Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
112 osoby interesują się tą książką
Jesteśmy stworzone do radzenia sobie, ale czasem płaczemy w poduszkę. Chcemy mieć kogoś bliskiego, a jesteśmy same. Same – po prostu.
Wyobraź sobie matkę czwórki dzieci zdradzaną przez męża, dziewczynę po raz kolejny zawiedzioną mężczyznami na portalach randkowych, managerkę międzynarodowej firmy wracającą do pustego mieszkania albo kobietę, która właśnie się rozwiodła i nie wie, co dalej.
Znasz każdą z nich. To możesz być Ty albo twoja przyjaciółka, koleżanka z pracy, sąsiadka czy kobieta, którą spotykasz codziennie rano w drodze do pracy. Nie rozmawiacie o tym, bo trochę się wstydzicie słowa samotność, bo nie macie czasu, bo jest wiele ważniejszych spraw, ale każda z Was czuje podobnie:
Jestem piękna i nikt mnie nie chce.
Dbam o ludzi, którzy ode mnie odchodzą.
Widziałam dużo, wiele czytam. Trudno mnie dogonić.
Nie tęsknię za byle jakim związkiem.
Nie da się uciec od samotności, ale można ją przyjąć. Kolejna książka Zośki Papużanki to zbiór prawdziwych kobiecych historii, w których odnajdziesz siebie. To także książka, dzięki której możemy zrozumieć, za czym tęsknimy w związkach i poza nimi.
Piękna książka, czuła i sarkastyczna, ostra i precyzyjna, dotkliwa. Przez karty „Solo” przepływa życie, jakiego najbardziej się boimy: podstępne i nieprzewidywalne, które mówi nam „sprawdzam”, wpędza w kryzysy, zmusza do zmian.
Małgorzata Rejmer
„Solo” to historie o rośnięciu w siłę, wyznaczaniu granic, poszukiwaniu własnej drogi, przejmowaniu kontroli i sprawowaniu władzy. Nie pocieszają, nie dają recept. Przypominają, że dobra proza nie jest lustrem, lecz ostrzem.
Paulina Małochleb, Książki na ostro
„Solo” to poruszający portret współczesnych kobiet, które muszą odnaleźć siebie w pustce po rozpadzie związków i złudzeń. Niezwykła książka, także z uwagi na formę balansującą gdzieś pomiędzy fikcją a życiem, czyli tam, gdzie zazwyczaj rodzi się najlepsza literatura.
Tomasz Stawiszyński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Zośka Papużanka, 2025 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca i prowadząca • Weronika Jacak
Marketing i promocja • Agata Gać, Marta Szczurowska
Redakcja • Michał Olech
Korekta • Agata Tondera, Anna Zientek
Łamanie • Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i strony tytułowe • Florian Rychlik
Fotografia na okładce • © Rawpixel
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68610-22-2
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
dla Ł., codziennie i wszystko
Na każdym prawie spotkaniu autorskim pada pytanie: ile w pani książce jest fikcji, a ile prawdziwych doświadczeń, pani własnych albo innych osób. Nie lubię tego pytania, nie umiem na nie odpowiadać. Mam naprawdę niewiele czasu na pisanie książek, nie marnuję go na liczenie, ile czego z czego w nich jest. Dla mnie jako dla czytelniczki odpowiedź na tę kwestię zupełnie nie jest istotna, nie mam potrzeby wiedzieć, co autor przeżył, a czego nie. Gdy się raz zacznie pisać, bardzo trudno jest oddzielić życie od pisania i odkrywa się, że zatarcie granic między tymi światami to największa frajda. Tyle historii słyszałam, tyle podsłuchałam, tyle zapisałam, tak wiele głosów pojawia się w mojej głowie, gdy wyjmuję pióro i zeszyt – muszę wybrać te najlepsze, nie zaś – prawdziwe. Prawdziwe są wszystkie. Tylko że niektóre – zmyślone. Każda historia, raz zapisana, przestaje być prawdziwa. Jedyna zatem, bo prawdziwa i nieprawdziwa, odpowiedź na pytanie ile, brzmi: wszystko i nic.
W przypadku tej książki będzie inaczej, a ja tym wstępem chciałabym trudne pytanie uprzedzić. Wszystko. Wszystkie losy, zapisane tutaj, są prawdziwe, wszystkie wydarzenia się wydarzyły, każde słowo zostało powiedziane i zapamiętane. I każda z osób, którą o to poprosiłam, bez wahania opowiedziała mi historię, którą w sobie nosi, choć nie sądzę, żeby to było łatwe. Dlatego musiałam tę książkę napisać. To jest dług, który trzeba spłacić.
Ale każda z tych osób również wiedziała, że nie będzie postacią w reportażu, że pozmieniam, utnę, skrócę, wyrzucę, dodam i przekręcę, i że to już nie będzie wyłącznie ich historia, ale również moja, a w tej chwili: Twoja. I że w literaturze nie chodzi o wierność prawdzie, tylko słowu. Jeśli zatem znów ktoś mnie zapyta, ile w tej książce fikcji, a ile czyjegoś życia, odpowiem tak, jak zawsze: wszystko i nic.
Zośka Papużanka
Basia jest dla niego kimś obcym. Trudno się dziwić. Najmniej ją zna. Basia jest moim dzieckiem. Dzieckiem, które miało coś naprawić. Ale nie naprawiło.
Pod choinkę dostałam od niego korale z filcu. Piękne, duże, w różnych odcieniach czerwieni i pomarańczu. Podobały mi się, pasowały do mnie.
Pocałował mnie i płakałam. Płakałam nad moją utraconą ciążą, nad tym, że znowu jestem w ciąży i bardzo chcę, żeby Basia się urodziła i naprawiła świat, żebyśmy nie mieli czasu się zastanawiać, tylko wymieniali pieluchy, biadali nad wychodzącymi ząbkami, dzwonili o świcie do pediatry, wybierali przedszkole. Pocałował mnie, a ja płakałam nad jego zdradami, o których wiedziałam albo nie, płakałam, bo nie umiałam mu powiedzieć, dlaczego płaczę. Płakałam, bo była Wigilia, bo dostałam prezent, miałam nowe dziecko, nowe korale i tak bardzo chciałam, żeby wszystko, co nowe, było po staremu.
Kiedy Basia miała półtora roku, zakomunikował nam, że się przeprowadzamy. Czworo dzieci, dwoje w podstawówce, Ania w ostatniej klasie liceum i malutka Basia. I wszystko od nowa. Spakowaliśmy się, załatwiał formalności, zaklejał paczki z książkami, owijał talerze po babci w swetry i ręczniki, opowiadał dzieciom, które z nich będzie miało który pokój, jak ustawimy meble. Mieliśmy dużo pracy, a czasu niewiele, nie zapytałam go o koszt wynajmu, skąd mamy na to pieniądze, ufałam mu. Będzie dobrze, powiedział. Zawsze mnie wspierał. Wiedziałam, że jeśli mówi, że będzie dobrze, to wystarczy, żeby było dobrze. Nie trzeba o tym rozmawiać. A może po prostu nie było o czym rozmawiać. Zresztą o czym rozmawiać, skoro wszystko jest w porządku, znosimy pudełka i paczki do samochodu, znajdujemy za kanapą skarby sprzed dziesięciu lat, jakieś zdjęcie dzieci na plaży, urwany guzik, karteczkę z napisem: będę tam, gdzie zawsze, o siódmej, kto ma być i gdzie jest to gdzie zawsze? Wszystko w porządku, pośpieszcie się.
Otwarł przed nami drzwi. Mieszkanie było obłędnie piękne, wielkie i jasne, ponad sto dwadzieścia metrów nowego życia po staremu, wspaniałe. Większość naszych rzeczy przywiozła już wcześniej firma przeprowadzkowa, on wszystko załatwił, ja nie pytałam, nie było o co pytać. Otworzył przed nami drzwi i weszliśmy.
Weszliśmy. Pudełka, plecaki, torby, pakunki pełne naszych ubrań, talerzy, podgrzewaczy do mleka, otwieraczy do konserw, książek kucharskich, zabawek dziecięcych, albumów ze zdjęciami. Nasze kwiaty doniczkowe, korale filcowe, kasety magnetofonowe, dżemy truskawkowe, nasze życie nowe nienowe, nasze pieluchy sukienki sandały trampki narty koszule klocki lego archiwum płyt Archive, wszystko w pewnym sensie nasze, bo i my już tam byliśmy w środku, nierozpakowani, porozstawiani byle jak po kątach, zmuszeni do ułożenia się od początku z zapakowanych naprędce elementów. Weszliśmy.
Ale on nie wszedł z nami. Jeszcze w samochodzie opowiadał, że my, nam, z nami, dla nas o nas, ale nie wszedł. Otworzył przed nami drzwi, ale sam został za progiem. Zostawił klucze w zamku. Ja już tu z wami nie będę mieszkać, powiedział. A ja się zatrzymałam.
Zatrzymałam się z maleńką Basią na ręku, z Jaśkiem i Zosią w swoich wymarzonych pokojach. Bez niego. Pomógł wnieść rzeczy po schodach, przekręcił klucz, otworzył przede mną nowe życie i się zatrzymał. I wtedy poczułam, że jestem sama. Sama z czwórką dzieci, dwoma tysiącami książek, setkami pieluch, kilkunastoma garnkami, dwudziestoma ręcznikami, czterema kompletami pościeli na podwójne łóżko, sześcioma szczoteczkami do zębów, jedną pralką, jedną lampą nad kuchennym stołem, jedną samotnością w nowym, pięknym mieszkaniu. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, dużo zdrowia szczęścia pomyślności, poradzisz sobie.
Nie wszedł do środka.
Zastanawiałam się, w którym pudełku, walizce, plecaku schowałam te filcowe korale, które podarował mi dwa lata wcześniej. Długi sznur pomarańczowo-czerwonych, wielkich kul. Podał mi wtedy opłatek i powiedział: życzę ci, żebyś już nigdy więcej nie musiała przeżywać takich strasznych rzeczy. Pocałował mnie i płakałam. Dwa lata wcześniej.
Zszedł po schodach, nie oglądając się, powoli, zwyczajnie, jakby do widzenia znaczyło rzeczywiście do widzenia, jakbyśmy mieli zobaczyć się po południu czy wieczorem, jakby mnie właśnie w tej chwili nie zostawił.
Zostawił. Porzucił. Uciekł. Opuścił. Pomyślałam to. Ale pomyślałam bardzo szybko, nie zdążył chyba jeszcze zejść z drugiego piętra na parter. Nie miałam czasu na wybranie dobrego słowa, nie, tu nie ma dobrego, adekwatnego słowa, nie miałam czasu dokładnie przemyśleć, jak się nazywa mój aktualny stan, bo ktoś mnie w niego wsadził, otworzył przede mną drzwi nowego, pięknego mieszkania. Jasiek, który pyta, czy zamówimy pizzę, czy będziemy szukać talerzy i garnków w którymś z pudełek, bo on właściwie jest już głodny; dziewczynki, które chcą się zamienić pokojami, ale nie są pewne i muszą mnie zapytać o zdanie; Basia szarpiąca moją bluzkę, jakby chciała powiedzieć, nie zajmuj się nimi wszystkimi, chcę teraz mieć cię tylko dla siebie, najlepiej poczytajmy książeczkę, tylko gdzie jest książeczka, może w którymś z pudełek w sypialni; sypialnia, ogromna sypialnia, liście klonu wchodzące przez okno i kroki na schodach, w dół, w dół, jakby nie było pamięci o tym wszystkim, co przedtem, jakbym miała rzeczywiście nowe życie od tej właśnie chwili, bez tego, co kiedykolwiek wcześniej, bez żadnego wcześniej. Podoba ci się tutaj, to dobrze, podziękuj prędziutko i do roboty, noś patyczki, zaklejaj dziury, gromadź jedzenie, wysiaduj pisklęta, nie myśl, nie szukaj adekwatnych słów, nie analizuj, czy jesteś porzucona, czy opuszczona, czy sama, czy samotna, nie masz czasu na myślenie. Nie wypytuj, nie chciej porozmawiać. O czym tu zresztą rozmawiać.
Nie rozmawialiśmy. Jeździliśmy na wakacje do Włoch, wybieraliśmy wazony, obrazy, płyty, kochaliśmy się jak dzicy, na szybko w łazience, albo długo i powoli, w rytm muzyki ze wspólnie wybranych płyt. Śmialiśmy się z byle czego, potrafiliśmy godzinami siedzieć na plaży i czytać. A potem wymienialiśmy się książkami, żeby godzin siedzenia i czytania było więcej. Nie rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy przecież, rozmawialiśmy o wszystkim, ale nigdy o nas. O dzieciach, o pracy, o filmach i jedzeniu, tylko nie o nas. Rozmawialiśmy nie o nas godzinami, mieliśmy przegadany cały świat, oprócz nas. Po co gadać, skoro jest tak dobrze, skoro tak jest dobrze, wszystko jest nam dane, plaża we Włoszech, bilety na koncert Archive, zdrowe dzieci, po co rozmawiać o tym. Trzeba brać, co jest nam dane, co dostaliśmy, a dostaliśmy, bo jesteśmy wspaniali, piękni, młodzi, bo się kochamy, lubimy być razem i bo się nam należy.
Niczego nie oczekiwałam, przecież miałam wszystko, wszystko oprócz czasu na myślenie, omówienie i oczekiwanie. To jest bardzo słuszne, właściwe, zdrowe – nie mieć czasu na filozofię, człowiek działa, rozpakowuje paczki i pudełka, dziwi się, że rzeczy na basen spakowane są razem z łyżwami Jaśka i pamiętnikami Ani, gotuje na szybko jakiś obiad, wiesza firanki, żeby choć trochę zasłonić nieznośną zieleń liści klonu, który wchodzi do sypialni, jakby chciał położyć się w wielkim, dwuosobowym łóżku dla jednej osoby. Nie ustaliliśmy tego. Nie omówiliśmy. Nie mam czasu płakać.
Nie liczyłam nawet na to, że do mnie wróci. Potrzebowałam tylko wsparcia. Do tej pory mnie wspierał, a przynajmniej tak to nazywałam; mówił: nie martw się, przecież będzie dobrze. Poradzisz sobie. No pewnie, że sobie radziłam. Byłam stworzona do radzenia sobie. Do wiary, że będzie dobrze, bo on mi tak powiedział.
Takie wsparcie mi wystarczało. Był obok, mówił, że będzie dobrze, i było. Zadzwoniłam do niego, kiedy zachorowałam na raka. Musiałam zadzwonić, mamy w końcu czworo wspólnych dzieci, mamy wspólny kredyt, mamy wciąż tysiąc spraw na spółkę, ale tylko mój jest rak i tylko moja jest niepewność, co będzie dalej. Chciałam z nim przedyskutować, co w razie czego, gdyby i jak, ale tak naprawdę zadzwoniłam po wsparcie. Powiedziałam, że chciałabym się z nim zobaczyć, chciałabym, żeby poświęcił mi trochę czasu, żebyśmy porozmawiali, ustalili coś. No właśnie. A przecież niczego nigdy nie ustaliliśmy.
– Ale o czym ty chcesz rozmawiać? Przecież wszystko będzie dobrze. Poradzisz sobie.
To nawet nie jest mój były mąż, tylko mąż po prostu. Przecież się nie rozwiedliśmy. Trzeba by było pójść do sądu, złożyć jakiś wniosek i załatwić sprawę, a my żadnej sprawy nigdy nie załatwiliśmy. Pobraliśmy się, bo było nam razem dobrze. Nie rozwiedliśmy się, bo trzeba do tego podjąć decyzję.
Urodziło nam się czworo dzieci, bo się łatwo robiły i rodziły, chcieliśmy ich, należały się nam takie ładne, mądre dzieci. Troje z nich to już dorośli ludzie, została ze mną tylko Basia, moje dziecko, które niczego nie naprawiło. On się do wychowania Basi nie wtrąca, bo tak już się jakoś ułożyło, nie poruszyliśmy nigdy tego tematu. Czasami do niego dzwonię, żeby się zainteresował najmłodszą córką, bo ma urodziny, grypę, bardzo dobre świadectwo. Czasami przychodzi, zabiera Basię gdzieś na godzinę lub dwie, ale nie deklaruje, kiedy przyjdzie następnym razem. O tym też wypadałoby porozmawiać.
Mieliśmy jeszcze jedno dziecko, przed Basią, chłopca. Zmarł w dwudziestym drugim tygodniu ciąży. Zmarł, bo takie jest życie, trzeba czasem pocierpieć w ciszy. Poradzisz sobie.
Mamy kredyt we frankach. Wzięliśmy, bo należało nam się lepsze życie, wzięliśmy, bo można było wziąć. Nie wiem, kto go będzie spłacał.
Nie pamiętałam, gdzie wsadziłam te korale. Czerwono-pomarańczowe filcowe korale. Stał przede mną z opłatkiem w dłoni i powiedział, pamiętam to bardzo dokładnie: życzę ci, żebyś już nigdy więcej nie musiała przeżywać takich strasznych rzeczy. Pocałował mnie i płakałam, bo myślałam, że mówi o naszym zmarłym dziecku, a on mówił o przyszłości. Mówił o tym, co dla mnie dopiero przygotował. Nie życzył mi tego, ale przygotował. Mówił o tych koralach z filcu.
Znajdowałam różne przedmioty. Nie przeglądałam rzeczy mojego męża, nie czytałam mu esemesów przez ramię. Znajdowałam. Dziwną, dwuznaczną wiadomość na kartce wsadzonej w książkę. Rachunek ze sklepu z kosmetykami. Jakiś krawat w prezencie nie wiadomo od kogo. Muszę wyjść, wrócę późno. Coś mi wypadło, nic, o czym warto gadać. Stukający w pralce kolczyk. Głos, którego nie znałam, zapach, którego nie znałam. Wizytówka dziewczyny, biżuteria artystyczna z filcu, zrób prezent sobie lub bliskim, najlepiej na Wigilię. Znalazłam tę dziewczynę. Zadzwoniłam i powiedziałam, że musimy się zobaczyć.
Wpadła na mnie wtedy koleżanka, stara znajoma, i spojrzała z wielkim zdziwieniem. No co, mąż mnie zdradza i nie chce o tym rozmawiać, więc idę porozmawiać z jego kochanką. Ale świetnie wyglądasz, powiedziała mi ta znajoma, po prostu znakomicie, drapieżnie i dostojnie, jak lwica, myślałam, że idziesz odbierać Oscara.
Oscar zresztą mi się należał, bo grałam pierwszorzędnie. Nie płakałam, nie było czasu, zresztą musiałam wygrać ten pojedynek. Powiedziałam tamtej kobiecie, że jesteśmy takim zgranym małżeństwem, że dzieci, że kredyt we frankach i że wielka miłość. Że korale oczywiście robi bardzo ładne, natomiast już mam i niczego od niej ponad te korale w naszym domu nie chcemy. To ona się wtedy rozpłakała. Nie powiedział jej chyba wszystkiego, mistrzem rozmawiania na trudne tematy to on nie jest. Zapłaciła za moją kawę i przeprosiła mnie. A potem go rzuciła i on do mnie wrócił. Zwyciężyłam. Wygrałam jak lwica, której udało się zachować godność podczas wydzierania drugiej lwicy ochłapu padliny. Na chwilę wrócił. Potem znalazł sobie inną. I kolejną. I jeszcze jedną, i następną. Z żadną z nich już się nie spotkałam. Po co. Po co wygrywać, żeby przegrać? Po co.
O jedenastej w nocy dostałam w wiadomości jedno słowo. Żegnaj. Pojechał do domku w górach zakręcić wodę, żeby nie zamarzła w zimie. Miał wrócić następnego dnia. Żegnaj. Zaczęłam się ubierać, dzwonić do znajomych z prośbą o pożyczenie samochodu, dzieci się obudziły. Jaś powiedział, że nie pozwoli mi jechać samej, że mnie nigdzie nie puści. Był gotów w dwie minuty. Całą drogę milczał. Może nie nauczyliśmy go rozmawiać. Usiłowałam się skupić na prowadzeniu samochodu i układałam w głowie różne scenariusze oraz ich rozwiązania. Co zrobię, gdyby. Czy dam rady reanimować mojego męża, co, jeśli trzeba go będzie odciąć ze sznura, wyjąć z wanny i przede wszystkim – jak powstrzymać Jasia, żeby nie wszedł do domku jako pierwszy.
Zdążyłam zadzwonić na pogotowie, wyrzucić opakowania po lekarstwach i doprowadzić mojego męża do jakiej takiej przytomności. Potem zawołałam Jaśka, razem wpakowaliśmy bezwładnego, plastelinowego ludzika do samochodu. Jechaliśmy w środku nocy przez ciemne wsie, zaciskałam palce na kierownicy, plastelinowy ludzik zaciskał palce na brzegu miski, którą kazałam mu trzymać, żeby nie zarzygał cudzego samochodu. Jaś milczał.
Uratowałam wtedy mojemu mężowi życie. Nie wiem, czy tego chciał, czy nie, czy rzeczywiście traktował to pożegnanie serio, czy tylko chciał mnie sprowokować, sprawdzić. Zaczynałam rozmowę na ten temat wiele razy, dokładnie tyle samo razy kończył ją w połowie mojego pierwszego zdania. Nigdy się do tych wydarzeń nie odniósł.
Wszystkie sprawy mamy niezałatwione. Nie jesteśmy nawet rozwiedzeni, co tu załatwiać, skoro niezałatwione i tak się jakoś toczy, co tu rozplątywać, skoro może zostać zaplątane, co wspominać, skoro i tak się samo zapomni, po jakimś czasie, co zamykać, skoro może zostać otwarte.
Kiedyś wszedł tak właśnie, przez otwarte drzwi, wszedł po prostu i usiadł przy stole. Jadłyśmy z Basią zupę, otworzył kilka szafek, w końcu znalazł talerz, usiadł, nalał sobie zupy i zjadł. A potem zaczęliśmy rozmawiać.
Nie, nie rozmawialiśmy. To on mówił. Rzuciła go jakaś następna, kolejna czy jeszcze jedna. I przyszedł się wyżalić. Oraz na zupę. Nagle okazało się, że jestem jego najlepszą przyjaciółką, że tylko na mnie zawsze można liczyć, że chciał mi się właśnie zwierzyć oraz że bardzo dobrą zupę zrobiłam. Opowiadał mi historie swoich miłości i porzuceń ze szczegółami, których naprawdę powinien mi oszczędzić. Ten jeden raz, kiedy to on chciał porozmawiać, ja nie chciałam. Nie chciałam się odzywać ani słuchać. Zdziwił się, jak to, przecież zawsze nam się tak dobrze rozmawiało. Zjadł dwa talerze zupy i poszedł.
Ostatni raz zadzwoniłam do niego kilka tygodni temu, trzymając w ręce wyniki badań. Chciałam porozmawiać. Jak się dzwoni do kogoś, to chyba po to, żeby porozmawiać, prawda? O mojej chorobie, o raku. O raku się nie rozmawia przez telefon, na temat raka wypada się spotkać. Chciałabym się spotkać. Ale o co ci chodzi? Przecież dasz sobie radę.
O czym można ze mną rozmawiać.
Jestem sama. Mój mąż zdradzał mnie wielokrotnie, zostawił z niespłaconym mieszkaniem i czwórką dzieci, tysiącem nierozwiązanych spraw, zadziwionymi tym rozstaniem przyjaciółmi, pracą, obowiązkami w domu, archiwum płyt Archive, nadtłuczonym wazonem z Włoch. Pustym łóżkiem. Rakiem szyjki macicy.
Nie jestem sama. Mam dzieci, mieszkanie na kredyt, kredyt na mieszkanie mam. Mam przyjaciół, pracę, zupę w garnku, gdyby ktoś przyszedł i chciał się pozwierzać. Mam obowiązki domowe, mam milion niezałatwionych rzeczy do załatwienia. Pewnie ich nie załatwię, żeby je mieć. Mam pustą przestrzeń w brzuchu. Mam puste łóżko. Czasami coś sobie przypomnę w nocy, ale nie lubię płakać, trzeba wstawać do łazienki, Basia się budzi, przychodzi do mnie i pyta, czy coś się stało. Wstyd udawać przed dzieckiem, za to się nie dostaje Oscara. W żadnej pozycji nie można się wygodnie ułożyć, gdy się płacze. Najgorzej jest na boku, wszystko spływa na jedną stronę i szczypie w policzek. O wiele rozsądniej jest rozwalić się wygodnie na wielkim, pustym łóżku, otworzyć okno balkonowe, wpuścić szmer klonu i poranne zaloty ptaków, i porządnie się wyspać. Mam takie wielkie, wygodne łóżko tylko dla siebie. I dla mojego całkiem własnego raka, którego już też nie mam. Poszedł i zabrał moją macicę. I węzły chłonne. Proszę bardzo.
Nie mam już też tych korali z filcu. Znalazły się, ale je wyrzuciłam. To przecież nie były prawdziwe korale.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
