Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Hanna Malewska (1911–1983) – autorka powieści historycznych. W czasie wojny kierowała biurem szyfrów Komendy Głównej Armii Krajowej. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat była redaktorem naczelnym miesięcznika „Znak”.
O swojej powieści Hanna Malewska tak pisała w liście do siostry Teresy Landy: „melduję, że jest z VI wieku: dzieje Ostrogotów w Italii, narodziny benedyktynów, Kasjodor ratujący szczątki kultury, ambicje niewczesne Justyniana, ruina dzieł czysto ludzkich – dwie szachownice, ludzka i Boża, i bardzo różne na nich sukcesy i porażki”.
Jadwiga Żylińska, pisarka i przyjaciółka Malewskiej, mówiła, że książka ta jest „spojrzeniem ratującym człowieka przed poczuciem absolutnej znikomości jego doczesnego bytu”. Uważała ją za najlepsze artystycznie i najdojrzalsze dzieło autorki.
Malewska jest w pełni świadoma, że chodzi (…) o dwie kultury i dwa systemy sakralne, ale odrzuca relatywizm. W tym wypadku dystans nie licuje z autorskim przesłaniem, które musi być przedstawione w kategorycznej formie. Chrześcijaństwo nie jest kulturą zadufanych etnocentryków przekonanych o własnym anielstwie. Jest cywilizacją grzeszników świadomych własnej grzeszności, więc zdolnych do rachunku sumienia. Grzesznik jest w tej cywilizacji bratem, którego się nie kamienuje.
Karol Modzelewski, ze Wstępu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 928
Data ważności licencji: 9/15/2028
W stosownym wieku czternastu lat pochłaniałem, podobnie jak moi rówieśnicy, Trylogię Henryka Sienkiewicza. Traktowałem te książki jako literaturę przygodową, coś na kształt westernów. Z biegiem czasu nabierałem do Sienkiewicza coraz bardziej krytycznego dystansu. To mi zostało; uważam, że nasz noblista miał toksyczny wpływ na polską świadomość historyczną, nasączał ją dość prymitywnymi stereotypami i w sumie nie tylko krzepił serca, ale i osłabiał umysły rodaków. Podczas studiów i w późniejszych latach pracy badawczej nabawiłem się też uprzedzeń wobec powieści historycznej jako gatunku literackiego. Nie jestem dziś dumny z tej lekceważącej generalizacji. Dopiero więzienna nuda skłoniła mnie do przeczytania książek Gołubiewa i Malewskiej. Trzeba było takiej reedukacji, abym pojął, że powieść historyczna najwyższego lotu, podbudowana solidnym oczytaniem autora w pracach historyków, jest dla tych prac sprawdzianem skuteczności.
Mam na myśli sprawdzian wyobraźni. Historyk bez wyobraźni jest jak beznogi biegacz – powinien niezwłocznie zmienić zawód. Marc Bloch, a na polskim gruncie Witold Kula oswoili nas z pojmowaniem zawodu historyka jako tłumacza, który przekłada zapisy dawnych kultur na kategorie zrozumiałe dla naszej współczesności. Wymaga to wielkiej wiedzy i wielkich umiejętności warsztatowych. Najbardziej rozległa wiedza i najsubtelniejsze techniki badawcze zdadzą się jednak psu na budę, jeżeli zabraknie daru wyobraźni pozwalającej rozumieć systemy wartości, wzory kultury i kody komunikacyjne odmienne od naszych. Jeżeli nam się to uda, musimy jeszcze przekazać uzyskany rezultat odbiorcom.
Pierwszymi odbiorcami naszych prac są zazwyczaj inni historycy. Pracujemy jednak nie dla kolegów po fachu, lecz dla znacznie szerszego kręgu czytelników. W odróżnieniu od fizyka, któremu wystarczy porozumiewać się skutecznie z innymi fizykami na świecie, dla historyka najważniejsza jest komunikacja z nieprofesjonalną, lecz ambitną intelektualnie i aktywną kulturowo publicznością – przede wszystkim we własnym kraju. Najlepiej, gdy potrafimy nawiązać z nią kontakt bezpośrednio, ale nie każdy umie zdobyć się na komunikatywność bez szkody dla naukowego charakteru dzieła; pozostaje wówczas przekaz pośredni w podręcznikach i pracach popularyzatorskich.
Powieść historyczna nie jest popularyzacją ani ogniwem pośrednim w komunikacji między profesjonalnymi historykami a szerszą publicznością; jest dziełem artystycznym o samoistnej wartości. Dla zawodowych badaczy przeszłości jest ona jednak sprawdzianem, czy wyniki naszych badań mogą w artystycznej wyobraźni pisarza ułożyć się w przekonujący wizerunek epoki. Od artysty zależy tu więcej niż od badacza, musi być jednak między nimi odpowiednia chemia.
Powieść Hanny Malewskiej Przemija postać świata daje zawodowemu historykowi poczucie satysfakcji. Pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1954 roku. Było to dwadzieścia pięć lat przed publikacją pierwszego (oczywiście niemieckiego) wydania Historii Gotów Herwiga Wolframa i siedem lat przed pierwszą edycją kapitalnej pracy Reinharda Wenskusa Stammesbildung und Verfassung („Kształtowanie się i ustrój plemion”), nie mówiąc już o głośnej dziś tzw. szkole wiedeńskiej, która Wenskusa uznaje za swego patrona duchowego, a Wolframa za ojca-założyciela. Oczytanie Hanny Malewskiej w literaturze przedmiotu ocenić mogę na podstawie powieści jako bardzo solidne, a nawet imponujące, siłą rzeczy jednak nie wykraczające poza połowę XX wieku. Zawarty w jej powieści obraz społeczności i kultur spotykających się w Italii pod władzą Ostrogotów oparty jest na klasycznym dorobku historyków pozytywistów. Kontestacja tego dorobku przez Heinricha Dannenbauera, Theodora Mayera i innych przedstawicieli niemieckiej „nowej szkoły” z końca trzydziestych i pierwszej połowy czterdziestych lat ubiegłego wieku była zapewne Malewskiej znana, ale nie wywarła wpływu na jej wyobraźnię, a z historiografią postmodernistyczną już nie zdążyła się zapoznać. Moim zdaniem nieobecność tzw. Neue Lehre, a także postmodernistów pokroju Waltera Goffarta w bagażu historiograficznym Hanny Malewskiej nie zaszkodziła tej powieści. Szkoda, że autorka nie mogła przeczytać Wenskusa ani polskich historyków, którzy pisali pod jego wpływem, ale to już siła wyższa.
Podstawowy zrąb wiedzy o czasach Teodoryka Wielkiego, Kasjodora i Belizariusza, będący dorobkiem pozytywistycznej, głównie niemieckiej historiografii, pomyślnie przechodzi sprawdzian artystycznej wyobraźni w powieści Przemija postać świata. Pozwala to wysoko ocenić pracę historyków i jest zarazem niewątpliwą zasługą pisarki. Interesowało ją, podobnie jak historyków badaczy pracujących nad tamtą epoką, spotkanie i wzajemne oddziaływanie między archaiczną kulturą barbarzyńskiego ludu, którą nieśli z sobą ostrogoccy przybysze, a chrześcijańską cywilizacją schyłkowego cesarstwa rzymskiego. Pisarka, podobnie jak historyk, musiała rozumieć obie strony tego spotkania. Dla pisarki, podobnie jak dla historyka, podstawą rozumienia ludzi dawnych kultur (a w tym wypadku wchodzą w grę dwie dawne kultury znacznie różniące się między sobą) jest empatia, czyli zdolność wczuwania się w system wartości, emocje i sposób myślenia bohaterów. Nie ma zaś empatii bez sympatii, bodaj krzyny sympatii dla ludzi sprzed piętnastu wieków, którzy próbowali się z sobą porozumiewać, współżyli lub walczyli z sobą i mordowali się nawzajem. Także pod tym względem, gdy idzie o postawę wobec naszych bliźnich z odległej przeszłości, historyk i autor powieści historycznej znajdują się w podobnej sytuacji.
Hanna Malewska zasłużyła sobie na to, żeby zawodowy historyk traktował ją po koleżeńsku. W powieści nie ma rzecz jasna przypisów, ale odczytuję z niej, oprócz bardzo dobrze przyswojonej i przemyślanej wiedzy zaczerpniętej z prac znakomitych badaczy, także wyraźne ślady osobistego kontaktu pisarki z dokumentami epoki oraz samodzielnej ich interpretacji. Domyślam się tego choćby w kapitalnym opisie wiecu gockich wojowników. Autorka sięgała też na własną rękę i ryzyko, ale w sposób, który oceniam jako uprawniony i owocny, do komparatystyki. Dotyczy to zwłaszcza tzw. nithingów, czyli ludzi, którzy popełnili zbrodnie szczególnie drastyczne, godzące w sakralne podstawy tradycyjnego ładu społecznego i traktowane jako świętokradztwo. Od zemsty za taki czyn nie można było uwolnić się przez złożenie okupu. Palono dom winowajcy, pozbawiając go tym samym nienaruszalnego schronienia oraz miejsca wśród ludzi; zbrodniarz tracił człowieczeństwo, stawał się wilkiem (vargus, vargr, wolfshead), nie wolno go było przenocować ani dać mu bodaj kawałka chleba; każdy mógł zabić go bezkarnie, a może nawet powinien był to uczynić. Ludzie tacy zajmują w powieści Malewskiej ważne miejsce. Autorka nazywa ich nithingami, chociaż sam termin ani związane z nim normy prawa zwyczajowego nie występują w źródłach gockich lub dotyczących Gotów. Hanna Malewska sięgnęła w tym wypadku do analogii skandynawskich. Jest to decyzja odważna, ale moim zdaniem trafna nie tylko ze względu na mitohistoryczną tradycję o skandynawskim pochodzeniu Gotów; podobne normy, choć pod innymi nazwami, występują w zwyczajowych prawach Franków salickich, Sasów i Anglosasów, w Obszernej Prawdzie Ruskiej i w źródłach narracyjnych dotyczących zachodniosłowiańskich Luciców i Wagrów oraz bałtyjskich Prusów.
Na pierwszy rzut oka Przemija postać świata, mimo intelektualnej ambicji wyrażonej w tytule, może się wydać egzemplarzem tradycyjnego gatunku wielowątkowych historycznych powieści rozlewisk, czymś na kształt literackiego odpowiednika Matejkowskiej Bitwy pod Grunwaldem. Czytelnik, który sprowadzi tę książkę do poziomu fabularno-przygodowej rozrywki, będzie sam sobie winien. W odróżnieniu od Grunwaldu Matejki, który jest chaotycznym zbiorem pojedynków i detali, w powieści Hanny Malewskiej wszystkie epizody i wątki fabularne połączone są w spójną całość przez myśli przewodnie o charakterze historiozoficznej refleksji i moralitetu. Jest to przesłanie ważne, godne odczytania i zastanowienia.
Zacznijmy może od historiozofii. Na kartach tej powieści przewija się wielu bohaterów, po części fikcyjnych, powołanych do życia mocą autorskiej wyobraźni, po części zaś historycznych, jak król Ostrogotów Teodoryk i jego następcy, rzymski senator Kasjodor, który u boku tych królów kierował cywilną administracją Italii, bizantyńscy wodzowie Belizariusz i Narses, bizantyński historyk Prokop z Cezarei, który towarzyszył korpusowi ekspedycyjnemu Belizariusza i pozostawił szczegółowy opis osiemnastoletniej wojny, jaką Bizancjum toczyło z Ostrogotami o odzyskanie panowania nad zachodnim cesarstwem. Pisemne świadectwo tamtego czasu w postaci autorskiego zbioru listów i rozporządzeń pisanych w imieniu ostrogockich królów pozostawił także Kasjodor. Hanna Malewska uczyniła z niego postać kluczową, osobowy zwornik pisarskiej wizji epoki. Trafny wybór: zbudowane przez Teodoryka królestwo Ostrogotów w Italii było w istocie przedłużeniem rzymskiego ładu społecznego w sytuacji, gdy rzymska organizacja sił zbrojnych była już od dłuższego czasu niewydolna. Bardziej jeszcze niż wizygocka Hiszpania, ostrogockie królestwo Teodoryka opierało się na kondominium dwóch elit – rzymskiej i barbarzyńskiej. W rękach rzymskich senatorów i biurokratów z Rawenny pozostała cywilna administracja państwa, w tym zarząd cesarskiej skarbowości, której nikt inny nie był w stanie kontrolować; w rękach germańskiego króla i jego ludzi sprawnie funkcjonowała siła zbrojna zorganizowana zgodnie z plemienną tradycją. Kasjodor bronił tego połączenia, póki się dało, a gdy jego dzieło legło w gruzach, wycofał się do klasztoru. W epilogu powieści Malewska pokazuje go już nie jako zwornik rzymsko-germańskiego kondominium, lecz w roli budowniczego wątłej kładki łączącej dorobek piśmienniczy antycznego Rzymu z kulturą umysłową zbarbaryzowanej średniowiecznej Europy. W zaciszu klasztornego scriptorium Kasjodor dyktuje ciemnym mnichom ostatnie dzieło Boecjusza.
Wśród bohaterów fikcyjnych, szarych ludzi – Rzymian i Gotów – kluczową rolę odgrywa w powieści Wizand. Gocki wojownik, z wielkiej wzajemnej miłości połączony małżeństwem z Rzymianką, narażony w tym małżeństwie na dramatyczne nieporozumienia międzykulturowe, wystawiony w swej roli wojownika na konflikt tradycyjnych wartości, tragiczny zbrodniarz i nithing, podopieczny świętego Benedykta z Nursji – czegoż chcieć więcej? Dla zaspokojenia czytelniczej żądzy przygód i wzruszeń jest tego aż nadto, ale autorce chodzi o coś istotniejszego. Przesłaniem powieści Malewskiej jest, obok próby zrozumienia historycznego przejścia od śródziemnomorskiego antyku do średniowiecznej Europy, także chrześcijański moralitet. Autorka nie poświęca większej uwagi ariańskiemu chrześcijaństwu Gotów. To brak, z którego jednak możemy ją rozgrzeszyć. Arianizm Gotów, a później Longobardów, wydaje się rzeczywiście dość powierzchownym opakowaniem, pod którym krył się depozyt zwyczajowych norm prawnych i wzorów tradycyjnej kultury głęboko zakorzenionych w pogańskim sacrum. Najistotniejsza w losach Wizanda jest popełniona z nakazu drużynniczej wierności kwalifikowana odmiana mordu, która w oczach współplemieńców uczyniła go nithingiem, a w oczach świętego Benedykta wielkim grzesznikiem potrzebującym wsparcia w rachunku sumienia. Konfrontując ocenę zbrodni w dwóch różnych porządkach moralnych, Malewska jest w pełni świadoma, że chodzi zarazem o dwie kultury i dwa systemy sakralne, ale odrzuca relatywizm. W tym wypadku dystans nie licuje z autorskim przesłaniem, które musi być przedstawione w kategorycznej formie. Chrześcijaństwo nie jest kulturą zadufanych etnocentryków przekonanych o własnym anielstwie. Jest cywilizacją grzeszników świadomych własnej grzeszności, więc zdolnych do rachunku sumienia. Grzesznik jest w tej cywilizacji bratem, którego się nie kamienuje.
Czy ten moralitet nie został wpisany w losy bohaterów powieści w sposób zbyt widoczny? Nie mam na to odpowiedzi. Może nie ja powinienem jej szukać, niech się tym zajmują raczej ludzie religijni. Mam tylko wrażenie, że w naszym katolickim społeczeństwie chrześcijańskie przesłanie powieści Hanny Malewskiej warte jest upowszechnienia.
Dodam jeszcze, że mój starszy kolega i przyjaciel – zmarły niedawno archeolog i historyk Lech Leciejewicz – zatytułował swoją książkę o narodzinach średniowiecznej cywilizacji europejskiej Nowa postać świata. Tytuł ten jest hołdem złożonym przez wybitnego uczonego naszej koleżance pisarce.
Karol Modzelewski
PRAETERIT FIGURA HUIUS MUNDI
Pamięci Matki
W ostatniej wsi dano biskupowi muła i przewodnika, by go odprowadził krótszą drogą. Nim wyjechał, słońce zachodziło. W każdym prawie domu namaszczał niemocnych lub umierających, na zdrowie duszy i ciała; chrzcił także, bo ludzie nie docierali stąd do parafialnego baptysterium, diakon zaś z Rivae znikł, nie wiadomo kiedy i gdzie; ludzie pośród tej wojny ginęli bez śladu i nikt już nie dopytywał się bardzo o nikogo. Późno tedy ruszył z powrotem. Lecz droga, którą mu wskazał młody przewodnik, rzeczywiście okazała się niedaleka. Już widział znajomy zarys wzgórz, za którymi powinna się zaraz pokazać wieża jego katedry w Ticinum, gdy towarzysz zatrzymał się i wskazał mu ręką ptactwo zwijające się gęsto nad parowem zarosłym u brzegów, a jednocześnie wiatr przedwieczorny przyniósł mdlącą woń trupią.
– Pobici tam – rzekł młody. – Ale to tylko ścierwo barbarzyńskie. Drugi tydzień już będzie, jak leżą.
Biskup Epifaniusz przypomniał sobie, że Rugiowie w mieście mówili o jakiejś niedawnej potyczce, ale po drugiej stronie Padu. Widocznie i tędy cofały się świeżo zagony Gotów – a bito się i tak ciągle i wszędzie. Najciekawsi znużyli się nowinami. Skierował muła w stronę parowu, choć chłopak przekładał mu, że powinni się spieszyć – za godzinę będzie mrok.
– Zabierz, synu, bydlątko i wracaj, żeby cię nie spotkała zła przygoda. Ja muszę zobaczyć, a stąd trafię już sam.
– Gdzie bym zaś pana biskupa tak zostawił.
– Wracaj, wracaj. Mnie i tak nie spodziewają się wcześnie, a na ciebie pewnie czekają. No i wojsko nie pozwala wędrować po zmierzchu.
Istotnie może chłopca wyczekiwał ktoś miły albo straszyła droga, dość że z ulgą zawrócił i popędzać zaczął muła piętami. Biskup zaś podszedł do wąwozu i zatrzymał się na skraju, bo tu zaduch aż dławił. Leżało kilkadziesiąt trupów, niektóre zahaczone o krzaki urwiska, widne jeszcze dobrze w świetle, inne na dnie, a jednym poruszała struga biegnąca parowem, tak jak się potrząsa śpiącym, by go zbudzić. Ale żaden z tych ludzi już nie mógł się zbudzić. Trupy Ostrogotów, wielkie, płowe, i trupy wrogów ich, Rugiów i Herulów, w nagolennikach przejętych od Rzymian, z krótko, po rzymsku strzyżonymi głowami, ukazywały niebu zachodniemu rany, siność, zgniliznę, rozwleczone już przez ptactwo wnętrzności, a także zaciętość ostatniej walki w splątaniu ciał, w pięściach zaciśniętych na broni: na krótkich rzymskich mieczach Rugiów i długich – najeźdźców. Nie wydarli im broni nawet po śmierci ci jacyś ludzie, którzy złupili jedne i drugie ciała z miedzianych pasów, z podkutych butów i sakw, gdzie mogło być jeszcze nieco jadła, a wozy potrzaskane obrali ze skórzanych pokryć.
Oczy biskupa chwilę błądziły po aż nadto znajomym widoku. Przeżegnał ciała, ciche w pustkowiu i zmierzchu. Cicho było ogromnie, nawet ptactwo spłoszone odleciało. Jeśli dusze, biedniejsze, bardziej okaleczałe od ciał, krążyły tu gdzieś w pobliżu, i one milczały.
Epifaniusz, biskup Ticinum, raz jeszcze przeżegnał pobojowisko i ruszył spiesznie ku miastu. Potem wstrzymał się i obejrzał, bo mu się wydało, że coś żywego jednak poruszyło się w parowie. Ale mógł to być tylko ptak czy zwierz. W tych bojach dobijano rannych. Odszedł, modląc się.
A wtedy spomiędzy trupów nad strumieniem podniosła się kobieta i podjęła przerwaną czynność ściągania kożuszka z poległego Gota. Szeptała przy tym – w mowie tego zmarłego i własnej – by nie miał jej za złe, że musi go obedrzeć, i by nie przyszedł jej straszyć. Oto została w łachmanach, a noce już chłodne, nie jest tu tak ciepło, jak wydawało się owej pierwszej wiosny, jego zaś i tak nic już nie rozgrzeje. Szeptała mu to w twarz rozdziobaną przez ptactwo – nie poznać, czy kto znajomy, bliski może. Nie mogła także rozeznać jedynego tutaj trupa kobiety, której głowa leżąca w wodzie napuchła już na twarzy i sczerniała. Rudowłosa, młoda – może to była Ildyka? Ildyka, która wtedy nie poszła doić z nimi wszystkimi, ale pozostała w taborze przy dzieciach. Dziecinnego trupka nie było ani jednego, o tym upewniła się od razu – po to tu przyszła. Przeszukała dobrze gęstwę cierniową, krwawiąc sobie przy tym nogi i ramiona, zgruntowała nawet strumień w głębszym miejscu, gdzie tworzył zastoinę. Nie, jej dziecko, ciało z jej ciała, nie gnije tu, jest gdzieś jeszcze. Jego oczy patrzą, szukają, jego głos odzywa się, a ona nie słyszy. Jeżeli nie rozbili mu głowiny potem – albo nie umorzyli gdzie bądź...
Nie dowiedziawszy się nic od trupów, obejrzała rozbity tabor. Zdawało jej się, że rozpoznaje jeden z wozów, który uwiązł kołami w gąszczu. Jasna, nowa kłonica – chyba to wóz rodziny Gundomara, który zawsze w pochodzie ciągnął przed jej własnym. Przymusiła do wysiłku stumanioną, skołataną głowę: skoro tu był tabor, ten tabor, i skoro on tutaj nie leży, jej mały, to jest gdzieś, i niedaleko. – Jest – powtórzyła sobie. – I znajdę go. – Pod wozem rozsypana była przygarść prażonego jęczmienia. Zaczęła gryźć to chciwie – od jak dawna nic nie jadła! – a resztę pozbierała w znaleziony pusty kołczan. Potem właśnie upatrzyła ów kożuszek, dlatego chyba ten, a nie inny, że taki sam, siwy, nosił Iwila, mąż; w takim znalazła go, ze strzałą po bełt w szyi, martwego na polu nad Zimną Wodą. Pochowali go godnie, nie został, jak ci tu, na pastwę kruków. Ściągała przyodziewek długo, mozolnie, wciąż gryząc i łykając mączystą miazgę mimo smrodu trupa. Nim skończyła, spłoszył ją szelest kroków czy raczej czujność ściganego zwierzęcia. Przytaiła się. Patrzyła z chaszczów na człowieka, który liczył oczyma trupy, a potem je błogosławił.
– Biskup – poznała go. Gdy odszedł, a ona ściągnęła nareszcie kożuszek, cicho, pod osłoną tarniny ruszyła za nim. Mrok już zapadł, prędki, jak zawsze w tym kraju; nie dostrzeże jej, a będzie raźniej, gdy tak blisko nie pochowani, trzymać się śladów żywego człowieka. A on oczywiście zmierza ku miastu. „Biskup” – tak go zwali również i Goci w Ticinum, kiedy tam popasali długo, Bóg wie jak długo, Wizand chodzić się tam przecież nauczył. „Pan biskup” to był ten, a nie ich własny, ariański. Pamiętała, jaki był, co mówili wszyscy o nim. A jednak nie śmiała zdradzić się najlżejszym szelestem; tak mocno wrosła w nią pewność, że na pustkowiu każdy człowiek gotów zabić każdego dla przyodziewku, dla jadła albo bez żadnej przyczyny.
Dowlókłszy się do miasta, wśliznęła się do znajomego sobie, cuchnącego, ale suchego kanału, odnalazła po ciemku pustą cysternę, gdzie nikt nie zaglądał i gdzie sypiała. Prawie nim zdążyła ułożyć się, spadł na nią sen... Leżała na twardo ugniecionym sianie na wozie. Ciągnęli przez mroźną krainę górską, ale jej było ciepło, bo obok, pod tą samą baranicą, ułożył się Iwila. Śpi, bo konie i tak trzymają się drogi, tej nieskończenie długiej, bitej rzymskiej drogi, która idzie chyba przez cały świat, znaczona w równych odstępach słupami – na nich wypisali starzy Rzymianie odległości od Miasta, coraz dalej i dalej. Teraz oni, Goci, liczą słupy: coraz bliżej i bliżej, ale jeszcze daleko. Nieprzeliczone chyba tabory w zamierzchłych czasach wyżłobiły w kamieniach koleiny, jakie bywają w glinie po pierwszym mrozie. Raz wraz podkowa zgrzytnie o krawędź. Konie chrupią wiechetki siana, wyciągnięte z poprzedzającego wozu. Iwila, wielki, gorący, przy jednym ramieniu, a przy drugim też ciepłe, oddychające zawiniątko: niemowlę, Wizand. Przez ciężki jej sen przedarła się pamięć, że szuka Wizanda. Usiadła. Spod poły kożuszka wysunął się, mrucząc, kot bezpański. Cisnęła nim z wściekłością i zapłakała skąpymi, kłującymi łzami. Już nie mogła zasnąć. Ta wędrówka całego ludu, z dziećmi i starcami, z żywiną, z garnkami i żarnami, zimą przez góry, latem przez bagna, pełne broniących przejścia nieprzyjaciół, o głodzie i chłodzie, w lęku i niepewności – jakież to było dobre, to, co wtedy wydawało się poniewierką. Był Iwila, był mały. A nawet gdy Iwila poległ, miała jeszcze chłopaczka, miała swoich. Każdy Got – z Jasnych Gotów – toż to, widziało jej się teraz, jakby rodzony. Szli do Italii, obiecanej przez wodza, doszli do niej. Trzody odpasły się, mały miał mleko. Wiedzieli, że Tiuda-Reiks zdobędzie dla nich ten kraj. A ona dostanie nadział dla Wizanda, jako dla syna woja, i to nie byle jakiego, Iwili. Teraz nie ma Wizanda. Wszystko jedno, czyja w końcu będzie ta Italia. Ziemia tucząca stada, a zła jak jałowy ugór pełen zbójców.
Gdzie była? Zasnęła znów, obudził ją przeraźliwy krzyk. Otrzeźwiała w jednej chwili. Krzyki powtarzały się, niezbyt dalekie. Wrzask kobiecy, nie dziecinny. Taki krzyk był jej obojętny. Zamknęła oczy, otuliła się mocniej kożuszkiem – brał chłód przedranny. Gdyby wróciła na skrzydłach – sen ma skrzydła krucze, tylko wielkie, każde jak połowa świata – gdyby wróciła na ten wóz, na pustkowie zawiane śniegiem, w nieustający chrobot kół, rozwleczony od widnokręgu do widnokręgu, może mały obudziłby się jednak pod baranią skórą... z tym niecierpliwym wierzgnięciem, z jakim zwykł się budzić, jakby oznajmiał: Tu! Tu! Jestem! Jestem! Ale... mógłby i ten bez twarzy zjawić się i postraszyć.
Ciemność już przecierała się. Niedługo trzeba będzie podkraść się do fontanny i zaczerpnąć wody w skorupę, którą znalazła w śmietniku – nim ludzie zaczną się tłoczyć. W tym mieście co prawda nikt nie zwraca na nią uwagi, miejscowi mają ją za kobietę Rugiów, Rugiowie za niewolnicę Rzymian. Ust jednak nie śmie otworzyć do nikogo. I do kogóż zresztą miałaby zagadać? Do kogo z tych tysięcy, wielu tysięcy ludzi, którzy gnieżdżą się, kłębią, prawie depczą jedni po drugich w ciasnych, starych, gdzieniegdzie wypalonych, gdzieniegdzie walących się uliczkach. Gdyby nie biskup – tak mówią, słyszała nieraz – nie byłoby może jednego całego domu w tym Ticinum, przechodziło ono z rąk do rąk. Owe zaułki, mury i gruzy znała doskonale, miały dla niej oblicze, którego nie mieli ludzie. Znała bezpieczne, dające nieco ciepła w nocy, jak choćby wygrzana słońcem cysterna, znała wysokie, jak ten zaczęty i nie dokończony mur nowego pieca przy piekarni. Piekarnia mdliła ją zapachem jadła (choć i oni tam jakiś świński chleb z trocin czy z buczyny od dawna pieką), ale wspinała się na mur co rano, by patrzeć na długie szeregi kobiet kłócących się i bijących o miejsce oraz na dzieci uczepione u ich spódnic. A nuż która wzięła sobie Wizanda? Chleba by mu na pewno nie dała, ale nuż wzięła?... Od tego ślepego szukania, próżnego myślenia i głodu często mąciło jej się zupełnie w głowie i nie wiedziała już nic. Lecz oto teraz, leżąc wpółśpiąca na twardym kamieniu, nagle wspomniała, że przecież jest takie miejsce, gdzie mogłaby pójść i spytać. Jest takie miejsce, nawet w tym mieście, gorszym jeszcze dla niej i bardziej obcym niż dla sprzedanej niewolnicy. Zerwała się. Zapomniała o pragnieniu, o fontannie. – Tam wiedzą, żem Gotka – szepnęła ostrożność. Lecz ona nie zważała już na nic.
O tej samej porze przedświtowej, gdy kobieta gocka przywoływała jeszcze sen i lękała się go, gromadka ludzi z łopatami na ramionach i z chustkami na twarzach stanęła nad wąwozem, gdzie leżeli pobici. Biskup Epifaniusz kropił wodą święconą. Ludzie spluwali w dłonie, nikomu nie spieszyło się do takiej roboty. Byli wśród nich Rugiowie, najdziksi z barbarzyńców – za takich przynajmniej uchodzili. Epifaniusz zdołał im wytłumaczyć, i to jeszcze w ciągu nocy, że nie godzi się wojownikom zostawiać na żer ptactwu własnych poległych: „Goci tak nie czynią, pamiętajcie, gdy odzierżą pole”. Byli i rzymscy defensores civitatis lub ich klienci, którym mówił długo, że od strugi zaśmierdnie rzeka. Byli różni mali ludkowie, którym obiecał dodatkową przygarść bobu i kasztanów. Nikt z nich w tej chwili nie miał siły ani chęci do zagrzebywania takiej kupy cuchnącego padła. Pamiętali co prawda, że mówił też o chrześcijańskim uczynku, za który niejeden grzech będzie im odpuszczony w Dzień Sądu. „A skąd wiecie, czy nie jutro już ten dzień?” Mimo to czuli, że tylko przemoc biskupia, nie wiadomo skąd się biorąca, wbrew woli ich tu przywlokła.
Niemrawo obierali miejsce na wspólną mogiłę. – Chcecie przecież – popatrzył pilnie po twarzach małymi, przygasłymi nieco oczyma – chcecie posłużyć tym braciom waszym ostatni raz. Boć już są, gdzie i my pójdziemy. – Po czym wziął sam łopatę i odwalił szmat murawy.
A w godzinę potem ów trup bez twarzy, którego kobieta gocka bała się ujrzeć we śnie, bezpiecznie obok innych spoczął w poświęconej ziemi.
Długa była wędrówka jego do tej mogiły. O wędrówce i o nowym kraju była może ostatnia jego myśl. O niej mówiłaby pieśń, gdyby go chowali swoi – przy wtórze tarcz brzękliwych, przy podrzucaniu długich włóczni. Złamano by jego oszczep i frameję nad grobem, jak godzi się czynić dzielnym. A pieśń wspominałaby bagna Sawy, moszczone własnymi ciałami, i dalej grzbiet wapienny, gdzie rzeki mocą czarów uciekają pod ziemię, pył stoi zamiast nieba, kroki dźwięczą jak nad studnią bez dna, którą morze weszło w ziemię. Skały powyrzynane na kształt drzew, a drzew nie ma – oprócz tej jednej prastarej Gruszy Wróżebnej na garbie Dolomitów, która widziała niegdyś Alaryka Zdobywcę, a przed nim mnogie pochody ludów zbrojnych jeszcze w miedziane topory i groty z kości. Nikt z nich jednak nie doszedł. A jeśli doszedł, to zginął. A jeśli nawet zwyciężał, przepadł potem, a Roma została. Ale nie tak będzie z nimi. Bo oni, doszedłszy, pozostaną. Taka jest wola Tiuda-Reiksa i wyrok Losów: osiądą wreszcie na swoim.
Gdzież-bo już nie bywali Goci: Goci Błyszczący, wojownicy tułacze? Jakich miast nie łupili, jakich ludów nie tratowali? Szczerbili miecze o dzikich Sarmatów, Bułgarów, o twardych Macedończyków. Mało zakątków tej połaci świata, którą włada Pantokrator ze Złotej Stolicy, nie karmiło nieodstępnego jak cień głodu gockich koni i gockich ludzi, nie drżało przed ich orężem. Aż rogi bojowe straszyć poczęły samego cesarza, a pożary zażegnięte świeciły w złote kopuły, w alabastrowe okna Konstantynopola, gdzie są wszystkie bogactwa świata, gdzie lud dostaje darmo świninę i oliwę.
Dawno, dawno wyszli Goci z puszczy, jeszcze dawniej z morza. Ich kobiety nosiły już bisior, a mężowie wysadzane szkłem pasy scytyjskie, w słomie wozów kadzielnica z Antiochii leżała obok trójuszatych dzbanów po przodkach; ich komenda była komendą rzymską, ich pamięć – zmąconą pamięcią wielu różnych ludów, wśród których popasali. Czasem mieli po trzy konie, mieli kobiety branki i szczere złoto. Potem znów wracała nędza, rozdroża, tułaczka. Zdarzało im się żałować trawiastej Panonii, którą im cesarz darował pustą przed laty i w której nie usiedzieli. Zapomnieli już, że bezdomni i szczuci przyszli wtedy żebrać u Pantokratora Wschodu pastwisk i wstępu za Dunaj, jak za próg lepszego świata, ledwie odginając karki z jarzma Hunów, niepewni, czy w trop tamtych nie ciągną inne jeszcze ludy potworne, pijące krew i kobyle mleko, jedzące surowe mięso. Gdzieś z czeluści, nad którą kończy się światło dzienne i gdzie mieszkają olbrzymy, pierworodne dzieci starych bogów, a Bóg Chrystusa nic o nich wiedzieć nie chce, lecz oni przyjdą kiedyś żywić się ciałem ochrzczonych, by powiedzieć: i my, Panie groźny, mamy w sobie tę Wodę i tę Krew. Tego jednak nie zapomnieli, że nad Dunajem chciwi jak kruki komisarze rzymscy kazali im płacić srebrem za każdą garść prosa i że sprzedawać musieli kobiety i dzieci, aby nie stracić broni. O tak, z bronią weszli w szeroką pusztę, dar cesarza, gdzie dochowali się znowu trzód, żyli z żonami i mieli potomstwo. Ale i to nie była przecież ich siedziba i dom. Czy mieli kiedy swoje domy ojcowskie i swoje cmentarze? Chyba zanim król Berich na rozkaz starych bogów spuścił trzy jesionowe okręty na siwy Bałtyk, a w nich wszystek lud gocki: i Gotów Błyszczących, i Gotów Mądrych, i Gepidów, których okręt opóźnił się, więc nazwano ich „Ospalcami”. Było to już tak dawno, że nikt nie pamiętał, jak wyglądały okręty czy dwór Bericha. Saga zapamiętała jednak, że Teodoryk – Tiuda-Reiks Amal – w czternastym pokoleniu idzie przez Bericha od bogów, i opiewała nieśmiertelne czyny Hermanaryka i Gauta, starych Amalów. Lata całe, dziesiątki lat Goci Wspaniali, Błyszczący, tułali się bez siedzib na cesarskiej ziemi. Bywali łupieżcami, ale niepewnymi jutra, szczutymi przez wszystkich, lub w cudzej służbie; konie ich częściej chodziły poszerszeniałe ze złej paszy niż gładkie, wozy łamały się, krowy ucinały mleko. Lecz byli hardzi, dufniejsi w siebie – zwłaszcza szczep Amalów Szczęśliwych – niż te mrowia ludów, przez które przechodzili. Ich pieśń sławiła wierność i bohaterski zgon. A wiara mówiła, że Chrystusowi, o którym ich pouczył mnich Wulfila, milsi są Goci niż wszystkie ludy zrodzone z gorszego nasienia. Z tą wiarą Tiuda-Reiks poprowadził ich wreszcie, odważył się poprowadzić – w dwadzieścia tysięcy wozów, domów o skórzanych zasłonach, w trzydzieści tysięcy jezdnych z workami paszy na kłębie końskim – z Sistowy nad Dunajem przez Alpy Julijskie do Italii, do Starej Romy. Nad Sontius i nad Zimną Wodą otworzył tę ziemię żelazem i obwieścił, że tu jest ich dom.
Wojak bez twarzy, pochowany pod Ticinum, posiadł już na zawsze swój skrawek murawy na ziemi italskiej.
Tak śpiewali, to pamiętali barbarzyńcy. Ludzie zaś w Italii mówili sobie, że to cesarz Zeno, chytry jak wszyscy Pantokratorzy, chcąc pozbyć się nareszcie Ostrogotów ze swych dzierżaw, groźnego Teodoryka ze swojej służby, wysłał go, jako swego patrycjusza i „syna”, aby przepędził z Italii Odoakra-Skira, przybłędę, uzurpatora po Cesarzach Zachodu.
Tacy zaś, którzy o tym nie słyszeli albo zgoła o cesarzy i królów nie dbali, wiedzieli tylko, że jedni barbarzyńcy wyganiają drugich, jedni heretycy-arianie drugich, i trzeba dobrze myśleć, jak zachować skórę, dach, jadło na dziś, a kto je miał – solidy, zakopane koło fontanny w ogródku.
Horacja, wdowa po dekurionie w Ticinum, właśnie chyliła się nocą nad takim schowkiem, kiedy podkradł się do niej i pochwycił za ramiona człek cuchnący jak dzikie bestie w arenariach i jak one widzący pewnie w mroku. Wrzask, ten najrozpaczliwszy, który zbudził Gotkę w opuszczonej cysternie, wydała Horacja, nie szamocząc się i uciekając, lecz gdy wróciwszy, nie znalazła pod płytami ani worka z mąką, ani skrzynki z suszonymi figami, ani sakiewki drucianej z aureusami. Mąż jej był bardzo sprytnym dekurionem: udawało mu się płacić podatki i jeszcze odkładać, ale nie udało się uniknąć ostrogockiego topora za sprzyjanie poprzedniej władzy. Wpośród wojennych utrapień Horacja nie miała czasu opłakać małżonka tak, jak teraz zawodziła i rwała włosy nad pustą skrytką. Ani pieniędzy, ani jadła dla dzieci i dla niej samej – teściowi i stryjowi i tak nie byłaby nic dała: dlatego właśnie wykradła się nocą.
Gdy opamiętawszy się nieco, wróciła o świcie, aż skręciła ją domowa złość; obudziła szarpnięciem stryja: – Naczynia nie zmyte. Ja tu mam za wszystkich robić? Po wodę idź. – Rugiowie za wierność jej nieboszczyka męża nie dali rodzinie nawet dostępu do osobnej, przeznaczonej dla wojska fontanny. Służba, draby niewdzięczne, rozpierzchła się. Stary niewolnik zaczął handlować dla siebie, jego córka, którą trzymała do chrztu i obiecała wyzwolić, łajdaczyła się z barbarzyńcami. Woźnica-ogrodnik uciekł do swoich w góry z ostatnim koniem. – Dom jak chlew. Nawet brudów nie wyniosłeś!
Kanalizacja zepsuła się jeszcze za czasów koczowania ostrogockiego. Boże miłosierny, wtedy, przed czterema laty, nawet rada była, że wpakowali i jej hordę gockich rodzin; liczyła, że się przy nich przeżywi z dziećmi, gdy swoi hołysze pogorzelcy jeszcze by ją objadali. Ale to bydło gockie, nie myjące się, śpiące na podłodze albo na własnych wozach (cały zaułek zatarasowali, wiążąc jeszcze koła łańcuchami), to bydło nawet mówić nie chciało po ludzku, cóż dopiero pomagać gospodarzom.
Dzieci zbudziły się, zgotowała im polewkę z ziaren pinii, śpiesząc się, póki teścia nie było w domu: wypchnęła go na to jakieś biskupie grzebanie trupów. Gdy wrócił, przypadła ku niemu, choć śmierdział jeszcze gorzej niż gnojówka w ogródku: – Gdzie bób za robotę? – Nie mam, nie dostaliśmy... – Kłamiesz. Ach... – Dzisiaj nie miała już siły mu naurągać... Jej aureusy, stare, dobrej wagi, tak długo ciułane – po prostu mąciło jej się w głowie z rozpaczy. Ale właściwie nawet rabusia Rugia nie nienawidziła aż tak, jak tych dwóch obrzydłych staruchów darmozjadów. Wszystkie jej dawne miejskie obyczaje i pielęgnowane ceremonie rodzinne odpadały, ledwie na nich spojrzała.
Już dając dzieciom polewkę, spostrzegła, że nie ma soli, i poskoczyła do sąsiadki pożyczyć. – Nie ma – usłyszała i tutaj. Przed wojną ta baba mówiła do niej „clarissima domina ” i kłaniała się z trzeciej ulicy. I wartoż było pospolitować się z takimi, co psioczyli na jej męża, jakby był winien, że nie dokładał ze swojego do podatków. Nie lepsze to wszystko od śmierdzieli germańskich, tyle że mniej zębate. Tym razem ulżyła sobie i nawymyślała sąsiadce od ulicznic i heretyczek. Teść ględził tymczasem do wnuków – pewnie je przy tym odjadając z zupy – jak to dawniej bywało w miastach, co za parki, hipodromy takie i inne, on pamięta. Nie wierzyła w te opowiastki: czyż mogły być kiedy miasta nie ściśnięte murem i fosą? A jeżeli i prawda, lepiej nie psuć śliny. Ot, jak żyli sobie dziadowie: po to chyba, żeby przynęcić całą dzicz zza gór. Teraz za to wszyscy mają ładne i przyzwoite życie! Czesała najmłodszą, szarpiąc niecierpliwie. Niechaj choć uczesane dzieciaki chodzą. Jej dzieci, starannie chowane, chronione od plebsu, teraz włóczą się po śmietniskach i żebrzą u barbarzyńców...
– Nie kręć się i spleć mocno. Żebyś nie chodziła jak dziadówka.
... Do biskupa... Musi zapytać biskupa o ten bób. Nie bób, aureusy... ach, głowa pęka...
– Kto to, mamo?
Odwróciła się. W progu stała kobieta w łachmanach; wysoka, jasnowłosa, młoda, lecz wynędzniała.
– Czego ona, mamo, chce?
Tamta już tłumaczyła mieszaniną słów łacińskich, greckich, barbarzyńskich, cicho, powoli: – Byliśmy tutaj, u was staliśmy kwaterą. Oj, ze trzy lata... Pamiętacie?
Ostrogotka...
– Wynoś się – Horacja podskoczyła. – Wynoś się!
– Dziecko... Pamiętacie może mego chłopczyka, Wizanda? Zginął mi... Więc zostałam...
Co? Miałaby pamiętać jakieś gockie szczenię?
– Precz, bo Rugiom dam znać!... Nie, donieść nie doniosę, bom chrześcijanka, ale nie pokazuj się tu więcej.
... Ci Ostrogoci mogą jeszcze wrócić. Ich wódz bije pono króla.
– Widzisz, moja kobieto, że sama jestem w nędzy.
Gotka powiodła smutnym, powolnym spojrzeniem, jakie mają barbarzyńcy, po główkach dziecinnych. I znikła tak cicho, jakby była zjawą.
Horacja naraz upuściła grzebień. Przeżegnała się i przycisnęła z całej siły swoją najmłodszą. – Święty Michale Archaniele, dzięki ci, że ją mam, mam wszystko troje.
Puściła dziecko i z przerażeniem zdmuchnęła lampkę nocną, palącą się dotąd mimo białego dnia. – Czy wam się zdaje, że mamy beczkę oliwy?
– Pan biskup teraz zje, czy jeszcze raz będę odgrzewać?
Choć Epifaniusz był drobny i chudy, prawie nigdy nie udawało mu się przemknąć niepostrzeżenie dla gospodyni. Owa wyniosłej postaci niewiasta była jedyną osobą w Ticinum cierpko krytykującą każdy niemal krok biskupa. Przez niego motłoch deptał i rozkradał ogródek („Istna buda jarmarczna u nas: jeden biskup, co w Ticinum nie ma nawet skobla i psa, a ja z nim druga – choć też urodzona szlachcianka”), a heretycy, i to śmierdzący zjełczałym masłem, którym sobie smarują włosy, naprowadzili pod dach całą zgraję diabłów nie dających jej spać po nocach, nie mówiąc już o robactwie. Nie taiła poza tym, że biskup stale grzeszy przeciw piątemu przykazaniu, zamęczając się, zaziębiając i głodząc. Kuratelę owej krewniaczki uważał Epifaniusz za jeden z najzbawienniejszych swoich krzyżów. Wolał jednak zazwyczaj ucieczkę niż wystawianie swojej cierpliwości na próbę.
– To pan biskup w ogóle nie zje? – powtórzyła srogo. Tego, co obecnie gotowała, nie nazywała śniadaniem ani obiadem, mówiła o tym „zjeść”, jak się mówi „popaść konie”.
– I owszem, tylko dopilnuję naprzód...
Nie tylko całe obejście, lecz i zaułek katedralny czernił się od ludzi czekających z miskami, z dwojakami na jadło. Ustawiali ich klerycy z biskupiej szkoły. Ponieważ jednak Epifaniusz skrył w niej – jeszcze za czasów koczowania gockiego – paru urzędników, osobiście wolał obdzielać głodnych. Poza tym jutro przypadał dzień sądowy; poza tym... Nim jednak wyszedł za próg, zastąpiła mu drogę Horacja, z obwiązaną ręką, zapłakana, krzycząca.
– Zaraz, zaraz, córko... Niech cię zrozumiem: wykopali mąkę? Którzy to byli, poznałaś?
Wielkie nieba! Ona by miała znać z imienia Rugiów. No i ciemno też było... O pieniądzach jakoś zmilczała.
– Mąkę oni z pewnością już zjedli. Czemuś wykopywała w nocy? Za dnia nie ma takich rozbojów. Ale przyjdź jutro, tak, jutro w południe...
– Przyjdę – szepnęła. Te czarne oczy biskupa, łagodne, ale niepodobna się ich nie bać. Jakby czytały w człowieku.
Po chwili spytał: – A twoja starsza zdrowa już, Horacjo?
Z cienia ganku wychynęła jeszcze jedna postać kobieca, wysoka, obdarta. Na widok Horacji cofnęła się spiesznie. – Zaraz, córko, pomówię i z tobą – rzekł biskup. I wnet odnalazł ją przy żywopłocie ogródka.
– Kto ty jesteś? – Wieczór był jasny i wzrok Epifaniusza bacznie objął twarz skamieniałą jakby, z której odeszła młodość i duma, na pewno mieszkające tam pierwej.
– Jesteś z Ostrogotów, córko? – Pochyliła mu się do ręki. – Jakeśmy odchodzili... – zaczęła swoją łamaną mową, oddychając ciężko, jąkając się – stąd, z miasta... ja poszłam doić... do stada. A Rugiowie porwali tabor. I synka mego w taborze, psubraty. Pięć lat ma. Wizand wołałam go...
– I dlatego zostałaś tu, sama? – Potrząsnęła głową, jakby przepraszając, że została. Czy mogła była odejść? – Nie wiesz, którzy porwali? Albo gdzie oni?
– Nie wiem. – Cisnęła mu spojrzenie aż gniewne z rozpaczy. Po co tu przyszła? Co jej ktokolwiek pomoże?
– Pewnieś głodna, córko. Wejdźmy do domu. Nie bój się, chcę ci pomóc.
Ale kobieta po paru chwiejnych krokach znikła, jak ulatuje ptak nocny. W drzwiach stali Rugiowie.
– To ty, Ganno? – biskup przywitał się z ogolonym po rzymsku setnikiem. – Więc wybierasz się jutro, mój synu, za Pad po tę pszenicę? Mówiłem wam: jeden loszek przy młynie ocalał.
– To nie my spaliliśmy wasz młyn i wieś, panie biskupie, tylko psy ostrogockie.
– Wiem, Ganno. W loszku sześć worków. Dwa będą dla was, a reszta dla miasta. Zgoda, synku?
Wtem gospodyni szarpnęła Epifaniusza za rękaw. – Toże tamci... – syknęła, odciągając go – tamci powiedzą potem, panie biskupie, że zdrada, że karmiliście Rugiów...
Ganno dosłyszał szept i roześmiał się głośno. Biskup i zdrada! Ej, głupia baba: tego nawet juchy ostrogockie nie wymyślą. Potem zmarszczył się:
– Nieprędko nas stąd wykurzą, nie myślcie sobie, kobieto. – Spojrzała na niego jak na wilkołaka: bodaj was wszystkich zaraza wydusiła z dziś na jutro, i was, i ich...
– To dziękuję wam, Ganno – skończył biskup. – Tylko nie zwlekajcie. Skoro świt.
Ganno podrapał się w głowę. Czy aby jego ludzie spełnią rozkaz? Różnie z tym ostatnio bywało.
– ... Pan biskup w końcu zje? Ogień mi wygasł.
Wśród ariańskich Rugiów trafiało się nieco katolików, ale więcej pogan. Niektórzy z nich przyciągnęli zza Alp całkiem niedawno, by służyć Odoakrowi.
Młody Herso po wielkim pogromie króla pod Weroną siedział w Ticinum, nie chodząc nawet na podjazdy, bo rana gnoiła mu się coraz paskudniej. Lekarz wojskowy nic nie umiał pomóc, był zresztą stale pijany i biadał: – Ej, i tak koniec z nami. Koniec z Rugiami, ze Skirami, z Odoakrem.
Herso przywlókł się w świąteczny dzień pod katedrę, a potem przepchał się przez ciżbę do środka i przysiadł na kamiennej podstawie kolumny, gapiąc się na rzeźbione tramy stropu, zasłony ołtarza tkane w złote ptaki, na przedziwne lampy i czarami chyba uczynione obrazy z kamyczków. Drużyna Odoakra spaliła pono przed laty, jak tu nastali, całe Ticinum i kościół, a biskupa męczyli wówczas, mówią, ale on potem wszystko odbudował. Pod kamieniem ołtarza leżą podobno kości kogoś, kogo tu zwą męczennikiem i świadkiem: ów nawet po śmierci czynić ma dziwy i wysłuchiwać prośby.
Nie wiedział Herso, jakie to prośby śpiewał dnia tego biskup – wyższy jakby niż na co dzień, w białej, rozszytej pasami purpury szacie kształtu guni pasterskiej z otworem na głowę; ani co odpowiadał mu chór. Noszono świece z jednej strony na drugą, kadzono, postacie z barwnych kamyków zdawały się ruszać w dymie jak żywe.
Po czym pan biskup wszedł na podniesienie i zaczął prawić do ludu, ale Rugio nic prawie z tego nie rozumiał. Mrowie jednak puściło mu się wzdłuż krzyża, bo obok ludzie padali na kolana, jakbyś ich po łbie uderzył, wzdychali, jęczeli. – Grzeszycie, grzeszycie – powtarzał biskup. Czemuż gniewał się i płakał, choć zazwyczaj był najłagodniejszym i najspokojniejszym z ludzi? Nie widział też nigdy Herso, by dorośli mężowie samych siebie bili w piersi i lękali się, chociaż nie grzmiało na niebie ani nie świstały oszczepy; nie było tu nawet ciemności pełnej złośliwych trollów. Potem ludzie podnieśli głowy i zaczęli już raźniej słuchać; dlaczego – znów nie rozumiał. Albowiem biskup mówił teraz o ofierze. A w lasach Germanii znaczyło to, że ktoś musi umrzeć, jeśli zaś braknie jeńców, to swój, a najlepiej dziecko, które zagrzebać trzeba żywcem dla przebłagania bóstw.
– Odkupieni jesteście, dzieci Ofiary Pańskiej: nie musicie błąkać się ani grzeszyć. Co dzień od nowa wykupywani z mocy diabła i złości waszych...
Z gorączkową nadzieją wyobraził sobie, że widocznie za każdym razem jeden człowiek bywa tu wykupiony od wszelkich bied. Może on właśnie nim będzie? Lecz kiedy biskup skończył, przyszło mu na myśl, że przecież ci Italczycy w każdą niedzielę się schodzą i co z tego? Na ulicę wyjdą i po staremu nie ma na co spojrzeć: parszywcy, toż ich znał. Wszystko to było dziwne.
Jakiś z długą laską obchodził kościół i stukaniem dawał chyba znak, bo część ludzi wyszła. Na niego samego także spojrzał podejrzliwie, ale go nie ruszył. Dalej były śpiewy i kadzenia, biskup chylił się, przyklękał. Wreszcie wszyscy jak jeden padli na kolana. Odsłonięto ołtarz, lecz młody Herso – struchlały na chwilę – nie zobaczył nic. Ani grom nie padł, ani nóż ofiarny nie podniósł się, ani męczennik nie wstał z grobu. Zgoła nic.
Ale gdy biskup znowu roztoczył ręce nad ludźmi, zdało mu się, że cała moc i tajemnica weszły w niego i że gdy zechce, spuści grom, wytoczy krew czy nawet wskrzesi zmarłego.
– Panie biskupie, zamknij moją ranę: możesz, jeżeli zechcesz!
Po skończonym długim obrządku zatrzymał go w progu kruchty. Biskup modlił się jeszcze cicho i skinął mu tylko: chodź. Rugio zawrócił po kule, którymi się podpierał, i zawlókł się na biskupi ganek. Wnet potem został wezwany i biskup obejrzał jego zrobaczywiałe udo. Przeżegnał ranę, obmył ją winem.
– Nie mam mocy uzdrawiania, synu, ale ci to opatrzę. Czy jesteś ochrzczony?
Herso milczał, bojąc się cokolwiek odpowiedzieć. Epifaniusz wziął miskę z rąk gospodyni, która omal jej nie upuściła: poganin w tym domu! Przyłożył wywar, zawiązał ranę. Uczynił znak krzyża, teraz nad czołem człowieka:
– Niechaj cię Chrystus Pan uleczy i oświeci.
– Moi mówią, że Chrystus nie jest Panem, tylko Bóg.
– Prosty ja człowiek, synu, niegodny być pasterzem: nie znam się wiele na ariańskich błędach. Ale tak o Chrystusie Panu trzymam jak Apostołowie, tacy, wiesz, drużynnicy Jego, co umieli za Niego ginąć. Przyjdź jutro, to zmienię ci opatrunek. Albo przyślij kogo, jak nie będziesz mógł się ruszać. Możesz mieć gorączkę.
Późnym dopiero wieczorem zjawił się Epifaniusz w kwaterze wodza Rugiów w Ticinum, Bedeulfa. Zagaiwszy rozmowę, rozstawił palce i powoli, dokładnie wyszczególnił pięć nowych próśb i sześć skarg, które dziś zebrał od swojej owczarni, tudzież parę dawnych. Dzień Pański bywał kiedyś zjazdem całej diecezji. Teraz ludzi ubyło, ale sprawy mnożyły się, a biskupi pozostali jedyną miejscową zwierzchnością. Nie było wielką polityką to, co robił biskup Epifaniusz: po prostu każdemu dochować uczciwie wiary, a wszelką słabość bronić przed przemocą. Ale i to ugięłoby mu od dawna barki, gdyby miał przeświadczenie, że sam niesie brzemię. Bedeulf po wielkich krzykach, bo człek był porywczy, ulegał zwykle biskupowi, w końcu nawet więcej obiecując, niż mógł dotrzymać. Tylko z osłupieniem i niemą pretensją mierzył po wszystkich od stóp do głów wątłą postać Epifaniusza okrągłymi, zapitymi nieco oczyma. Jakby brał kogoś trzeciego na świadka tak niepojętych wymagań i przemocy.
Tego dnia jednak, choć nie więcej niż zwykle pijany, machał na wszystko ręką. – Ot, co tu gadać, żeby tak piętnaście lat temu... Odoaker, jak młodszy był, lepsze miał szczęście. – Nie mówił już nawet „król Odoaker”. Biskup rozumiał wodza Rugiów, ale ciągnął swoje. A na końcu rzekł: – Wielką jeszcze łaskę mi zrobisz, synu, jeśli postarasz się załatwić taką rzecz: porwano w potyczce nad strugą, tam gdzie grzebaliście przedwczoraj waszych, dziecko ostrogockie. Chciałbym oddać je matce.
Wódz popatrzył zupełnie już baranim wzrokiem. – Dziecko? Ostrogockie?
– Tak, małego chłopca.
– Gockiego?...
– Czy to dzieciak z wielkiego rodu? – wtrącił Ganno, setnik, który był trzeźwy.
– Tego nie wiem. Nie mam na razie wykupu, ale jeśli go odnajdziecie...
Ganno wypił duszkiem kwaterkę miodu, rozpuścił pas. – Ej, panie biskupie! – oznaczało to, że komu innemu roześmiałby się w nos lub fuknął, że nie wierzy w ani jedno słowo. Jemu zaś, biskupowi, wierzy co prawda, ale dalibóg zrozumieć go niepodobna. Bo to już trochę za wiele. Tak czy owak, on nic o tym wiedzieć nie chce.
Gospodyni skwapliwie i z obawą wpuściła w progi rannego gościa, choć nie była pewna, czy biskup zjadł już. Nie byle kto przyjechał: poseł króla Odoakra. I Epifaniusz poznał od razu to oblicze nieco nalane, a naznaczone przez trudy wojny tym mocniej, że zdradzało dawniejsze wygodne życie oraz upodobanie do dobrego, miejskiego jadła. Gość zwał się książę Tufa, a biskup widywał go poprzednio w najbliższym otoczeniu Teodoryka. Choć sam z możnych Rugiów, opowiedział się on po ostrogockiej stronie – zanim równie nagle i podstępnie powrócił do Odoakra. Przybywając teraz z Rawenny, by rozpatrzeć się, jak tu stoją sprawy, ciężką miał drogę. Ledwie wyrwał się z obławy gockiej. Na jego twarzy obok zmęczenia wypisany był strach, nieznośna udręka strachu. To tak obce sobie uczucie biskup raz po raz widział lub odgadywał nawet u twardych wojowników, mielonych przez żarna tej okrutnej wojny, i zawsze wtedy zasmucał się aż do zgrozy. Czyż strach nie był najcięższą, bo bez granic, kaźnią, diabelską także pokusą dla słabego i drapieżnego, i godnego współczucia odkupionego tworu Bożego? Tym bardziej jeśli był to strach samotny i przytajony, jak lęk tego zdrajcy.
– Spocznij, synu, i zjedz coś, widzę, że opadłeś z sił.
Obrotny zazwyczaj język Tufy nagle jakby zaczął go dławić.
– Ty sam, panie biskupie – odrzekł wreszcie, siadając na brzegu ławy – nie masz pewnie co jeść. – Po chwili poprawił się, skrzyżował nogi, wsparł się na łokciach. – Tak, głodno tu u was – powtórzył.
Biskup skinął na gospodynię. Powinna mieć gdzieś twaróg, z którego odlała serwatkę, i może jakiś podpłomyk.
– Czy król Odoaker ma nadzieję na pokój?
Książę Tufa odważył się teraz spojrzeć mu prosto w twarz swymi bladymi, mdłymi oczyma. – Tak – oznajmił. – Będzie pokój. Wypędzimy ich.
Biskup milczał. Pamiętał bardzo dobrze swych poprzednich przymusowych gości, Ostrogotów, oraz ich wodza Teodoryka. Prawie każdy z nich wydał mu się mężem wartym dla wodza trzech Rugiów czy Skirów, nie mówiąc już nic o własnej jego italskiej trzódce. Nie widział zaś powodu, aby Bóg zrobić miał cud dla ich przeciwników.
– Bardzo źle, Tufo, i wobec Boga, i dla ciebie samego, że wydałeś katu tych ludzi, Gotów, którzy zaufali twemu przymierzu.
Z drgnieniem ust Tufa odsunął miskę, którą gospodyni stawiała przed nim. – Nie będę jadł. Dziękuję.
Niewesoły półuśmiech biskupa omroczył jeszcze twarz jego gościa. Postać Epifaniusza była drobna i licha, strój prawie niewolniczy, słodycz oblicza pokorna. Ale w uśmiechu ozwało się coś, co Tufa, który sam był wielkim panem między swymi, odczuł jakby dotknięcie palcem w najwrażliwsze wnętrze. – Nie lękasz się chyba, synu, zjeść coś u mnie?
Trucizny, zdrady? O, tego na pewno się nie lękał. A jednak o tym biskupie z Ticinum posłyszał kiedyś słowa: „tremendus pontifex”, i nie zrozumiał ich, wiedząc, że Epifaniusz muchy by nie zabił. Nie rozumiał nawet i teraz, ale zapragnął wyjść stąd i nie spoglądać już nigdy w oczy straszne, użalające się nad nim jak nad umarłym, podobne do dwóch żałobnych, drżących świec. Po krótkiej chwili wstał i skłonił się w milczeniu.
W czwartkowe popołudnie biskup wcześniej zakończył – nie bez rozterki sumienia – wykład o obliczaniu dat Wielkanocy w szkole lektorów i zapuścił się w zaułki miasta. Znał je tak dobrze, że mógłby po nich chodzić z zawiązanymi oczyma. Zarówno wyniosłe, lecz odrapane domy rodzin kurialnych – skąd od dwustu już może lat niejednemu syndykowi, adwokatowi czy bankierowi zdarzało się uciekać nocą przed niewypłacalnością podatkową miasta Ticinum – jak i chałupki z surowego wapienia, gdzie mieszkała dość beztroska kiedyś, bo żywiona przez państwo i Kościół, biedota bez określonego zajęcia. Miasto biedniało już od dawna, podupadało jak inne w prowincji, a pewnie i w całym kraju. Możniejsze rody schroniły się w wiejskich posiadłościach, zrzucając z siebie ciężary. Nie dziw, że reszcie było już prawie wszystko jedno, kto rządzi, byle wyżyć z dnia na dzień i zachować dach nad głową. Lecz teraz i te rzeczy nie były już dla nikogo pewne. Toteż ludzie miotali się na wszystkie strony w popłochu, w niepewności jutra; i osłabły nawet dziedziczne, przymusowe więzy profesji. Rzeźnik, którego wczoraj jeszcze odwiedzał, prosząc o głowiznę i nogi baranie dla przytułku (diakon jałmużnik umarł na zarazę), dziś sam ciągnął wózek daleko za miasto po susz i łyko na sprzedaż. Piekarz wysilał się na najdziwniejsze wytwory z trocin i kasztanów; wszystkie jego bochenki wyglądały tak samo, lepsi jednak klienci dostawali więcej kasztanów, a gorsi – trocin. Zabawkarzowi za to powodziło się lepiej, bo barbarzyńcy jak dzieci kupowali dla siebie kręcące się kogutki i świstawki w kształcie świnek. Ostrogoci, wychodząc, porwali ze sobą płatnerzy, a ich rodziny wyprzedawały się teraz ze wszystkiego i pasały kozy na ruinach. Ludzie z cyrku, tęgie draby, grabili po prostu po przysiółkach i sprzedawali poślad po sześćdziesiąt denarów modius. Nawet niedawne trzęsienie ziemi, zapowiedź jeszcze gorszych nieszczęść, nie skłoniło ich do obniżenia ceny. Czeladka biskupia przemieszała się i odmieniła, lecz wzbogacony domokrążca okazywał się równie nieużyty jak zbiedniały kamienicznik.
Już wieczór był, gdy biskup groził klątwą piekarzowi za trociny, potem poskromił bójkę dwóch atletów i nocą prawie dotarł do kwatery Rugia Hersa. Ledwie zaś przewinął mu ranę, odnalazła go córka starej Wibilii. – Z matką bardzo źle – mówiła – niechże pan biskup przyjdzie, namaści. – Po czym znikła zaraz; biskup mocno podejrzewał, że ta dziewczyna zadaje się z żołnierzami.
Musiał iść sam. A w ciemności zupełnej, w dzielnicy, którą pożary i rozbiórka starych domów na fortyfikacje zmieniły do niepoznania – zabłądził. Spostrzegł się wreszcie, że depcząc po gruzach i rowach, wyszedł za mur miejski. Tak, oto była krawędź ław starego wielkiego cyrku, a tuż obok szemrały pinie cmentarza. Rugiowie widocznie nie tylko nie naprawiali tutaj wyłomu, ale go nawet nie strzegli. Gdy jednak próbował wrócić, zatrzymał go gardłowy, znajomy okrzyk: – Kto idzie? – To ja, biskup, puść mnie, synu. – Poznaję coś głos – odpowiedziano z wahaniem – ale nie zbliżaj się. To nie możesz być ty. – Owszem, to ja. – Niewidzialny w mroku wartownik już z gniewnym drżeniem w głosie krzyknął: – Odejdź precz!
... Bo to musiał być duch biskupa... Skądże by się tu wziął pan biskup? Ludzie kryją czasem dusze dla bezpieczeństwa w dziuplach drzew albo pod kamieniami. W Germanii rzecz to wiadoma. A gdzież biskup miałby złożyć swoją duszę jak nie tu, w miejscu, gdzie mur Ticinum skruszał i potrzebuje obrony?
Na perswazję Epifaniusza odpowiedział wrzask groźby. Biskup oddalił się i usiadł na kamieniu. Był śmiertelnie znużony. Siedział, nie ruszał się i wydawało mu się, że nigdy nie powstanie. Wspomniał jednak Wibilię i wstał. Lecz tamtego znów człowieka narazi na śmiertelny grzech zabójstwa, jeżeli zbliży się jeszcze raz. Wibilia spowiadała się niedawno, na Wielkanoc. – Człowieku, toż ja, biskup – zawołał znowu łagodnie, prosząco. – Tfu, zgiń, przepadnij. – ... Ale czy Wibilia mogła nie nagrzeszyć w taki czas jak ten czas? Ludzie grzeszą tak, jak chodzą, jak piją i śpią. Myśli mąciły mu się. Modlił się półprzytomnie. Potem próbował przypomnieć sobie, jak się zwała Gotka matka i jej dziecko. Bóg grzesznemu odejmuje już i pamięć. Bił się w piersi. Zadrzemał w ostrym chłodzie przedświtu.
Zbudził go szelest stoczonego kamyka. Odwrócił się i w czeluści komina wśród ruin zobaczył najpierw dwoje oczu, potem, gdy wzrok się przyzwyczaił – dziecko prawie nagie, chłopczyka o zwichrzonej szopie jasnych włosów. Przystąpił, ale malec zawarczał jak psiak i schował się głębiej. Zaczął rzucać kawałkami cegły, wykrzykując – zapewne wyzwiska i groźby obozowe, w dziecinnym głosiku podobne przerażonym zaklęciom... Ten mały Ostrogotki – ile on miał lat, mówiła? Dziesięć? Ten tu może mieć cztery, pięć. Pewnie Rugiów dziecko zabłąkane. Znienacka dopadł go i pochwycił. Lecz dzieciak ugryzł go w rękę i wyrwał się, uciekając... Jakie to było imię?... Jak ona mówiła? Mały potknął się i stoczył po gruzie. Dogonił go teraz i porwał wpół. Jakież chude, leciutkie, wygłodzone kosteczki miał w ramionach... Dziecko ścichło jak schwytany ptak. Szepcząc łagodnie do brudnej jasnej czuprynki na swym ramieniu, Epifaniusz ruszył ku miastu. Wartownik u wyłomu ocknął się z przestrachem. – To ja, synu, poznajesz mnie teraz?
Lęk, przerażenie, gdzie spojrzeć... Jak i u tego dziecka. Żołnierz odprowadził biskupa osłupiałym wzrokiem. Nie okazał się on wprawdzie duchem, lecz skąd u licha wziął to nędzne szczenię i po co je niósł?
Gdy dotarł do Wibilii, stwierdził, że wcale nie miała się tak znów źle, nakarmiła mu nawet małego zbiega. Ten pogodził się już jakoś z opiekunem, odkąd zbudził się na jego kolanach, i wychodząc, włożył mu rękę w rękę. Czy pójść z nim do Rugiów? Przepytać, kto on? Nie odejmą mu go przecież, choćby...
Stał, namyślając się, na ulicy, gdy naraz bełkot, krzyk nieprzytomny dobiegł go skądś, jakby spod ziemi. Przez okienko wypalonej piwnicy wspinała się, wyślizgiwała jak kot kobieta, Gotka. Dopadła, rzuciła mu się do stóp.
– To Wizand, Wizand, Wizand!
Pochwyciła dziecko, płacząc i śmiejąc się na przemian. A mały zapłakał rozdzierająco, jakby w tej jednej chwili chciał zwierzyć matce wszystko, co z nim było.
– Pan biskup... – wyjąkała kobieta, chwytając oddech. – Pan biskup zrobił cud.
– Nie, nie. Znalazłem go, córko, przyniosłem zza miasta. To jakiś zuch ten twój mały, uciekł Rugiom.
Macała dziecko drżącymi rękami, jakby jeszcze nie wierząc, że je ma na powrót.
– Chodź, córko, do mnie. Nakarmimy, odziejemy jakoś was oboje.
Cud, cud, cud. Jakkolwiek się to stało, Gotka wiedziała, że to był cud. Że przynieść jej Wizanda na rękach zza murów, całego i zdrowego, mógł tylko ten człowiek, ten jeden ze wszystkich na świecie.
– Chodź, głodnaś. A on...
– Pokrop go, panie biskupie! To jedno nam zrób. A potem odejdę do moich. Ty pokrop go chrztem i on nigdy już nie zginie.
Choć jak mógł bronił się, przytrzymując go silnymi rękami, całowała mu stopy.
Gdy z wiosną roku Pańskiego czterysta dziewięćdziesiątego trzeciego król Odoaker wszczął wreszcie układy o pokój (nie chciał tego zwać poddaniem), warunki nieprzyjacielskie okazały się nadspodziewanie pomyślne. Rawennę oblegali Goci już trzeci rok – stolica była potężną twierdzą, obronną morzem, dwoma ramionami Padu, bagnami, a umocnioną jeszcze przez cesarzy. Lecz zapanował w niej taki głód, że ludzie nie walczący, którym nic nie dawano, padali na ulicach; a i wojsko, Rugiowie, Skirowie i Herulowie, utraciło całkiem ducha. Tymczasem Teodoryk zgodził się podzielić z Odoakrem władztwo Italii, a lud swój pomieścić w zgodzie obok dotychczasowych przybyszów: ziemi w tym kraju dość.
Skir Odoaker, który był kiedyś rzutkim i przebiegłym wodzem i pierwszy z barbarzyńców ośmielił się odesłać do Bizancjum – jak rodzinną pamiątkę bez znaczenia dla innych – Diadem Cesarski Zachodu, zmiękł i ociężał w swych późnych latach. Od czasu zaś Zimnej Wody, a zwłaszcza Werony, kiedy to walczył oparty o rzekę, po to, aby odciąć odwrót swoim, a w końcu sam musiał ratować się wpław, bał się najezdnika, co przyszedł po jego własność z wszystkim ludem i trzodami, tak jakby Italia czekała tylko na niego. Strach przerzucał króla od zuchwalstwa i srogości do zwątpienia – i znowu do ślepej nadziei, że będzie w końcu, jak było lub prawie jak było. Własne jego drużyny nie taiły, że są do ostateczności zmęczone i zniechęcone. Italczykom zaś aż nadto odpowiadał koniec wojny, choć przenikliwsi między nimi nie wierzyli, by mogło im miłościwie i długo panować... dwóch królów.
I oni jednak po otwarciu bram Rawenny, po przyjacielskim wkroczeniu groźnych, karnych, z bizantyńska zbrojnych Ostrogotów, nie przeczuwali, czym zakończy się ów dzień powitany girlandami i zgodną muzyką wielu tysięcy rogów w obu obozach.
Bliscy, którzy znali Teodoryka, widzieli go w tych dniach dziwnie gwałtownym, okazującym wbrew zwyczajowi raz huczną wesołość, to znów gniew i zniecierpliwienie. Prawica jego, ta olbrzymia prawica, do której przystawały tylko największe miecze, z rozgłośnym klaśnięciem uściskała na zgodę dłoń króla Odoakra, ale oczy z czymś na kształt chmurnego roztargnienia patrzyły poza niego, przebiegały szeregi pokonanych wrogów, wynędzniałe tłumy ludności stołecznej, mierzyły fortyfikacje, gmachy, uliczki, pałace Rawenny. Odoaker był godny, jeśli czuł obawę, to pochował ją głęboko i ukazywał wszystkim twarz nieporuszoną. Starszy o wiele, niższy prawie o pół głowy od Teodoryka, był równie jak on barczysty, lecz otyłość zatopiła w nim jak gdyby siłę, ruchom zaś dodawała powolnej, sztucznej godności – nawykł zresztą do dostojeństwa, przez siedemnaście lat król, choć przedtem prosty rzymski oficer posiłkowy.
Wieczorem w Laurowym Pałacu zastawiono stoły. Król Ostrogotów pił dużo, lecz sam do siebie, nie zawołał też śpiewaków, a na służbę, i własną, i Odoakra, która podawała nieświetne potrawy, jakie można było zdobyć w wyniszczonym mieście, marszczył się, jakby go drażniła ceremonialna powolność. Najbliżsi drużynnicy Odoakra siedzieli daleko od swojego króla, przy końcu stołu; zrazu nie podobało im się to, ale dolewano tak hojnie, że wkrótce zabrzmiały okrzyki i śmiech.
W pewnej chwili Teodoryk na wpół powstał. I wtenczas do sali biesiadnej weszło paru ludzi, którzy wydawali się być pod strażą, bo za nimi postępowała garść zbrojnych z drużyny gockiej. Ludzie ci przystąpili do Odoakra i chyląc się, pochwycili go za obie ręce, jak czynią błagalnicy klękający przed germańskim konungiem. Skir żachnął się zdumiony; nie jego przecież należało błagać w tym dniu – obejrzał się i to spojrzenie na Teodoryka oświeciło go jak piorun. Teodoryk stał blady i straszny. Odoaker patrzył i nie próbował się zerwać. Czekał, że tamten krzyknie. Teodoryk jednak, milcząc, skinął na straż. Ta dobyła mieczów, lecz przez mgnienie wahała się. Usłyszano z ust Odoakra okrzyk niewyraźny, w którym było słowo „Bóg”. Król Ostrogotów sam pochwycił miecz żołnierski i własną ręką ciął Odoakra, odrąbując niemal głowę do ramion.
– Walić tamtych! – zagrzmiał, aż odpowiedziało echo. Lecz Rugiów i Herulów, nie broniących się prawie, już brano na ostrza. Teodoryk spojrzał na rozpłatanego trupa wroga.
– Jednej chyba kości nie miał w ciele ten nędznik – rzekł i roześmiał się.
W dwa dni potem w katedrze w Ticinum biskup Epifaniusz odprawiał Ofiarę na intencję sobie tylko znaną – za Odoakra i za Teodoryka. Za tego, który zginął, i tego, który zabił. Płakał nad ołtarzem. Zdradzieckiemu zabójstwu nie zdziwili się co prawda nawet Rugiowie w Ticinum. Tak się kończą podobne sprawy, tak się właśnie kończą między ludem a ludem walczącymi o miejsce na ziemi. Tak się kończą sprawy między królem a królem. Ba, i on sam, Epifaniusz, nie zdziwił się, choć Teodoryk wydawał mu się zawsze prawym wojownikiem i chyba nawet był nim. Ostateczna sprawa: los ludu, który jak ptactwo wędrowne musi osiąść lub zginąć... Boże, jak inne bywają ostateczne sprawy wodzów ludzkich niż Twoje niewzruszone wyroki: nie mów fałszywego świadectwa, nie zabijaj.
Biskup uderzył się ze skruchą w piersi; dzisiaj z tego powodu, że oto nie zadziwił się. Bo właściwie wiedział, że tak będzie, że tak albo niewiele inaczej musi się stać. Czyż taka wiedza nie jest poniekąd i zgodą!
Panie Wszechmocny, jakże zwyczajną i przewidzianą koleją tego świata jest zbrodnia. Jak zawsze w niej brodzi albo nad samą jej krawędzią kroczy Miasto Ziemskie. Płakał nad Odoakrem, który niegdyś spalił Ticinum. Tak niedawno jeszcze mówił z nim, czując wszystek jego lęk, dumę, słabość. I nad Teodorykiem, z którym także mówił, czując z drżeniem jego odpowiedzialność za lud, jego siłę, wielkość zamysłów – wszystko tak straszne, jeśli się nie ma pełnych piersi Łaski. A ten skądże mógł ją zaczerpnąć? Dziwne to jeszcze i miłosierne zrządzenie Twoje, o Panie, że i poza Owczarnią ludzie nie są ze wszystkim jak wilki, lecz rozdzierają chyłkiem czasami tylko i z potrzeby, nie zawsze, nie wszyscy. Teodoryk może tylko raz w życiu...
Składał Bogu ofiarę przebłagalną za jego czyn, za wszystkie czyny tego, który będzie teraz królem Italii.
Z Ticinum wychodzili Rugiowie.
Uciekali – za Alpy, gdzie oczy poniosą. Rugiowie, Herulowie, ludzie Odoakra. Tego dnia przy ołtarzu biskup modlił się za nich. Oto mają przed sobą groźny i nędzny los, tę samą dolę, która skończyła się właśnie dla Gotów. Odchodzą – niektórzy z kraju, w który już wrośli, inni do własnych koczowisk plemiennych, lecz zapomniani tam może, i nędzarze, a nie zwycięzcy. Litował się nad Rugiami, chociaż cała ludność Ticinum aż kipiała radością – dziś jeszcze cichą – z klęski ciemiężycieli.
A gdy Rugiowie ogromną ciżbą, z kobietami, z dziećmi, starcami, obstąpili dom przy katedrze, aby pożegnać tego, który i dla nich był zawsze biskupem, Epifaniusz wzruszył się bardziej jeszcze. Nawet wojownicy płakali, cisnąc się do jego rąk; Bedeulf, tak spity z rozpaczy, że ledwie trzymał się na nogach, nie zapomniał jednak przynieść mu w darze koźlęcia; Ganno zapuścił już zarost i nie wyglądał jak oficer, lecz jak łowiec czy zbój z puszczy; Herso kusztykał, choć już nie na kulach, i płakał najgłośniej. Chciał zostać, ale swoi urągali, że widać łeb mu niemiły: toż Teodoryk wyrżnął drużynę Odoakrową, umorzył i żonę jego, i brata. Trzeba odejść, dziś, zaraz, ze wszystkim. I już biskupa nigdy nie zobaczą. Ani nikogo podobnego jemu.
Ganno sprawił szyk. Raz jeszcze, na cześć biskupa, dobyli do połowy z pochew miecze i wznieśli oszczepy. A on przeżegnał ich Znakiem Żywota.
Ticinum do ostatka drżało, że złupią je albo i spalą. Odeszli jednak spiesznie, pokornie, z niewielkim taborem. Może bali się, że dosięgłaby ich w drodze pomsta Teodoryka, może pokochali biskupa, może w swojej niedoli nie dbali już, czy uwiozą nieco więcej, czy nieco mniej.
A jednak już po wyjściu wszystkich barbarzyńców wybuchł w Ticinum pożar. W dawnych składach budulca, gdzie mieściły się kramy wysiedleńców z Pistorii. Biskup był niemal pierwszy na miejscu. Ustawił łańcuch z wiadrami do rzeki, kazał zrywać suchy gont. Przy pomocy swych lektorów i porządkowych wygnał też ludzi, którzy go wyprzedzili do pożogi – a może byli tam od pierwszej iskry? – i zapychali worki wszystkim, co im w kramach wpadło pod rękę. Wśród rabujących widział mieszczan, podmiejskich chłopów i notariusza, i Horację, wdowę po dekurionie. Byli jak pijani i nie tylko nie wstydzili się worów, ale warczeli na biskupa i na straż. Dzieci, wrzeszcząc, tańczyły wokoło ognia. Tak kończyła się wojna w Ticinum, ocalałym zarówno od Rugiów, jak i od Ostrogotów.
Zdobywców jeszcze nie było widać na widnokręgu od strony Rawenny. Miasto na jeden wieczór, noc, a może jeszcze i dzień czuło się wolne.
Gdy biskup Epifaniusz wchodził po marmurowych stopniach cesarskiego pałacu w Rawennie, skąd władał Odoaker, a teraz Teodoryk, uszy miał pełne jeszcze wrzasku rogów, walenia tarczami o tarcze, tupotu tańców wojennych. Wesołych krzyków także, kiedy wojownik dalej cisnął młotem niż współzawodnicy: „Pradziadowie dawali tyle ziemi, ileś młotem zahaczył”. – Ej – myślał Epifaniusz – wy chyba dostaniecie więcej. – Tym wszystkim rozbrzmiewał olbrzymi obóz ostrogocki pod miastem. Zatrzymywano go tam srogo co krok: kto jest? z czym jedzie? Lecz podbiegali także znajomi z Ticinum – pamiętał ich twarze, choć nie pamiętał trudnych imion; pamiętał także, rzec by można, ich dusze, bo prędko bardzo przenikał człowieka. I zapytywał siebie, a właściwie wciąż wracał do pytania, co też ci radośni, upojeni nie tylko winem i miodem, pełni sił ludzie uczynią ze swoim zwycięstwem? Z Ticinum, z Ligurią?
Nie tak dawno oglądał ich nędzę. Kobiety pożyczające sobie obtłuczone statki, „bogaczy”, którzy ocalili dwie krowy i niedychawicznego konia pod siodło. Teraz, witając go radośnie, chcieli, by widział ich triumf, dostatek, nadzieje spełnione, chociaż jeszcze nie przeliczone na włóki ziemi czy stopień dostojeństwa. Toż to był obóz panów, władców – tych kilkanaście tysięcy mężów, którzy podbili Italię. Komu innemu oznajmiliby może: „Korcem złoto będziemy mierzyć” – co jest ulubionym porzekadłem barbarzyńców. Jemu jednak mówili o swoich rodzinach, kto zginął, kogo pan biskup pamięta, albo kładąc mu rękę na kolanie, klepiąc kark wierzchowca, zapewniali: – No, teraz Tiuda-Reiks uczyni dobry ład.
Czy umieli inne pieśni niż wojenne? Te, które zewsząd rozbrzmiewały, były na pewno o wojnie, o starych bohaterach, może o cierpieniach wędrówki, które dzisiaj tak słodko wspominać; i o Teodoryku, o synu Amalów, co gromił dziesiątki plemion.
Lecz Teodoryk, taki, jak go ujrzał Epifaniusz – idący naprzeciw z jasną twarzą i wyciągniętą prawicą – wydał mu się innym człowiekiem niż wojownik poznany w Ticinum. Nie żeby zmienił się na wejrzenie: to duże o wielkich rysach oblicze, urodziwe czerstwą, trwałą młodością, niełatwo z pewnością zmieniało się. Tylko jak gdyby drugi Teodoryk, od dawna gotów, choć nieznany, kroczył teraz na spotkanie przyszłości: drugiej, odmiennej połowy życia. I Epifaniusz odetchnął z ulgą, odgadując wiele różnych rzeczy – choć nie bez przyczyny miał się za prostaka i nawet sprawy jego małej owczarni wydawały mu się zawsze za trudne na jego rozum.
To, z czym przybywał, o co się modlił przez całą drogę, było też oczywiście sprawą owczarni, ale nie tylko małej, własnej. Nadzieja uczyniła go niecierpliwym.
Lecz musiał naprzód wychylić kielich powitalny z królem, a potem Teodoryk pokazał mu na tarasie pałacu swoją maleńką córeczkę, owiniętą w biały byssus wschodni, jasnooką, różową, czystą. – Oto dziecko zwycięstwa! – Położył kruszynę na swej wielkiej dłoni jak na tarczy. A biskupowi przypomniało się czemuś inne gockie dziecko, które znalazł jak pisklę wypadłe z gniazda. Amalasunta, córka pokoleń Amalów, była szczęśliwym, najbezpieczniejszym dziś dzieckiem w Italii. A jednak, chyląc się nad nią i żegnając krzyżem, doznał troski, która tak często nawiedzała go na widok dzieci, nie przeczuwających nawet pierwszych słów przewrotności świata ani też ceny i kruchości błogosławieństwa dla niewinnych. Teodoryk wezwał go na posiłek, ale biskup poprosił, by wpierw zechciał go wysłuchać. Wyprostował, pełen powagi, drobną, suchą jak łuczywo postać przed barczystym, kwitnącym olbrzymem i patrząc mu w oczy, powiedział:
– Wiem, królu, że pragniesz zakończyć przelew krwi i że twój lud chce tu osiąść w pokoju.
A Teodoryk, nie odpowiadając, myślał: czy biskup Epifaniusz ma zawsze ten zwyczaj, że mówi: „Ty chcesz, sam z siebie, tego, o co cię proszę”? Chyba tak – to mądry zwyczaj. Epifaniusz pochylił się teraz nisko, prawie do jego kolan.
– Więc błagam ciebie, synu, i po to przyjechałem, żebyś przebaczył tym wszystkim, którzy w Italii szli za Odoakrem. Bądź co bądź był tu królem. A ty odjąłeś im dobra, wielu drży o życie.
Teodoryk podniósł brwi i zdawał się namyślać. Ale chyba wiedział z góry, co ma uczynić, i ważył tylko – jak.
– Wiesz, że sprzyjam ci, panie biskupie. Ale zjedz ze mną naprzód posiłek, a odpowiem w obecności mojej drużyny i tych Italczyków, których już przyjąłem na dwór.
Tacy ludzie jak Tufa oddali już szyje, wielu też italskich popleczników Odoakra wymordowano podczas wojny. Ale o resztę biskup poczuł się spokojny. Są ziemie w Italii po poległych lub zbiegłych Herulach, Turcylingach, Skirach, pełno tu nawet ugorów; wydało mu się jednak, że Teodoryk patrzy już bardzo daleko, że myśli o rzeczach, które jemu nie postały dotąd w głowie – czy powie dziś o nich? Może nie, nie jest to pono zwyczajem królów. Coś jednak chce mu publicznie powiedzieć – jako pasterzowi Rzymian.
Teodoryk poznał biskupa w swych chwilach niepewnych i ciężkich. Teraz patrzył nań z tronu Cesarzy Zachodu i ważył w sobie, że to jedyna chyba twarz, która nie odmieniła się dlań w niczym, odkąd los rozstrzygnął. Ta sama w niej co wtenczas życzliwość i spokój tak zupełny, jakby Epifaniusz był królem całego świata. Albo przeciwnie – sługą wszystkich. A nawet – ot, jakby zapomniał, że osoba jego istnieje...
Król wstał i przemówił.
– Na prośbę biskupa z Ticinum, którego wielkiego serca doświadczył niejeden z was, druhowie moi, a i ja z wami, przywracam do pełnej łaski wszystkich obywateli rzymskich w Italii, którzy byli mi wrogami. Nie stracą ziemi ani nie poniosą uszczerbku w swych starych prawach. Tym śmielej na mej przyjaźni polegać mogą ci, którzy wrogami mymi nigdy nie byli.
Biskup pokłonił się w milczeniu.
Odgadł już naprzód zgodę, a i to, że Teodoryk sam ze siebie postąpiłby bodaj nie inaczej: lecz chciał ze swego kroku uczynić łaskę, ustępstwo i pojednanie. Zarówno pochwałę, jak idącą z nią w parze politykę Epifaniusz przyjął z pokorą. Teodoryk, ten nowy, o spojrzeniu gospodarza i władcy, po swojemu, tak jak uznał za właściwe, wstępuje na daleką, nową drogę. Ta zaś droga jest chyba dobra.
– Ze swej strony mam prośbę do pana biskupa – ciągnął król Ostrogotów. Jego szorstka w dźwięku łacina, choć niepodobna zgoła do wymowy oratorów, nie zdradzała w nim przybysza z barbarzyńskich koczowisk. – Tę, aby się podjął podróży do Gundobalda, króla Burgundii, dla wykupu w moim imieniu własnych diecezjan i innych Ligurów, których porwali w jeństwo Burgundowie czasu wojny.
Ach, teraz ujrzał Teodoryk, że nawet temu człowiekowi można coś dać: Epifaniusz zapłonął jak młodzieniec.
– Dziękuję ci, królu – wyrzekł łamiącym się od radości głosem.
Na przełęczy uderzył wędrowców wiatr alpejski. Zatrzymali się. Muły stuliły uszy i ostrożnie stawiając kopyto obok kopyta, odwróciły się od północnej zawieruchy. A jeźdźcy po raz ostatni w tej drodze objęli wzrokiem Italię.
Biskup Epifaniusz znał ten szlak i ten widok – przed laty już posłował w podobnej jak teraz sprawie do Euryka, króla Wizygotów, srogiego, nieużytego arianina, którego serce Bóg jednak zmiękczył. Tak jak zmiękczył był przedtem nieprzyjaźń Rycymera Sweba i cesarza Antemiusza, też za jego nieudolnym pośrednictwem.
Epifaniusz nie był jeszcze starym człowiekiem, lecz trudy życia, rozmaite i mnogie, dały mu się bardzo we znaki i czuł w tej podróży słabość wymawiającego już służbę ciała. Skoro jednak miał za co wykupywać, cóż to znaczyło? Ruszył, nie czekając łagodniejszej pory, na spotkanie dujących jeszcze w Alpach śnieżyc.
Teraz zaś, gdy potoczył okiem po szarozielonej dolinie Padu, po swoim kraju, radość wezbrała w nim, bo wydało mu się, że Bóg znowu coś tutaj zaczyna – czy ludziom pozwala rozpoczynać od nowa. Cała Italia. Dalej, niż wzrok sięgnie. Tępy, słabo widzący, jakoś nie myślał pierwej, nie rozumiał, że to aż cała Italia...
Dziwna rzecz, w tej chwili nie tylko własna owczarnia i rodacy, lecz także dwoje ostrogockich dzieci, które w tak odmiennych ujrzał losach, stanęło mu na pamięci. I do modlitwy za całą Italię dodał też modlitwę za nie. Za Wizanda i Amalasuntę. Gdyby jeszcze nie wiara, ta wiara ariańska, zatruty dar Bizancjum, który przynieśli barbarzyńcy jak robaka w zdrowym ciele... – Ale nawróciliśmy już tylu... nawróciłeś, Synu Ojca, Jednorodzony, Przedwieczny. Czy pozwolisz nam raz jeszcze być Twoim narzędziem? Czyśmy nie roztrwonili Twej mocy?
