Przesmyk - Marek Zychla - ebook

Przesmyk ebook

Marek Zychla

4,2

Opis

Są takie związki, których nawet Śmierć nie rozłączy, chociaż stale próbuje, siejąc wokół spustoszenie. I wznosi z tych starań mur, niezdolna odwrócić oczodołowej czerni od cierpienia. Bo cierpienie człowiecze, przyprawione świadomością, smakuje jej najlepiej.

Od autora:

Zajrzałem w każdy zakątek opisanego osiedla. Dotknąłem drzazg ławek, doskoczyłem do krawędzi daszków klatek schodowych, wykradłem dziecięce skarby gnijące pod ciężarem chodnikowych płytek czy pod obeschniętymi kępkami niegdysiejszych traw. I spacerowałem z Kubą wzdłuż garaży, środkiem kałuż. I spożywałem, co ogródki działkowe rodziły, a na pobliskiej górce czas zabijałem piwem. I paliłem, i umierałem, bo przecież skłamię, jeśli powiem, że żyłem.

I podnosiłem wzrok na okropieństwa, i opuszczałem ze wstydu.

I spadałem z trzepaka przekonany, że za moment umrę, i płakałem od piasku w oczach, bo jakiś dzieciak zamachnął się łopatką.

Ale już nie płaczę. Bo mam Was,

Marek Zychla

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 152

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (16 ocen)
8
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miyuna

Dobrze spędzony czas

Wstrząsającą książka.
00
mewaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Świat zbudowany z szarości. Pozbawione kolorów ubrania, spalona trawa, wyblakłe budynki. Wszystko przygnębiająco nijakie. Ludzie pogodzeni z losem, bez nadziei na uwolnienie z osiedla otoczonego murem z ludzkich ciał. Ciał jęczących z bólu, choć ciężko uwierzyć, że wciąż żywych. A pośród tego przygnębiającego obrazka Ona — Locha. Wielka kobieta skrywająca w sobie dwie osoby. Powstała przez determinację i chęć zemsty. Będąca postrachem, choć ukrywająca w sobie skrzywdzoną przez życie kobietę oraz wrażliwego chłopca. Marek Zychla kreśli brutalny świat, w którym rzeczywistość została załamana. Dwie osoby połączyły się w jedno ciało, powstało bliźniacze słońce oraz bliźniaczy księżyc, zwierzęta przyniosły tylko śmierć, a ludzki mur powiększał się o kolejne osoby, gdy tylko ktoś podszedł zbyt blisko lub gdy przyszło komuś umrzeć. W dodatku gdzieś w tle przemykały dziwne istoty, których zamiary trudno było odgadnąć, ale ich wpływ zdecydowanie nie przynosił niczego dobrego. Ludzie każdego d...
00

Popularność




Tytuł: Przesmyk

Copyright

© 2020 by Marek Zychla

© 2020 by Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2020 Łukasz Gwiżdż & Wydawnictwo IX

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Katarzyna Koćma

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Łukasz Gwiżdż

Ilustracje: Dawid Longa

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2020

Wydanie I

ISBN 978-83-960071-3-1

Spis treści

Locha

Jakub/MLody

Locha

Młody

Locha

Młody

Locha

Młody

Epilog

Juliuszowi Wojciechowiczowi

Locha

I

Zimno. Czasami myślę, że chłód płynie stąd na cały świat i wypełnia nawet kosmiczną próżnię. A u was? Pewnie cieplej, skoro nie drżycie. Nie dziwcie się, proszę, że wyczuwam waszą cielesność. Taki mój los.

Gdzie w ogóle jesteście? Poza osiedlem? Czy ktoś wam o mnie bzdur naopowiadał?! Ktoś ploty sieje?! A może szpiegujecie dla wspólnego dobra, któremu wiernie służycie?! Szpiegujcie zatem do woli! Pomóc, nie pomożecie, zaszkodzić, nie zaszkodzicie.

Rozejrzyjcie się wpierw po pokoju. Chętnie podzielimy się chłodem, bo jak widzicie, wszystkiego innego chroniczny brak.

I nie dostrzeżecie śpiącego Młodego, dopóki wam nie pozwolę. A chłopak tak pięknie drży – zawsze drży o wszystko. Od tych ciągłych skurczy mięśni rozbudował nam trochę muskulaturę. Mój Kuba, Kubuś, Młody.

Zimno. W kościach i w sercu mróz, aż strach choćby mrugnąć, żeby powiek nie skleił lód. W uszach ból dzwoni od ciągłego przewiania cielska, od przeciągów i niedoleczonych infekcji. Kłuje przy skroniach, ćmi w potylicy, i żadna czapka nie pomoże. Dawno po zatokach poszło; dobrze że zęby wyplute, bo jeszcze te by mnie dręczyły zapaleniami nerwów.

Szczęśliwie Młody ma się lepiej.

Nie moja zmiana ze spaniem, więc mogę spokojnie pomyśleć i poopowiadać wam o osiedlu. O rozmowie możemy zapomnieć, bo nigdy nie odpowiadacie na żadne z pytań. Wasz wybór, milczki. Też wolę milczeć i słuchać. Też nadaję się na szpiega.

Wgapiam się tępo w popiół, który zlatuje spomiędzy palców na stos papierosowych filtrów, od których odrywania uzależniłam się bardziej niż od palenia. Popiół w pył się obraca i koszmarnie czernieje, kiedy się na niego splunie. Można nim malować i nie potrzeba lepszych farb, aby uwieczniać tutejsze krajobrazy. O kolorach dawno zdążyliśmy zapomnieć.

I palę sobie, jednego za drugim, bo nie cierpię bezczynności, a aktywnością fizyczną brzydzę się niczym sprzątaniem. Poza tym w dymie wszystko wygląda lepiej, skoro traci na wyrazistości. Dym rozjaśnia mój świat.

Przegniły blat służy nam obojgu, mi i Młodemu, za popielniczkę, a ognia użycza kuchenka gazowa. Ten blat nigdy nie stanie w ogniu, tyle w nim siedzi wilgoci. I poza popiołem nie udźwignąłby nawet kubka z kawą. Rozpadłby się na cuchnące wióry, z których łeb dalej posypywalibyśmy popiołem. Uparty jest w tym trwaniu; złośliwy złośliwością rzeczy martwych.

O, wzdrygacie się, ponieważ zauważyliście krew na pecie. Wybaczcie, to nie bajka o księżniczce z najwyższej wieży. Och, zawiedliście się na mnie już na samym początku znajomości! Przynajmniej nie będziecie mieli oczekiwań, z których rodzą się pretensje. Miałaś być dobra! Odważna! Piękna! Pomocna…

Jestem, jaka jestem, co samo w sobie przychodzi z trudem, kiedy ma się tysiące wrogów.

Odpalam kolejnego papierosa. Zapałki trzymam w lewej kieszeni kamizelki, ale i tak pielgrzymuję do kuchenki po ogień. Tak czy siak, oszczędzam zapałki na wyjścia. Zaciągam się aż po żołądek i wypuszczam chmurę. Dym gryzie się ze wszechobecnym smrodem, kłębi pod pożółkłym sufitem, szarością podpierając styropianowe kasetony. Udaje firanki, złuszcza, co złuszczyć może, wsiąka, przemija, pieści, czasem szczypnie. I wraca do płuc. U nas dym kołem się toczy.

Sięgam po alkohol. Szklanka na kolanie niestety pusta. Zabawne, że nigdy nie przestaje mnie to dziwić. Po tych wszystkich latach w piekle powinnam przywyknąć do mocniejszej niż kiedyś głowy. Dla takich, jak ja wymyślono litrowe butelki wódki, a nie zero-siódemki! Dbają o mnie w sklepie nocnym. Pilnują, żebym się nie rozpiła! Osiedle mnie potrzebuje…

Dzięki alkoholowym kaloriom nie czuję głodu, a niedosyt cudnie mi działa na nerwy.

A może odgrzeję nam słoik flaczków? Taki miły gest względem Młodego; zjem i ja, bo nie mam ochoty wysłuchiwać kazań o „niezdrowym prowadzeniu się”. Księdzem mógłby zostać, gdyby ktoś jeszcze potrzebował tego typu posług. Palmy szybciej by tu zaakceptowano!

O, coś grzmotnęło w ostatniej klatce! Nie, nie wystrzał – tam biedota mieszka, same wiecznie odurzone męty; zagrypieni, jak przywykliśmy ich pieszczotliwie nazywać. Na najwyższym, czwartym piętrze, aż się od nich roi, jakby tam mieli wylęgarnię. Ruchają się i rodzą kolejnych, w tym smrodzie, w którym ostatnią rzeczą, na jaką mielibyście ochotę, jest seks. Dziwne… Czy brudy nie powinny opadać na dno? A może osiągnęliśmy już dno na poziomie dachów, a wszystko, co poniżej, niewarte jest funta kłaków?

Wiem, nie odpowiecie. Wy będziecie się naszym światem zachwycać!

Przynajmniej na początku. Jak każdy.

II

Wychodzę na balkon, chociaż nie miałam zamiaru opuszczać mieszkania. Klamka zacięła się, lecz nie ma takiego zacięcia, które pod naciskiem mojej ręki nie puści. Szarpię i… potrzebujemy nowej klamki. Drzwi stoją otworem.

O, na dworze jest nawet cieplej niż w mieszkaniu. Wywietrzy się troszkę…

Ciekawość mnie zżera, tak interesująco grzmotnęło. Wychylam się przez barierki. Dym wali z najwyższych okien, gdzieś na skraju betonowego pudła. Kłębi się pochmurnie!

Pięknie, myślę i spluwam przed siebie, na pożółkłą parodię trawy – jakieś źdźbło pobłogosławiłam właśnie odrobiną wilgoci! A mawiają, że to ja jestem zła.

Biedny Młody będzie się zastanawiać, czy heroinicy przegrali z gazem, czy jednak tym razem pijaczki popisały się kreatywnością wprost z kreskówek. Raczej obstawi drugi wariant, pieprzony optymista. A jak obstawi, to trafi. Tak ma, nie pytajcie czemu. Żule rzeczywiście potrafią polać kogoś benzyną i podpalić za głupie grosze. Nic niezwykłego, o ile nie robią tego w mieszkaniu. Durni są, tak na wskroś durni, przez co służą nam za rozrywkę. Zwykle niezniszczalni niczym karaluchy, lecz jak sporadycznie coś odpierdolą, to drżyjcie narody! Ze śmiechu…

Żule nigdy nie wyginą. Zbyt pociągający to styl życia, żeby zabrakło kolejnych chętnych. Zazdroszczę im ciągłej beztroski czy raczej trosk zredukowanych do zasadniczego problemu: co wypić?

Wracam do pokoju nienazywanego salonem – nawet na kiepskie poczucie humoru nas przecież nie stać. W sumie na nic nas nie stać, oprócz wódki, słoików flaczków i zapałek raz na jakiś czas. No i papierosy, jedyna radość życia. Dłużej pociągnie się tutaj bez wody niż bez fajek. Bez dymka momentalnie pochłonie was depresja.

Balkonowe drzwi decyduję się podeprzeć krzesłem. Jeszcze dym by mi cały wywiało i syf aż nadto rzucałby się w oczy, a przecież mamy was, gości! Sięgam po paczkę aresów i tłusty od brudu uchwyt platerowanej laski – przejdę się, z ciekawości. Twarde, stare cholerstwo z tej laski. Zabawne, jak upodobniamy się do ulubionych przedmiotów…

Płaszcza nie mam. Narzucam tylko drelichową kamizelkę w koszmarną kratę, dawno już wyzutą z kolorów. Szarość i czerń, a te jaśniejsze miejsca to plamy. Kamizelka trzyma ciepło, w dodatku jest łatwa w czyszczeniu, bo wykruszają się z niej po zakrzepnięciu nawet plamy z krwi. I najważniejsze: nie ogranicza ruchów. Zapinam ją na nawoskowany zamek (Młody nigdy jej nie zapina, bo go ponoć dusi!).

Uderzam w kieszeń, odzywają się przebudzone zapałki, słyszę też przytłumiony banknotami szept monet. Nie jest źle! Bywało gorzej… Posiadanie pieniędzy oszczędza czas. Nie muszę nikogo z nich oskubać, tylko mogę sobie prosto powędrować do nocnego. Jak królowa!

III

Wychodzę na klatkę schodową, przy której nasze mieszkanie wygląda niczym wycięte z łagodniejszego koszmaru. Nie zamykam za sobą drzwi na klucz, nie trzeba. Co prawda na osiedlu nie brakuje odważnych, jednakże głupi, poza żulami – którym, jak wiadomo, dopisuje szczęście – wyginęli na samiuteńkim początku. Bezcenne korki jednak wykręciłam; lepiej oszczędzić sobie brutalnych poszukiwań.

Nie zapalam światła, ponieważ przywykłam do szarości i dobrze widzę w nocy. Poza tym z dziur po wykręconych żarówkach i tak nie spłynie żaden blask. I dobrze, bo o stanie ścian nie można nawet powiedzieć, że farba z nich odeszła, złuszczyła się, ktoś ją zadrapał. O nie! Tu jak w jaskini wygląda, wszystko obśrupane, łącznie z sufitem! Poryte, odłamane, odkute, nierówne, przesiąknięte krwią. Młody przywykł kiepsko żartować, że ktoś tędy po nocach bydło przepędza i byki rogami kaleczą tynki. W kwestii poczucia humoru Młodego na nic lepszego nie stać, ale wiem, że chciałby mieszkać gdzieś, gdzie sąsiedzi dbają o wspólne dobro.

Z klatki zniknęło wszystko, co dało się spieniężyć. Zapomnijcie o włącznikach światła; nawet kable wypruto ze ścian. Ba, nie ma parapetów, rur, okien i wyjściowych drzwi! W ich miejsce Gronkowski z parteru zawiesił grubą kotarę. Tych zaryglowanych, prowadzących do piwnicy nikt oczywiście nie rusza.

Odruchowo zerkam w ich stronę, sprawdzając lekkim kopnięciem, czy nie poluzowały się deski. Nie poluzowały, dzięki Bogu. To zabawne, co za dwuznaczność przybiegła mi właśnie do głowy: deskami zabito piwniczne drzwi. Trudno się nie uśmiechnąć, prawda? Uwierzcie, znacznie mniej mielibyśmy do śmiechu, gdybyśmy nie wzięli się za drzwi zabijanie…

Nocny chłód wpada przez dziurę po okienku z mocą puzonowych dmuchnięć, jakby nie wiedział, że betonowego balonu nie da się napompować… Laską odsuwam koc, zrzucając uśmiech. Z grubego materiału skapują ciemne krople sadzy czy gówna, okraszone kurzem. Osiedlowa jucha o grupie zero, toksyczna – jedna jej kropla we krwi powaliłaby słonia. A słonie pasowałyby do naszego osiedla, szare, pomarszczone, tłuste, o zaropiałych i kaprawych oczkach, a przy tym silne, uparte, pamiętliwe! Prawie nie do zdarcia.

Kroczę wolno popękanym chodnikiem, przypominającym o pierwszym spotkaniu z Młodym. Dokładnej daty nie zdołam podać, nikt nie zdoła. Nie liczymy lat. Zbytnio skupiamy się na poszczególnych dniach lub, w moim przypadku, na nocach. A dni są do siebie bliźniaczo podobne, w tej ciągłej równonocy dwudziestoczterogodzinne odłamki po równo dzielą czas w temperaturze i aurze jesiennej, bez śniegu i upałów. I telewizji brak, i internetu, i kalendarzy nikt przecież nie sprzedaje, świąt nie obchodzimy z tego pogubienia, a telefony komórkowe straciły zasięg już pierwszego dnia, baterie im po latach pozdychały na amen. Nikt nie może tak naprawdę daty sprawdzić, chociaż trafiło się kilku obsesyjno-kompulsywnych typków… Nawet u nich obliczenia są ze sobą sprzeczne. Przynajmniej zgadzają się co do roku; ostatnio (chyba wieki temu, kiedy jeszcze się tym interesowałam) podawali dwa tysiące siedemnasty.

Tylko noworoczne popijawy wciąż trwają niezłomnie na gardłowych posterunkach, każdego dnia. Pijemy co wieczór, na całym osiedlu, w każdym z zajętych mieszkań – coraz więcej jest tych opuszczonych (w naszej klatce połowa). Pijemy zwykle po cichu, bez fajerwerków, chociaż brakuje psów, którym mogłoby to przeszkadzać. No dobra, sami wiecie, że czasem coś u nas wybucha, ale z głupoty. Tu niemal wszystko dzieje się z głupoty.

Myślenie „latami” w ogóle niczemu nie służy. Pozwala uwierzyć, że mamy szansę na przyszłość, albo jeszcze gorzej: tęsknotę za przeszłością. Zbyt wiele rzeczy nas tutaj żre, by zapraszać tęsknotę do stołu.

Spoglądam w niebo, zdziwiona, że tak jasno. Pracują nad tym dwa księżyce w chronicznej pełni i rzadziutka warstewka chmur – księżyce przynajmniej nie grzeją tak jak słońca; nie mam pojęcia, w jaki sposób Młody spaceruje za dnia!

Zimne latarnie sterczą przy ulicach, rzygając na asfalt grudkowatą czernią dziur po żarówkach. Patrzę w okna, w te kratery powybuchowe na czwartym piętrze. Dym wylatuje już tylko nieśmiałym ciurkiem; nawet jemu się najwidoczniej odechciało. Nie sądzę, żeby którykolwiek z okolicznych mieszkańców przejął się eksplozją. Nawet ci, którzy w wybuchu zginęli, nie mieli na to czasu. Przynajmniej wyrwali się z tego piekła, brawo oni! Chociaż nie. To nie jest piekło, czyściec raczej. W piekle powinno być gorąco niczym w bebechach skandynawskich wulkanów, a u nas wieje ze wszystkich stron, ze szpar w murze, o którym można by opowiadać godzinami, wplatając w to historie uwięzionych w nim ludzi, również tych, co właśnie zginęli.

Mur, nasze kostno-skórne tabu. Trupia budowla, nie do końca trupia, bo rozciągnięte na szkielecie skórzane szczątki wciąż przecież żyją i oddychają tym samym powietrzem, co i my, choć oddechy cuchną im śmiercią.

Mur to paskudny widok: głowy jęczą, rozciągnięte płaty skór pękają, kości bielą się lub żółkną. Mur, znienawidzona bariera śmierdząca rozkładem oraz zjełczałym strachem, nie do sforsowania, choćbyś bardzo tego pragnął i zaprzągł najdziksze siły. Co najwyżej dołączysz do ofiar pierwszego dnia, których jucha zalała piwnice. Ewentualnie przystaniesz do podobnych tobie, lubujących wolność, którzy próbowali uciec, a teraz najgłośniej zawodzą, chociaż usta mają zszyte drutem kolczastym, rozgrzewającym się do czerwoności, kiedy próbują zasnąć. Szkoda mi ich, jednak czasu nie zdołam cofnąć.

Ech, żaden człowiek nie zasługuje na wieczne męki. Nie ma przecież takich rachunków, których nie da się wyrównać śmiercią i nieistnieniem.

O, pojawiają się pierwsze sępy! Dykciarze w obesranych portkach, te najgorszej maści żule zrodzone z żuli, których przy narodzinach chorobą alkoholową obdarowały matki, a ojcowie byli równie liczni, co opróżnione przedprokreacyjnie butelki bełtów. Będą krążyć, będą węszyć i oblizywać purpurowymi jęzorami spierzchnięte wargi. Poczekają, aż beton ostygnie i zaczną walczyć o niemal bezwartościowe, okopcone śmieci, jeśli te dadzą się wymienić chociażby na kroplę denaturatu. Niczym dzikie zwierzęta, tyle że mniej groźne, bo bezzębne!

Nawet zdolni są w tym amoku zaatakować mnie, zawsze na własną zgubę. Oj, poleje się wysokopromilowa krew, udekorowana wiązankami najgorszych przekleństw, bo dykciarze walczą nieczysto, na całego, wiedzeni tym jednym, za to jakże silnym pragnieniem! Na nic nie patrzą, o nic innego nie dbają. Byle się napierdolić.

Spoglądam do góry. Dymu już nie ma, bo i skąd miałby być? Ściany palą się kiepsko, a w tych mieszkaniach skutecznie wyeksmitowano jedynie meble. Wybuchy kończą się zwykle na pęknięciach czy pochylonych balkonach. Betonowe zęby osiedla stoją dalej, obolałe i ziejące ludzką ropą. Nie dają się wyrwać cęgom czasu! Czasami myślę, że zrosły się korzeniami ze sobą. Jeden za wszystkie, wszystkie za jednego! I pójdą sobie stąd co najwyżej w ślimaczym marszu ku wieczności.

IV

Ech, naoglądałam się tych tresowanych denaturatem małpek, w dodatku zaczyna padać. Deszcz oczyszcza noc. Nie biorę udziału w dziennym zakłamaniu pod lampami duetu leniwych słońc, kiedy to wątpliwe dobro, czyli staruszkowie, wypełza z najniższych pięter. Słońca ciskają chudymi promieniami w ich fałszywie uśmiechnięte oblicza, drwiąc sobie z ludzkiej tęsknoty za szczęściem. A oni, te babuleńki i dziadki, nie widzą jawnej drwiny! Dają sobie pluć fotonami w twarz i jeszcze nastawiają pobrużdżone lica!

Rozumiem, że najstarsi z nas najmocniej tęsknią za normalnością, lecz powinni mieć na tyle rozumu w łepetynach, by pojąć, że nie przywrócą normalności samym zakłamywaniem rzeczywistości.

Dokąd iść? Przecież nie do domu. Najlepiej do sklepu nocnego, tej apteki dla wyklętych dusz! Deszcz odpuszcza, zanim się na dobre rozpadało. Ziemia spiła każdą kroplę wilgoci, zapewne w nadziei, że się utopi. Spiła i już ponownie pęka. Nic nie zwraca do nieba.

— Ej, ty! Stara suko! — słyszę gdzieś z Paderewskiego, jednej z najpodlejszych ulic, zaległej w mokrym cieniu najdłuższych z bloków.

Obracam się powoli. Złością maluję twarz.

— On nie chciał! — krzyczy niejaki Knypek, chowając się za plecami szczupłego nastolatka (Znam ich – tu wszyscy znamy się z najgorszych stron.). — Nie widział, że to pani. Ma słaby wzrok i kleju się nawąchał…

Milczę. Wyciągam w ich stronę laskę i machnięciami zachęcam do podejścia bliżej. Teraz nie mają odwrotu, biedaczyska. Nie da się uciec od niektórych lekcji.

— To nie jest konieczne, łaskawa pani. — Nie ruszają się z miejsc; złość we mnie, ta na pokaz, narasta. — Powinniśmy o wszystkim zapom…

Stukam czubkiem laski o chodnik; raz, ale na tyle mocno, że płytka pęka, czym przerywam koncercik skomleń. Idą. Zawsze podchodzą. Wolną dłonią odsuwam Knypka, który z ulgą wypuszcza powietrze.

— Nie wtrącaj się — dodaję zupełnie niepotrzebnie, bo akurat Knypek głupi nie jest.

Przyglądam się rozedrganemu dzieciakowi. Ile może mieć lat? Szesnaście, siedemnaście? Aksamit zamiast filcu pod nosem i ta krucha łepetyna z czarnym proszkiem krótko ściętych włosów. I mruga, i mruży oczy, czyli faktycznie ze wzrokiem u niego nie najlepiej, a okularów u nas przecież nie dostanie.

Tak, urodził się już w tym syfie. Taki młody! Na mur beton łoi wódę nie mniej od innych i kopci więcej ode mnie. Stara się zaznać chociaż drobinek przyjemności. Coś bąka, że chciał się tylko popisać przed starszym kolegą.

To się popisałeś, biedaku.

Uderzam szybko, zaś kość pęka; echem pobrzmiewa chłopięcy krzyk. Spoglądam na Knypka, jednak ten nie odważył się podnieść wzroku, a co dopiero pięści. W milczeniu ruszam dalej. Trochę złoszczę się jeszcze na dzieciaka, że mi nie podziękował. Podziękuje z czasem. Właśnie uratowałam mu życie. Od tej pory zawsze upewni się, kogo zaczepia, choćby wcześniej kompletnie oślepł.

Krzyki bólu cichną, zanurzając się w klatkę schodową. Knypek zaopiekuje się kumplem, znieczuli go alkoholem i wszystko mu porządnie wytłumaczy. Złamanie nastawią sami albo pójdą z tym do starego Wojciechowicza; poradzą sobie kosztem paczki fajek. Knypek zajmie się również teorią – lekcję praktyczną poprowadziłam ja.

Dlaczego nie pozwoliłam im wcześniej odejść?

Słuchajcie, na tym osiedlu zbrodnia tylko czasami nie popłaca, natomiast wiara w dobro kończy się śmiercią. Może warto zwrócić w jego stronę twarz na moment przed zejściem, przeprosić za grzechy i poprosić Boga o wybaczenie, kiedy ten odpali dla nas napisy końcowe. I wybaczy, bo wie, że wylądowaliśmy w czyśćcu. Przynajmniej w odpuszczenie grzechów wszyscy tu wierzą, inaczej by zwariowali. Wystarczy jednak, że raz okażesz słabość i po tobie. Dobroć ma być jak naj-kurwa-bardziej, lecz na końcu, a nie w środku! Kropka! Prestiżu nie dodrukujesz; nie wystarczy dla wszystkich. W każdej ludzkiej grupie znajdziesz go ściśle określoną ilość! Nie ukarzesz chłopaka, z wrogiem nie staniesz do zwycięskiej walki i kaplica! Możesz się czołgać na wysypisko odpadów przy garażach lub dołączyć do kościstego opłotka, ponieważ cmentarz, jak wszystko, co święte, pozostał za murem.

I może ci się serdecznie nie chcieć, ten raz jedyny zapragniesz odpuścić, niech inni zajmują się edukacją młodzieży, lecz waż się, nie odpuszczaj! Aż nikt już nigdy na ciebie nie gwizdnie!

Mój spacer dobiega do półmetka, czyli dotarłam do celu. W nocnym witają mnie serdecznie, aczkolwiek nie wylewnie, czyli jak zwykle: z szacunkiem w postaci obsługi poza kolejnością. Patrzę jeszcze, czy nikt nie warknie, ale wygląda na to, że dzisiaj osiedlu wystarcza jedna nauczka.

— Jak pani tu jest, to nikt nie zadymia — śmieje się krępy kasjer w bieli. — Powinniśmy panią zatrudnić.

— Radzicie sobie beze mnie, chłopcy. Miło jednak, że potrafisz zdobyć się na komplement — odpowiadam i dodaję: — To, co zwykle.

Zerosiódemka ląduje w brudnej reklamówce z kretyńsko uśmiechniętą biedronką. Dwie paczki aresów i słoik flaczków dołączają do kompletu, wkładane delikatnie, by niczego nie potłuc. Szkło dzwoni irytująco, chociaż kolejkowiczom z pewnością ślinka na ten dźwięk cieknie. Tak, nie ma się czego wstydzić. Takie zakupy to marzenie większości z nich. Ci pielgrzymują tu głównie po niedopałki na sztuki albo nakrętki wódki, bo tylko na tyle zdołali uzbierać. Płacę mniej niż inni i szykuję się do opuszczenia sklepu.

— Zapomniała pani o cukletkach. — Nie dosłyszałam?

Kasjer rzuca mi pudełko. Łapię je zębami – ich pozostałością pod postacią sczerniałych kikutów – bo dłonie mam przecież zajęte laską i reklamówką.

— Na koszt firmy! — Kasjer zauważył swój głupi błąd i w ten sposób próbuje ujść z życiem. — Są bardzo ważne.

O tymzapomniałam?

Nie karzę go, jeszcze nie, za to odkładam na moment reklamówkę, po czym przyglądam się jasnemu kartonikowi o jednym żółtym, a drugim niebieskim rogu.

— Co to jest? — pytam ubranego w biały fartuch sprzedawcę.

— To cukierki — odzywają się klienci zgodnym chórem, dyrygowanym przez kasjera wymuszonym uśmiechem.

Wariuję, myślę, uzbrajając się w jeszcze głupszy uśmiech.

— Schodzą jak woda — dorzuca kasjer konspiracyjnym szeptem. — Ponoć rosną po nich piersi.

Chichoczę, czyli mnie obłaskawił. Mój śmiech uspokaja wszystkich, jakby mur opadł i pozwolono nam bez konsekwencji popełnić samobójstwo. Tyle w nich szczęścia. Jeden z ochroniarzy odprowadza mnie do drzwi, życząc spokoju. Rozgniatam mu laską brudny paluch, co wystawał z przyciasnych sandałów, ponieważ nie chce mi się wracać do kasjera – ochroniarz odpłaci mu przecież za mnie, spłaci ten dług.

Musiałam. Też byście musieli.

I twardy jest, biedaczek, nawet nie krzyknie, za to jęknie, w dodatku seksownym basem. Na zewnątrz od razu musi interweniować przy walce dwóch dykciarzy, czyli nie ma lekko, taka praca. Na długo zapamiętają, co im zrobił (chociaż zabawnie przy tym podskakiwał na zdrowej nodze). I, jak o wszystkim innym, będą próbowali zapomnieć dzięki mocy denaturatu.

I wiecie, że nigdy nie słyszałam, by mieli w sklepie problemy z klientami. Na zewnątrz się zdarza, chociaż nie często, ale w sklepie, oczywiście poza mną, nikt niczego nie odpierdoli. To tutaj nauczyłam się bezkompromisowości, o której opowiadałam wam wcześniej. Nie zamykają drzwi, nie chowają się za kratami i nigdy nie jest ich więcej niż trzech, za to nie przepuszczą żadnemu złodziejowi ani nie pozwolą nikomu chlać w okolicy. Choćby setka z cegłami przyszła, staną do walki!

O pracownikach nocnego krążą legendy. Brutalne – dobra rzecz. Sama się bacznie wsłuchuję w swoje i pilnuję, tak jak dwukrotnie dzisiaj, by nie zabrakło mieszkańcom tematów do układania nowych. A i ochraniarzowi coś z tej mojej chwały skapnie, bo pochwaliłam go za wytrzymałość na odchodnym, i to tak, żeby w okolicznych blokach usłyszeli.

Najwspanialsze są te opowieści, w których nazywają mnie Lochą. Mogłabym się obrazić, ale bądźmy szczerzy: czego więcej powinnam wymagać od chorej wyobraźni sąsiadów?

I tak wspięli się na intelektualne wyżyny. Nie nazwali mnie świnią.

V

Na powrót obieram dłuższą trasę, obiecująco krętą, bo jeszcze mi mało, bo w akcji odżywam, a w domu czekają mnie tylko nudy, brudy i chlanie wódy. Pierwszy przystanek: ciemny przesmyk między blokami! – bez niego nie byłabym sobą. Przystanek dłuższy lub jedynie chwilowy, czas oczywiście pokaże! Przesmyk to moje ulubione miejsce na osiedlu, niebezpieczne nawet przed odcięciem nas od świata. W przesmyku się wszystko zaczęło i może kiedyś skończy.

Mam słabość do takich „pułapek”, której nie nazwałabym sentymentem, bo sentyment do przemocy byłby przecież czymś chorym… W przesmyku można spokojnie kogoś zabić, zgwałcić, rozszarpać powoli na strzępy – z perspektywy spacerowicza przypomina to ładowanie się w pajęczą sieć. W moim przypadku ewentualny pająk zachłyśnie się muszką.

Ech, naiwna jestem. Pewnie i tak mnie zbiry zobaczą i uciekną, ale kto wie, może trafi się jakiś nowy, ambitny bandzior? I wiecie, na co najbardziej liczę? Na wyzwanie. Na realne zagrożenie życia, bym wreszcie poczuła, że wciąż… żyję właśnie. Walcząc, nie myślę, a myślenia mam po dziurki w nosie.

Nie zrozumiecie… Wyparliście z głów taką nieuchronność śmierci. Dla was śmierć przyjdzie kiedyś, zawsze kiedyś. Macie jeszcze tyle planów w tym normalnym, rozpędzonym świecie, którego nawet wirus nie zdołał porządnie i na dłużej spowolnić! Tyle macie jeszcze do zrobienia! Ta PANI musi poczekać!

Zdziwicie się. Wcześniej, niż wam się wydaje. Chociaż nie, zdziwienia nie będzie. Niczego nie będzie, niekochani! Nawet pustką nie powinniśmy tego nazywać, bo pustka daje nadzieję, że gdzieś na jej granicy znajduje się coś, ku czemu możecie spróbować zmierzać. Nie, śmierć kończy każdy, nawet najbardziej skomplikowany temat.

U was, bo na naszym osiedlu, jak już mówiłam, niestety nie. Śmierci stanął na drodze mur, ale wierzę, że jest to dla niej jedynie chwilowa niedogodność. Niczym przesmyk dla Lochy.

Zbliżam się i słyszę zbyt idealną ciszę. Aż prosi się o kolejne kroki, chociaż każdy inny już by uciekał! Kusi ten azyl spokojem! Chodź, tu nie ma muru i biedy! Tu ściany betonowe osłonią cię nawet przed blaskiem księżyców! Wejdź, ogrzej się! Odpocznij… Proszę, zostań na dłużej, a jeśli nie masz gdzie spać, to zaśnij sobie. Tu deszcz nie pada, bo za wąsko jest dla jego kropli, które przecież nigdy nie spadają idealnie pionowo w dół.

Młody raczej tędy nie chodzi i wy też byście zawrócili, nawet za dnia. Kurwa, nikt raczej tędy nie chodzi. Podejrzewam, że i wiatr zastanawia się, czy warto tamtędy przelecieć! Tędy co najwyżej przebiec można (najlepiej myślami!) na najszybszym biegu, z zamkniętymi oczami oraz modlitwą na ustach! Byle nie zwalniać, cokolwiek będzie się działo! Nawet ślepy zauważyłby, że z przesmykiem coś nie tak!

A Młody kręci się wiecznie w pobliżu muru i tylko tam spaceruje, bo reszta osiedla: „źle mu się kojarzy”. Tam przy ogródkach działkowych i garażach – czy raczej przy wysypisku śmieci, które z ogródków zrobiono. Słucha, jak rzewnie jęczy jego rodzina na murze. Słucha niczym ulubionej płyty, zbytnio już zdartej, by zachowała się choćby jedna linia melodyczna, jedna niesfałszowana ćwierćnuta.

Nie rozumiem takich pielgrzymek, tym razem prawidłowo użyjmy słowa: sentymentalnych. Umartwianie się leży w naturze chłopaka, pojmuję, melancholikiem się zrodził, ale żeby głupim umierał?

Wchodzę i widzę, że mam towarzystwo, czyli żyjmy nadzieją! Grupka żuli odsuwa się chwiejnym krokiem, ale nie są to te zabawne, głupawe niczym niegdyś kompilacje wpadek na YouTube, obdartusy. Te żule przegrały z nałogiem. Cholera, nawet z uzależnieniem zawarli przymierze. Młodzi są, silni, zawzięci. W ich oczach chowa się ten blask, jaki znacie, jaki musicie znać, bo każdy kiedyś chociaż raz się nim spotkał.

Tak lśnią oczy drapieżnikom. Piorunują ofiary wzrokiem!

Staram się, żeby moje serce biło równie wolno, co stukot laski, żeby nie ekscytować się za bardzo i wciąż spokojnie liczyć na odrobinę rozrywki. A jeśli zginę, to nie bez walki! Nawet najpaskudniejsze przeżycia urozmaicą mi noc. Im również.

Laska stuka o chodnikowe płytki, stuk, stuk, stuk. Niejeden z pijaczków zapoznał się z nią bliżej i chwalą się ponoć między sobą powyginanymi, źle zrośniętymi kulasami, kiedy to Wojciechowicz dopiero uczył się fachu składania kości i tłumaczenia mnie z każdego grzechu. Po prawdzie przez lata dostało się niemal każdemu z sąsiadów – szczególnie na początku, kiedy pracowałam na reputację, dając upust złości. Tuż po tamtym dniu, kiedy to ubłocona i półnaga wracałam z kościoła. Kiedy wlazłam w ten sam przesmyk…

A ojciec powtarzał, że wiara przenosi góry tylko po to, by zrzucić je biednym na plecy i wydusić z nich ostatni grosz! Mogłam ojca słuchać, a nie jak każda smarkula uważać, że pierdoli głupoty.

Bo za młodu zwracamy uwagę na dźwięki, nie na treść słów czy sens, jaki się za dźwiękami kryje. Dłuższe przemowy irytują, jeśli nie są odpowiednio podane, na przykład w chwytającej za serce piosence. Mądrości możemy słuchać pod postacią ulubionego przeboju czy szeptane o trzeciej nad ranem głosem ukochanego. Słowa jednak i tych słów głębsze znaczenie docierają do nas z wiekiem.

A z wiekiem na mądrość bywa za późno.

Zajrzyjmy w przeszłość, skoro dzisiejsi żule kłaniają mi się w pas i robią mi spokojnie przejście.

VI

Tyle lat minęło! Niczym w innym życiu, niekochani! Przypuszczam, że sny sprzed miesiąca lepiej pamiętacie niż ja większą część mojej przeszłości. Przypuszczam, że w snach wciąż sobie milusio latacie po okolicy albo ruchacie się ze znajomymi, o których ciałach marzycie, lecz nie odważylibyście się ich o seks poprosić nawet na bezludnej wyspie, tyle w was niepewności. Powiem jedno: idźcie i kopulujcie do woli! Nic lepszego was przecież nie spotka.

Jeden fragment przeszłości wyrył mi się w betonie pamięci na tyle wyraźnie, że nie da się już tego zaszpachlować. Próbowałam.

Może dlatego wkroczyłam w ten przesmyk? Czyżbym wciąż szukałazemsty…?

Nieważne! Kościół, chociaż w zasadzie to nie był jeszcze kościół, chyba że bawimy się w teologiczne rozważania. Mówiąc kościół, mamy na myśli budynek z betonu, drewna czy cegły, a takowy nigdy na osiedlu nie powstał. Przywieziono wprawdzie już dzwon, ogrodzono niewielki plac siatką i pojawiły się obdrapane ławki wraz z przepitym koleżką zbierającym na tacę, zwanym na wyrost organistą. Lato dawało popalić! Bąblami znaczyło odsłonięte plecy.

Wierni nie szczędzili grosza, chociaż o biedniejszych mieszkańców miasto nie dbało. Do jesieni ławki miały znaleźć się pod dachem, a osiedle otrzymać swój wcale nie ciasny Dom Boży! Oj, zapachnie wielkim światem i nie trzeba będzie drałować na stare miasto – tramwajów nigdy się nie doczekaliśmy, a samochody posiadali jedynie ci zamożniejsi, czyli jakaś połowa osiedla.

Oczywiście jeszcze nie było osiedlowego muru, odgradzającego nas od reszty miasta, i przyświecało nam jedno słońce. W betonowych kotłach mieszkaliśmy bez większych spięć, przelewaliśmy się, aż uzyskano mieszankę wybuchową, bo nie powinno się wrzucać tak różnych charakterów w jedno pudło.

Wtedy też zaczęliśmy tęsknić za pięknem, otwierać się na nowe, artystyczne doznania. Ocieplaliśmy te betonowe monstra i przyozdabialiśmy pasiastym makijażem, głównie zielenią, pomarańczą, błękitem. Jednakże z gówna gwiazdki nie ulepisz, o tym nie trzeba nikogo przekonywać – rodzice dzielą się tą mądrością z dziećmi, samym ich choćby płodzeniem…

Młoda byłam, wiecie, i piękna, niczym disnejowska księżniczka zatrudniona do amerykańskich pornosów. Nie tak szczapowato z wybiegów, tylko tak po kobiecemu, smacznie. Wzbudzałam u mężczyzn pożądanie maskowane głupimi uśmiechami. Ze strony pijaczków płynęły lawiny komplementów wybrednych niczym muzyka osiedlowych dusz, disco-polowa, ewentualnie jesienno-złoto-przebojowa, polska. Razem z gwizdami odbijały się od moich gładkich pleców o odsłoniętych dołeczkach tuż nad biodrami. Przyznam, że mi schlebiały. Czułam się lepsza od tej hołoty, idealna wręcz. Łudziłam się, że nawet czas uszanuje moje nieskazitelne piękno i się ode mnie odpierdoli, łap swych nie położy.

Położył. Pozwoliłam mu na to, ale nie wybiegajmy w przyszłość. Jeszcze nie.

Jednak wtedy, tamtego dnia, byłam wciąż dla czasu nietykalna; wręcz przeciwnie, jeszcze mi służył! I nie mogło zabraknąć księżniczki na mszy inauguracyjnej, tej pierwszej w nowym miejscu, z nowym, młodziutkim proboszczem, gapiącym się, a jakże, na mnie częściej niż w ołtarz! Przynajmniej do czegoś się przydałam, bo matki miejscowe odetchnęły z ulgą. Nowy proboszcz to nie pederasta, spokojnie można słać do niego dzieciaki i pozwolić mu prowadzić lekcje w podstawówce przytulonej wręcz do budowy.

Patrzyłam na niego z uwielbieniem – udawanym i radosnym wprawdzie – takim, jakim staruszki raczyły figurkę Chrystusa przykutego za plecami księdza do krzyża (niczym zwiastun naszych murowych nieszczęść). Flirtowałam z pasterzem tym spojrzeniem, sporadycznym opuszczeniem wzroku, głębszym oddechem, od którego biust wypychał materiał i tak dobrze już wypchany, a na młodym czole kapłana skraplał się pot. Nie pamiętam, o czym było kazanie, tych nie przywykłam słuchać. Wystarczyło, że tak świetnie się bawiłam, igrając ze świętościami i wciąż jeszcze z czasem, sąsiadom na pokuszenie, sąsiadkom na wkurw! Kościelny zaśpiew zadziałał jednak usypiająco i przez ostatni kwadrans walczyłam z narastającą pokusą ziewnięć, ponieważ podczas ziewania nawet największe piękności tracą na urodzie.

W ogóle niewiele pamiętam z tamtego dnia, z wydarzeń mniej ważnych, oczywiście. Głupia byłam. Potrzebowałam czegokolwiek, żeby nie myśleć o nieszczęściach ostatnich miesięcy. Cierpiałam po stracie dziecka i odejściu męża, zazdrośnika i kobieciarza, chociaż to drugie generowało raczej złość. Cierpiałam, bezsensownie wmawiając sobie, że nic się takiego nie stało, zdarza się, wypadło na mnie i tyle.

Przecież nie byłam pierwszą nawiną, zaś do ostatniej w historii ludzkości wciąż było daleko. Mężowie odchodzą do młodszych, wielka mi rzecz. A dzieci chorują, umierają, pozostawiając po sobie najstraszniejsze, mimo że najmniejsze z mogił. Wypukłości takie, co to zmęczyć się grabarz nie zdąży przy kopaniu, przysypane i delikatnie ubite, jakby mogło ciałkom coś jeszcze zaszkodzić… W życiu zakończonym na starość doszukasz się jakiegoś sensu, a co powiedzieć w przypadku śmiertelnie schorowanego kilkulatka? Że zdążył się napłakać, nacierpieć? Że mogliśmy go pokochać? Nic już lepiej nie mówić.

Widzicie, wciąż to