Iron Tales. Blood Brothers - Krzysztof Azarewicz, Leszek P. Błaszkiewicz, Adam Froń - ebook

Opis

Antologia opowiadań grozy i fantastyki inspirowanych twórczością Iron Maiden. Autorzy: Krzysztof Azarewicz, Leszek P. Błaszkiewicz, Adam Froń, Kacper Kotulak, Kazimierz Kyrcz Jr, Kornel Mikołajczyk, Anna Musiałowicz, Łukasz Radecki, Dominika Tarczoń, Michał J. Walczak, Juliusz Wojciechowicz, Flora Woźnica, Marek Zychla.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
0
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Iron Tales: Blood Brothers.

Autorzy: Krzysztof Azarewicz, Leszek P. Błaszkiewicz,

Adam Froń, Kacper Kotulak, Kazimierz Kyrcz Jr,

Kornel Mikołajczyk, Anna Musiałowicz, Łukasz Radecki,

Dominika Tarczoń, Michał J. Walczak, Juliusz Wojciechowicz,

Flora Woźnica, Marek Zychla

Copyright © Wydawnictwo IX. 2021

Copyright for the cover art ©

by Rafał Szłapa & Wydawnictwo IX. Kraków 2021

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Dominika Świątkowska, Kacper Kotulak

Korekta: Magdalena Berek

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Rafał Szłapa

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I

ISBN 978-83-962684-6-4

Bracia Krwi

10 kwietnia 2011 roku na Estadio Nacional de Chile Bruce Dickinson powiedział:

Niesamowitą sprawą jest to, co stworzyliśmy razem z Iron Maiden na całym świecie. Nasi fani są w Japonii, Libii, Egipcie i we wszystkich tych miejscach, gdzie teraz dzieją się straszne rzeczy. Wniosek z tego płynie taki, że nie ma znaczenia, czy jesteś mężczyzną, kobietą, muzułmaninem, chrześcijaninem, katolikiem, żydem. Nieważne. Jeśli jesteś fanem Iron Maiden, jesteś fanem Iron Maiden. Jesteś członkiem jednej pieprzonej rodziny – wszyscy jesteśmy BRAĆMI KRWI!

Nie byłem w Chile, ale widziałem cały koncert na DVD. Zdarzało mi się za to być na koncercie Maidenów w Polsce. Jednym z tych momentów, które zapamiętam do końca życia, był niewątpliwie ten, kiedy na stadionie we Wrocławiu razem z trzydziestoma ośmioma tysiącami podobnych mi wariatów krzyczałem: „WE’RE BLOOD BROTHERS”.

Może i wrażenie było większe w czasie niesamowitego, chóralnego „OO-OO-OO-OOH” podczas Fear of the Dark. Może. Jednak ja zawsze będę wspominał przede wszystkim to „WE’RE BLOOD BROTHERS”. To właśnie wtedy dotarły do mnie w pełni słowa Bruce’a Dickinsona z Estadio Nacional w Chile. Poczułem niewysłowioną wspólnotę, może nawet jedność z niemal czterdziestoma tysiącami ludzi dookoła mnie – ludzi, których przecież nawet nie znałem i pewnie nigdy potem nie widziałem na oczy. No, chyba że mignęli mi przy okazji innego koncertu, oczywiście.

Drugą niezapomnianą chwilę przeżyłem niespełna rok później, kiedy pewnego dość brzydkiego kwietniowego dnia listonosz przyniósł mi ogromną paczkę wypchaną… Książkami. Książkami, na których okładkach Eddie czyta dzieciakom bajki. Żelazne bajki.

Zawsze, gdy biorę po raz pierwszy do rąk książkę z moim nazwiskiem, jest to dla mnie ważne przeżycie, jednak tym razem to było coś większego. I nie chodziło nawet o to, że to ja moimi skromnymi siłami skrzyknąłem wszystkich autorów i dopilnowałem, żeby ta książka w ogóle się pojawiła. Nie, tu chodziło o coś innego. Nagle poczułem się w jakiś sposób pełnoprawnym członkiem żelaznej rodziny.

Nieodżałowany Terry Pratchett mówił, że nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości – dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiał, nie zostanie zebrany. Ironi, choć są przecież zespołem z lat osiemdziesiątych, nie wyglądają na takich, co wybieraliby się na emeryturę, ale już i tak wzbudzili fale, które będą pewnie nas kołysały jeszcze bardzo długo po tym, jak maidenowskie gitary zawisną na kołkach. Bo nie chodzi tu tylko o płyty, które nagrali, o piosenki, które będziemy nucić. Muzyka zawsze zapładniała ludzką kreatywność. Dlatego mamy gitarowych wariatów wycinających rockowe wersje Chopina i mamy takiego Thomasa Zwijsena, który raczy nas hitami Iron Maiden w stylu… flamenco. Mamy Maiden United, którzy przekuwają energię ironowych kawałków w niesamowicie klimatyczne ballady. Gdzieś w odległej Brazylii Val Adrade tworzy świetne animacje o Eddiem (przysięgam, że Iron Tales nie jest zrzynką z jego Tales of the Iron Maiden). Nawet twórcy Angry Birds wrzucili naszego ulubionego zombiaka do gry z okazji Halloween. Gdy z kolei poprosiłem Rafała Szłapę o okładkę do Braci Krwi, zgodził się bez wahania, bo, jak sam powiedział, przygodę z rysowaniem zaczynał od Edka. My zrobiliśmy to, co umiemy – napisaliśmy literacką składankę.

O tamtej składance napisałem lub powiedziałem już chyba wszystko, co trzeba było, ale nie napisałem, że nie zaspokoiła mojego apetytu. Nie napisałem tekstu o jednej ze swoich najulubieńszych piosenek – o Wicker Manie! W ogóle pominęliśmy cały mój ukochany Brave New World. A przecież w pierwszym, naiwnym zamyśle, chciałem napisać samodzielnie cały zbiór, opierając się właśnie na Brave New World! Dlatego musiała powstać jeszcze jedna literacka składanka. Czy ostatnia? Któż może wiedzieć?

Iron Maiden już dawno nie jest grupką sześciu gości z długimi włosami i truposzem na koszulkach. Stali się ojcami przedziwnej, wielonarodowej, wielorasowej, różnorodnej pod każdym względem rodziny. Tak zatem i ja, zbierając zespół do drugiej części Żelaznych Opowieści, wybierałem tych, których uważam za swoją ironowo-literacką rodzinę. Ludzi, którzy byli ze mną od początku w obu lub jednej z moich pasji, ludzi, których pomoc i wiara doprowadziły mnie do miejsca, w którym stoję, ludzi, którzy wciąż mi pokazują, czym jest prawdziwe maidenmaniactwo.

Niniejsza książka to dla mnie swoiste i bardzo osobiste świadectwo tego, że choć chyba we wszystkim różni, wszyscy jesteśmy BRAĆMI KRWI!

Kacper Kotulak

Leszek P. BłaszkiewiczNa Żywo… Po Śmierci

I

— Czy boicie się ciemności?! — krzyknął Bruce Dickinson i wskoczył na półmetrowy czarny podest, który sprawiał wrażenie unoszącego się w kierunku widzów mostu. Na scenie panował półmrok, z lekka błyszczały tylko wielkie witraże, przypominające te z katedry Notre Dame, i po bokach dwa inne, niczym okna średniowiecznej katedry. Sylwetka muzyka, ubranego w skórzane spodnie i czarną luźną koszulę, odznaczała się na tle kolorowych obrazów.

Blisko stutysięczny tłum wypełniający nieckę nowego stadionu piłkarskiego w Olsztynie zawył, wyrzucając przestrzeń głośne „Taaak!”. To było jednak mało dla Bruce’a. Chwycił mikrofon w obie dłonie i wygiął się w nieprawdopodobny sposób, tak że wyglądał, jakby przez jego ciało przechodził milionwoltowy impuls elektryczny. Ryknął w stronę rozgwieżdżonego nieba rysującego się niewyraźnie na tle otwartego dachu stadionu:

— Jesteście tu, Olsztyn?!

Tym razem odpowiedzią był grom wyprodukowany przez dziesiątki tysięcy gardeł:

— Taaaak!!!

— Fear of the Dark! — krzyknął nieco już ciszej i zeskoczył lekko między kolegów z zespołu.

Kilka delikatnych uderzeń w talerze perkusji niczym magiczny pstryczek wyzwoliło błysk światła. Gitara podjęła swoją miarową pracę tylko po to, by za chwilę umilknąć. Spokojne nuty łagodnie uzupełniał głos wokalisty. Zielone światła na przemian z purpurą przygasły, a wtedy przy słowach „fear of the dark”, które oprócz Bruce’a wyśpiewał chyba każdy obecny na koncercie, reflektory wypunktowały sylwetkę w wysokim cylindrze i fraku z boku sceny. Trzymał w ręku stylizowaną lampę, ale łagodne nuty nie trwały zbyt długo. Nagle światła uderzyły ze zdwojoną siłą, perkusja zagrzmiała, a gitary podjęły swój rytmiczny jazgot. Wokalista przeszedł po rusztowaniu i stanął przy wielkim grobie nad szalejącym przy bębnach i talerzach Nico. Janick omiatał widownię gryfem swej gitary niczym karabinem, podrygując rytmicznie. Jedynie basista Steve stał w rozkroku i jakby od niechcenia uderzał w struny, z lekka tylko kołysząc biodrami.

Gdy skończyła się solówka i przebrzmiały ostatnie takty, nastąpił moment, na który czekało wielu. Scenę wypełniło czerwone światło. Płomienie błysnęły wysoko, a grób z tyłu sceny eksplodował tak realistycznie i spektakularnie, że wiele osób, szczególnie tych blisko sceny, skuliło się odruchowo. Ale to był element spektaklu, dobrze wyreżyserowany i znakomicie odegrany.

Gdy ponownie zabrzmiały gitary i sekcja rytmiczna, z grobu zaczął wyłaniać się Eddie. Nie zwykła dmuchana kukła albo lalka na wysięgniku. Nie jakaś monstrualna wisząca na linkach głowa, ale w pełni autonomiczna zrobotyzowana machina krocząca. Cud inżynierii, a na dodatek obleczona w skórę tak realistyczną, że w feerii stroboskopowych błysków i dymu mógł śmiało uchodzić za żywe stworzenie z piekła rodem. Porwane ubrania, żylaste, poranione, pokryte bąblami i liszajami ciało przywoływało na myśl filmowe wilkołaki. Tylko pysk był znajomy. Od blisko pół wieku ten sam. Prawie pięciometrowa postać stanęła na scenie pomiędzy muzykami i zmierzyła ludzi czerwonymi kropkami ślepi, błyszczącymi na dnie czarnych dziur oczodołów. Z paszczy pełnej kłów ciekła ślina. Rogaty łeb zadarł się w górę nad wypiętym cielskiem, odrzucając w tył kępy słomianych kudłów; łapy zakończone wielkimi pazurami rozpostarte nad muzykami ułożyły się tak, jakby postać chciała objąć wszystkich obecnych na widowni. Wreszcie z pyska wydarł się odgłos tak przerażający, że jedna z dziewczyn, dotąd podrygująca wesoło kilka metrów od sceny, omdlała.

Dickinson zauważył to i zaśmiał się w duchu. Nie reagował, bo widział już nadbiegających chłopaków w czarnych koszulkach z napisem „ochrona”. Cieszył się z efektu niczym dziecko. A gdy z tysięcy ust wyrwał się krzyk zachwytu, na sekundę coś jakby ścisnęło mu gardło. Był wzruszony.

The Number of the Beast rozkręciło się i, ku uciesze widzów, straszny i budzący jeszcze chwilę temu grozę Eddie zaczął tańczyć na scenie, udając ślamazarność i próbując zadeptać uwijających się gitarzystów. Świetnie zbudowany i zaprogramowany robot w pewnym momencie miał wykonać nawet moondance do zainscenizowanego tylko na ten jeden olsztyński koncert minutowego fragmenty Bille Jean. Koncert miał bowiem miejsce dwudziestego piątego czerwca, w rocznicę śmierci Michaela Jacksona. Eddie miał zatańczyć jak król popu, ale nie zdążył…

Fioletowa błyskawica z donośnym hukiem połączyła miejsce gdzieś poza dachem piłkarskiej areny i scenę. Na moment blask tego promienia przyćmił wszystkie inne tak dalece, że ludzie odruchowo pozamykali oczy. Odgłos eksplozji i jednocześnie iskry wybuchających jak fajerwerki reflektorów sugerowały ludziom, że to jakaś część koncertu. Ale tak nie było. Strzał był precyzyjnym strumieniem mezonów pi, a cel stanowił podrygujący na scenie robot. Gdy odgłos eksplozji oddalił się cienkim echem, na kilka uderzeń serca zapanowała kompletna cisza.

Po trzech, a może czterech sekundach awaryjne systemy zasilania zaczęły pracę i całą nieckę stadionu wypełnił coraz jaśniejszy blask jupiterów. Kilka osób wrzasnęło, widząc płomienie i dym unoszące się ze sceny, a w zasadzie z tego, co z niej zostało. Kilka innych wskazało w stronę nieba, gdzie powoli i z gracją oddalało się otoczone różowym blaskiem cygarowate cielsko jakiegoś dziwnego pojazdu.

II

Derek poczuł zmęczenie, mimo że pożyczony od Steve’a plymouth gran fury prowadził się znakomicie. Był urzeczony mocą bestii w kolorze kości słoniowej, która przy jego nowiutkim vauxhallu chevette prezentowała się jak potężny lotniskowiec przy kutrze rybackim. Pomruk silnika o pojemności blisko czterystu pięćdziesięciu cali sześciennych brzmiał kojąco, a lekkość i płynność zaskakiwała przy tak wielkim aucie. Z San Jose wyruszył tuż przed południem, zaraz po lekkim śniadaniu, gdy poczuł, że poziom alkoholu spadł na tyle, by pozwolić na spokojną jazdę. Przez kilkadziesiąt pierwszych mil wspominał imprezę wernisażową. Pełen sukces. Tylko to przychodziło mu na myśl. Derek Riggs, grafik i malarz z Wysp został wreszcie zauważony w Stanach Zjednoczonych. Duża w tym zasługa Steve’a Almonda, który wszystko zorganizował. No i te sprzedane grafiki. Derek zerknął na leżącą na kanapie pederastkę z krokodylej skóry, dar od jednego z gości wczorajszej imprezy, a w niej blisko osiem tysięcy dolarów, i uśmiechnął się. Całkiem dobrze jak na jeden wieczór – pomyślał – a przecież wystawa będzie jeszcze trwała prawie dwa miesiące, najpierw w San Jose, a potem także w San Francisco. Z drugiej strony Steve zarabia na mnie całkiem dobrze, zapewne więcej niż ja. Docisnął pedał gazu i rozkoszował się widokiem zbliżających się gór.

Wybrał północną drogę, chociaż Steve sugerował południową, dłuższą, ale ciut szybszą, bo szosa wiła się po równinach, a nie wysokich górach. Chciał jednak zobaczyć piękne widoki Yosemite National Park, nawet kosztem dwóch czy trzech godzin. Przeliczył się jednak. Myślał, że pokona pięćset pięćdziesiąt mil w dziewięć, może dziesięć godzin, a tymczasem była już dziesiąta wieczorem, a on wciąż miał jakieś pięćdziesiąt mil do celu, do Las Vegas, i już wiedział, że musi się zdrzemnąć. W Tonopah zatrzymał się na obiad i w sklepie kupił zgrzewkę Keystone’a. Chwilę wcześniej, słuchając w radiu Stayin’ Alive, opróżnił ostatnią czerwoną puszkę. W porównaniu z London Pride to sikacze i nie czuł nawet działania alkoholu, ale po czterech puszkach poczuł duże parcie na pęcherz.

Było już zupełnie ciemno, gdy jadąc drogą numer 95, minął zjazd z tablicą informującą, że do Mercury pozostały cztery mile. Przez ostatnie godziny, odkąd zjechał z gór, obraz za oknem był raczej monotonny. Wypalone słońcem zielsko z rzadka porastające pustynny krajobraz ze wzgórzami, między którymi wiła się droga. Teraz, gdy w prawie zupełnej ciemności teren oświetlały tylko reflektory plymoutha, obraz stał się dziwny. Nieco straszny.

— Jak w horrorach — powiedział do siebie głośno, chyba po to, by dodać sobie animuszu.

Niby droga międzystanowa, ale ruch niezbyt duży. Od kwadransa nie minął innego auta. Ciemność na zewnątrz była gęsta jak smoła. Ziewnął. Był śpiący i nie zmienił tego nawet przebój Aerosmith.

— Jednak zatrzymam się w motelu w Indian Springs, bo nie dam rady dojechać do Vegas. — Znowu zagadał do siebie głośno. — Ale najpierw siczku.

Zjechał na pobocze i zatrzymał auto tak, że reflektory oświetlały pobliskie wzgórze. Zostawił włączony silnik i wyszedł na suchy pył. Odkopnął krzak róży jerychońskiej i po kilku chwilach szarpania odpiął zamek swoich edwinów. Sikając, spojrzał w górę i widząc bajecznie rozgwieżdżone niebo, zrobił kilka małych kroczków, by wyjść poza światło reflektorów. Droga Mleczna rysowała się jasną i wyraźną wstęgą. Niebo nad Nevadą wczesną jesienią 1978 było cudowne. W kierunku wschodnim – tam, gdzie zmierzał – nad horyzontem, na tle Drogi Mlecznej świeciło kilka jasnych gwiazd, ale nawet nie starał się zgadywać, jakie tworzą gwiazdozbiory. Gapiąc się w niebo, zapiął rozporek jeansów i westchnął.

Już odwracał się do auta, gdy kątem oka zanotował ruch na pobliskim, ledwie oświetlonym wzgórzu. Serce zabiło mu mocniej. Wychował się i żył w Europie, więc słyszał tylko o kojotach. Czy to był jeden z nich? A może całe stado? A może…

Zamarł, gdy w światłach reflektorów stanęła dziwnie przygarbiona postać. Absolutnie nie kojot. Może i Derek nie miał zbyt dużej wiedzy dotyczącej zoologii, wiedział jednak, że kojoty nie chodzą na dwóch kończynach. Postać, którą obserwował od kilku sekund, przekręciła lekko groteskowy łeb i poruszyła łapami. Zwrócił uwagę na długie, szponiaste dłonie, na żylastą, z lekka pochyloną sylwetkę. Humanoidalny stwór był znacznie wyższy od niego. Przerastał nawet koszykarzy Lakersów, których widział kilka dni temu, kiedy razem ze Stevem poszli na mecz i dzięki przyjacielowi zeszli do skandujących zwycięstwo zawodników. Uścisnął wtedy dłoń Abdula-Jabbara, przewyższającego go o dwie głowy. Może ze dwa i pół, może nawet trzy metry – pomyślał, czując, jak serce zaczyna mu łomotać w piersi. Zimny pot spłynął mu po plecach, gdy stwór poruszył się.

Potwór zrobił jeszcze dwa albo trzy kroki i jego pysk nagle znalazł się w świetle reflektorów. Derek stęknął tylko, bo zaciśnięte gardło nie pozwalało mu na krzyk gdy zobaczył przekrwione ślepia w nieproporcjonalnie wielkich oczodołach, obnażone, monstrualnie duże i uzębione szczęki oraz jasne włosy, kępkami porastające rogatą czaszkę.

Stwór wydał z siebie dziwny pomruk, po czym pomknął, przecinając drogę z taką szybkością, że Derek stracił go z oczu już po kilku sekundach; tylko pył powoli osiadał w miejscu, gdzie tamten stał chwilę temu.

Do Indian Springs nie dojechał, zatrzymał się kilka mil wcześniej w przydrożnym motelu w Cactus Springs. Pokój był czysty i tani. Tylko tyle mógł o nim dobrego powiedzieć. Ale i tak nie mógł spać. Wytrzeźwiał zupełnie. Do rana robił szkice, rozmyślając o dziwnej postaci.

Przy śniadaniu, gdy pił mocną kawę, jadł placki i wybiegał myślą już do wynajętego na jego nazwisko pokoju w MGM, jego uwagę przykuła głośna rozmowa dwóch nieogolonych facetów w kraciastych koszulach i kapeluszach jak z westernu, siedzących dwa stoliki dalej. Zapewne kierowcy, bo na parkingu stało kilka ciężarówek.

— Znowu jakieś światła widziano nad słonym jeziorem — powiedział jeden ze sporym kęsem tosta w gębie.

— Nad Groom? — spytał drugi, zdejmując kapelusz i przeczesując jasną czuprynę grubymi paluchami.

— Tak, tam ponoć wojsko coś ma. Ale ogrodzone wszystko i pilnują.

— Tajne — zaśmiał się blondyn, sięgając po butelkę buda.

Derek nie słyszał więcej, bo wstał i podszedł do baru. Nie myślał nawet o dziwnym spotkaniu, gdy regulował rachunek i wychodził. W tym momencie wydawało mu się ono bardziej niż nierealne.

III

Scena z ziejącą na samym środku niekształtną, podobną do krateru dziurą, wyglądała okropnie. Spomiędzy grubych na ponad cal roztrzaskanych kompozytowych płyt OSB i metalowych fragmentów tworzących dwumetrowy, solidny podest sceny wystawały dziwnie błyszczące elementy szkieletu robota. Wystawała też groteskowa głowa, wciąż pokryta silikonową i nawet z bliska bardzo realistyczną maską. Detektyw Jan Abraham rozejrzał się naokoło. Siła eksplozji zmiotła specjalnie przygotowane podwyższenie dla perkusji. Bębny i talerze walały się kilka metrów dalej, pod czarną płachtą zabezpieczającą tył wielkiej konstrukcji sceny. Kilka głośników odsłuchowych, połamana gitara, mikrofony. Wszystko leżało tak, jakby ktoś wielką łapą podniósł to i rzucił bez zastanowienia. Groteskowo wyglądała wielka płyta plastikowego grobowca, która dziwnym trafem przewróciła się do przodu…

Trzydzieści trzy ofiary śmiertelne, ponad dwieście osób z mniejszymi albo większymi obrażeniami. Niestety, wśród poszkodowanych są ci, którzy byli najbliżej. Nico McBrain upadł dosyć nieszczęśliwie i złamał nadgarstek, Bruce Dickinson został odrzucony siłą eksplozji i doznał wstrząsu mózgu po uderzeniu głową w jakąś część wystroju sceny. Ponadto jednego z młodych techników, na którego wszyscy wołali Carlos, trafiła w nogę drzazga z pękającej płyty.

Mniej szczęścia miały osoby, które zginęły w panice, głównie spośród widzów znajdujących się na płycie boiska, próbujących opuścić stadion w pośpiechu. O ile opuszczenie trybun obyło się prawie bez ofiar (jedynie kilka złamań ludzi próbujących skakać między rzędami), o tyle napierający na dwa wejścia tłum zwyczajnie zagniótł i stratował aż trzydzieści trzy osoby. Detektywa Abrahama nie dziwiło, że na liście ofiar są albo dzieci, albo osoby starsze, zapewne grupa najwierniejszych fanów towarzysząca zespołowi i jego muzyce już od przeszło czterdziestu lat.

— Kurwa mać! — wybąkał pod nosem Abraham i przywołał gestem dwóch umundurowanych policjantów notujących coś na tabletach.

— Jakiś obraz się wyłania? Coś spójnego w zeznaniach oprócz oczywistego „bum”? — zapytał śledczych.

— Mamy zeznania wielu osób, które widziały srebrzysty albo szary pojazd na chwilę przed wybuchem i tuż po wybuchu — powiedział aspirant Długosz. — Pojazd miał być owalem, cygarem albo jajem z jakąś świecącą aureolą o kolorze nieokreślonym, bo każdy coś innego opowiada.

— No i ten pojazd strzelił piorunem w scenę — w słowo Długoszowi wszedł drugi policjant z plakietką A. Anatol. — Analiza obrazu pokazała, że strzałów było kilka, ale w odstępie tak krótkim, że oko nie widziało różnicy.

Jan Abraham podrapał szczecinę na brodzie i zamyślił się. Nie wiedział, jak to ugryźć, ale czuł podskórnie, że sprawa nie jest prosta, że nie jest to, jak wskazano natychmiast w pierwszym komunikacie, wadliwe działanie systemów związanych z efektami specjalnymi. Widział przecież scenariusz koncertu i w żadnym momencie nie było wspomniane nawet słowem o strzelaniu do zrobotyzowanej maskotki zespołu. Coś dziwnego za tym stało. Zdecydował, że musi pogadać z członkami zespołu.

— Gdzie są teraz muzycy? — zapytał bez konkretnego wskazywania adresata pytania.

— Chwila — rzekł Długosz i sięgnął po krótkofalówkę, odchodząc dwa metry. Po minucie odwrócił się i rzekł: — Są w Hiltonie, w tym Centaurze.

— Centaurusie — poprawił go aspirant Anatol.

— Jeden chuj — zawyrokował Abraham i dodał: — Jedziemy! Muszę z nimi pogadać.

Ruszyli w kierunku jednej z bram, gdzie migały światła karetek i kilku radiowozów. Idąc, Jan mruczał pod nosem nie wiadomo czy do siebie, czy do dwóch umundurowanych funkcjonariuszy:

— Ten stadion, jak to u nas, to kolejna niedoróbka. Taki ładny, Stomil już w ekstra klasie, a zamkną go na Bóg jeden wie jak długo. Co za chujnia!

— Pan coś mówił, inspektorze? — zainteresował się aspirant Anatol.

— A nic! Sprawa w sumie prosta. — Zaśmiał się w duchu. — Panika, brak wyjść ewakuacyjnych z płyty. Beknie zarządca stadionu, a że nowy, to pewnie też inspektorzy nadzoru, którzy dopuścili do użytku.

— Miasto jest właścicielem, panie inspektorze — skwitował to Anatol.

— I dobrze, niech tego kutasa z Ratusza prokuratura przećwiczy. — Abraham splunął i otworzył drzwi radiowozu.

IV

Bruce Dickinson klapnął ciężko na wielkiej i całkiem wygodnej kanapie w kolorze waniliowych lodów. Dostali dla siebie pięć sporych apartamentów na siódmym piętrze Hyatt Regency i kilka pokojów dla ekipy na niższych piętrach. Rozejrzał się, oceniając standard i był zdumiony. Trasa trwała już od dwudziestego piątego lutego. Europa, potem Stany i Kanada, powrót na kilka koncertów do Anglii i teraz znowu w Stanach. Ich popularność rosła, co widać po coraz lepszym standardzie pokojów. Grali prawie codziennie, ale nie czuł znużenia, raczej każdorazowo jedynie zmęczenie, które po spokojnej nocy odchodziło precz, aż do kolejnego wieczora. Zobaczył stolik z owocami i napojami, ale nie miał siły się ruszyć.

Dave i Steve weszli, a raczej wpadli z hukiem do pokoju Bruce’a bez pukania.

— Zajebiście, co? — Murray skierował się od razu do wcześniej wypatrzonego przez Bruce’a stolika.

— Koncert tak, jak zresztą każdy. Chociaż raz dałeś dupy Steve i trochę zgubiłeś rytm — leniwie powiedział Bruce.

— Oj tam, za to Clive wszystko zagłuszył i było ok.

— Ale ja o hotelu, głąby. — Dave zaczął przeglądać butelki na stoliku, chwycił jedną wielką i obracając się, zawołał: — Szampana?!

— Daj spokój, mamy przecież spotkanie za… — Dave zerknął na przegub. — Za dwie godziny.

Rzeczywiście lokalne radio zorganizowało jakiś konkurs i kilkanaście osób ma być na kolacji z zespołem. Nie cieszyli się na to jakoś szczególnie, bo myślami byli już w Oakland. Bruce pomyślał o chłopakach zwijających i pakujących na tiry scenę, sprzęt. Do jutra musi ona stanąć przeszło osiemdziesiąt mil stąd.

— Daj piwo — rzucił Dickinson do wciąż gmerającego między butelkami Murraya. — A hotel zajebisty. Ludzi coraz więcej, to i hotele coraz lepsze. — Zaśmiał się.

— No i Eddie się sprzedaje zajebiście. — Steve uśmiechnął się, gdy Bruce w ostatniej chwili chwycił rzuconą w jego stronę zimną i mokrą od rosy puszkę. Obejrzał dokładnie niebieski pojemnik i pociągnął za zawleczkę.

— Z tą kukłą na scenie trafiliśmy w dziesiątkę. — Kontynuował Steve, ale Bruce nie słuchał go, czytając słowa z puszki.

— Co to, kurna, jest to Firestone? — rzucił.

— Chuj wie — rzekł Steve, który w tym czasie zdążył już pociągnąć spory łyk. Uśmiechnął się. — Dobre. — Beknął i zapytał Bruce’a: — A widziałeś ten zajebisty baner?

— Jaki? Ten z Eddiem?

— Nie, ten z napisem „Syrena Alarmowa”.

Zaczęli się śmiać, gdy do pokoju weszli Clive i Adrian. Gadali jakiś czas o tym, co można poprawić w przedstawieniu, chociaż po tylu występach trudno było cokolwiek zmieniać. Chcieli jednak zaskakiwać fanów zmianami setlisty i nie wpadać w rutynę. W trasie byli już przeszło pół roku. Prawie codziennie dawali koncerty. Siedząc i gadając, cieszyli się pogodnym i bardzo ciepłym piątkowym wieczorem. Cieszyli się, bo był dopiero trzeci września, a trasę mieli zaplanowaną aż do połowy grudnia.

Rozmawiali przez jakiś czas, sącząc kolejne piwa, głównie o jutrzejszym występie w Oakland, o planowanych zakupach – Clive chciał nowy zestaw; rozmawiali o wypuszczeniu kolejnych serii gadżetów, bo w dużej mierze na tym zarabiał zespół.

— Trzeba zmienić łachy i ogarnąć się, żeby nie wyglądać jak świnie podczas kolacji z fanami. — Bruce poczochrał swoją blond fryzurę.

— Ma być też burmistrz i kilku innych ważniaków. — Rzucił Dave.

— Po co?

— Córka burmistrza to nastolatka zakochana w Adrianie. — Dave, kończąc zdanie, już prychał ze śmiechu. Inni zawtórowali mu, tylko Smith coś burczał pod nosem.

Wtem rozległ się dzwonek telefonu. Muzycy popatrzyli po sobie, a dopiero po siódmym czy ósmym sygnale Bruce podszedł do stolika i podniósł słuchawkę.

— Słucham — powiedział bez szczególnej uprzejmości w głosie. Przez kilka chwil kiwał głową, po czym odłożył słuchawkę na widełki aparatu wyglądającego jak zabytek.

— Mamy gości, panowie — rzucił.

— Kto?

— FBI.

Wszyscy ryknęli śmiechem jak jeden mąż. Zanosili się przez minutę czy dwie, aż do momentu, gdy rozległo się pukanie i bez zaproszenia drzwi rozwarły się, wpuszczając dwóch mężczyzn.

* * *

Sprawa została wyłuszczona w kilka minut. Agenci wylegitymowali się grzecznie, z góry przeprosili za najście i poinformowali, że temat rozmowy jest absolutnie poufny, ale jak najbardziej poważny. Nikt nie zaprosił ich, by usiedli, więc stali w nienagannych garniturach i opowiedzieli, co zdarzyło się w 1947, co prawdopodobnie miało miejsce trzydzieści jeden lat później, niedaleko Cactus Springs. Opowiedzieli o grożącym wszystkim niebezpieczeństwie.

— Czy to jest jakiś jebany żart? — zapytał Dave.

— Nie, proszę pana — odparł spokojnie agent FBI. — Posługujecie się wizerunkiem Obcego. I nie ma w tym nic złego, bo raczej nie opuści on nigdy tajnej bazy w Nevadzie. Problem w tym, że inni Obcy polują na niego, a wy, wykorzystując jego wizerunek, możecie ściągnąć niebezpieczeństwo na siebie i widzów waszych koncertów.

— Rozkazujecie nam usunąć Eddiego, zapomnieć o nim? — Bruce uniósł głos.

— Nic z tych rzeczy — odparł spokojnie agent. — Tylko ostrzegamy.

Dave spojrzał na zegarek i rzekł:

— Bardzo panom dziękujemy. Za kwadrans musimy wyjść, bo czekają na nas w tutejszym ratuszu.

Agenci przeprosili za kłopot, raz jeszcze zaapelowali o rozwagę, wręczyli wizytówkę z numerem telefonu i skierowali się do drzwi. Otwierając je, jeden z nich odwrócił się i rzekł tylko:

— On nazywa się Broothghard.

— Co? — zapytał Adrian, ale nie doczekał się odpowiedzi, bo drzwi już były zamknięte.

— Co to, kurwa, było? — rzucił Clive i zarechotał. Sekundę później cała piątka zanosiła się śmiechem. Z sykiem otworzyły się kolejne piwa, a kolacja opóźniła się o blisko godzinę.

V

Inspektorowi nie było łatwo dostać się na piętro zajmowane przez zespół. Muzyków strzegła istna armia przydupasów. Przeważyły jednak dwa elementy. Ku zaskoczeniu i przerażeniu Długosza i Anatola inspektor znakomicie mówił po angielsku, a jego lśniąca odznaka, po wymianie zdań, działała na kolejnych barykadach. Wreszcie poproszono ich o kilka chwil przed właściwym apartamentem, gdzie chwilę temu przywieziono ze szpitala Dickinsona. Wstrząs mózgu był nieznaczny i zalecono jedynie odpoczynek i obserwację. Zdano się na lekarza ekipy, który siedział opodal razem z Davem i Stevem. Ci dwaj wyszli bez szwanku, ale wciąż byli w tych samych strojach co na scenie. Steve siedział ze spuszczoną głową, włosy spływały mu na wytatuowane ramiona, zaś Dave leżał rozciągnięty na kanapie. Uwagę przykuwała jego koszulka z Eddiem i napisem Iron Maiden. Obok stała gitara.

Inspektor przedstawił się, pokazując odznakę, na którą nikt nie zwrócił uwagi, i przeprosił, że w takiej chwili niepokoi. Chciał powiedzieć jeszcze coś banalnego, gdy odezwał się lekko chrypiącym głosem Dickinson:

— Daj spokój, kurwa. Nam nic nie jest, ale ponoć dziesiątki ludzi zginęło na stadionie. — Załamał mu się głos.

— Trzydzieści trzy osoby — sucho rzekł Abraham.

— Kurwa! — ożywił się Steve.

— To nie nasza wina — cicho powiedział Dave. — To nie my.

— Widziałem, jak Eddie wybuchł… — cicho rzekł Bruce, mierzwiąc włosy. — Ale przecież był testowany. To niemożliwe. Zrobili go dla nas najlepsi inżynierowie z MIT.

— Spokojnie, panowie. Oczywiście to nie jest wina zespołu. — Uspokajającym głosem rzekł inspektor. — Z tego co wiem, to wasz robot nie eksplodował, ale został trafiony wystrzałem spoza stadionu.

— Terroryści? — Steve wstał i podszedł do detektywa.

— Trudno orzec na tę chwilę. — Jan zmierzył wzrokiem muzyków, lekarza i faceta w kolorowej koszuli, najpewniej jednego z managerów albo koordynatorów trasy, który wszedł ukradkiem, ale nie odzywał się.

— Robot Eddie został trafiony czymś w rodzaju promienia albo wyładowania — kontynuował Abraham. — Świadkowie widzieli kształt pasujący do opisów UFO. — Uśmiechnął się sztucznie, ale zamarł, widząc, jak oczy Dickinsona i Murraya robią się wielkie i prawie wyłażą z orbit. Z pewnym opóźnieniem podobnie zareagował Steve. Bruce szarpnął się, wstając z kanapy, ale szybko usiadł z powrotem, łapiąc się za głowę. Uspokoił gestem ręki lekarza, który poderwał się nagle i równie nagle opadł na swój fotel.

— UFO?! — prawie jednocześnie krzyknęli muzycy.

— Coś to panom mówi? Każda informacja może być ważna. — Jan wyjął swój elektroniczny notepad.

Pierwszy, po kilku sekundach, zareagował Dickinson. Zmierzył kolegów wzrokiem, delikatnie kręcąc głową, po czym rzekł:

— To niedorzeczne, przecież UFO to bzdura.

— Też tak myślę — powiedział Abraham, chociaż myślał zupełnie inaczej. Wiedział już, że nie dowie się nic więcej, ale czuł też, jako świetny obserwator, że muzycy wiedzą o czymś, co może być kluczowe. Już podjął w myślach decyzję, że do sprawy trzeba włączyć Interpol, a kto wie, może też FBI; że sama polska Policja niewiele tu zdziała.

Nie drążył już tematu. Odliczył sześć wizytówek i położył na stoliku.

— Zapewne przed wyjazdem z Polski będziecie jeszcze, jako świadkowie zdarzenia, proszeni o złożenie stosownych oświadczeń. Jeśli uznacie, że warto podzielić się z kimś informacjami o rzeczach pozornie nawet dziwnych, ale mających związek ze sprawą, to proszę o kontakt.

Spojrzał na muzyków i ich kamienne teraz twarze, i pomyślał: oni coś wiedzą, na pewno, ale głośno rzucił tylko, odwracając się na pięcie i idąc już w stronę drzwi:

— Może to UFO to nie jest taka bzdura, wszak strzelało w postać rodem z kosmosu.

EPILOG

Przy stoliku w niewielkiej pakamerze siedziały cztery postacie. Z daleka, w wątłym świetle nisko zawieszonej lampki i dymie cygar wyglądały bardzo podobnie. Dwóch prawie łysych, jeden brunet i jeden blondyn z długimi włosami opadającymi na ramiona. Byli podobnego wzrostu, w białych koszulach z podwiniętymi wysoko rękawami. Gdyby jednak przyjrzeć im się dokładniej, okazywało się, że blondyn, by nie wyróżniać się przy stole, siedział w specjalnie przygotowanym zagłębieniu. Większą jednak uwagę zwracały akurat w tym momencie dziwacznie kościste, wielkie dłonie trzymające karty i wysoką szklankę z bursztynowym płynem. Butelka na stole wskazywała, że najprawdopodobniej to markowy burbon.

— Pięćdziesiąt w ciemno — rzekł spokojnie agent Black i rzucił banknot na sporą kupkę podobnych na środku stołu.

Agent Smith podrapał się po łysinie, gapił się chwilę w karty, po czym powiedział cicho:

— Wchodzę.

— I ja — dodał brunet, którego nazywali zwyczajnie DżejKej, ale nosił nazwisko Gibbs.

Czwarty z graczy nie powiedział nic, tylko rzucił zmięty banknot na środek stołu. Nazywał się Broothghard, chociaż słowo pisane nie oddawało prawdziwego brzmienia tego słowa, dlatego dosyć wcześnie, ze względu na paskudną fizjonomię, zaczęto nazywać go Paskudem. Historia Paskuda nie była radosna. Jego rasa została prawie doszczętnie wyniszczona przez rasę łagodnie wyglądających skurwieli. Pałali dziwnym uprzedzeniem do rasy Paskuda i chyba jedynym motorem ich istnienia było polowanie na niedobitki po całym Kosmosie. Sam Broothghard został zestrzelony, gdy usiłował po długiej ucieczce schronić się na Ziemi. Miał szczęście, że ludzie go znaleźli i dali schronienie. Miał też pecha, bo przez pierwszych kilka lat, zanim doszło do porozumienia, traktowano go, mówiąc krótko, nienajlepiej. Miał kolejnego pecha, że utknął na Ziemi, bo ludzie byli jeszcze daleko od podróży międzygwiezdnych, a on się na tym zwyczajnie nie znał. Musiał tkwić trzysta metrów pod słonym, płaskim jeziorem Groom w czymś, co nazywano tajną bazą.

Szybko przeszli do wymiany kart i w kolejnej licytacji, gdy stawka przekroczyła sto dolarów, Black i DżejKej spasowali, zaś o całkiem sporą stawkę licytowali dalej Paskud i Smith.

— Eeenset — wymamrotał Broothghard, a wypowiadane przez niego słowa były niewyraźne ze względu na wiecznie obnażone, zaślinione szczęki. Nadawało mu to groteskowy i groźny wygląd, ale agenci Strefy 51 wiedzieli, że Paskud nie skrzywdziłby nawet pchły.

Smith spojrzał prosto w ciemne dziury, na których dnie błysnął czerwony ognik.

— Sprawdzam — zdecydował po kilku uderzeniach serca, rzucając kilka studolarówek na środek stołu.

Paskud niedbale rzucił karty, odsłaniając cztery walety i damę.

— Nosz kurwa, Eddie! — Smith podniósł głos, odsłaniając pięć kart oznaczonych czerwonym sercem. — Jak ty to robisz, do chuja.

— Aam szczeszcze — powiedział. Mruknął i zaślinił się, co było u niego czymś w rodzaju śmiechu, i sękatą łapą zgarnął pod siebie pokaźną kupkę banknotów, a było tego ze dwa i pół tysiąca. — I fiesz, Eddie nie żyje. Chywa wole inię Aaskud.

Agenci popatrzyli po sobie. Mieli w pamięci dziwne zdarzenie, jakie rozegrało się kilka miesięcy temu w Europie.

— W sumie to, chłopie, masz szczęście — powiedział Black. — Jeśli Szaraczki myślą, że cię wreszcie zajebali, to masz spokój. Może z czasem nawet skoczymy tu i tam, może… — Nie dokończył, bo Smith zgasił go wzrokiem. Po co robić nadzieję. Znając ludzi, to zapewne byłoby gorzej niż z Szarakami. Wystarczyło, że raz uciekł i pół Nevady miało o czym gadać.

— Szkoda tylko, że tyle osób zginęło. — Powiedział agent Gibbs.

— Co zrobić. Zawsze są jakieś ofiary, a nie jest naszą rolą martwić się o to. — Black poczochrał się po czuprynie. — Oby tylko te matoły z zespołu przestały na okładkach malować Paskuda.

— Ale niech kuuwa hrają, bo rowią to zajewiście — dodał Broothghard.

— Jak sprawa trochę ucichnie, to zorganizujemy spotkanie. Sprowadzimy ich tu — rzekł Black. — Co ty na to Paskud?

— Zajewiście!

Na bekstejdżu

Słynna Strefa 51 to coś, co w dzieciństwie (czyli dawno temu, bo chyba jestem jednym z najstarszych w tym tomiku) rozpalało moją wyobraźnię. Książki Lucjana Znicza (właściwie Lucjana Sawickiego) czy Arnolda Mostowicza chłonąłem jak gąbka. Zapisałem się do Klubu Kontaktów Kosmicznych – organizacji ufologicznej z Bydgoszczy. Z czasem ta fascynacja rozbiła się na dwie różne: astronomię i fantastykę naukową. Jednak gdzieś w tyle mojej głowy temat UFO, paleoastronautyki i inne kontrowersyjne zagadnienia tkwią w postaci iskierki i nie trudno o to, by zmieniła się w pożar wyobraźni.

Taki pożar powstał, gdy w 2011 roku pojawiła się cudowna komedia Grega Mottoli Paul, opowiadająca o kosmicie – uciekinierze ze Strefy 51. Nie da się ukryć, że moje opowiadanie czerpie z tego filmu, a sam pomysł zrodził się, gdy zobaczyłem któryś z koncertów Iron Maiden i zacząłem zastanawiać się, skąd wziął się pomysł na taki a nie inny wizerunek Eddiego…

Kornel MikołajczykZniewoleni mocą

Ryss wypalił pięciu robotników, nim znalazł siłę, by wygrzebać się z łóżka.

Odkąd z woli Wielkiego Oka przyznano mu kwaterę w Piramidionie, był to jedyny sposób na poranne wstawanie. System kontroli klimatu utrzymywał optymalną temperaturę do wylegiwania się w pościeli, ze ścian sączyła się senna melodia dopasowana do jego fal mózgowych, a materac przywierał do ciała miękkimi włóknami, zachęcając, by zamknął oczy i osunął się z powrotem w słodką nieświadomość. Gdyby nie błogosławieństwo Jarzma, leżałby tak pewnie, znieczulony, póki nie skończyłby się świat.

Ostatni Sym dodał mu potrzebnej werwy. Budowniczy w centrum metropolii, na nogach od świtu, żujący jakiś roślinny stymulant za rzeźbioną maską wołu… Gdy tylko jego wzorzec opuścił J-świat i zasilił układ nerwowy, Ryss wyskoczył z łóżka, pozwalając mechanizmom schować legowisko w ścianie, do pościelenia przez niewidoczną służbę. Przez chwilę myśli mężczyzny wirowały mu w głowie, jasne i żywe – miłość do precyzji i wyliczeń, libido niezaspokojone od odejścia żony, kwaśny posmak tambaku – nim pozwolił im rozmyć się jak kropla syropu w szklance wody. Seksualny brak spełnienia zostawił po sobie irytację, ale Ryss nie przepadał za nałogowym wypalaniem kochanków, jak to czynili mniej powściągliwi władcy Jarzm. Zamiast tego znalazł młodego, jeszcze nie zamaskowanego chłopca zamiatającego ulicę i wypędził pragnienia jego symulowaną niewinnością.

— Aaach… — Przeciągnął się z lekkością ciała sprawniejszego niż jego prawdziwe. — Młodość. Tak właśnie trzeba zaczynać dzień.

Ścisk w żołądku zaatakował nagle — ssąca, zginająca wpół pustka.

— Uff… Co jest, mały? Nie jadłeś od paru dni czy co? Nie no, tak się nie bawimy…

Stękając z niezadowoleniem, podszedł do lustra. Na metalowej obręczy spinającej jego szyję nie szło dostrzec żadnych niedoskonałości ani zapięć. Ciągłość Jarzma psuła jedynie kryształowa kula wielkości winogrona na karku. Krył się w niej mikroskopijny świat – jego J-świat – pełen symulowanych niewolników. Wystarczyło, by sięgnął umysłem i „wypalił” Syma, a na krótką chwilę stawał się nim, ze wszystkimi talentami, zdolnościami i wiedzą. Najlepsi władcy Jarzm potrafili utrzymać wzorzec w ciele nawet przez kilka godzin.

— Jest was tam ponad miliard — mruknął, przyglądając się odbiciu lśniącego, cyfrowego klejnotu. — Miliard i żadne z was nie mogło nakarmić tego chłopca? Wstyd.

Nie odrzucając wzorca, pomimo paraliżującego głodu, zanurkował myślami w plątaninę ulic. W bogatej dzielnicy na wzgórzu odnalazł elegancką restaurację. Szef kuchni ostrzył właśnie noże na zapleczu, myśląc o pięknej tancerce, z którą bawił się na festynie słońca.

Ryss sięgnął umysłem, by uciąć jego rozterki, wchłonąć kuchenne tajniki ukryte za inkrustowaną maską.

— Nie martw się, mały. Zjemy coś razem, zanim będę cię musiał wyzwolić. — Pogładził lśniącą kulę na Jarzmie. — Ku chwale Wielkiego Oka.

* * *

Słup oślepiająco białego światła runął na jeden z dachów Złotego Wzgórza – długi, bezlitosny palec sięgający po czyjąś duszę. Shapti dobrze wiedziała, co to oznacza.

Bóg się obudził. I był głodny.

Zaklęła i rzuciła się biegiem w stronę jaśniejącego żywiołu. Szermetalowe płytki naszyte na kaftan podzwaniały niskimi tonami, gdy sprintem przecinała uliczki altepii, w większości wyludnione o tej porze. Tłuści bogacze schowani za Obliczami Hegemonii mogli sobie pozwolić, by spać do późna, ale nie ona. Nie wojowniczka Tarczy wiecznie wypatrująca wyroku niebios.

— Tenoch, Zanya, mały Sinu — dyszała, by przypomnieć sobie, czemu to robi. — Tenoch… Zanya… Sinu… Tenoch, Zanya…

Wpadła w ostatni zakręt, mało nie potykając się o czyjeś ramię. Garstka bożochwalców leżała plackiem na bruku, wpatrując się w niebiańską światłość twarzami skandalicznie odartymi z masek – gotowi, by bóg zabrał ich w swoje objęcia. Przeskoczyła nad ich nieruchomymi ciałami i barkiem wyważyła drzwi jadłodajni, zmierzając prosto na zaplecze.

Kucharz unosił się w objęciach jasności. Lśniące, pachnące burzą strużki dymu uchodziły z oczodołów jego Oblicza Mistrza, gdy wolno wypalała się w nim dusza.

Shapti uniosła wzrok ku sufitowi, zaciskając szczęki. Każdego dnia, odkąd nad niebem Tapazol pojawiła się gwiezdna łuna, niewidoczny bóg pozbawiał życia dziesiątki, czasem setki ludzi. Kapłani Bożej Chwały i niezależni czaromistycy sumiennie śledzili nawyki wyższej istoty, szukając sposobu, by zyskać sobie jej przychylność lub wręcz przeciwnie – uniknąć sądu. Schemat działania boga okazał się zaskakująco ludzki: zebrać siły, by wstać, przygotować śniadanie, ubrać się, zająć się czymś przyjemnym do obiadu, zjeść. Większość religijnych doktryn łączyła charakter tych zajęć ze współczuciem dla maluczkich, dzieleniem ich codziennych trudów. Ale uczeni Tarczy wysnuli własne wnioski.

Skoro bóg potrzebuje jeść, bóg może umrzeć z głodu. A skoro bóg może umrzeć z głodu, czy jest prawdziwym bogiem?

Shapti podeszła o krok bliżej obezwładniającej bieli. Dopiero teraz zauważyła pomywaczkę w malowanej masce z pulpy trzcinowej, cicho płaczącą nad balią, kelnera rozciągniętego na podłodze w chwalebnej pozie, z wołowym Obliczem Posługi porzuconym obok. Dobrze wiedziała, co sobie myślą – jedno z przerażeniem, drugie z ekscytacją.

Kto wie, czy następnym razem nie wybierze mnie.

Naciągnęła kaptur obszyty szermetalem – jedynym stopem, który chronił duszę przed wypaleniem – i poprawiła Oblicze Wojny przesłaniające jej twarz rysami jaguara.

Mam nadzieję, że się nie myliliście, panowie – pomyślała do czaromistyków Tarczy. – Mam nadzieję, że wasza zbroja zadziała.

Tym razem.

— Tenoch. Zanya. Mały Sinu.

Rzuciła się prosto w strumień światła. Musiała wznieść się wyżej niż najwyższe góry, ponad chmury, gwiazdy i sklepienie nieba.

I zabić okrutnego boga.

* * *

Ryss zmarszczył brwi, gdy wzorzec kucharza nie wgrał się do układu nerwowego. Przyłożył palce do Jarzma – i syknął, cofając dłoń. Metal wokół miniaturowego świata rozgrzał się jak piec! I czy tylko mu się wydawało, czy z mechanizmów dobywał się pisk sprzężenia, rosnący w częstotliwość, coraz cieńszy i cieńszy, i…

Nagle leżał na podłodze, pokręcony jak serpentyna. Odnosił wrażenie, że eksplozja światła – zaskakująco cicha, zważywszy na jej moc – cisnęła nim o ścianę i na krótką chwilę odebrała zmysły. Stęknął i uniósł dłoń, by pomacać się po zębach, pewny, że któryś z nich się ukruszył.

Ktoś chwycił go za nadgarstek. Zamrugał i ujrzał rękawicę obszytą płytkami z dziwnego, ciemnoszarego metalu. W następnej chwili pod jego szyję wślizgnęło się lodowate ostrze.

— Nie ruszaj się — usłyszał zdyszany kobiecy głos. — Nareszcie cię dorwałam. Po tylu latach! Przybyłam, by zgładzić cię w imię Tarczy, tyranie, i nic mnie teraz nie… Fe! — Błysnęło, gdy gwałtownym ruchem ściągnęła coś z twarzy. — Pokręciło cię? Dlaczego jesteś w samych gaciach?!

Ryss zamrugał i przekrzywił głowę. Spojrzał w jedną stronę, na swoje bokserki w grochy. Spojrzał w drugą stronę, na kobietę przykładającą sztylet do jego gardła – niską szatynkę o karmelowej cerze, trzymającą metalową maskę jaguara.

Zupełnie jak ludzie w moim J-świecie.

— Ach — mruknął, jakby dotarło do niego coś oczywistego. — Znam cię. Wyszłaś z mojego Jarzma, prawda?

A potem stracił przytomność.

* * *

— Na pewno nie jesteś iluzjonistką? — zapytało spocone, niezamaskowane chuchro w bieliźnie, ich bóg, błądząc palcami po spiętym metalem karku. — Wiesz, sztukmistrzynią? Magiczką?

— Na pewno.

— Na sto procent?

— Nie wiem, co to znaczy.

— I naprawdę… naprawdę pochodzisz z tej kulki w moim Jarzmie?

— Na to wygląda. Przestaniesz w nią stukać?

Chudzielec opuścił ramię i posłał jej przepraszający uśmiech.

Shapti zgrzytnęła zębami za Obliczem Wojny. Kiedy młodzian, którego zastała w domenie boga, zemdlał ze strachu, przeniosła jego ciało na krzesło i zaczęła szukać czegoś, czym dałoby się go związać. Chciała, by okrutny władca odpowiedział jej na kilka pytań, nim sztylet wślizgnie się między jego żebra, kończąc lata ucisku. Po cichu liczyła też, że zacznie błagać o litość.

Wystarczyło jednak, że rozejrzała się po dziwnej, lśniącej wewnętrznym blaskiem komnacie, by nawiedziły ją wątpliwości. Nieuprzątnięte, brudne talerze po kolacji, góra ubrań na fotelu, niedokończony, zakurzony obraz w kącie… Wszystko to jawiło się jako zbyt ludzkie, pospolite. Odkąd dołączyła do Tarczy, Shapti wyobrażała sobie boga jako surową, bladą eminencję w koronie kości, na tronie z czaszek, sięgającą raz po raz zakrzywionym pazurem po czyjeś życie. Rozleniwiony, strachliwy dwudziestoparolatek w ciasnym mieszkanku był tak daleki od jej wizji, jak to możliwe.

— Wybacz, ale to po prostu absurd. Absurd! — Ekscytował się jej gospodarz. — Jesteście symulacjami: Symami. System jest neuronalny. Wiesz, związany z nerwami? Zbieram odpowiedni wzorzec osobowości, wgrywam go w siebie, abrakadabra i czynię cuda! Tyle że te wzorce są… no, z wolnego wybiegu.

Shapti nie wytrzymała. Szermetal zadźwięczał nisko, gdy doskoczyła do rozmówcy.

— Symulacje?! Wzorce?! Ty… ty… kradniesz ludziom dusze, pijawko! Dobrym ludziom, tam na dole! Rozumiesz, co do ciebie mówię?!

Naga twarz młodzieńca poszarzała. Drżąca dłoń znów powędrowała do klejnotu na obręczy, w którym, jak twierdził, mieścił się cały świat Shapti.

— Chcesz powiedzieć, że ten wygłodzony chłopiec wcześniej… Że ja ukradłem jego…

— A myślałeś, że co robisz, idioto?! Zabierasz go na festyn?!

— W jaki sposób Wielkie Oko uwięziłoby prawdziwych… — Potrząsnął głową. — Żadna technologia, jaką dysponujemy, nie zdołałaby wytworzyć subatomowych światów pełnych ludzi. To po prostu niemożliwe!

Gniew Shapti minął jak letnia burza. Zastąpiło go bardziej znajome, elektryzujące poczucie celu.

— Powiedziałeś: „światów”? Jest więcej niż jedno to szklane więzienie? Gdzie?

Opowiedział jej o Piramidionie, wdzięczny za zmianę tematu. Shapti słuchała z niedowierzaniem o dziwnej, zamkniętej w pojedynczym budynku altepii, gdzie nikt nie dobierał Obliczy do przyświecającego im celu. O rocznych berbeciach lądujących na najniższym poziomie, zwanym Podstawą, i o Obserwatorach testujących dzieci w coraz bardziej zaawansowanych „symulacjach”, mierzących „rozwój psychofizyczny”. Dowiedziała się, że Jarzma – najwyraźniej równie liczne, co gwiazdy na niebie – prezentowano tym najlepszym na dwunaste urodziny. Wraz z osobistym „J-światem” przychodził status pełnego obywatela oraz kwatera na adekwatnym do wyników poziomie. Resztę życia spędzali w luksusie, bezdusznie wykorzystując zniewolone „wzorce” i walcząc o miejsce w rankingach, by przenieść się na wyższy poziom. Bliżej „Wielkiego Oka”, które kontrolowało ich od kołyski aż po grób.

— Co leży poza Piramidionem?

Wzruszył ramionami.

— Reszta świata? Inne Piramidiony? Nikt się nad tym nie zastanawia. Mamy tu wszystko, czego nam potrzeba.

Zdążyli przenieść się do kuchni – białej, chirurgicznie pozbawionej zapachu – gdzie mężczyzna naciągnął im naparu z maszynerii ukrytej w ścianie. Shapti obserwowała go znad kubka, uchyliwszy maski, by spróbować spienionego płynu pachnącego jak chocol. Wpajane w nią od ośmiu lat doktryny Tarczy kazały jej skoczyć nad stołem i unicestwić człowieka, który odebrał jej tak wiele; czym się da, choćby i łyżeczką!

Ale czy prawdziwemu tyranowi trzęsłyby się dłonie? Czy uciekałby wzrokiem z takim poczuciem winy?

— Jak się nazywasz? — zapytała, dobrze wiedząc, że popełnia błąd, że nie wolno uczłowieczać swoich ofiar, bo wtedy…

— Ryss. Znaczy, tak naprawdę korzystam z numeru obywatela. — Pokazał jej wytatuowane przedramię. — 9000012455. Ale dzieciaki w Podstawie wypracowały taki system, że dostajesz pseudonim po końcowych cyferkach, a moje wyglądają jak…

— Shapti. Posłuchaj, Ryss. — Wychyliła się ponad blatem. — Przybyłam tu z jedną, jedyną misją. Zabić boga. Parszywego pasożyta, który od dekady kradnie nasze nieśmiertelne dusze. Ale póki co nie zastałam tu nikogo podobnego. Znasz rybiarnię w Wełnianym Doku?

— Tak mi się wydaje. — Zmrużył oczy w skupieniu, sięgając umysłem do jej świata. — Zafajdane przez mewy dachówki, wielkie wrota pomazane przez dzieciarnię… Hej, czy to jest bakłażan i dwa kartofle?

— Powiedzmy. Pracowaliśmy tam kiedyś w białych Obliczach Znoju, ja i mój mąż, przy oprawianiu ryb. Szarpały się, skakały i ślizgały, dobrze wiedząc, co je czeka. Więc łapaliśmy je po kolei z wiadra i łup! — Huknęła dobitnie kubkiem. — Waliliśmy ich łbami o kant stołu, żeby przestały się ruszać. Żeby je tych łbów pozbawić, a potem wypatroszyć. Nikt, kto tam pracował, nie lubił tego robić. Ale cięliśmy, jak chciał tego właściciel. Żeby zarobić na chleb. I powtarzaliśmy sobie: to tylko ryby. Ryby nic nie czują.

Ryss otworzył i zamknął usta zupełnie jak jedna z jej dawnych ofiar.

— O czym ty mówisz, Shapti?

— Ty trzymasz nóż — odpowiedziała łagodnie. — Ale nie włożyłeś go sobie w rękę sam. Jest ktoś wysoko nad tobą. Prawdziwy kat i prześladowca w Obliczu Hegemonii. I to w niego powinnam wymierzyć ostrze.

Obróciła sztylet w palcach i wskazała ku górze. Ku samemu szczytowi Piramidionu.

Oczy Ryssa zrobiły się wielkie jak sztuki złota. W tej samej chwili drzwi kwatery zabrzęczały i rozjarzyły się na czerwono.

— Otwierać, obywatelu 9000012455. Otwierać w imię Wielkiego Oka!

* * *

Ryss zerwał się na równe nogi, trącając stół. Syntetyczna kawa rozlała się po blacie i zniknęła niemal natychmiast, wchłonięta przez mikroskopijne pory.

Shapti złapała swoje czekoladowe cappuccino, nie roniąc ani kropelki. Jej czujne spojrzenie wbiło się w drzwi.

— Kłopoty? — zapytała, cicho i po żołniersku, opuszczając maskę jaguara.

— N-nie jestem pewny. Zdarza się, że Obserwatorzy robią obchód kwater, zadają pytania. Dobro publiczne i tak dalej. Ale…

— Podejrzane, że akurat teraz — dokończyła za niego.

Sunąc na ugiętych nogach, z najlżejszym szmerem metalowych płytek, schowała się za wejściem do sypialni. Z parującym kubkiem w jednej i sztyletem w drugiej dłoni wyglądała jak skrytobójca kończący przerwę między mordami.

Drzwi przybrały gniewniejszy odcień i huknęły drugim ostrzeżeniem.

— Otwierać, obywatelu 9000012455. Niezastosowanie się do rozkazu Obserwatora wiąże się z automatycznym spadkiem w rankingach Piramidionu.

— Idę, idę! — zawołał z minimalnym drżeniem głosu. — Co mam robić? — syknął do Shapti.

— Zobacz, o co im chodzi. Szybko, zanim wkroczy tu cały batalion!

Ryss nigdy nie widział więcej niż jednego Obserwatora naraz. Nawet gdy trenował w Podstawie, tajemniczy nadzorcy podróżowali do i z edukatoriów prywatnymi korytarzami, nieuchwytni jak cienie. Sama myśl o batalionie wysłanników Wielkiego Oka przyprawiała go o drgawki.

Sięgnął umysłem do J-świata, by dodać sobie rycerskiej odwagi, mniszego spokoju. Uchwycił jednak spojrzenie Shapti i powstrzymał się, nim wchłonął pierwszy wzorzec.

Nim ukradł komuś duszę.

— Proszę wybaczyć, jestem nieubrany!

Porwał szlafrok ze sterty prania na fotelu i podreptał do drzwi.

Płyta schowała się w ścianie, gdy tylko dotknął jej opuszkami palców. Natychmiast cofnął się o krok, czując, jak serce podchodzi mu do gardła.

Przerażający kształt wsunął się do środka krokiem drapieżnika. Od czubków butów aż do wysokiego kołnierza Obserwator przypominał mężczyznę ubranego w idealnie czarny garnitur. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. W miejscu, w którym powinna zaczynać się szyja, znad krawata wyrastał gruby metalowy trzpień. Pęk świetlistych przewodów ciągnął się od niego aż do pomrukującej cicho, lewitującej kuli. Za wielką soczewką, otoczone masą czujników, łypało pojedyncze, odrażająco ludzkie oko.

— Obywatel 9000012455 — wydobyło się z głośnika.

— To ja — potwierdził Ryss.

— Obserwator Ba-Rukh. O godzinie 11:05 dzisiejszego dnia system kontroli wykrył niezidentyfikowany problem z pańskim Jarzmem. Przybyłem, by zbadać okoliczności owego problemu. — Lśniąca sfera przysunęła się bliżej, zwężając źrenicę do rozmiaru pięści. — Czy zauważył pan coś niecodziennego w funkcjonowaniu mechanizmu?

Ryss momentalnie zalał się potem. Od dziecka nie potrafił znieść tego groteskowego spojrzenia, z odblaskami w tęczówkach jak ostrza w świetle lamp chirurgicznych, rozkrajające go, by wydobyć…

— W jakim znaczeniu niecodziennego, Obserwatorze? — wydusił. — Wypaliłem dziś wygłodzonego Syma, więc apetyt u mnie niecodzienny. To na pewno. A poza tym…

— Awarie. Opóźnienia transferu. Spięcia. Utrata kontaktu z Jarzmo-światem. Halucynacje wzrokowe i słuchowe. — Pauza. — Niezapowiedziani goście.

On wie – zrozumiał Ryss, czując na plecach zimny dreszcz. – Wie, że Shapti zmaterializowała się w naszym świecie. Ale skąd?

— Ja… nie wydaje mi się, żebym…

Fruwający łeb skoczył nad jego ramieniem, błyskając czujnikami.

Ryss odsunął się i spojrzał w tym samym kierunku. Żółć podeszła mu do gardła.

W przytulnej wnęce mieszczącej kuchenny stół ze ścian rozłożone były dwa krzesła.

Bezgłowe ciało sięgnęło za pazuchę tak szybko, że ledwo odgięła się poła marynarki. Srebrny pistolet zalśnił rtęciowo we wszechobecnej iluminacji. Bezlitosna kula wysunęła się na pełną długość okablowania, puszczając laserowe wiązki, skanując, szukając.

Zatrzymała się na wejściu do sypialni.

— Najmocniej przepraszam, zapomniałem wspomnieć — wyrwało się Ryssowi, zupełnie jakby wchłonął wzorzec kogoś znacznie śmielszego. — Miałem wczoraj nocnego gościa, jeszcze nie wróciła do swojej kwatery. Poznaliśmy się na forum. Wypaliliśmy tłumy kochanków, ale nie jestem pewny, czy to takie niecodzienne.

Ba-Rukh wycelował w niego palec. Nie musiał nawet grozić bronią, by go uciszyć.

Wciśnięty w garnitur kadłub przesunął się na ugiętych nogach, nienaturalnie – marionetka wykonująca dziwaczny taniec. Moduł kontrolny zamrugał i wyjrzał za róg.

Ryss wstrzymał oddech. Minęła chwila długa jak wieczność, nim Obserwator odkleił się od ściany i wkroczył do sypialni.

Opuścił ją kilka sekund później, trzymając kubek z czekoladowym cappuccino.

— Odciski palców — zabuczał gniewnie. — Niezgodne z profilem obywatela 9000012455. Daję panu dziesięć sekund, żeby określić lokację intruza. W przeciwnym wypadku zmuszony będę zastosować argumenty siły.

— Siły? Zaraz, ja…

— Siedem. Sześć. Pięć…

Shapti wyskoczyła zza drzwi, nim dotarł do trzech. Widocznie odkleiła się gdzieś spod sufitu, szybka i zwinna – opancerzony jaguar atakujący z konarów drzew.

Podkuty metalem but wbił się między łopatki Ba-Rukha. Obserwator gruchnął o kuchenny stół w strugach rozlanego napoju, uruchamiając mechanizm, który chował mebel w podłodze. Strzaskany blat ruszył w dół, zaklinował się, przygniótł mu połowę ciała. Nogi wierzgnęły. Fruwająca kula okręciła się czujnie, wypatrując wroga.

Shapti wraziła sztylet prosto w przerośniętą źrenicę.

— Rusz się — powiedziała do Ryssa, gdy otarła ostrze z krwi i smarów. — Zaraz się tu od nich zaroi.

Ryss zdał sobie sprawę, że znów zanurkował w odmęty J-świata. Trzymał w żelaznej, boskiej dłoni dusze tuzina wojowników: kapitana straży, zamaskowanej szakalem morderczyni na zlecenie, pięściarza-zakonnika, orlich rycerzy w pierzastych hełmach; gotowe do wyrwania i nasycenia jego układu nerwowego. W panice niemal ich zabił. Zrobiłby to, gdyby Shapti nie pozbyła się Obserwatora.

Czy naprawdę jestem aż tak słaby? — zastanowił się, ścierając z czoła lepki pot. — Czy po to dali nam moc, aby nas spętać? Żeby zapchać nam głowy gromadzeniem dóbr i wyłączyć myślenie?

Wyminął czekającą niecierpliwie wojowniczkę i podniósł upuszczony pistolet. Ze środka modułu, który przestał lewitować, wyciekała lśniąca maź.

Jeden ze skanerów błysnął wiązkami, oślepiając Ryssa. Gdy odzyskał wzrok, zobaczył, że cała bateria diod mruga alarmowo. Śląc wezwania o pomoc.

— Wynośmy się stąd — zgodził się ochoczo.

Shapti stała przy drzwiach, poszukując klamki, której nie było. Ryss sięgnął nad jej ramieniem i przyłożył dłoń do płyty. Odsunęła się bez szmeru i zniknęła, wprawiając jego towarzyszkę w nerwowe drgnięcie.

Ledwo opuścili kwaterę, drzwi zasunęły się z hukiem, mało nie przytrzaskując Ryssowi paska od szlafroka. Rozległ się ostrzegawczy pisk, półprzejrzysty plastik zaciągnął się czerwienią. Chwilę później ze środka dobiegło ich demoniczne syczenie.

Ryss wytyczył palcem kółko, licząc, że program rozpozna jego linie papilarne. Wizjer pojawił się na sekundę i zaraz zniknął, wyłączony obcymi protokołami. Wystarczyło jednak, by Ryss zobaczył swoje mieszkanie – jedyny dom, jaki znał od lat – wypełniające się z wolna żółtym, toksycznym gazem; ciało Obserwatora rozpuszczające się w papkę, zachłannie wsysaną przez otwory w podłodze.

— Chcieli mnie zabić — wymamrotał drżącym głosem. — Widziałaś? Zabić jak…

— Panikuj później. — Shapti rozejrzała się po korytarzu, po identycznych drzwiach do kwater ciągnących się w obie strony. — Jest ich więcej, prawda? Wiedzą, że pozbyliśmy się tamtego?

Ryss przełknął ślinę i przytaknął.

— Wielkie Oko widzi wszystko.

— To rusz łaskawie mózgownicą. Gdzie możemy się schować? Dokąd uciec?

Uciec… Koncept wydawał się tak absurdalny, że Ryss miał ochotę się roześmiać. Uciec dokąd? Nie istniało przecież nic poza Piramidionem!

Przypomniał sobie nagle ludzi, którzy zniknęli: sąsiadów z poziomu i znajomych z forum. Areta, Etiel, 9000077170. Ani Wielkie Oko, ani Obserwatorzy nigdy nie ogłosili, co się z nimi stało. Władcy Jarzm sami dopisywali sobie wyjaśnienia. „Pewnie wchłonęła za dużo osobowości naraz”. „Przeładował się z ekstazy, wiesz, jak lubił Sym-kochanków”. „Po pojedynku spadł w rankingach i przenieśli go na najniższy poziom”.

Czy to samo mówiliby o nim, gdyby dopadł go Ba-Rukh? Gdyby wsiąknął w podłogę jak rozlana kawa? Czy tak niewiele znaczyło dla nich jego życie?

Wsparł się ręką o ścianę. Czerwone światło rozlało się na korytarz. Gdzieś w oddali huknęły drzwi. Wiedział, że muszą zebrać się do ucieczki i to jak najszybciej, ale nie przestawał dyszeć, trząść się, myśleć, pocić.

Naga twarz Shapti, zacięta, ale i zmartwiona – i atrakcyjna, jak nagle zauważył – pojawiła się w jego polu widzenia.

— Ryss…

— Wiem — wycharczał — wiem, ale… nie potrafię… Duszę się…

Zacisnęła palce na jego ramieniu, spoglądając w kierunku, z którego dobiegały coraz głośniejsze kroki. Przygryzła wargę.

— Weź czyjąś duszę — powiedziała i widział, jak wiele kosztowały ją te słowa. — Tak to działa, prawda? W świątyniach z symbolem srebrnej dłoni są twoi wyznawcy, bożochwalcy. Bez masek, „nadzy w oczach boga”. Weź któregoś z kapłanów. Dla nich przynajmniej będzie to coś znaczyć. Szybko!

Zrobił, jak kazała.

Duchowny, którego wypalił, nijak nie przystawał do ideału ascety. Jego myśli zaprzątały darowizny pomnożone przez ilość wyznawców oraz niewiasty spowiadające się z rozwiązłości zza fałszywych Obliczy Pokory. Prostota jego pragnień pomogła jednak odegnać strach. Ryss odetchnął głęboko, starając się pozbyć erekcji pęczniejącej pod szlafrokiem. Skupił się na motywacji, energii do działania, falujących dekoltach…

Cholera!

— Terminal dostawczy — przypomniał sobie nagle. — Oczywiście!

Zacisnął jedną dłoń na pistolecie, drugą na nadgarstku Shapti i puścił się biegiem.

Zza zakrętu wyłoniła się kula Obserwatora, puszczona na rekonesans niby ogar na srebrzystej smyczy.

Ryss strzelił, nim przerośnięta gałka oczna zwróciła się w ich stronę. Pocisk rykoszetował, rozbił ścienny panel.

Skanery rzygnęły plątaniną wiązek, oceniając zagrożenie. Ryss stanął jak wryty, ale Shapti nie zatrzymała się ani na chwilę. Skoczyła kocim susem, obróciła sztylet i jednym cięciem, ściskając rękojeść obiema dłońmi, przerżnęła się przez wiązkę kabli.

Moduł kontrolny huknął i potoczył się pod nogi Ryssa. Mężczyzna odskoczył z niesmakiem, widząc poruszające się panicznie ślepię.

— Obywatel 9000012455 — zabuczał głośnik. — W imię Wielkiego Oka nakazuję ci się poddać.

Ryss przełknął ślinę.

— Dlaczego próbujecie mnie zabić? Dlaczego…

Krzyk Shapti urwał jego pytanie.

Korpus Obserwatora nadal się poruszał. Pędząc na czterech kończynach, zbił z nóg jego towarzyszkę i zaczął szarpać płytki jej zbroi palcami zgiętymi w szpony. Zdawało się, że kompletnie zapomniał o broni schowanej za pazuchą. Wystarczyły mu mięśnie, ścięgna i niczym nieposkromiona żądza mordu.

Ryss podbiegł bliżej, wymierzył, pociągnął spust. Krew splamiła garnitur między łopatkami, ale ciało nie przestało napierać na Shapti. Potrzeba było czterech kolejnych kul, by skundlone monstrum straciło wreszcie energię.

Pomógł wojowniczce wygrzebać się spod truchła. Podniosła upuszczony sztylet, zawróciła, by kopnąć łypiącą sferę w dół korytarza, po czym pognała za Ryssem.

Terminal czekał za załomem. Ekran, klawiatura oraz wielka gródź, za którą mechanizmy Piramidionu dostarczały towary z niewidocznych magazynów. Z odpowiednią pozycją w rankingu mogłeś tu dostać, czego dusza zapragnie.

Ryss wprowadził kod produktu. Pojawiło się zdjęcie – nowoczesna sofa skręcona w elegancką helisę – przekreślone, gdy tylko przyłożył dłoń do panelu. „Produkt niedostępny”.

— Czy ty… próbujesz robić zakupy? — zapytała z niedowierzaniem Shapti.

— Nigdy nie miałem uprawnień na te lepsze mebelki.

— Więc pomyślałeś, że spróbujesz teraz?!

— Nie rozumiesz — odpowiedział, wprowadzając drugi kod. — Z moją pozycją i tak nigdy nie dostałbym tych produktów. To sygnał. S.O.S. Wystarczy, że system odrzuci mnie trzy razy za zamawianie niewłaściwych rzeczy i…

Wywołał dziwną, metalową obręcz z kajdankami i łańcuchami, której przeznaczenia, na szczęście bądź nie, jedynie się domyślał. „Produkt niedostępny”. Potem znowu sofę.

Terminal zgrzytnął w proteście i zablokował dalsze próby.

Nie minęły dwie minuty, a ze ścian dobiegło donośne huknięcie. Panel obok grodzi odskoczył i z mroku wychyliła się ciemnoskóra, kobieca twarz.

— Ryss, ty piękny sukinkocie — powiedziała Ebie, szczerząc żółte od tytoniu zęby. — Co zmalowałeś tym razem?

* * *

Shapti wlokła się za Ryssem i Ebie jak ponury cień. W wąskich przejściach ukrytych w trzewiach Piramidionu co rusz, niemalże magicznie, pojawiały się niezasłane łóżka, ubrania do wyczyszczenia, odpadki do zutylizowania. Armia ludzi uwijała się przy tych czynnościach ze sprawnością pszczół. Uzupełniali podajniki jedzenia, dolewali płynów do maszynerii, „programowali cykle zadań”. Ryss wyjaśnił jej to w przelocie, kiedy kluczyli między pracownikami, starając się mówić jak najciszej. Znajdowali się w Zaścianku, półmrocznej krainie, z której istnienia nie zdawała sobie sprawy większość władców Jarzm. Lądowali w niej wszyscy, którzy nie przeszli inicjacji w wieku dwunastu lat, do końca życia skazani na dogadzanie zachciankom pełnych obywateli.

Ciasne przejścia oraz puste, zapadnięte oczy mijanej służby przypominały Shapti kryjówki Tarczy. Brakowało jedynie wszechobecnych, psich Oblicz Żałoby. A jednak nadal czuła się tu nie na miejscu. I nie chodziło wcale o to, że dawała się wciągać w głąb obcego świata, że wciąż nie wiedziała, jak wypełnić swoją misję i wyzwolić altepie. Ani nawet o to, że jako jedyna nosiła maskę i szemrzącą cicho zbroję (Ryss, w samych gaciach i szlafroku, wyglądał na znacznie bardziej zagubionego).

Chodziło o to, że wszędzie wokół, z ust Ebie i innych mieszkańców Zaścianka – nawet wcześniej, z głośników Obserwatorów – słyszała jedynie bełkot. Ryss mówił dokładnie tym samym językiem co inni, a jednak rozumiała wyłącznie jego.

Teraz, gdy znalazła chwilę, by zastanowić się nad wydarzeniami dnia, dostrzegła całą paradę nieścisłości. Jaka siła przeciągnęła ją do tej rzeczywistości, skoro Jarzma dostarczały jedynie dusz? Czemu jej ojczyzna wydawała się taka… miniaturowa? Przecież wylądowała tu w swoich normalnych rozmiarach, nie jako pyłek na ramieniu „boga”. I skąd władcy Piramidionu, kimkolwiek byli, w ogóle brali światy do zniewolenia? Miała wrażenie, że za każdym razem, gdy zrywa zasłonę, pojawia się kolejna. Za którą z nich kryła się prawda?

— Możesz zaufać Ebie.

Ryss zrównał się z nią krokiem. Dotarli do szerszej, cuchnącej potem i smarami przestrzeni, gdzie Zaściankowcy odpoczywali na brudnych matach, przebierali się, myli w baliach i gotowali potrawki nieznanego pochodzenia nad płomieniami uchodzącymi z alchemicznych butli.

— Ebie? — powtórzyła, odszukując wzrokiem czarnoskórą techniczkę. Opierała się łokciem o jedno z prowizorycznych stoisk, próbując oczarować rudzielca handlującego ubraniami. Sądząc po spojrzeniu uciekającym w dekolt, szło jej całkiem nieźle.

— Znamy się z Podstawy, uczyła się dwa roczniki pode mną. 9005031313. Kiedy przeszedłem inicjację, myślałem, że więcej jej nie zobaczę. Ale Ebie nie da się pozbyć tak łatwo… Kiedy wyskoczyła zza lustra w mojej starej kwaterze, mało nie dostałem zawału! Od tamtej pory rozmawiamy przez ściany. Stąd nasze kody alarmowe w terminalu. Opiekuje się mną jak starsza siostra, mimo że jest młodsza i…

— Dlaczego mi o tym mówisz?

Ryss przystanął wreszcie, spoglądając na nią ze zdziwieniem.

— Eee… żebyś jej nie zadźgała? — rzucił, wskazując na dłoń Shapti.

Rozluźniła chwyt na rękojeści sztyletu. Nawet nie zauważyła, kiedy za nią chwyciła.

— To nie ona jest moim celem i dobrze o tym wiesz — odparła sucho.

— A tak, nie ona, nie ja. Tylko „właściciel rybiarni” na górze. — Umilkł na chwilę, śledząc wzrokiem grupkę nastolatków zabawiających się rzucaniem śrub jak najbliżej pomalowanej na biało nakrętki. — Kiedy próbowałaś mnie zabić, wspomniałaś o Tarczy? To oni cię tu przysłali?

Przeszła obok niego, by oprzeć się o słup, lekko wibrujący od ukrytych maszynerii. Założyła ramiona na piersi.

— Tarcza nie ma przywódców. Jednoczy nas wspólny cel.

— Zabić boga. Mnie, docelowo. — Potarł Jarzmo, czując prawdopodobnie ukłucia tysięcy zdradzieckich igieł. — Rozumiem niechęć do wypalania dusz, ale skąd taka zwarta organizacja? Nie powiesz mi chyba, że spotkaliście się losowo i uznaliście, że trzeba się mnie pozbyć.

Potrząsnęła głową.

— Nie chcesz wiedzieć.

— Co? — Zaśmiał się nerwowo. — Shapti, daj spokój. Trudno się nie czuć odpowiedzialnym za wasz los, kiedy miliony istnień…

— Osiem lat temu — weszła mu w słowo. Zabrzmiało to jak warkot, ale skoro nalegał, nie zamierzała się powstrzymywać. — Coś wydarzyło się osiem lat temu. Coś, co zrobiłeś jedynie raz, odkąd przejąłeś władzę nad naszym światem. Wiesz, o czym mówię, prawda?

— Och, więc czas upływa tak samo w naszych światach? Dowiedzieliście się, że istnieję, dopiero gdy przeszedłem inicjację? Zaraz, osiem lat, to było jeszcze na wyższych poziomach, więc… — Pobladł gwałtownie. — O nie. O nie, nie, nie.

Shapti osunęła się w dół słupa i pokiwała głową.

— Obawiam się, że tak.

Jej niechętny bóg przysiadł na piętach obok niej. Plącząc się w wyjaśnieniach, opowiedział jej o pojedynkach.

Rankingi w Piramidionie określały zdolność do szybkiego wyszukania wzorca, do utrzymania go w ciele przez dłuższy czas, a także do mieszania efektów kilku wzorców. Aby udowodnić przed Wielkim Okiem, że należy im się wyższa pozycja, każdy władca i władczyni Jarzma mogli wyzwać dowolnego pełnego obywatela na fizyczną potyczkę. Walki odbywały się co tydzień na forum, nadzorowane przez Obserwatora.

Tuż po inicjacji Ryss otrzymał dobrą kwaterę na jednym z środkowych poziomów i przez blisko dwa lata cieszył się luksusem. Niestety, znajomy z Podstawy, Zero Trzy, pozazdrościł mu wysokiej pozycji i postanowił wyzwać go na pojedynek.

Ryss nie miał wprawy w operowaniu Symami wojowników. Nie wiedział, kiedy wypalić stratega, a kiedy siłacza; kiedy stać się orlim rycerzem broniącym flanek, a kiedy przejść do skrytobójczego ataku szakala. Zero Trzy brał udział w dziesiątkach starć, a jego J-świat wypełniały zgobliniałe istoty żyjące w jaskiniach – dzikie i nieustępliwe. Walka nie trwała nawet pięciu minut. Ryss stracił dogodną pozycję i został przeniesiony na niższe poziomy. Ale co znacznie gorsze, poniósł koszt przegranej.

— Rozkazali mi to uczynić, Shapti. Tak żebym nie zrewanżował się Zero Trzy przez długi, długi czas. Patrzyli, jak wypalam dziesięć procent populacji, ryzykując destabilizację. Nawet nie wiesz, jak to bolało. Miliony bodźców naraz, wchłaniane i odrzucane przez układ nerwowy. Odchorowywałem tygodniami… Ale teraz rozumiem, że to nic. Nic w porównaniu z bólem, jakiego doświadczyliście tam na dole.

Shapti nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że płacze. Słyszała to w jego głosie. Jak by się jednak nie starała, nie potrafiła znaleźć słów, które by go pocieszyły; sprawiły, że cała ta sytuacja zrobi się łatwiejsza.

Bo przecież Ryss się nie mylił. Tamtego dnia – podczas Najświętszej Ascencji, Wielkiego Uboju; jakkolwiek by tego nie nazwać – każdy stracił kogoś bliskiego. Rodzinę, sąsiadów, przyjaciół. Po to właśnie powstała Tarcza: by zapobiec kolejnej katastrofie z niebios. Gdyby ich bóg nie przegrał pojedynku, Shapti nadal żyłaby w swoim świecie, kochając się z Tenochem w łaźni po godzinach („Zostaniemy dłużej, by zmyć z siebie zapach ryb, odniesiemy klucze, słowo”) albo spacerując z Zanyą po ogrodach kaktusowych i pilnując, by mały Sinu nie odbiegł za daleko.

Ryss pozbawił ich życia, wypalił z egzystencji. Jej męża, siostrę, siostrzeńca. Shapti nie wątpiła jednak ani przez moment, że człowiek łkający obok niej był w równej mierze ofiarą, co ludzie, których dusze wchłonął.

Ebie zbliżyła się do nich z naręczem ubrań, ściągając wydatne brwi. Powiedziała coś do Ryssa łagodnym tonem. Prędko otarł łzy i zbył ją żartem. Nie patrząc nikomu w oczy, pospieszył za róg, by przebrać się w szarą koszulę i robocze spodnie Zaściankowca.

Shapti z wdzięcznością przyjęła patchworkowy płaszcz dla siebie. Narzuciła go na zbroję, zastanawiając się, kiedy wreszcie będzie mogła ściągnąć pobrzękujący szermetal. Pilnie potrzebowała się wysikać. Ebie obserwowała ją podejrzliwie, zaciągając się – sądząc po cuchnącym dymie – zielem tambaku zawiniętym w papierowy rulon.

Ryss wrócił po dłuższej chwili. Twarz nadal miał spuchniętą od płaczu, ale Shapti z miejsca poznała, że wydarzyło się coś jeszcze. W jego oczach czaiła się pustka, którą widziała stanowczo zbyt wiele razy. Tamtego dnia, gdy zagubieni, zrozpaczeni ludzie wylegli na ulice, zapominając o maskach swych dążeń. Gdy świat na krótką chwilę oszalał.

— Co się stało? — zapytała niemal równo z bełkotem Ebie.

Potrząsnął głową.

— Nie, ubrania są w porządku. Ale… właśnie próbowałem znaleźć pocieszenie. Odruchowo, po prostu sięgnąłem do J-świata, szukając kogoś szczęśliwego. I nic.

— Nic? — powtórzyła cicho. — Jak to… nic?

— Mój świat… twój… przestałem go czuć.

Żołądek Shapti wywinął salto.

Chwyciła Ryssa za bark i obróciła ku sobie, nie dowierzając.