jakoś ten burdel, ja chcę się na miejscu zorientować, jak to wygląda. Wezwij pomoc, jaką tylko zdołasz. Najlepiej amerykańskie śmigłowce.

Major Błochowiak skinął tylko głową.

– Już wezwane, będą z pół godziny.

– Świetnie. Załatw połączenie telefoniczne z Polską, niech za kilka godzin chłopcy będą mogli dzwonić do rodzin. Jak to pokaże telewizja, to w kraju umrą ze strachu, że była masakra.

Sarna wydawał rozkazy z szybkością karabinu maszynowego, po czym niemal wybiegł na zewnątrz. Po chwili razem z kapitan Orzeszko mogli na własne oczy zobaczyć, co się stało.

– Matko Boska – wyszeptała pani kapitan. – To cud, że nikt nie zginął.

Baza w pobliżu miejsca eksplozji wyglądała jak powierzchnia księżyca. Po dwóch samochodach zamachowców zostały dwa leje w ziemi – jeden duży i drugi jeszcze większy, wprost gigantyczny. Na odcinku dobrych kilkudziesięciu metrów eksplozja skruszyła betonowe bloki stanowiące mur ochraniający bazę, teraz teren obstawiali już żołnierze z grupy bojowej. W samym środku wyrwy zaparkowali BRDM-a. Z wieży wartowniczej znoszono właśnie rannego albo ogłuszonego żołnierza. Sarna domyślił się, że to bohater, który ocalił im tyłek.

– Jeśli chodzi o tego mongolskiego wartownika... co z nim? – zapytał stojącą obok panią kapitan z nadzieją w głosie.

– Nic mu chyba nie jest, ogłuszyło go tylko.

– Załatwię mu odznaczenie, chociażbym miał prosić u samego prezydenta – mruknął pod nosem.

– Co tam pan podpułkownik mówi?

– Nic ważnego. Mówię tylko, że nigdy nie będę sobie robił jaj z Ułan Bator – w jej oczach zobaczył niezrozumienie – zresztą nieważne.

Skierował się w stronę zniszczonych domów, gdzie zebrał się już spory tłumek ratowników i zwykłych gapiów. Żołnierze w rynsztunku bojowym przemieszali się z irackimi cywilami. Dopiero widząc zrujnowane domy i słysząc jęki wielu rannych, podpułkownik Sarna ocenił zagrożenie: gdyby cysterna wjechała do bazy, byłaby istna masakra. Większa niż w Nasirii.

– A mieli nas, kurwa, witać kwiatami – mruknął cicho pod wąsem jeden z jego żołnierzy. – Misja pokojowa, cholera.

– Słucham? – Sarna popatrzył na niego uważnie.

– Mówię, że mieliśmy dużo szczęścia.

– Chyba nie będę oryginalny, jeśli uznam, że w mojej ocenie tego szczęścia na zmianie będziemy potrzebować znacznie więcej. Obawiam się, że to dopiero początek. A teraz oczy szeroko otwarte, kapralu.

Iran, Teheran, 26 lutego, 9.29 czasu lokalnego

Młody, inteligentny i obdarzony niezwykłą intuicją podpułkownik Reza Ali Fahdawi rzadko odczuwał niepokój. Ale jeżeli już czuł się niepewnie, zawsze było to następstwem wezwania do szefa. Jako ekskomandos mógł momentalnie znaleźć się na trzecim piętrze ponurego gmachu, pokonując bez wysiłku po kilka szerokich schodów. Mógł, ale jak zwykle świadomie odwlekał tę chwilę. Ociężale, nieśpiesznie pokonywał kolejne schody.

Był dumny z tego, że pełni służbę właśnie w Ministerstwie Wywiadu i Bezpieczeństwa Wewnętrznego – Vezarat-e Ettela’at va Amniyat-e Keshvar, w skrócie VEVAK. To oni dbali, i to dbali skutecznie, o bezpieczeństwo kolejnych ajatollahów.

Na kogo najbardziej mogła liczyć Rada Rewolucji, jeśli nie na bezgranicznie oddanych służbie oficerów VEVAK? Fahdawi nie wątpił, że pięścią Iranu jest armia i Pasdaran, Korpus Strażników Rewolucji, ale przecież to właśnie wywiad i kontrwywiad był mózgiem każdych sił zbrojnych. Żeby skutecznie uderzyć przeciwnika, trzeba wiedzieć gdzie – trzeba wykryć jego słabe punkty.

Fahdawi był ideowcem i pragmatykiem zarazem. A skoro o pieniądzach i wojnie mowa – myślał wielokrotnie – przecież gdyby nie pomoc finansowa i szkoleniowa niewierni dawno zgnietliby męczenników z Hezbollahu czy Hamasu. Tylko Iran i jego służby stawiały opór amerykańskiemu złu. Każdy chrześcijanin był dla niego jedynie kafirem – niewiernym, zaprzeczającym prawdzie.

Fahdawi przystanął na korytarzu i jeszcze raz sprawdził, czy na pewno zabrał wszystkie trzy dokumenty. Przez pół nocy dyktował je wczoraj biegłemu w kaligrafii urzędnikowi, żeby zaskarbić sobie łaskę szefa. Stanął przed wielkimi drzwiami, ale jeszcze zwlekał. Odetchnął głęboko.

Gabinet szefa irańskich służb wywiadu był skromnie urządzony. Nie było w nim ani jednego komputera, a jedynie telefony i niewielki telewizor. W kącie gabinetu, upięta ozdobną agrafką, miała swoje specjalne miejsce duża flaga narodowa Iranu. Ponad wygodnym fotelem ministra, na ścianie pomiędzy dwoma oknami, wisiał ręcznie malowany obraz ajatollaha, a w rogu stało niewielkie akwarium. Pięćdziesięciodwuletni minister wywiadu i bezpieki Hassan Morteza Harandi był oddanym wojownikiem reżimu. Szczycił się swoim radykalnym, tradycjonalistycznym podejściem do wielu spraw i zawsze przedkładał ręcznie kaligrafowany dokument nad komputerowy wydruk. Co nie oznaczało, że nie korzystał z najnowszych osiągnięć techniki. Od kilkunastu minut jego uwagę przykuwały wiadomości nadawane przez telewizję Al-Dżazira.

Uśmiechnął się pod nosem, słysząc komentarz, że powodem wycofania się kontyngentu nikaraguańskiego z Iraku były kłopoty finansowe rządu w Managui.

Wiedział, że prawda – hm, jakby to powiedzieć – że prawda jest bardziej skomplikowana. I każdy ma swoją wersję prawdy. Stojąc na czele jednej z najpotężniejszych i wszechwładnych instytucji Iranu, wiedział o tym doskonale. O tak, VEVAK pod jego rządami był przepotężny.

Z zadumy wyrwało go pukanie. Spojrzał na zegarek – punktualnie.

– Wejść! – rzucił ostro.

– Panie ministrze, podpułkownik...

– Dobrze, dobrze, daruj sobie, Reza, te ceregiele – w duchu traktował tego byłego komandosa jak wychowanka – jesteśmy tu sami.

Na pucołowatej twarzy ministra pojawił się grymas rozbawienia. Wysoki, dobrze zbudowany podpułkownik Reza Ali Fahdawi jak zwykle stał wyprostowany niczym wysmukły minaret. Od kilku miesięcy ich współpraca układała się znakomicie, Harandiemu imponowało, że ta młoda gwiazda służb specjalnych darzy go takim szacunkiem.

Harandi był przekonany, że Fahdawi, jego pupil i protegowany, spełni bez szemrania każde zadanie, nawet najtrudniejsze lub najdelikatniejsze.

– Usiądź, Reza. Nie mam zbyt wiele czasu, więc przejdźmy do rzeczy – zachęcił go gestem.

– Tak jest, panie ministrze – młody podpułkownik nadal stał, przyjmując bardziej nieformalną postawę.

Fahdawi sięgnął po skórzaną teczkę i wyciągnął dwa dokumenty. Położył je na stole i czekał.

Szef irańskiego wywiadu wziął do ręki pierwszy dokument. Z zadowoleniem zauważył, że raport nie był maszynopisem – przed nim widniały starannie kaligrafowane arabskie litery. Raport o obecnym stanie Al-Kaidy odłożył na bok i sięgnął po drugi, równie starannie sporządzony. Ten traktował o słabościach koalicyjnej wielonarodowej dywizji. Każdy z rozdziałów opisywał potencjalne słabe punkty poszczególnych kontyngentów. Minister zatrzymał przez chwilę wzrok na rozdziale poświęconym kontyngentowi nikaraguańskiemu. Przebiegł oczami kilkanaście linijek, marszcząc przy tym charakterystycznie brwi, po czym zamknął ręcznie zszyty, kilkustronicowy dokument.

– Dobra robota, zajmę się tym później bardziej szczegółowo.

– Tak jest, panie ministrze. Jeśli jednak można... – Fahdawi zawiesił pokornie głos.

Harandi znowu uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że Fahdawi ma opinię twardziela, ale przed szefem VEVAK drżeli wszyscy, zarówno oficerowie służb specjalnych, jak i Pasdaranu, nie mówiąc o wojsku. Skromność, pokora i bezgraniczne zaufanie tego młodzieńca bardzo mu schlebiały – dlatego zdecydował się jemu zlecić to delikatne zadanie.

– Śmiało, mów.

– Pozwoliłem sobie jeszcze na jeden raport, panie ministrze. Od siebie.

Położył na stole kolejny zszyty, niewielki dokument.

– Przeczytam później, teraz powiedz, o co chodzi – polecił zaintrygowany Harandi.

– Moim zdaniem powinniśmy zachęcić bojówki as-Sadra, żeby wzmogły nacisk na dowodzoną przez Hiszpanów Brygadę Plus Ultra. Może powinniśmy także określić taki cel naszym braciom z irackiej Al-Kaidy. W moim raporcie piszę, że co prawda Al-Kaida w Iraku jest instalowana od niedawna, ale Baza ma niezwykłe możliwości szybkiego przystosowania do zaistniałych warunków. Nie wątpię, że właśnie rozwijają swoją siatkę wywiadowczą, a niedługo rozpoczną ataki.

– Masz na myśli słabości dywizji wielonarodowej, tak? – Harandi wszedł mu w słowo.

– Dokładnie, panie ministrze. Wycofanie się Nikaraguańczyków to nasz spory sukces, ale moim zdaniem to dopiero początek. Jest szansa, że stanie się coś, co można określić mianem efektu domina. Musimy pójść za ciosem.

– Wiem, że opisałeś to w raporcie, ale chcę, żebyś mi to wyjaśnił teraz – Harandi zdjął nogi z biurka i pochylił się nad mahoniowym blatem. – Mów dalej. Zacznij od początku, mamy czas.

– No więc, jak wiadomo, początkowo rząd hiszpański nie chciał wejść w skład wielonarodowej dywizji, której przewodzą Polacy. W jednym z raportów pisałem, że przyczyną tego był wypadek lotniczy w Turcji, gdzie zginęło sześćdziesięciu hiszpańskich żołnierzy wracających z Afganistanu. Potem rząd hiszpański miał wątpliwości natury prestiżowej i chciał mieć własną strefę odpowiedzialności w Iraku. Ostatecznie pod naciskiem Amerykanów zgodzili się przejść pod dowództwo polskie, ale cały czas starają się stworzyć wrażenie, że to jest strefa hiszpańsko-polska. Wprawdzie Hiszpanie objęli dowództwo jednej z trzech brygad wielonarodowej dywizji, ale dowództwo dywizji jest w rękach polskich[6].

– Takie animozje zawsze można wykorzystać – Harandi zdawał się myśleć nad tym, co usłyszał – w takim razie warto by wzmocnić presję na tą... Plus Ultra... może się posypie do końca.

– I to jest właśnie moja konkluzja, panie ministrze. Niewierni już mają dość. Socjalistyczny rząd w Hiszpanii tylko czeka na okazję, żeby się z Iraku wycofać. Jeśli zrobi to Madryt, wycofają się także pozostałe kraje latynoskie tworzące brygadę. Plus Ultra II rozleci się niczym domek z kart.

Przez chwilę Harandi szybko analizował wiadomości. Faktycznie wycofanie się kontyngentu Nikaragui to był dobry prognostyk. Niewierni nie mieli serca do wojny tak jak bojownicy. Miał pewne pomysły...

– Jak tam ostatni konwój z bronią?

– W drodze. Przekroczyli już granicę – Fahdawi koordynujący dostarczanie broni do Iraku był przygotowany na takie pytania – nie sądzę, żeby coś złego się jeszcze wydarzyło. Są bardzo ostrożni i nie rzucają się w oczy. Zresztą wcale nie jest trudno wmieszać się w tłum pielgrzymów zmierzających na przykład do Karbali.

– Jaki transport tym razem? – Harandi lubił zawsze wiedzieć więcej, niż potrzeba.

– Karabiny maszynowe oraz granatniki przeciwpancerne.

– Doskonale. Chcę, żebyś pojechał z następnym transportem do Bagdadu i zainstalował się w sztabie bojowników. Musimy skupić się na dywizji wielonarodowej. To najwyraźniej słaby punkt Amerykanów.

– Tak jest, panie ministrze.

Fahdawi nie dał po sobie poznać zaskoczenia, ale Hassan Morteza Harandi wiedział, że w głębi duszy się cieszy. Były komandos z jednostki specjalnej Kuat-Al-Kud – za granicą bardziej znanej jako Quds – od kilku tygodni sugerował, że chętnie zamieniłby spokojny Teheran na niespokojny Bagdad. Po prostu ciągnęło wilka do lasu.

– Jutro dostaniesz dalsze instrukcje, przygotuj się. To ważna i tajna misja, nie muszę więc przypominać...

– Nie, panie ministrze, nie musi pan. Będę czekał na dokładne polecenia.

– Doskonale – Harandi nie ukrywał zadowolenia. – Możesz odejść. Solidnie odpocznij.

Podpułkownik obrócił się na pięcie.

– Dobra robota, Reza – rzucił jeszcze Harandi, zanim Fahdawi wyszedł z pokoju.

– Dziękuję, panie ministrze.

– Tym razem mam coś, co podniesie ci adrenalinę. Tak jak chciałeś.

Fahdawi uśmiechnął się pod nosem, podziękował i opuścił gabinet.

Tymczasem Harandi miał w głowie pewien plan. Po pierwsze trzeba wysłać lepszą broń, po drugie wzmóc nacisk na najsłabsze ogniwo – Hiszpanów. Być może – chociaż Harandi nie miał tutaj całkowitej pewności – udałoby się nawet uzyskać efekt domina, w którym wycofanie hiszpańskiego kontyngentu znalazłoby swoje odbicie w nastawieniu kontyngentów południowoamerykańskich. Potem przyjdzie kolej na Polaków.

Hm – Harandi podszedł do okna. – Akurat południowcy i Polacy to ten sam zacietrzewiony koguci charakter, ale precyzyjnie uderzeni może nie będą angażować się w eskalację konfliktu. Raczej wrócą do domu – Harandi uśmiechnął się sam do siebie. Cóż, jeśli nie da się uciąć amerykańskiej bestii głównej głowy, będziemy obcinać mniejsze.

Harandi znów usiadł za biurkiem i sięgnął po kodowany telefon. Żeby wdrożyć pomysły do realizacji, musiał jeszcze wykonać kilka rozmów. Przede wszystkim miał wrażenie, że islamskie organizacje terrorystyczne w Maroku powinny w realizacji pomysłu okazać się bardzo pomocne. Wszak u progu wyborów w Hiszpanii uderzenie w splot słoneczny będzie bardzo bolesne.

Kiedy po dziesięciu minutach odłożył telefon, nie krył zadowolenia. Podszedł do akwarium i patrzył na pływające rybki. To go odprężało. Kilka minut później zadzwonił telefon. Rozmowa była niezwykle krótka.

– Ruszamy – rzucił w ciszę gabinetu.

A więc Madryt i Marokańczycy.

Irak, na południe od Karbali, 29 lutego, 18.44 czasu lokalnego

Niski, niepozorny na pierwszy rzut oka i wiecznie uśmiechnięty kapitan Paweł Kalicki, w kraju dowódca kompanii rozpoznawczej ze składu 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej, a w Iraku dowódca pododdziału bojowego 2 Grupy Bojowej, uświadomił sobie, że wprost pada z nóg. Rozejrzał się wokoło i zobaczył, że dziesięć godzin służby zrobiło swoje – ludzie z jego plutonu wprost słaniali się na nogach. Spojrzał na zegarek – jeszcze kilkanaście minut i przyjedzie zmiana. Wszak warowali na tym checkpoincie od dziewiątej rano, a dochodziła siódma – mieli prawo być zmęczeni. Do tego siąpił deszcz i wiał przenikliwie zimny wiatr. Czuł się wyczerpany fizycznie i psychicznie.

– Najgorszy moment – usłyszał z tyłu porucznika Tomasza Gazdę – do zmiany został kwadrans. Jeśli mają nas rozpracowanych, to uderzą teraz. W każdym razie ja bym tak właśnie zrobił.

– Nie kracz. Jeszcze ściągniesz na nas jakieś nieszczęście.

– Taki tłum pielgrzymów i samochodów, aż strach pomyśleć...

Gazda nie dokończył. Nie musiał. Kalicki aż się wzdrygnął, wyobrażając sobie detonację ładunku wybuchowego w takim tłoku.

– Mam tylko nadzieję, że kontrolują ich dokładnie – mruknął, mając na myśli irackich policjantów.

– Tego bym nie był taki pewien.

Przed posterunkiem kłębiło się ludzkie morze. Przewalały się masy pielgrzymów zmierzających do Karbali na święto Aszura. Samochodami, pieszo, na osiołkach – jak kto mógł. Policjanci zatrzymywali i przeszukiwali pielgrzymów, podczas gdy pluton kapitana Kalickiego stał w rezerwie, nieco za punktem kontrolnym. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo gdyby w tłumie czaił się zdeterminowany zamachowiec-samobójca, to i tak wszyscy poszliby do nieba.

Póki co nic jednak nie świadczyło o tym, że może spotkać ich coś złego. Prawie dziesięć godzin służby przebiegło stosunkowo spokojnie i Kalicki miał nadzieję, że tak już zostanie. Jeszcze dosłownie minuty i rozładują cały stres w bazie. Znowu będzie można odfajkować kolejny dzień – pomyślał.

Wszystko potoczyło się niezwykle szybko, bez żadnego ostrzeżenia. Kolorowy autobus podjeżdżający do blokady, zamiast się zatrzymać na wezwanie policjantów, nagle przyspieszył. Pielgrzymi w panice uciekali z drogi na pobocze, a iraccy policjanci usiłowali powstrzymać autobus, strzelając w powietrze. Kierowca albo oszalał, albo...

– Jezu Chryste, to zamach – stęknął Gazda.

– Otworzyć ogień! – krzyknął Kalicki, odbezpieczając Beryla.

Tymczasem rozpędzony autobus wbił się już z impetem w punkt kontrolny, rozpraszając zwarty dotąd tłum pielgrzymów. Nie wszyscy policjanci zdołali odskoczyć – czerwony Mercedes przejechał jednego z nich. Potrącony Irakijczyk odbił się od pojazdu niczym szmaciana lalka. Rozległ się krzyk bólu. Autobus, nie tracąc impetu, roztrącił na boki betonowe progi hamujące i jechał prosto na Polaków zajmujących stanowiska przy drugiej linii zapór.

– Uwaga, wali prosto na nas!

Kapral Gniewek stał jak zahipnotyzowany. Widział zdeterminowaną twarz szaleńca za kierownicą i chciał odskoczyć, ale... nie mógł.

– Na bok! Uciekaj!

– Cholera, co on robi?

Gniewek nie mógł się ruszyć. Sparaliżowany strachem – wszystko trwało zaledwie kilka sekund – znalazł się pod rozpędzonym autobusem. Rozległ się huk i zgrzyt – zdezelowany Mercedes przemielił kaprala pod kołami i wciąż jechał dalej. W autobus wbiły się z impetem pierwsze pociski co szybciej reagujących polskich żołnierzy. Kalicki i Gazda odskoczyli na bok i także otworzyli ogień. Serie pocisków 5,56 mm przeszły przez pojazd niczym przez puszkę konserw. Kalicki wywalił w kierunku kierowcy niemal cały magazynek. Ostrzeliwany huraganowym ogniem ze wszystkich stron autobus, z porozrywanymi pociskami oponami, wciąż jednak jechał i zatrzymał się dopiero po kilkunastu metrach – podziurawiony jak rzeszoto wbił się w stojącego nieco z boku Honkera i znieruchomiał.

– Na glebę!! – wrzasnął ile sił w płucach Gazda.

Wszyscy na posterunku pochowali się w oczekiwaniu na eksplozję ładunku wybuchowego. Kalicki także nie strugał bohatera – rzucił się za niską betonową barierę, mało nie gubiąc przy tym hełmu. Minęła pełna napięcia minuta, potem druga. Nic się nie działo. Kalicki najpierw wychylił głowę, a potem wyprostował się ostrożnie nad betonową osłoną. Co bardziej śmiali żołnierze powoli podnosili głowy.

– Chyba nie ma ładunku, co? – zapytał go z nadzieją w głosie Gazda.

– Na to wygląda.

Kalicki zauważył, że szeregowy Majchrzak, który miał najbliżej do wraku autobusu, patrzy wyczekująco na niego. Gestem polecił mu sprawdzić pojazd. Patrzyli z uwagą, jak Majchrzak obchodzi autobus, zaglądając tu i tam.

– Wszystko w porządku, nie ma chyba żadnych ładunków – dobiegło po chwili, kiedy szeregowy ocenił, że wystarczająco dokładnie sprawdził wrak. – Kierowca nie żyje.

– Sprawdzić dokładnie! – huknął na całe gardło Gazda.

Kalicki, uznając, że sytuacja jest już pod pełną kontrolą, podbiegł do paramedyka, który właśnie wstrzykiwał rannemu kapralowi morfinę. Gniewek jęczał z bólu. Był przytomny, ale pogrążony w głębokim szoku. Póki co niewiele do niego docierało.

– No i jak? – zapytał Wojcieszki.

Paramedyk stęknął i otarł pot z czoła.

– Nieźle go przemielił. Na oko widać, że czeka go Ramstein i długa rehabilitacja.

– Aż tak źle?

– I tak miał szczęście, że trzymał przy sobie ręce i nogi, bo nie byłoby co zbierać. Jest zmiażdżony i cały połamany. Obie nogi i ręka złamane, pewnie miednica też poharatana.

– Co ze mną? – Gniewek wystękał po chwili, kiedy morfina zaczęła działać.

– Nic ci nie będzie – skłamał Wojcieszko. – Trochę cie połamało, ale wyjdziesz z tego.

– Będę chodził? – ranny nerwowo wczepił się szczęśliwie niepołamaną ręką w mundur pochylonego nad nim chorążego Wojcieszki. – Powiedzcie, że będę chodził. Panie kapitanie... niech pan powie...

– No jasne, będziesz biegał, że hej – Kalicki nie zawahał się ani przez sekundę.

Gazda lekko kiwnął głową na znak, że aprobuje to białe kłamstwo. Kalicki zachęcił go gestem.

– Jeszcze zagramy w piłę, zobaczysz – odezwał się Gazda z pewnym wahaniem. – Wyjdziesz z tego, chłopie. Na pewno.

Chwilę potem chorąży Wojcieszko odciągnął kapitana Kalickiego na bok.

– Masakra. Na moje oko prawie sto procent uszczerbku na zdrowiu. Mało nie stracił nogi, złamana miednica, zmiażdżenia i tak dalej. Może w Ramstein go poskładają do kupy, ale nie wiem, czy będzie chodził. Raczej marne szanse.

– Jasna cholera – Kalicki zaklął pod nosem. – Aż tak źle?

– Panie kapitanie, źle? Miał szczęście, że w ogóle przeżył. Chociaż nie jestem pewien, czy jeżdżąc resztę życia na wózku inwalidzkim, będzie podobnego zdania.

Kalicki ciężko westchnął. To był pierwszy tak tragiczny incydent w jego pododdziale bojowym.

– A już mieliśmy zjeżdżać z posterunku. Niech to szlag!

– Witamy w Karbali, co?

Odwrócił się do porucznika Gazdy. Zaciągnął się podanym papierosem.

– Ale wdepnęliśmy w gówno. Nie ma co.

Porucznik Gazda milczał. Zasadniczo zgadzał się z dowódcą plutonu w stu procentach.

Polska, Lubliniec, 2 marca, 19.28 czasu lokalnego

Krystyna Zadryńska nigdy nie czytała tylu gazet i nie oglądała tylu programów informacyjnych co w ostatnich tygodniach. Podobnie jak większość kobiet w Lublińcu i w regionie. Żony, matki, narzeczone, dziewczyny czy córki komandosów z pułku – wszystkie z niepokojem śledziły doniesienia z Iraku. Strach i lęk stał się wszechobecny w ich życiu. Krystyna, kiedyś była dumna, że mąż służy w elitarnym 1 Pułku Specjalnym Komandosów, teraz po nocach śniły się jej koszmary: Marcin jest ciężko ranny, płonie wysadzony ładunkiem wybuchowym Honker i tak dalej. Niejeden raz obudziła się zlana potem.

O tak, myślała, kiedy Marcin – o pardon, pan kapitan Marcin Zadryński, prawa ręka Napoleona – wyjechał do Iraku, wszystko się zmieniło. Ciągle nie potrafiła znaleźć jasnej i wystarczająco satysfakcjonującej jej odpowiedzi na jedno, jedyne pytanie: po co tam pojechał? Przecież nie chodziło tylko o pieniądze.

To prawda, że i przed wyjazdem nie układało im się najlepiej, ale teraz było już naprawdę kiepsko. A jednak go kochała. Normalnie, bez wzruszeń. Nie jakieś tam tere-fere moje kochanie, jak w ckliwym serialu, po prostu w jego ramionach czuła się bezpieczna.

Siedziała w kuchni i kolejny raz uświadomiła sobie, że jest jej samej bardzo ciężko. Teraz wszystko spoczywało na jej głowie. Oglądała się za siebie, ale tam nie było nikogo. Miała mu za złe, że jednak pojechał. I postanowiła, że znowu mu to wypomni przy najbliższej okazji.

Odrzuciła nieforny kosmyk blond włosów i spojrzała na zegarek. Już czas. Zgasiła papierosa i dopiła resztki zimnej kawy. Przecież nie może się rozmazać przed dziećmi.

– Mamo, wiadomości się zaczynają! – usłyszała głos małej Anetki.

– Już idę, kochanie!

Ukradkiem wytarła łzę w kąciku oka i ciężko westchnęła.

– Mamo, zaczęło się już! Chodź szybko!

– Już idę, skarbie! – odkrzyknęła, gasząc światło w kuchni.

Miała tylko nadzieję, że w telewizji nie padnie ani słowo o Iraku. Żadnych ostrzałów, zamachów bombowych i widoku rannych. W tym przypadku brak wiadomości był dobrą wiadomością.

Kiedy weszła do salonu, znowu była silną kobietą. Matką Teresą bez skazy. Piotrową skałą, na której stał dom jej rodziny.

– Mamusiu, nic nie mówili o tatusiu.

– To bardzo dobrze, kochanie, to znaczy, że tatusiowi nic nie grozi i ma się dobrze – pogłaskała małą po główce.

– To dobrze, mamusiu, że nic mu nie grozi.

– Chodź do mamy.

Przytuliła się do kilkuletniej dziewczynki.

– Tatuś jest daleko, ale o nas na pewno myśli, bo bardzo nas kocha.

– A kiedy do nas przyjedzie? Bardzo za nim tęsknię.

– Już niedługo, skarbie, niedługo – mała dziewczynka nie zauważyła jak jej mama ciężko wzdycha. – Musi tylko pokonać złych ludzi, którzy zagrażają innym.

– Terrorystów? – kilkuletnia Anetka błysnęła inteligencją.

– Tak, kochanie. Terrorystów.

Na malutkiej twarzy pojawił się grymas złości. Anetka zacisnęła rączkę w małą piąstkę.

– Niech ich wszystkich pozabija i wraca do nas!

Irak, Babilon, Camp Babilon, 3 marca, 8.32 czasu lokalnego

Poranna warta przy bramie Reno zaczęła służbę o ósmej. Przez pierwszy kwadrans robota szła spokojnie, ale potem było już jak zwykle: kłótnie, wrzaski i nieporozumienia. Dzień jak co dzień. Welcome in Babilon.

– Zaczyna się – powiedział do siebie bezgłośnie porucznik Wojciech Madaliński, uważnie lustrując czekający przed bazą tłum. Daleko wysunięte przed obóz cementowe zapory, szlabany i ziemne wały na kilkaset metrów podchodziły pod okoliczne irackie domy, ale poczucie bezpieczeństwa było złudne. Przy bramie Reno służbę pełniło blisko dziesięciu polskich żołnierzy, uzbrojonych po zęby.

– Jezu, minęło dopiero pół godziny służby – mruknął stojący obok Madalińskiego kapral Marcin Kowalczyk, zerkając na zegarek.

– Kowalczyk, nie chcę cię martwić, ale to będzie chyba dłuuugiii dzień.

– No tak, pan porucznik to umie podnieść człowieka na duchu – prychnął kapral. – Nie ma co, od razu się lżej robi w robocie.

Madaliński uśmiechnął się pod nosem.

– Nie narzekaj, zleci ci i znowu odfajkujesz sobie kolejny dzień służby.

– No tak, żeby tylko kasa była większa. Niby nie jest źle, ale jak sobie pomyślę, że w tym tłumie może czaić się jakiś terrorysta nafaszerowany trotylem... brrr... wtedy kaska nie wydaje mi się już taka wielka. No i to dziadowskie ubezpieczenie. To już prawdziwa zgroza.

– Stary, wszyscy o tym wiemy, szkoda marudzić – zgodził się porucznik, poprawiając przyciemnione okulary – ale cóż, wyżej wała nie wyskoczysz. Lepiej pomyśl, że nic ci się nie stanie i będzie dobrze.

– Ten cholerny tłum – Kowalczyk zrobił ruch głową. – Mnie to, panie poruczniku, te Araby jakoś tak wkurzają, że nie wiem. Ja tam dyplomatą nie jestem. Co myślę, to mówię. Prosty chłop ze mnie z małej wiochy i tyle. Niby awans społeczny jakiś tam jest – poklepał czule swojego Beryla – ale ci tutaj, to tacy wrzaskliwi, brudni i jeszcze machają rękami jak wiatrakami. Jak patrzę na te mordy, to się boję, że któryś tą swoją sukienkę odchyli i zobaczę pas z ładunkami wybuchowymi. No i dup. Wiec tak sobie czasem myślę, że może by ich tak… – zamachał szeroko rękami.

Madaliński nie przerywał. Kowalczyk kontynuował perorę.

– Ledwo człowiek staje na bramie, a tu już stoją ci... no... petenci. Co rano to samo, drą się tylko i machają grabiami. Daj mi to, daj mi tamto. Bolanda to, Bolanda tamto. Kłębią się całym tłumem, aż łeb pęka. Tacy, jak to się mówi... no, słowo mi uciekło...

– Roszczeniowi.

– No właśnie. Tacy roszczeniowi, cholera, wszystko im się należy.

Porucznik przestał już słuchać, tym bardziej że Kowalczyk rozkręcał się ewidentnie i wyrzucał teraz słowa z prędkością karabinu maszynowego. Madaliński skupił się na obserwacji przedpola, gdzie pod okiem lokalnego tłumacza i kaprala Brzyskiego kilku Irakijczyków ze szkolonej przez nich obrony cywilnej przeszukiwało cywilów, zanim jeszcze podeszli do bramy.

Westchnął ciężko, widząc, jak to wszystko wygląda. Irakijczycy z obrony cywilnej robili to tak po łebkach, że na dobrą sprawę solidnie przeszukany został może co dziesiąty. Resztę tylko obmacali jako tako i powrzeszczeli tak jak wszyscy w tłumie. Nie miał już siły ani ochoty użerać się z nimi. To i tak niewiele dawało. Nawet jeśli po południu przykładali się do pracy lepiej niż rano, to na drugi dzień znowu trzeba było przypominać im o obowiązkach od nowa.

– Pan porucznik pewnie widzi, jak się znowu obijają, nie? Abdul jak zwykle zaczyna od dyskusji, a ten obok...

– Daj spokój, Kowalczyk, wiesz, że nikt nie bierze poważnie tego, co robią. Oni robią to po łebkach, a my solidnie i w sumie wychodzi OK. Zarabiają takie grosze, że powinniśmy być im wdzięczni, że jeszcze tam stoją.

– Eee, czy ja wiem, kłopoty z nimi też niemałe...

– Ale nocą to się przydają, co? – wszedł mu w słowo Madaliński, ukrywając rozbawienie.

– No tak, w sumie w nocy się przydają – Kowalczyk, chcąc nie chcąc, musiał skapitulować. – Przynajmniej hałas robią, jak coś się dzieje.

– No właśnie. Gdyby nie oni, to musiałbyś sam siedzieć po nocach i czuwać. Chyba by ci się to nie podobało, co?