Rzeka lodu - Ariel Lawhon  - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Rzeka lodu ebook i audiobook

Ariel Lawhon

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

ŚWIATOWY BESTSELLER WRESZCIE W POLSCE

450 TYSIĘCY OCEN NA GOODREADS

 

Przejmująca powieść inspirowana życiem i pamiętnikiem Marthy Ballard, akuszerki, która z odwagą i determinacją przeciwstawiła się męskim zasadom, na zawsze zapisując się na kartach amerykańskiej historii.

Poleca Sabina Jakubowska, autorka książki „Akuszerki”.

 

Rok 1789. W zamarzniętej rzece Kennebec znaleziono zwłoki mężczyzny. Na miejsce zbrodni zostaje wezwana miejscowa akuszerka i uzdrowicielka Martha Ballard, aby zbadać ciało i ustalić przyczynę śmierci. 

Jej pamiętnik to zapis wszystkich narodzin i śmierci, przestępstw i katastrof rozgrywających się w hermetycznej społeczności Hallowell. Kilka miesięcy wcześniej Martha badała sprawę domniemanego przestępstwa popełnionego przez dwóch małomiasteczkowych notabli –martwy mężczyzna był jednym z nich. Jednak gdy miejscowy lekarz podważa wyniki śledztwa Marthy, kobieta zmuszona jest samodzielnie dociekać prawdy o wstrząsającym morderstwie. I musi do niej dotrzeć, nim skończy się zima. 

Powieść Ariel Lawhon „Rzeka lodu”, to pełna napięcia i wzruszająca historia o niezwykłej kobiecie, która pozostawiła po sobie niebagatelną spuściznę, a mimo to do dziś pozostaje niemal zapomniana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 571

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 49 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marta Markowicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Frozen River

Copyright © 2023 by Ariel Lawhon Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025 Copyright © for the Polish translation by Robert Waliś, 2025

Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak

Redaktorzy prowadzący • Marek Daroszewski, Agata Ługowska

Marketing i promocja • Marta Szczurowska

Redakcja • Marek Szpanowski

Korekta • Anna Maria Boland, Anna Zientek

Projekt typograficzny i łamanie • Mateusz Czekała · czekala.net.pl

Fotografia na okładce • © Natasza Fiedotjew | Trevillion Images

Projekt okładki • John Fontana

Adaptacja okładki i stron tytułowych • Magda Bloch

Mapa • Map of Hallowell, Maine, by Mapping Specialists, Ltd.

Adaptacja mapy • Mateusz Czekała

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-68610-31-4

Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Matka nauczyła mnie, że położne są bohaterkami.

Siostra pozwoliła mi doświadczyć tego cudu.

Mąż siedział przy mnie i trzymał mnie za rękę.

Z tych powodów i dziesięciu tysięcy innych

właśnie im dedykuję tę książkę.

Też wie. Jej instynkt nieomylny ostrzeżeniem go zaszczyca,

Że w jej gatunku bardziej śmiercionośną jest samica.

– Rudyard Kipling, Samica swego gatunku (przekład Robert Stiller)

.

1

Wieszanie

listopad 1789

Prawda wyjdzie na jaw; zabójstwo nie może się długo utaić.

– William Shakespeare, Kupiec wenecki1

To, co minione, jest prologiem

Ciało spływa z prądem. Ale jest późny listopad i rzeka Kennebec zaczyna zamarzać, duże bryły lodu wirują i toczą się w wodzie, piętrząc się na stertach, podczas gdy przejrzyste, zimne palce lodu sięgają z obu brzegów w stronę nurtu, chwytając wszystko, co przepływa obok. Ciało martwego mężczyzny, obciążone przez nasiąknięte ubranie i ciężkie skórzane buty, kołysze się w wodzie, a niewidzące oczy patrzą na coraz cieńszy sierp księżyca.

To paskudna noc z przenikliwym wiatrem i przeszywającym mrozem. Im wolniej płynie rzeka, tym szybciej zamarza i więzi zwłoki w swoim leniwym uścisku, rozchylając poły lnianej koszuli niczym płatki uschniętego brązowego tulipana. Zaledwie przed godziną zaczesał włosy do tyłu i związał je koronkowym paskiem. Ukradł go oczywiście i całkiem możliwe – los jest taki kruchy – że mógłby wciąż żyć, gdyby nie dokonał takiego wyboru. Ale to przeważyło szalę. Wszczynano już wojny z bardziej błahego powodu.

Nieboszczyk wyjeżdżał stąd pośpiesznie, wpakował się już w niemałe kłopoty, ale gdyby był ostrożniejszy i cierpliwszy, pewnie by usłyszał napastników w lesie. Ukryłby się. Wstrzymał oddech. Zaczekał, aż przejdą. Ale działał lekkomyślnie i niecierpliwie. Ciężko dyszał. Zostawiał ślady na śniegu i nietrudno było go znaleźć. Podczas walki rozwiązały mu się włosy, więc schował koronkę do kieszeni i teraz jego czupryna, brązowa jak błotnisty brzeg rzeki, jest potargana i częściowo przykleiła mu się do czoła, a częściowo utknęła w ustach, gdy wciągnął ostatni zaskoczony haust powietrza, zanim wrzucono go do rzeki.

Jego wykręcone, połamane ciało dryfuje z prądem przez kolejne czterysta metrów, aż w końcu lód tężeje i zatrzymuje je ze znużonym jękiem pięć metrów od brzegu, z twarzą kilka centymetrów pod powierzchnią, rozchylonymi ustami i oczami wciąż wytrzeszczonymi w wyrazie niedowierzania.

Wielki mróz nadciągnął miesiąc przed czasem do miasteczka Hallowell w stanie Maine, a odwilż – czego nie mógł wiedzieć nieboszczyk, podobnie jak okoliczni mieszkańcy – miała nie nadejść jeszcze przez wiele długich miesięcy. Będą nazywać ten czas Rokiem Długiej Zimy. Przejdzie do legendy, a on stanie się jej niemałą częścią. Na razie co prawda ludzie śpią spokojnie w ciepłych łóżkach, odgrodzeni szczelnie zamkniętymi drzwiami od wczesnej, dzikiej zimy. Ale oto – na brzegu rzeki, jeśli uważnie się przyjrzycie – w blasku księżyca porusza się jakieś mroczne i zwinne stworzenie. Lisica. Ostrożnie stawia jedną łapę na lodzie. Potem drugą. Waha się, ponieważ wie, jak kapryśna potrafi być rzeka i jak bardzo lubi wszystko połykać i wciągać w swe kipiące głębiny. Lód jednak wytrzymuje i lisica powoli przesuwa się naprzód w stronę nieboszczyka. Podkrada się do miejsca, w którym ten leży, pogrzebany w lodzie. Bystre zwierze patrzy na niego, przekrzywiając łebek, ale mężczyzna nie odwzajemnia spojrzenia. Lisica wznosi nos ku niebu. Węszy w poszukiwaniu zagrożenia. Zaciąga się silną wonią mrozu i sosen rosnących wzdłuż brzegu, a nieco dalej wyczuwa słaby zapach dymu palonego drewna. Zadowolona, zaczyna wyć.

Kuźnia Clarka

czwartek, 26 listopada

– Nie musisz się obawiać – mówię Betsy Clark. – Przez wszystkie lata przyjmowania porodów jeszcze nigdy matka nie była zagrożona.

Młoda kobieta patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, a na jej skroniach gromadzą się krople potu. Kiwa głową, ale myślę, że mi nie wierzy. One nigdy mi nie wierzą. Każda rodząca podejrzewa, że tylko kilka chwil dzieli ją od śmierci. To normalne i nie czuję się urażona. Kobieta nigdy nie jest bardziej bezbronna. A zarazem nigdy nie jest silniejsza. Niczym ranne zwierzę, przyparte do ściany i zdesperowane, zwija się w kłębek albo atakuje. Ten proces wywrócenia ciała na drugą stronę powinien być śmiertelny. Nikt nie powinien być w stanie czegoś takiego przetrwać. A mimo to, jakimś cudem, stale im się to udaje.

John Cowan – młody kowal, który terminuje u męża Betsy – przyszedł po mnie dwie godziny wcześniej, a ja mu powiedziałam, że nie ma czasu do stracenia. Poprzednie dzieci Betsy przyszły na świat z nieprzeciętną szybkością i w imponującej liczbie. Wrzeszczące zjawy, śliskie i czerwone na buziach. A przy tym tak drobne – nawet te donoszone – że ich pośladki mieściły mi się w dłoni. Maleństwa. John wziął sobie moje słowa do serca i narzucił takie tempo, że moje ciało wciąż jest obolałe po szaleńczej gonitwie przez Hallowell.

Ledwo dotarłam do celu i zajęłam swoje miejsce, a już widzę główkę dziecka. Betsy ma skurcze co pół minuty. Ten malec – podobnie jak jego rodzeństwo – bardzo się śpieszy, żeby powitać matkę. Na szczęście ciało Betsy jest doskonale przystosowane do rodzenia.

– Już czas – mówię i kładę ciepłe dłonie na jej kolanach. Delikatnie je rozchylam i pomagam młodej kobiecie podciągnąć koszulę nocną nad obnażony brzuch. Jest twardy, ściśnięty skurczem, a Betsy zgrzyta zębami, starając się nie szlochać.

Poród zmienia każdą kobietę w nowicjuszkę. Każdy raz jest pierwszy, a jedyne doświadczenie pochodzi od osób zgromadzonych do pomocy. Dlatego Betsy zebrała wokół siebie swoje kobiety: matkę, siostry, kuzynkę, ciotkę. Poród to wydarzenie wspólnotowe, więc wszystkie zabierają się do roboty, gdy Betsy traci pewność siebie i krzyczy z bólu. Wiedzą, co to oznacza. Nawet te, którym nie przydzielono konkretnej roli, znajdują sobie jakieś zajęcie. Gotują wodę. Podsycają ogień. Składają szmatki. To istota kobiecej roli. Dla mężczyzn nie ma miejsca w tym pomieszczeniu, nie mają prawa tu przebywać, dlatego mąż Betsy, bezsilny, poszedł do swojej kuźni, żeby przelewać swój strach i frustrację na kowadło i okładać kawałek stopionego metalu.

Kobiety Betsy współpracują, obserwują mnie i reagują na wszystkie wskazówki. Wyciągam rękę i dostaję ciepłą, wilgotną szmatkę. Kiedy tylko wycieram kolejną porcję krwi i wody, odbierają mi szmatkę i podają czystą. Najmłodsza z krewniaczek Betsy – kuzynka, najwyżej dwunastoletnia – ma za zadanie czyścić brudne szmatki, gotować wodę w czajniku i napełniać wiadro. Przykłada się do tego bez mrugnięcia okiem czy narzekania.

– Widzę twoje dziecko – mówię, trzymając dłoń na śliskiej, ciepłej główce. – Łyse jak jajko, tak samo jak poprzednie.

Betsy podnosi głowę i gdy skurcz odpuszcza, odzywa się z grymasem na twarzy.

– To znaczy, że to kolejna dziewczynka?

– To nic nie znaczy. – Nie rozpraszam się i wciąż delikatnie dotykam malutkiej główki, która napiera na moją dłoń.

– Charles chciałby chłopca.

Charles nie ma tu nic do gadania.

Kolejna brutalna fala skurczy opada na Betsy, a jej siostry unoszą i przytrzymują jej nogi.

– Na mój sygnał, przyj – oznajmiam. – Raz. Dwa. Trzy. – Patrzę, jak kolejny skurcz napina brzuch rodzącej. – Teraz.

Wstrzymuje oddech i wysila się, a wtedy ukazuje się kolejne kilka centymetrów bezwłosej główki oraz czubki małych uszu. Nie ma szansy odetchnąć, ponieważ ogarnia ją następna fala skurczy. Pojawiają się bezlitośnie jeden po drugim, ani na chwilę nie odpuszczając. Betsy prze. Kurczowo chwyta powietrze. Ponownie prze. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Ktoś ociera jej pot z czoła i łzy z policzków, ale ja ani na chwilę nie odwracam wzroku. W końcu główka wydostaje się na zewnątrz.

Przesuwam dłoń do przodu, obejmując policzek i jedno drobne uszko.

– Jeszcze tylko ramiona. Powinny wystarczyć dwa parcia.

Ale Betsy już chce to mieć za sobą i prze z całych sił, wypychając dziecko na moje dłonie, a potem opada na posłanie, gdy maleństwo zostaje uwolnione z jej ciała ze świstem i łączy ich już tylko śliska srebrzysta pępowina.

W pomieszczeniu rozlega się cichy oburzony pisk, ale towarzyszki Betsy nie wiwatują ani nie klaszczą. Patrzą w milczeniu, czekając na mój wyrok.

– Witaj, malutka – szepczę i podnoszę dziecko, żeby Betsy mogła je zobaczyć. – Masz kolejną córkę.

– Och – odpowiada, zawiedziona, i dźwiga się na łokciach, żeby zobaczyć noworodka.

Zostało jeszcze trochę do zrobienia i od razu zabieram się do pracy. Kładę małą na posłaniu między nogami matki i przecinam pępowinę nożycami. Następnie podwiązuję tę pierwotną więź kawałkiem sznurka. Myję dłonie w wiadrze z wodą i przesuwam kciukiem po podniebieniu dziecka. Nie ma rozszczepu. Kolejny z małych cudów, jakie odnotowuję w myślach po każdym udanym porodzie. Ścieram krew i śluz niczym werniks z wijącego się, śliskiego dziecka, jednocześnie sprawdzając, czy Betsy nadmiernie nie krwawi. Wszystko jest chyba w najlepszym porządku.

Kobiety odgarniają do tyłu jej włosy, myją twarz i poją ją letnią herbatą. Pomagają usiąść i przebierają w czystą sukienkę. Przygotowują matkę do karmienia.

– Ale z ciebie ślicznotka – mówię do małej, a potem dodaję. – Tylko popatrz, jak wszyscy cię kochają.

Modlę się, żeby to była prawda.

Charles Clark rozpaczliwie pragnie syna – to ich trzecie dziecko w ciągu czterech lat – a ta desperacja może zabić jego żonę, jeśli nie będzie ostrożny. Betsy z kolei koniecznie chce zadowolić męża, nigdy mu więc nie odmawia.

Wygląda na to, że wszystko jest w porządku z matką i dzieckiem, więc owijam małą czystym płótnem i podaję ją Betsy, a ona przykłada zawiniątko do piersi i syczy, gdy noworodek przysysa się do jej sutka. Jej brzuchem targa jeszcze jeden skurcz, gdy ciało pozbywa się łożyska. Nawet to mnie fascynuje i wypatruję w nim nieregularności, upewniając się, że jest nienaruszone i nic nie pozostało w łonie. Potem wyrzucam łożysko i resztę tkanek do wiadra u moich stóp.

– Jeszcze tylko jedno – ostrzegam.

Betsy kiwa głową. Już przez to przechodziła.

– To potrwa tylko kilka sekund, ale może boleć.

– No dobrze.

Ugniatam brzuch Betsy dłonią, pomagając mięśniom się zacisnąć. Dziewczyna krzywi się, ale nie krzyczy, a potem pozostaje jej już tylko nakarmić dziecko.

– Jakie nadasz jej imię? – pytam.

– Mary.

Imię, które oznacza „gorzka”, myślę, ale uśmiecham się z uznaniem do młodej matki, ponieważ tego się ode mnie oczekuje.

Kobiety wspólnymi siłami myją Betsy i owijają jej krocze czystymi, suchymi szmatkami. Pielęgniarki będą je zmieniały co godzinę przez następne kilka dni.

Jest wpół do piątej rano – do świtu pozostało jeszcze kilka godzin – i towarzyszki Betsy odchodzą, by posprzątać resztki bałaganu, a następnie spróbować choć trochę się przespać. Przez następny tydzień będą się na zmianę zajmowały kobietą i jej dziećmi. To będzie jedyna szansa na odpoczynek dla młodej żony kowala.

Zdejmuję przemoczony fartuch i ponownie myję ręce, a potem poprawiam luźne kosmyki włosów, siadam na krawędzi łóżka i piję herbatę – już ostygłą – którą przyniesiono mi, gdy się pojawiłam. Przez kilka chwil obserwuję matkę i dziecko.

– Mam dać Charlesowi znać, że wszystko jest w porządku? – pytam.

– Tak, ale niech mi pani nie mówi, czy będzie zły.

– Nie ma prawa być zły. Dałaś mu piękne dziecko.

– To nie ma znaczenia, czy ma prawo być zły, czy nie.

Biorę głęboki wdech, żeby się uspokoić.

– Nie przejmuj się Charlesem. Ja się nim zajmę. Ciesz się córką.

Clarkowie mieszkają w małej chacie obok jedynej kuźni w okolicznych trzech hrabstwach. To niedaleko, ale i tak wkładam podróżną pelerynę. Zimne powietrze uderza mnie w twarz jak otwarta dłoń i czuję się oszołomiona po duszącym gorącu, jakie panowało w izbie. Nozdrza pieką mnie z każdym wdechem. Noc jest bezchmurna, księżyc dumnie wisi na firmamencie, a gwiazdy świecą jasno na tle czarnej jak atrament płachty nieba.

Nie pukam do drzwi kuźni – Charles tłucze młotem, więc i tak by mnie nie usłyszał – tylko otwieram je bez zapowiedzi. Mąż Betsy krąży po pomieszczeniu, szepcząc przekleństwa i modlitwy. Jest całkowicie bezradny i w pełni odpowiada za niedawne cierpienie żony.

Unosi głowę, kiedy się zjawiam w jego polu widzenia, i opuszcza obuch młota na rozpalony do białości podłużny żelazny pręt z taką siłą, że w ubitej ziemi pod stopami czuję wibracje. W izbie unosi się woń gorącego metalu i przypieczonego błota. Potu i lęku. Charles Clark prostuje się, odkłada młot i odgarnia kosmyk mokrych włosów z czoła. Zaczyna łysieć – widzę zakola nad skrońmi – przez co wygląda na więcej niż trzydzieści lat. Ciemne włosy. Ciemne oczy. Ciemna broda. Gdyby nie zainteresował się kowalstwem, mógłby szukać szczęścia jako pirat.

Zbiera się na odwagę i zerka w moją stronę, a potem szybko odwraca wzrok.

– Czy moja żona żyje? – pyta, a potem odchrząkuje, by ukryć przypływ emocji.

– Tak. Oczywiście. Jest cała i zdrowa.

Myślę, że nigdy nie ujrzę go bardziej roztrzęsionego. Jego ciałem szarpie spazm ulgi i uginają się pod nim kolana, ale po chwili bierze się w garść i odwraca w moją stronę.

– A dziecko?

– Mała ma bardzo silne płuca.

Jego twarz jakby zapada się w sobie. Widzę, jak zaciska mięśnie szczęki i zgrzyta zębami. W końcu z trudem przełyka ślinę.

– Betsy już nadała jej imię?

– Mary.

– Miałem nadzieję na syna.

– Wiem.

– Ze względu na kuźnię. Potrzebuję pomocy. Naprawdę... – Milknie, zawstydzony. – Naprawdę kocham swoje córki.

– Nigdy w to nie wątpiłam.

– Po prostu potrzebuję pomocnika. Jest tyle pracy. Chciałem go przyuczyć.

Nie mówię Charlesowi, że małe dzieci i tak nie nadają się do pomocy w kuźni. Musiałoby minąć co najmniej dziesięć lat, zanim jego syn – gdyby go miał – mógłby choćby w najmniejszym stopniu wspomóc rodzinny interes.

– Masz Johna Cowana do pomocy. Poza tym jeszcze może ci się urodzić syn. Betsy wciąż jest młoda. Ty też.

Charles kiwa głową, jakby podejmował jakąś ważną decyzję.

– Następnym razem bardziej się postaramy. Zadbam o to.

Głupiec.

Podchodzę do lśniących cegieł i kładę dłoń na przedramieniu Charlesa. Jest muskularne i pokryte bliznami, ciepłe od ognia. Wszystkie włoski już dawno zostały przypalone.

– Dopiero za kilka miesięcy – mówię. – Co najmniej. Jeśli chcesz mieć syna, musisz dać jej ciału czas, żeby się wygoiło. A nawet wtedy to będzie w rękach Boga, a nie waszych. Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Nie jestem okrutny – odpowiada.

Tylko wymagający i niewdzięczny. Ale nie wypowiem tego na głos. Tacy ludzie jak on słyszą prawdę tylko wtedy, gdy nie wyrazisz jej wprost.

– Betsy potrzebuje teraz czegoś więcej. Musisz być dla niej delikatny. No i cierpliwy.

Nie odpowiada, więc po raz ostatni ściskam mu rękę i zostawiam go przy pracy. John Cowan już wypełnił swoje obowiązki i wspiął się na poddasze na drugim końcu kuźni. Młodzieniec jest potężny jak wół i niewiele bystrzejszy. Na razie pogrążył się w głębokim, dudniącym śnie, nie zdając sobie sprawy z nowego życia, które właśnie zjawiło się na świecie, ani z huku młota swojego majstra. Dni Johna wypełnia brzęk metalu, czemu więc z jego snami miałoby być inaczej?

Wracam do chatki, znajduję wolne miejsce przy palenisku i wyciągam się na słomianym posłaniu, które dla mnie pozostawiono. Za dwie godziny towarzyszki Betsy wstaną, żeby przyrządzić posiłek na cześć nowego życia. Ten rytuał jest powszechny w Hallowell. Rodzi się dziecko, więc pora na posiłek. Czasami jest to uczta na lnianym obrusie, a czasem skromny i zimny, pośpiesznie przygotowany poczęstunek. Niekiedy śpię w łóżku dla gości, a zdarza się, że w ogóle nie ma dla mnie miejsca. Niejedną noc spędziłam na krześle, budząc się gwałtownie za każdym razem, gdy głowa opadała mi na piersi. Ale dzisiejszy poród był bardzo typowy. Skromny dom, żadnych powikłań, prosty siennik, a rankiem pożywne śniadanie.

Leżę zwinięta pod podróżną peleryną, wpatruję się w grubo ciosane belki pod sufitem i słucham odgłosów dookoła. Cichego pochrapywania, szelestów i szeptów kobiet układających się do snu. Kiedy opadają mi powieki, drzwi wejściowe stają otworem i Charles idzie po skrzypiącej podłodze w stronę sypialni. Nasłuchuję odgłosów gniewu, ale słyszę tylko mężczyznę, który czule szepcze do swojej żony.

Mam wrażenie, że ledwo zamknęłam oczy, gdy nagle budzi mnie potężna, pokryta odciskami dłoń chwytająca mnie za ramię. Charles stoi nade mną z latarnią w ręce i odzywa się ponaglającym tonem.

– Pani Ballard – szepcze. – Musi pani wstać.

Patrzę w stronę sypialni, gdzie zostawiłam matkę i dziecko, przerażona, że w nocy stało się coś złego.

– Nic im nie jest. – Wskazuje drzwi wejściowe. – Ale ktoś przyszedł z panią porozmawiać. Mówi, że to pilne.

Minęła najwyżej godzina, odkąd położyłam się spać. Czuję się, jakby miała głowę pełną pajęczyn, a oczy zakryte bawełnianą chustą, ale tylko szczelniej owijam się peleryną i wychodzę w ślad za Charlesem. Uderzenie zimnego powietrza jest nagłe i bezlitosne. Wstrzymuję oddech i drżę.

Charles podnosi latarnię, a ja rozpoznaję mężczyznę, który siedzi okrakiem na koniu. To człowiek w średnim wieku, średniego wzrostu i przeciętnej urody, ale nie rozumiem, dlaczego jest tutaj, a nie w połowie drogi do Long Reach, na tratwie z moim synem.

James Wall sprawia wrażenie wyczerpanego, jak ktoś, kto spędził bezsenną noc na potwornym zimnie. Ma czerwone obwódki wokół oczu, rozczochrane włosy i nieogoloną twarz. Oblizuje popękane usta.

– Proszę wybaczyć, nie chcę pani niepokoić, ale potrzebują pani w miasteczku. Natychmiast.

– Myślałam, że ty i Jonathan wypłynęliście na tratwie wiele godzin temu.

– Owszem – odpowiada. – Ale wydarzył się wypadek.

Water Street

– Co się stało? – pytam Jamesa zaraz po wyjściu z kuźni.

Przedtem szybko zajrzałam do Betsy i zabrałam torbę z przyborami medycznymi, podczas gdy James siodłał dla mnie konia. Brutus mu tego nie ułatwiał i James teraz masuje obolałe ramię, w które mój wierzchowiec próbował go ugryźć.

Wciąga powietrze, wyraźnie roztrzęsiony.

– Wczoraj późnym wieczorem wypłynęliśmy z przystani Dawina, kiedy rzeka zaczęła zamarzać. Ja, Sam i Jonathan. Na środku rzeki wciąż był przesmyk, szeroki na jakieś piętnaście metrów. Myśleliśmy, że zdążymy dostarczyć deski do Long Reach, ale lód zatrzymał nas godzinę temu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, pani Ballard. Po prostu połknął tratwę w całości. W jednej chwili płynęliśmy z prądem, a już za chwilę staliśmy w miejscu. Sam Dawin wpadł do wody, próbując dostać się na brzeg.

– Wciągnęło go pod tratwę?

– Prawie. W ostatniej chwili chwycił się krawędzi. Palcami u nóg sięgnął dna. Wie pani, jaki jest wysoki. Nie było łatwo, ale go wyciągnęliśmy. Jonathan od razu go zawiózł do waszego domu po pomoc.

– Więc lepiej się pośpieszmy – odpowiadam, spinając Brutusa piętami. Rzuca się naprzód galopem, a James dopiero po chwili mnie dogania.

– Przepraszam, pani Ballard, ale nie jedziemy do tartaku. Amos Pollard kazał mi przywieźć panią do tawerny.

– Co Amos ma z tym wspólnego?

– Kiedy Sam wpadł pod lód, zobaczył ciało. – Widzi moją oszołomioną minę i wyjaśnia. – To był mężczyzna. Martwy i zamarznięty. Wycięliśmy go z lodu. Ja, Amos i kilku innych. Właśnie dlatego jedziemy do tawerny. Amos nalegał, żeby to pani najpierw zobaczyła zwłoki. Przed innymi. Powiedział, że powinny panią zainteresować.

Przez lata widziałam sporo trupów i nigdy nie uznawałam tego za interesujące. Ich oglądanie to czasem mój obowiązek, ale nigdy przyjemność.

Niebo jaśnieje w odcieniu grafitu, a ja przekrzywiam głowę i przyglądam się profilowi Jamesa. Starannie zamknięte usta. Ściągnięte brwi. Dłonie mocno zaciśnięte na wodzach.

– Czego mi nie mówisz? Kogo wydobyliście z rzeki?

Przez dłuższą chwilę milczy.

– Trudno powiedzieć.

– To znaczy, że nie chcesz powiedzieć?

– To znaczy, że nie potrafię. W tej chwili chyba nikt tego nie wie. – Przełyka ślinę. – Ma bardzo duże obrażenia... zwłaszcza na twarzy.

James Wall jest fatalnym kłamcą. Będzie potrzebował kolejnych dziesięciu lat i sporej dawki życiowego doświadczenia, by rozwinąć tę umiejętność. Dlatego bez trudu dostrzegam to na jego twarzy, kiedy znów skupia wzrok na drodze. Może nie kłamie, ale z pewnością coś pomija.

– No dobrze – odpowiadam przyjemnym tonem. – A jak sądzisz, kogo wycięliście z lodu?

Tego pytania się nie spodziewał i odpowiada, zanim ma czas pomyśleć o konsekwencjach.

– Joshuę Burgessa.

Ojej.

Zaskakuje mnie ulga – nie, raczej radość – którą czuję, gdy słyszę to nazwisko. Cóż za osobliwy cud. Miałam nadzieję zobaczyć Burgessa na szubienicy za rzeczy, które zrobił, ale trup to trup i te wieści mnie nie smucą. Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego Amos po mnie posłał, i mówię o tym Jamesowi.

– Jest bardzo... – urywa, szukając właściwego słowa. – ...uszkodzony... nie tylko na twarzy. Ktoś będzie musiał ustalić przyczynę śmierci. Oficjalnie, na wypadek, gdyby prowadzili dochodzenie.

Obrażenia. Uszkodzenia. Inne słowa, inne znaczenia.

– Amos Pollard uważa, że doktor Cony temu nie podoła?

– Wszyscy wiedzą, że doktor jest bliskim przyjacielem pułkownika Northa.

Mój umysł szybko łączy kropki, które James nakreślił swoją ostrożną odpowiedzią.

– Czyli rzeczywiście znaleźli Joshuę Burgessa i ktoś go zabił?

Nie odpowiada. Zamiast tego wykrzywia usta i zbiera się na odwagę, by zadać pytanie, które trzymał w zanadrzu.

– Myśli pani, że Rebecca Foster mówi prawdę? W sprawie pułkownika Northa i Joshuy Burgessa? – Sprawia wrażenie zawstydzonego własną śmiałością, a jego zmarznięte policzki jeszcze bardziej czerwienieją. – Myśli pani, że naprawdę ją zgwałcili, tak jak powiedziała?

Nawet teraz, kilka miesięcy po fakcie, wciąż wyraźnie widzę w myślach Rebeccę Foster. Znalazłam tę młodą kobietę samą w domu z dziećmi, kilka dni po ataku. Jej mąż wyjechał, dlatego była łatwym celem. Zajęłam się jej rozciętą wargą, podbitym okiem i stłuczoną kością policzkową. Przyjrzałam się ciemnofioletowym sińcom na jej tułowiu, rękach, udach, nadgarstkach i kostkach. Szukałam złamanych kości i skaleczeń, ale nie znalazłam niczego, co mogłabym opatrzyć. Nie da się nic poradzić na rany, które jej zadali. Widziałam już wcześniej takie sińce. Wiedziałam, co oznaczają. Dlatego wykąpałam śliczną żonę pastora i pomogłam jej się przebrać w czyste ubranie. Owinęłam ją kocem. A potem usiadłam obok dziewczyny i pozwoliłam jej się wypłakać. Głaskałam ją po włosach i szeptałam uspokajająco do jej ucha. Zaczekałam, aż wyszlocha się do końca, a potem wysłuchałam jej straszliwego, rozdzierającego serce wyznania, aby nie musiała samotnie dźwigać tego brzemienia.

Słuchanie to umiejętność, którą zdobywa się dzięki praktyce, spędzając całe lata przy łóżkach rodzących kobiet, gdyż te często opowiadają o potajemnych czynach, które doprowadziły je do tego stanu. Wiem, że tajemnice przychodzą falami. Najpierw pada pierwsze straszliwe wyznanie, potem na jaw wychodzą kolejne, drobniejsze sekrety dotyczące wcześniejszych wydarzeń. Ukradkowe spojrzenie. Potajemny podniecający dotyk. Chwile namiętności i utraconej kontroli. Ale czasami – w najgorszych sytuacjach – chodzi o taką opowieść, jaką Rebecca nieskładnie rozpostarła przede mną cztery miesiące temu. Czasami moja praca polega na słuchaniu opowieści o agresji i gwałcie z ust kobiet, które wyznają cudze grzechy albo nie potrafią uwierzyć, że coś takiego mogło się im przytrafić. Opowieści o czynach, którym się sprzeciwiały. Dlatego tamtego popołudnia nie przerywałam Rebecce. Od czasu do czasu zachęcałam ją, kiwając głową ze zrozumieniem. Nie mogłam nic powiedzieć. Nie wtedy. Wiedziałam, że mój głos by ją wystraszył i skłonił do milczenia. Cokolwiek miało się stać później, byłam pewna dwóch rzeczy: Rebecca musi mi wszystko wyznać, a ja muszę się dowiedzieć, kto powinien ponieść karę za to, co ją spotkało.

– Tak – odpowiadam w końcu, gdy gniew przestaje więzić moją krtań. – Rebecca mówi prawdę, a ja wierzę w każde jej słowo. Widziałam, co jej zrobili. Ale miałam nadzieję, że Joshua Burgess za to zawiśnie.

James patrzy na mnie ponuro z zaciśniętymi ustami.

– Niewykluczone, że tak się stało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

1 Wszystkie cytaty z dzieł Szekspira pochodzą z przekładów Leona Ulricha. (Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji). ↩