Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Hanna Malewska (1911–1983) – autorka powieści historycznych. W czasie wojny kierowała biurem szyfrów Komendy Głównej Armii Krajowej. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat była redaktorem naczelnym miesięcznika „Znak”.
Właściwym tematem tej powieści (skrzyżowanej z esejem historycznym) jest trwanie. Może w ogóle głównym tematem Hanny Malewskiej jest trwanie (…). Filozofowie dziwią się, że istnieje raczej coś niż nic, a Hanna Malewska kontempluje zdumiewający fakt, że pewna elementarna ciągłość ludzkiej egzystencji utrzymuje się na przekór kataklizmom.
Adam Zagajewski, ze Wstępu
(…) pisząc Apokryf rodzinny, Malewska zdała sobie sprawę z tego, że historia jej rodziny mogłaby zostać uznana za dzieje rodzinne „nieznanego inteligenta polskiego”, którego dziedzictwem bardziej niż biologia są pewne formacje społeczne. Konkretne wydarzenia, niespodziewane zwroty akcji stanowią jednak o tym, że quasi-pamiętnik Hanny Malewskiej staje się świadectwem dziejów właśnie jej rodziny, utkanym ze wspomnień, opowieści rodzinnych oraz dokumentów historycznych.
Anna Głąb, Ostryga i łaska. Rzecz o Hannie Malewskiej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Data ważności licencji: 9/15/2028
Apokryf rodzinny, wydany pierwotnie roku 1965, został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę. Chwalono formalną wynalazczość autorki (uznano, że zaproponowała zupełnie nową formułę powieści rodzinnej), jej wiedzę historyczną. Książka ukazała się już po wielu innych opowieściach opracowaniach historycznych Hanny Malewskiej, po Panach Leszczyńskich po jej epickim arcydziele, powieści schyłkowym Cesarstwie Rzymskim, Przemija postać świata.
Hanna Malewska – miałem szczęście znać ją osobiście, odwiedzałem ją nieraz małym mieszkaniu przy placu Axentowicza Krakowie – była kimś niezwykłym. tego, co wiemy jej życiu pod niemiecką okupacją, jej służbie szeregach AK podczas Powstania Warszawskiego, wyłania się obraz osoby bohaterskiej. niezwykle dyskretnej: nie mówiła tym. Nie mówiła też wielkiej konsekwencji odwadze cywilnej, tak różnej od męstwa na polu walki, czyli cnotach, które charakteryzowały jej postępowanie po wojnie, kiedy przeniosła się do Krakowa utożsamiła całkowicie losem formacji „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Była znakomicie wykształcona, lecz to nie było na pokaz. Walczyła wtedy chorobą, która miała ją pokonać – o tym także nie rozmawiała, przynajmniej nie ze mną, młodym wtedy człowiekiem, odkrywającym z podziwem wspaniałe postaci związane z redakcjami z ulic Wiślnej Siennej. odkrywającym przy okazji braki we własnej edukacji.
Apokryf rodzinny, choć nie ostatnia pozycja bibliografii Hanny Malewskiej, pojawił się więc późno do pewnego stopnia może być czytany jako konkluzja całego jej dzieła pisarskiego.
Zdaje się, że połowie lat sześćdziesiątych nie istniało jeszcze dobrze dziś znane pojęcie microhistory, mikrohistorii, obecnie szeroko stosowane, jeśli nie wręcz modne. Obok historii wielkiej, globalnej – także pasjonującej, jak na przykład Skrwawione ziemie Tymothy’ego Snydera – istnieje inny jej nurt: wielu autorów próbuje zrozumieć i opisać rzeczy ludzi związanych mniejszym obszarem, z węższą wstęgą czasu, życiem codziennym, lokalną obyczajowością. Terytorium Apokryfu to przede wszystkim Lublin jego okolice – ale zaglądamy też do Warszawy, do Nałęczowa, nawet na Kaukaz, idąc za losami bohaterów tej książki, typowych przedstawicieli owego specyficznego wymuszonego przez okoliczności kosmopolityzmu epoki rozbiorów, niepodobnego geograficznie do dzisiejszej ruchliwości Polaków.
W każdej lepszej księgarni znajdziemy liczne pozycje poświęcone pojedynczym postaciom: ojcu czy matce autora, natkniemy się na klasyczne biografie, portrety ludzi wybitnych. Nie zabraknie też rodzinnych wspomnień, niekiedy sięgających głąb czasu – nieraz dotyczących Kresów. Jednak Apokryf Malewskiej, opowieść trzymająca się faktów, rekonstruująca, niekiedy trudem, losy kilku pokoleń jednej rodziny, rodziny autorki (nazywanej tu skromnie „narratorem”), nie rezygnująca jednak z domieszki literackiej wyobraźni, jest książką wyjątkową. Jej czytelnik szybko się orientuje, że nie tylko jedną rodzinę tu idzie, ale całą warstwę społeczną, szlachtę – nie arystokrację – przeobrażającą się boleściach spazmach w inteligencję. szlachtę, tę przedziwną warstwę społeczną, nie mającą zasadzie odpowiedników innych krajach europejskich – nawet Rosji genealogia inteligencji była trochę inna. Pierwsze rozdziały Apokryfu rodzinnego dotyczą schyłku osiemnastego wieku, okresu, kiedy Polska pogrążała się niewolę mającą trwać do roku 1918 kiedy, jak pisze autorka, dokonała się niespodziewana przemiana, jedna tych nie dających się ani przewidzieć, ani wytłumaczyć metamorfoz: „sprzedawczyki zdrajcy” zatruwający polskie społeczeństwo ustąpili miejsca ludziom uczciwym patriotycznym.
W książce dominują rozważania wieku dziewiętnastym Polsce, głównie, jeśli nie wyłącznie, zaborze rosyjskim, rozważania zawsze bardzo konkretne, oparte na doświadczeniu, nigdy gołosłowne. Malewska nie zgodziłaby się zapewne tezą, iż było to „wielkie stulecie Polaków”, broniłaby może innej: że było to stulecie wielkiego wysiłku, szczęśliwych nieszczęśliwych małżeństw, lepszych gorszych charakterów, stulecie przetrwania, życia na marginesie wielkiego rozwoju „nowoczesności” Europie Zachodniej w Stanach Zjednoczonych, rozwoju, którego widomym symbolem – także dla człowieka podziemia noweli Dostojewskiego – stał się londyński Crystal Palace. Kryształowego pałacu Polsce nie było (zbudowano za to, ale dużo później, sobór na placu Saskim), były dwory dworki – także wiele liczniejsze chłopskie domy chaty, których jednak mniej się tu wspomina. Stulecie, powiedziałby ktoś, małego życia. A Malewska odrzekłaby prawdopodobnie: nie ma małego życia. Stulecie nieudanych, lecz psychologicznie zapewne niezbędnych powstań, które nie stanowią pierwszego planu Apokryfu; na pierwszym planie znajduje się gęsta tkanina ludzkich losów rodzinnych egzystencji, wytrwałych, upartych, niekiedy przegranych, czasem rozpaczliwych, tragicznych. Upartych, chociaż, jak podkreśla autorka, zorientowanych bardziej na „przetrzymanie” niż na „karierę”, „sukces”.
À propos małego życia pod zaborami: Hanna Malewska nie mogła oczywiście pisać otwarcie tym, czym był PRL – dla niej, dla jej rodziny, dla polskiej inteligencji i dla innych warstw społecznych. nigdy już nie napisze. Wiemy, co tym sądziła – historia jej dokonań zarówno literackich, jak politycznych (prowadzenie przez kilkanaście lat niezależnego miesięcznika było niewątpliwie osiągnięciem także politycznym) sugeruje odpowiedź. I też ci, którzy prowadzili rozmowy autorką Apokryfu, dobrze znali jej trzeźwe, krytyczne spojrzenie na ówczesną rzeczywistość.
A może jednak warto się nad tym zastanowić: co byśmy odpowiedzieli, gdyby nas zapytano, czy to było istotnie „małe życie”? Wystarczy tym pomyśleć, by uświadomić sobie, jak niepewne miary tu obowiązują. Co innego oceniać system polityczny, wyniki ekonomiczne, sytuację dziedzinie praw człowieka (to kryterium sformułowano całkiem niedawno), co innego zaś mierzyć wartość życia wewnątrz tych wielkich naczyń. Niemożliwe. Nie ma na to sposobu. raczej nie ma reguły – można zmarnować życie najlepszym krajów (który to kraj?) ocalić je w najgorszym. Nie było to łatwe stalinowskiej Rosji – było niemożliwe, lub prawie niemożliwe, co pokazują publikowane teraz ocalałe dzienniki osób, które przeżyły, albo nie, straszne lata trzydzieste ZSRR. Można było być pijakiem leniem (albo niewolnikiem) Atenach za czasów Sokratesa, można też było – choć to tyle trudniejsze – żyć jak Helmut von Moltke czy Dietrich Bonhoeffer hitlerowskich Niemczech. Ale mniej skrajne wybory, mniej radykalne egzystencje zdarzają się wszędzie; PRL-u pamiętamy ludzi odważnych, nawet jeśli nie byli tak zdecydowani jak Jacek Kuroń czy Adam Michnik, pamiętamy też lizusów, konformistów. kolei niektórzy spośród konformistów politycznych byli dobrymi rodzicami, szlachetnymi lekarzami, wybitnymi naukowcami. A Jarosław Iwaszkiewicz był prawdziwie wielkim pisarzem.
Ci, którzy jakikolwiek sposób związali się rodzącym się drugiej połowie lat siedemdziesiątych ruchem opozycyjnym, pamiętają też pewnością, jak nagle życie nabrało wtedy rumieńców wartości, jak podskoczyła jego stawka. Nie ma jednak sposobu, żeby formułować ostre jednoznaczne opinie – chyba że odniesieniu do ludzi zupełnie już straconych etycznie. Ale znowu – perspektywie religijnej takich ludzi nie ma. Stąpamy tu po nierównym gruncie trzeba mądrości Hanny Malewskiej, żeby tę wyprawę odbyć do końca, do słowa „koniec”, nie zachwiać się ani razu.
Wróćmy do Apokryfu: rodzajem epilogu książki są ostatnie rozdziały, poświęcone wybuchowi wolnej Polski towarzyszącym mu metamorfozom; tutaj pojawia się już głos autorki relacjonującej własne wczesne przeżycia (czytelnik żałuje, że nie otrzymaliśmy pełnej autobiografii Hanny Malewskiej, uczonej, pisarki, żołnierza AK, znakomitego redaktora miesięcznika „Znak”).
Właściwym tematem tej powieści (skrzyżowanej esejem historycznym) jest trwanie. Może ogóle głównym tematem Hanny Malewskiej jest trwanie – Przemija postać świata to wielka medytacja tego właśnie dotycząca, tego, jak to jest, że niezliczone katastrofy, dramaty, radykalne przemiany, konwersje wymuszone swobodne, przejścia od jednego władcy do drugiego, masakry, chwile wielkiego strachu głodu, chwile rozpoczynania wszystkiego od zera chwile żegnania się najbliższymi, także krótkie momenty szczęścia nie unicestwiają jednak, nie mogą unicestwić zasadniczej, ogniotrwałej substancji ludzkiego życia. Filozofowie dziwią się, że istnieje raczej coś niż nic, Hanna Malewska kontempluje zdumiewający fakt, że pewna elementarna ciągłość ludzkiej egzystencji utrzymuje się na przekór kataklizmom. Apokryfie pokazuje, że ten trudny dla Polaków wiek dziewiętnasty można było przeżyć przyzwoicie – nie zapadając sen zimowy, chociaż tracąc wiele punktów nie ustającej nigdy pokojowej rywalizacji narodów. Hanna Malewska nie jest jednak historykiem gospodarczym, nie pisze historii cywilizacji niedostatki ekonomicznego wzrostu kraju mniej ją niepokoją niż podłość, zło, głupota.
Jest tym wzorzec dyskretnego patriotyzmu, godna naśladowania miara spokojnej wiary to, że warto być Polakiem, byle się było kimś uczciwym, inteligentnym, wolnym od nienawiści, antysemityzmu, ksenofobii, że warto utrzymywać dziedzictwo dawnych wieków – jeśli nie obleje się egzaminu własnego czasu.
Pod koniec książki Malewska wspomina niechęci młodego pokolenia odrodzonej II Rzeczpospolitej do historii – jako że była to „historia pełna niepowodzeń” – i dodaje nawiasie: „tak przynajmniej wyglądała cała niemal historia Polski autorów maksymalistów ferujących wyroki na papierze”. Ona sama pewnością do maksymalistów nie należy, przynajmniej tym znaczeniu; nie potępiać, nie ferować wyroków na papierze, tylko rozumieć, przede wszystkim rozumieć, taka jest intencja pisarki. Jej chrześcijaństwo zabarwione nieomal stoicką wyrozumiałością wobec immanentnej niedoskonałości życia dalekie jest od manicheizmu.
Jeśli po jednej stronie, po stronie tematu, znajdujemy trwanie ludzkiego świata, to po stronie narratora znajdziemy mądrość – oto, jak mi się wydaje, czym jest ta książka, gdy próbować sprowadzić ją do najbardziej zwięzłej formuły: mądrość przygląda się trwaniu.
Trzeba mądrości. trzeba literatury. Jest też pewien paradoks mądrości literaturze: wydaje się, że kolejne pokolenia europejskiego modernizmu nie tyle stroniły od mądrości, ile większą jeszcze wagę przywiązywały do technik czy nawet manieryzmów pisarskich. Podam przykład: pisarz, którego bardzo cenię – chociaż nie bezkrytycznie – W.G. Sebald, zdobył sobie całą armię wyznawców zwolenników, także Polsce. Hanna Malewska ani dawniej, ani teraz nie może dorównać mu popularności (chciałbym się mylić), jednak, wydaje mi się, więcej mądrości znajdziemy polskiej autorki. Sebald jest mistrzem subtelnego, nadzwyczajnego, pesymistycznego manieryzmu, czyli pewnej jednostronności stylistycznej i myślowej. Podobnie Thomas Bernhard inni jeszcze autorzy. Mądrość natomiast prowadzi do wielostronności. Mądrość mówi: przyglądnijmy się klęskom, ale zobaczmy też drugą stronę – spójrzmy na to, co zostało ocalone, przekazane następnemu pokoleniu. Nowoczesna literatura jednak zdaje się wielostronności unikać. Czyżby unikała mądrości? mądrość – zajęta oglądaniem substancji – czyżby mniej się przejmowała stylem?
Adam Zagajewski
Punktem wyjścia tej historii jest prosty fakt, że jej narrator, nie inaczej jak wszyscy ludzie, miał aż ośmioro pradziadków (z prababkami). A więc splątane losy licznych rodzin stanowią jego dość bliskie socjologiczne zaplecze.
Genealogia inteligenta mego pokolenia – pokolenia, które dorosło między wojnami? Byłoby to może za dużo powiedziane. Zbyt ambitnie określałoby rolę niniejszego „apokryfu”.
Ta historia nie zaczyna się od inteligencji w ścisłym sensie czy od wolnych zawodów, choć do nich stopniowo zmierza w tyglu przemian społecznych, jakim był nas XIX wiek. Zanotowane w niej dzieje rodzinne są raczej typowe niż dziwne, raczej zwyczajne, często niejasne – bo jeśli nawet ktoś się wreszcie zastanowi nad ilością i jakością swoich pradziadków, to zwykle tak późno, że nie ma już kogo o nich pytać i tradycja jawi się niewyraźna, a domysł musi ją uzupełniać czy korygować częściej wedle pewnych prawidłowości niż konkretnych dokumentów. Odnosić by się to wszystko mogło do co drugiego abonenta na przykład warszawskiej sieci telefonicznej, o ile zadałby on sobie trud zbadania, „skąd się wziął”.
*
W wiośnianej jak filarecka majówka, ale też opromienionej groźną poezją Dziadów wczesnej formacji inteligentów polskich był człowiek noszący to samo nazwisko, co narrator niniejszej kroniki. Trudno dziś nie sądzić, że tym spośród „współuczniów, współwygnańców” Mickiewicza, których historia nie zmiażdżyła od razu, raczej ułatwiła ona wejście w takie regiony ówczesnego świata, o których ledwie mogli marzyć w partykularzu. Dzieci oświecenia i romantyzmu, a zarazem spadkobiercy starej kultury obyczajowej, studenci wileńscy z tą samą naturalnością przyjaźnili się z wielką artystką Marią Szymanowską1, jak z księżną Zinaidą Wołkońską2i najbardziej cywilizowanymi ludźmi wielu salonów europejskich, które w tej tak krótkiej epoce dalekie były od swego późniejszego ekskluzywizmu. Franuś Malewski3, zdolny chłopiec, potem mądry i odpowiedzialny człowiek, wierny przyjaciel, nie znajdzie się jednak w tej opowieści, mniej lub więcej prawdziwej. Prapradziadkowie narratora po tzw. mieczu nie ruszyli się z Mazowsza, chociaż ich krewni przeszli na Litwę; Franciszkiem nie mogę ozdobić rodzinnej historii, która w tej epoce ma jeszcze bardzo niewiele wspólnego z biblioteką.
Nie znajdzie się w niej także postać bardzo powabna, a bliżej nie znana ani mnie, ani, jak się zdaje, nikomu, którą Bacciarelli4sportretował w skąpym stroju odaliski, reprodukcja zaś nosi podpis „tancerka baletu” przy tym samym co Franusia i moje nazwisku. Przypuszczam, że i mazowieccy, i litewscy ówcześni Malewscy osłupieliby ze zgrozy na jej widok, i przyjmuję na odległość ich osąd, że nie mieli z nią nic wspólnego.
*
Rodziny nas na ogół wiedzą bardzo mało lub nic o swojej przeszłości biologicznej, społecznej, kulturalnej, o dziwnie zresztą zazwyczaj osądzanych przez tradycję i historię „zasługach i winach przodków”. Tradycja bywa krótkotrwała i mylna, historia zmierza coraz bardziej – i nie bez uzasadnienia – do pojęć zbiorowych, statystycznych. Tymczasem indywidualne i autentyczne dzieje rodzin, to splecione z wielu wątków – już na przestrzeni stulecia normalnie ośmiu, często zdumiewająco różnorodnych – pedigree 5każdego człowieka okazałoby się z reguły ciekawe nie tylko dla niego. Nawet „powieściowo” byłoby zapewne bogate i barwne, sensacyjniejsze bardzo często niż te wątki, które tutaj wysnuwam i komentuję. Narrator niniejszego wie również o swojej rodzinie – rodzinach – stosunkowo niewiele i nie interesował się ich dziejami we wczesnych latach, gdy żyły starsze ich pokolenia. Obce mu jest też zupełnie zamiłowanie – oraz dar – zapamiętywania wszelkiego rodzaju rodzinnych opowieści z tzw. szarej godziny.
Ponadto również to, co wiem lub domyślam się, muszę w pewnych, co nowszych wypadkach nieco poprzemieniać i poplątać. Bo z bliska i imiennie niełatwo rodzinę traktować jak innych ludzi, zwłaszcza jak ludzi w literaturze: czy to z ironią, czy z próbą przenikliwości, czy nawet z serdecznym zachwytem. A do tego każdy prawie ma mnóstwo żyjących bliższych i dalszych kuzynów, o których częściowo nawet nie wie, ale którzy czytają być może książki.
Powtórzmy tu więc, że jest to apokryf, i to o celu raczej nieosobistym. Że są to dzieje rodzinne co drugiego inteligenta mojego pokolenia.
„Co drugi” mówi się równie automatycznie jak na przykład „pierwszy lepszy” – w tym jednak wypadku ma to znaczenie prawie dosłowne, to jest rachunkowe. Ktoś policzył – historyk A. Zajączkowski6 – z dużym przybliżeniem oczywiście, ale nie bez podstaw, że jeszcze w XX wieku, gdzieś do pierwszej wojny światowej, co drugi człowiek o polskim nazwisku mieszkający w mieście był szlacheckiego pochodzenia: mieszkaniec miasta, a więc nie tylko inteligent, nieraz rzemieślnik czy robotnik. Oczywiście w każdym wypadku owo „pochodzenie”, tj. nazwisko ojcowskie, to tylko jeden z wątków (nawet gdy metryka odpowiadała biologii, co też oczywiście nie zawsze miało miejsce) – wątek, który od czasów upadku Rzplitej bardzo szybko zaczął się przeplatać z innymi, lecz pozostawał górujący, bo wyrażał pewien wzorzec, nadawał ton obyczajowi i tradycji. Lecz dzieje samej nawet tej tradycji, tego rodzinnego superego7jakże są nieraz skomplikowane. Jak bardzo zmieniało się to, co „niezmienne”, o tym przekonalibyśmy się, poznawszy lepiej w konkrecie nasze społeczne dzieje lat, powiedzmy, stu pięćdziesięciu. Po tym wstępie więc zabieram się do antenatów.
1 Maria Szymanowska (1789–1831) – pianistka i kompozytorka, koncertowała 1815–1828 w całej Europie, podziwiana m.in. przez Goethego, Puszkina, Mickiewicza (jej zięć); jej utwory fortepianowe ważne w historii muzyki polskiej (nokturny, walce, etiudy, polonezy, mazurki) przesłonięte zostały rychło arcydziełami Chopina.
2 Zinaida Wołkońska (1792–1862) – arystokratka rosyjska, jej salon w Moskwie był miejscem najświetniejszych spotkań literackich; Mickiewicz należał tam do stałych gości, kilkakrotnie improwizował.
3 Franciszek Malewski (1800–1870) – filomata, prawnik, jeden z najbliższych przyjaciół Adama Mickiewicza w okresie studiów na Uniwersytecie Wileńskim i jego towarzysz na zesłaniu.
4 Marcello Bacciarelli (1731–1818) – malarz włoski, członek akademii niemieckiej, włoskiej i austriackiej, prof. Oddziału Sztuk Pięknych Królewskiego Uniwersytetu Warszawskiego; 1756–1763 działał w Warszawie, od 1766 na stałe w Polsce; wszechstronnie wykształcony, „pierwszy malarz nadworny” Stanisława Augusta Poniatowskiego, główny realizator polityki artystycznej króla w zakresie sztuk pięknych, wychowawca wielu malarzy.
5pedigree (ang.) – rodowód, pochodzenie, genealogia.
6 Chodzi o książkę socjologa Andrzeja Zajączkowskiego (1922–1994) Z dziejów inteligencji polskiej. Studia historyczno-socjologiczne, Wrocław 1962, oraz tegoż, Główne elementy kultury szlacheckiej w Polsce. Ideologia a struktury społeczne, Wrocław 1961.
7superego (łac.) – nadjaźń; termin psychoanalizy – najwyższy poziom osobowości; dotyczy także norm społecznych.
Dwaj ludzie z epoki, od której sprawozdanie zaczynamy, nie mieli z sobą przez całe życie nic wspólnego. w jednym chyba tylko byli podobni: że obaj nie posiadali żadnej własnej prehistorii.
Jeden, co prawda, nie miał i historii. Po prostu stwierdzam, że istniał, skoro istnieli jego potomkowie.
Drugi był na dworze w Warszawie znany historii bieżącej bardzo dobrze, i to od najgorszej strony. Ten potoczny zwrot każe przypuszczać, że Franciszek Ryx8, kamerdyner Stanisława Augusta i starosta piaseczyński, posiadał jakąś stronę lepszą, ale nic mi o niej nie wiadomo.
Może za taką dałoby się uznać jego żyłkę teatralną, gdyby nie to, że był raczej pionierem show-businessu bez zainteresowań dla sztuki. Dzisiejszy Foksal warszawski przechował pamięć Vauxhallu9, przedsiębiorstwa rozrywkowego na świeżym powietrzu, które ów Ryx założył z bankierem Kabritem. A co ważniejsze, był koncesjonowanym antreprenerem10 i właścicielem pierwszego prawdziwego teatru warszawskiego, jaki na rogu placu Krasińskich i Długiej zbudował za jego grube, a nieczystego pochodzenia pieniądze Włoch Solari11.
Któż by zdołał się przedrzeć przez matecznik rachunków Ryxa, a tym bardziej labirynt całego jego życia? Sprawa, dla której dotąd figuruje on w „poważnej” historii, spowodowała fatalny zatarg Adama Czartoryskiego ze Stanisławem Augustem i zaciążyła zgubnie na panowaniu, a jest tak sensacyjno-tajemnicza, że można by ją porównać z „naszyjnikiem królowej”.
Roztrząsano ją przez lata pod nazwą „sprawy Dogrumowej”12. Owa intrygantka, którą i Ryx jako swoją przyjaciółką często się posługiwał, tym razem go przechytrzyła. Przez parę lat wszystko się trzęsło w Rzeczypospolitej i druki ulotne, a także oskarżyciele sądowi żądali, by Franciszka Ryxa powiesić, ponieważ na rozkaz króla, którego był totumfackim, chciał przez Dogrumową otruć Czartoryskiego. Poprzednio owa agentka carowej próbowała to samo wmówić w Stanisława Augusta: to jest, że Czartoryski chce go otruć, król jednak nie uwierzył, a Czartoryski niestety uwierzył. Ryx wyszedł cało, był tu zresztą niewinny, a jego wierności dla Poniatowskiego, któremu służył jeszcze jako stolnikowi litewskiemu, nie możemy zdaje się kwestionować, bo też i owa wierność opłacała mu się stokrotnie. Lecz afera Dogrumowej była jedynym w całym jego życiu przypadkiem, gdzie frant trafił na franta, tym razem franta w spódnicy, który okazał się bardziej jeszcze szelmowski od niego.
W każdym razie oddajmy sprawiedliwość temu Holendrowi, który wynurzył się z nicości w Polsce, jak tylu awanturników doby szczególnie im sprzyjającej, że przeszedł daleką, dłuższą niż większość z nich drogę. Z fryzjera, czym był podobno, zanim został totumfackim kamerdynerem, stał się nie tylko starostą piaseczyńskim, ale i szarą eminencją dworu. „Był faktycznie ministrem spraw wewnętrznych – pisze o nim dzisiejszy historyk Roman Kaleta13. – Przez jego ręce przeszedł niejeden urząd i niejedno krzesło senatorskie. Miał wpływ przemożny na rozdawnictwo wakansów”. A sporo wtajemniczonych współczesnych widziało w nim „troskliwego fortuny swojej budownika, która wzrósłszy nieraz na przemocy i ucisku, nieraz rozwiązłością i samą chciwością nadwerężona została. Częste kaduki14, najniegodziwsze procesa zawsze wsparte, zawsze wygrane; dowiedzione i publiczne krzywoprzysięstwa, łupiestwo – jak sami na to utyskują dworscy – szkatuły królewskiej, ruina kilku kupców cudzoziemskich, wstydliwsze przedaże, teatrowe zyski, na czele którego Ryx umieszczony wszystkie sam pochłonął – to są dostatków jego obfite źródła, które chciwość gromadzi, trwoni nierozsądek...”.
Tak pisze przeciwnik Ryxa w sprawie Dogrumowej, ale też nie byle jaki świadek, bo Ignacy Potocki15.
Był to czas Casanovów i Cagliostrów. Była to też epoka, którą Norwid tak kreśli paru rysami:
Społeczny kryształ się inaczej składa,
Nie Mars już rzymski, ni Scytów wąs kręty,
Lecz czoło waży i zbliża ogłada.
Damy w szerokich sukniach, jak okręty
Dla dowcipnego łagodne sternika,
Czerwony korek miewają pięty,
Co pod łamiącym się jedwabiem znika.
Komedia czasów swe odmienia sceny
I wieczna epos brzmi pieśnią syreny.
Stosownie do tego niejeden z ówczesnych parweniuszy awanturników wyglądał wdzięcznie i niegroźnie:
... krom lekkich śladów
(Od pojedynku) miał oblicze słodkie,
Włos pudrowany i ruch tak ulotny,
Jakby w milczeniu nucił lekką zwrotkę,
Lub za dni pierwszej młodości był psotny16.
Nie wydaje mi się jednak, żeby starosta piaseczyński był szczególnie uroczy. Nie sądzę też, żeby miał ponadprzeciętne talenta w jakimkolwiek kierunku prócz może „łupiestwa”, które zresztą w ówczesnych warunkach było dziwnie łatwe; interesuje mnie on głównie jako punkt wyjścia dalszej historii. W każdym razie ludzie ówcześni stykali się z tą figurą, z „panem starostą”, bez zdziwienia. Bez zdziwienia też przyjęli do wiadomości jego bratańca – tegoż imienia i nazwiska – który przedtem jakoś nie istniał, podobnie jak brat.
Natomiast, jak się zdaje, obaj Ryxowie (z których starszy umarł w 1799 roku) mogli się nieco zdumieć ludźmi, tym środowiskiem, w którym pływali jak ryby w wodzie – gdy pewnego dnia na Starym Mieście warszawskim zagrzechotały wystrzały.
Bili się klakierzy z teatru, opłacani czasem przez Ryxa, czasem przez jego aktorów i aktorki. Chwytali za broń lokaje. Działyńczycy szli jak burza Nowym Światem i Krakowskim. („Trzeba się bronić, koledzy, lub zginąć” – tak wówczas prosto śpiewano: pułk ma być rozwiązany, trzeba się bronić). Zdobywał arsenał Kiliński17, który robił takie złe buty, a od którego jednak elegantki zaczęły później przyjmować buciki prawie na klęczkach – czy mogła być większa ofiara? A niedługo mieli też walczyć i ginąć panicze spod Blachy18, handlujący nie tak dawno kochankami i honorem. Bywa, ale rzadko.
8 Franciszek Ryx (1732–1799) – kamerdyner Stanisława Augusta Poniatowskiego, herbu Pierścień, starosta piaseczyński, postać historyczna.
9 Vauxhall (londyńskie Vauxhall Gardens) – ogród publiczny, w którym wystawia się sztuki, urządza koncerty, bale i inne imprezy rozrywkowe.
10 antreprener (z fr.) – przedsiębiorca teatralny.
11 Antonio Solari (1700–1763) – architekt włoski, przedstawiciel późnego baroku, pracował Polsce służbie króla Rzeczypospolitej, kierował m.in. przebudową Zamku Królewskiego Warszawie.
12 Maria Teresa Dogrumowa – właściwie Ugriumowa, żona rosyjskiego majora, w latach 1784–1785 zainicjowała głośną aferę polityczną w Polsce, oskarżając Franciszka Ryxa o próbę otrucia ks. Adama Kazimierza Czartoryskiego; sąd marszałkowski skazał ją za oszczerstwo na dożywotnie więzienie (uwolniona 1793 przez Prusaków).
13 Roman Kaleta (1924–1989) – historyk literatury polskiej, od 1979 profesor IBL PAN, badacz poezji stanisławowskiej na szerokim tle obyczajowości i kultury; chodzi zapewne o główną pracę Sensacje z dawnych lat (1974, II wyd. 1980, poszerzone).
14kaduk (z łac.) – prawo o dobrach bezdziedzicznych; także – zaborca opuszczonego mienia (stąd „prawem kaduka”, czyli bezprawnie).
15 Ignacy Potocki (1750–1809) – działacz pisarz polityczny, marszałek wielki litewski, brat Stanisława Kostki, jako członek Komisji Edukacji Narodowej przewodniczył Towarzystwu do Ksiąg Elementarnych; w okresie Sejmu Czteroletniego czołowy przywódca obozu reform; współautor Konstytucji 3 maja, współuczestnik przygotowań do powstania 1794, powstaniu członek Rady Najwyższej Narodowej.
16 Cytaty z poematu Emil na Gozdawiu Cypriana Kamila Norwida (w. 22–30, 47–51).
17 Jan Kiliński (1760–1819) – jeden z przywódców insurekcji warszawskiej w 1794, szewc z zawodu, mianowany pułkownikiem, po upadku powstania więziony krótko w Rosji, następnie osiadł w Warszawie, autor pamiętników.
18 Pałac Pod Blachą, sąsiadujący warszawskim Zamkiem Królewskim, był od 1794 własnością ks. Józefa Poniatowskiego (1763–1813), bratanka króla Stanisława Augusta, zwanego żartobliwie „Pepi”, znanego tak hulaszczego życia towarzyskiego, jak z kariery wojskowej, zwłaszcza armii Napoleona.
Holendrowi z niewiadomej nicości, który już był szlachcicem polskim herbu Pierścień i starostą, na tyle pomieszały się liczne języki, jakimi władał, że w żadnym nie pisał możliwie. Nie potrzebował tego zresztą. Raczej posługiwał się cyframi. A jego sprawy pieniężne oraz inne były tak konfidencjonalnej natury, że nie należało ich powierzać papierowi.
Ustnie i dyskretnie załatwiał czy to kochanki Stanisława Augusta, czy jego długi, czy wakanse, czy swój teatr, zaczynając od architekta Solariego, a kończąc na tym, co później zyskało dwuznaczne nieco miano kulis. W teatrze na placu Krasińskich kulisy nie istniały, a honorowi widzowie siedzieli po bokach sceny pod świecznikami, które kapiąc woskiem, zagrażałyby haftowanym frakom, gdyby nie profitki szklane, te użyteczne kiedyś przedmioty, które przewracały się jeszcze za mojej pamięci w szufladach kredensów.
Myślę, że „rozwiązłość” Ryxa i rozrzutność, o której napomykają współcześni, związane były właśnie z teatrem. Skądinąd można zaręczyć, że przeceniali oni jego majątek, dostrzegając chciwość i spryt, i stąd musieli „dośpiewać”, gdzie się część owej fortuny podziewa. Lecz z drugiej strony magiczny przybytek, jakim był pierwszy w Warszawie prawdziwy teatr, musiał z tego zimnego, a prawdopodobnie też chamskiego człowieka wydobywać niespodziewane lekkomyślności. Pewna kategoria kobiet była bardzo kosztowna i bardzo tyraniczna. Nie popełniał jednak dla nich szaleństw ani nie były to z jego strony sprawy trwalsze i bardziej angażujące.
Pod starość, gdy nader ruchliwe w pewnym sensie pracowite życie Ryxa zyskało wreszcie stronę istotnie osobistą, na którą nie bez oporów sobie pozwolił, zaczął prowadzić pewnego rodzaju dziennik, swoistym szyfrem. Zabezpieczało to autora zarówno przed niepowołanymi oczami czytelników, jak i przed błędami ortografii czy składni. Dziennik miał już przedtem dość długą historię, lecz wyłącznie natury finansowej. Gdy w listach poety Trembeckiego19 czytamy – a jest to w nich stały motyw – „Miał podobno rozkazy WKrMości pan Ryx, by mi wypłacić – lub wyjednać zwłokę wierzycieli”, możemy być pewni, że pod tymiż datami figurowało w zapisach Ryxa coś w rodzaju algebraicznych równań, gdzie Zero, symbol pieczeniarza-poety, odjęte od Wielkiej Niewiadomej, jaką była chwilowa hojność zbankrutowanego króla, dawało w rezultacie jakąś resztę dla troskliwego budownika fortuny.
Z czasem w dzienniku pojawiły się pieniądze dla „Fransa”, później rebusowo-szyfrowe notatki dotyczące plusów i minusów jego postępowania z punktu widzenia jego kariery. Był to syn Ryxa uchodzący za jego bratańca.
Kiedy Frans postanowił się ożenić z „małą Colignon”, dzięki ojcu stał już solidnie na własnych nogach. Mimo to spotkałby się na pewno z energicznym jego sprzeciwem, gdyby nie fakt, że starzejący się starosta zaczął się właśnie w tym czasie żywiej synem interesować, a nawet kiełkowała w nim skłonność, aby życie całkiem prywatne i domowe, na które nigdy nie miał czasu, przeżyć niejako za jego pośrednictwem.
Ponadto miał powód uważać syna za na ogół rozsądnego, choć leniwego – zwykła kolej rzeczy w wypadku, gdy ojciec zarabiał za dwa pokolenia, kręcił się i intrygował za trzy, a nawet pracował. Zamiast tedy przedsięwziąć coś gwałtownego, zaczął się prywatnie zastanawiać w wielkim skrócie utrwalał swoje odkrycia na nowym dla siebie polu bezinteresownej psychologii.
Pierwszy hieroglif poświęcony małej Colignon i Fransowi, a opatrzony znakiem zapytania i wykrzyknikiem, daje się odczytać: czternaście lat, a wygląda na mniej, śliczne dziewczątko, kąsek dla starszych panów, którzy szukają coraz młodszych dziewuszek.
Dalej przyszła oczywiście refleksja, że Frans nie jest starszym panem, z małą Colignon chce się ożenić. Czyżby miał już w tym wieku nieco przewrotny gust do „malutkich nimf”? Poza tym ładna żona będąca nikim nadawałaby się ostatecznie do pierwotnego planu życiowego Fransa. Planu, który ojciec mniej więcej znał mniej więcej aprobował. Od czasu jednak starostwa piaseczyńskiego pojawiła się wyraźna alternatywa tego planu: było nią życie takie, jakie może prowadzić w Polsce prawdziwy polski starościc czy też bratanek starosty.
Piaseczno było wprawdzie po prostu królewszczyzną20, nie urzędem, ale i tak przecież urzędy diabli biorą i nikt się grodzkim ani jakimkolwiek sądem czy urzędem nie przejmuje. Natomiast tłuste „chleby” połączone z ładną pozycją wśród obywatelstwa nie wydają się w żadnym, nawet najgorszym dla całej Rzeczypospolitej, wypadku poważnie zagrożone. Frans wychowany był – tak się przynajmniej ojcu wydawało, bo naprawdę nie był wychowany w ogóle – na kosmopolitycznego szlachcica, który mając maniery i jakie takie wykształcenie, równie dobrze poradzi sobie w Petersburgu jak w Dreźnie, a już w Berlinie na pewno będzie błyszczał wśród tamtejszych zatabaczonych feldfebli21. Nawet jeśliby Frans stracił wszystkie pieniądze, co możliwe, bo w końcu nie sami jedni Ryxowie lubią pieniądze i polują na nie, w Polsce jest słuszna gadka: „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka” – otóż jeżeli roztrwoni mamonę tak przemyślnie zdobytą przez ojca, to zapewne potrafi ją odzyskać. Tym bardziej że nie zaczyna od kamerdynera, choćby nawet królewskiego, ale jest „gentleman of leisure”22: szlachcicem z głową i szpadą, co wystarcza.
Dla międzynarodowego szlachcica z tęgą głową pod peruczką – czy to francuską, czy z „zopfem”23– będącego tym, za co zechce się podawać i co będzie w stanie sobie wytargować czy wywalczyć, sprawa istotnie prawie obojętna, skąd wziął żonę, bo uchodzić ona może za porwaną księżniczkę perską, i tak znajdą się tacy, którzy w to zechcą uwierzyć.
Ale dla ziemianina polskiego, który po staroście piaseczyńskim odziedziczy Prażmów24 z przyległościami?
Hieroglif zmienił się w prawie kompletny rysuneczek, wyrażający upodobanie do małych, smacznych dziewczynek. Ta pornografia była zresztą nieosobista, Ryx miał gusta raczej pospolite i przeciętne, a że w jego karierze miłosnej były i wielkie panie, w ogóle duży ekspens25 męskiej energii, sprawiło, że po pięćdziesiątce aspirował żywo raczej już tylko do pieniędzy. Co do syna, nie wierzył także w zapały miłosne (normalne czy nie) do tego stopnia naglące, by w braku innej drogi do alkowy26 decydował się na małżeństwo, przede wszystkim nie było – zdaniem Ryxa, popartym wszechstronnymi doświadczeniami – alków niedostępnych. Tylko kwestia czasu pieniędzy. Jeśli chodzi o czas, mała Colignon na pewno nie zdążyła jeszcze pomyśleć o lokacie dla swych wdzięków, bo była wyraźnie dzieckiem i wyraźnie też pod opieką. Wiedział o tym starosta piaseczyński doskonale, bo ta mała była na jego odpowiedzialności jako sierota po szwagrze. Ale też z powodu tej kurateli wiedział dobrze, że mała Colignon nie posiada już żadnych pieniędzy.
Ryx na wszelki wypadek uznał za wskazane rozpuścić wersję, że mała jest z rodziny pani de Vauban27, u której nabywała manier salonowych. Francuzeczka wygnana z dóbr rodowych przez rewolucję... (tym jest co druga francuska garderobiana czy bona). W każdym razie Frans także nie ma paranteli i tak czy owak, żeniąc się po szlachecku, musiałby wybierać: albo parantela, albo pieniądze. i to, któż do licha ma pieniądze? Właściwie nikt, bo nawet Potoccy są zadłużeni. Nikt nie wie, co ma naprawdę; nawet ten czy ów wojewoda – i nawet Ryx, który prowadzi jego rachunki, pożyczając mu na lichwę. Lichwiarski procent jest zresztą całkiem uprawniony ryzykiem, bo szalone wydatki tych panów i ich zupełna obojętność na interesy stawiają pod znakiem zapytania wszelkie możliwe hipoteki (ba, cała Rzeczpospolita, której są poniekąd właścicielami, czy nie jest dziś arcyniepewną hipoteką?).
Taki mniej więcej ciąg myśli mógł podkopać pierwsze opory ojca przeciw dziwnemu małżeństwu syna. A poza tym, jak się zdaje, Ryx starszy miał pewnego rodzaju szacunek dla Fransa, który był już bez wątpienia z lepszej sfery niż on sam.
Była to epoka wielkich szulerów. Była to też epoka Cyrulika sewilskiego28 i bardzo tu na ogół rozwodnionych, ale wszędzie prawie obecnych haseł rewolucji francuskiej. (Stara dziwaczka i hic mulier29 w saskim jeszcze stylu, kasztelanowa Działyńska, w pewnym momencie kazała swym ekonomom wiejskim pisać do siebie per obywatelko). Niemniej szulerzy chcieli się ustalić. A że zagęszczenie społeczne i po prostu ludzkie było nas niezbyt duże, raczej bardzo małe w porównaniu z Francją, znajdowali bez wielkiego trudu miejsce dla siebie w starej strukturze. To małe zagęszczenie powodowało też brak parcia społecznego, a także brak tej selekcji, która gdzie indziej wyniosła w górę przywódców jakobińskich, jak i napoleońskich marszałków.
To nawiasem, bo ustalający się Frans Ryx na pewno w żadnym wypadku ani na marszałka, ani na rewolucjonistę się nie nadawał. Za to, dzięki pozycji starosty piaseczyńskiego, od początku nie potrzebował być niebieskim ptakiem, udawać kogo innego (lekarza cudotwórcę, alchemika czy markiza hiszpańskiego), żyć ze znaczonych kart lub sutenerstwa czy w ogóle używać setki sposobów, które utrzymywały na powierzchni rój cudzoziemców żerujących podówczas w Warszawie, ze znacznym jeszcze dodatkiem w ten sam sposób żyjących Polaków.
Frans był człowiekiem o słabszej od swego ojca witalności i wcześniej zwężającym swój front życiowy. Może starosta i to rozumiał. A może przyszło mu do głowy – nie był ostatecznie człowiekiem głupim – że mało mocnych pragnień w naszym życiu realizujemy w ogóle, a mniej jeszcze realizujemy w porę. Może przyjrzał się pod tym kątem własnemu życiu i dlatego pozwolił młodemu Fransowi ożenić się wedle jego wyboru. Przygotował mu już dostatnie gniazdo, to prawda; ale dla większości ojców bywał to zawsze powód, by rządzić dorosłymi synami wbrew ich woli po grobową deskę. Franciszek Ryx, starosta piaseczyński, okazał się liberalny.
*
W anegdotycznej tradycji, która powierzana pamięci i gadatliwości kobiet przetrwała sto pięćdziesiąt lat i przez kobiety przeszła do nowych ich rodzin, innego nazwiska – mała Colignon ma poświęconą sobie własną małą idyllę czy berżeretkę30.
W dworze w parku, którego została czternastoletnią panią, zapewne poczuła się trochę zgubiona. Gdy król Stanisław August odwiedził niespodziewanie młodą parę, małej Ryxowej nie można było znaleźć, bo schowała się pod łóżko. Mąż był skłonny obić ją za to, ale szarmancki stary król Staś tak się ubawił, że wymógł natychmiastową amnestię. Lepiej znaleźć zgubioną żonkę sous un lit, que dans un lit31.
Innym razem dziedziczka kazała się ogrodnikowi wozić na taczkach, na pachnących, świeżo spadłych liściach, w szpalerze starych grabów, których dziś już nie ma, jak sądzę. Innym jeszcze razem popsuła stary kurant, za co dostała klapsa.
A więc widzimy autentyczną małą dziewczynkę, chyba nie żadną „nimfetkę”32. I dlatego to właśnie bodaj wziął ją Frans Ryx, który chciał mieć żonę bez przeszłości, o co było wtedy niezmiernie trudno. Ale chyba chciał nie tylko tego.
Można przypuścić, że tknęła go ówczesna nowa fala przywiązująca wagę i do dziewictwa, i do pierwszej miłości. Trudno jednak doprawdy nazwać go romantykiem. i ona nie była romantyczką.
Cofnijmy się jednak nieco i wyjdźmy poza przekaz tradycji, która ma urok, jak kukułka ze starego zegara (w rodzaju tych, które mała Colignon lubiła psuć) – ale powtarzając swoje, nigdy nie odpowiada na żadne nowe pytania.
*
„Młody Ryx” w pamiętnym roku 1791 paradował w mundurze kawalerii narodowej – piękne amaranty wyłogów kwitły wówczas na galerii sejmowej i gęsto przetykały też ławy na dole, gdzie wielu co młodszych posłów wyrzekło się dla nich fraczka francuskiego lub najmodniejszego angielskiego. Lampasy na granatowych spodniach i wspaniałe akselbanty33 migały też co noc w tańcu – w nieustającym tańcu, w non stop balu najdłuższego – i ostatniego karnawału Rzeczypospolitej. Młodzieniec, lecz niezbyt młody, powyżej trzydziestki, dla którego starosta piaseczyński nabył patent majora wojsk koronnych, pojawił się w towarzystwie jako jego brataniec; patent opiewał (a prawdę mówiąc, nie kosztowało to starosty ani grosza, bo było „wymianą przysług”) na nazwisko Franciszek Ryx. W tym momencie, serdecznym, patriotycznym i demokratycznym, mógł był starosta uznać go przed światem za swego syna i nikt by się nie interesował bliżej, jak Franciszek nazywał się dotąd z kim go spłodził ówczesny sługa stolnika litewskiego. Wrodzona jednak skłonność do zacierania wszelkich śladów kazała staroście swego spadkobiercę i imiennika nazwać bratańcem, nie synem.
Nie zdaje się, żeby major nawojował się więcej od innych w krótkiej i smutnej kampanii 1792 roku. Sądzimy, że raczej nie wojował wcale lub bardzo mało. Zbyt dużo atrakcji przedstawiała stolica dla tego, który dopiero teraz mógł wejść w szranki towarzyskie z „odsłoniętą przyłbicą”, a nie jak dotąd niemal ukradkiem – tak jak właściwie każdy przyzwoicie ubrany mógł wtenczas wejść (ku zdumieniu cudzoziemców) do oświetlonego al giorno34 pałacu z otwartymi na oścież drzwiami oraz uginającymi się stołami i bawić się na balu Księcia Prymasa, u hetmanowej Ogińskiej lub Księżnej Marszałkowej. Teraz był kimś, był oficerem, a także właścicielem dóbr Pilaszkowa, które otrzymał od starosty. „Młody Ryx” (jak mówiono o nim potocznie jeszcze i znacznie później, gdy nabył łysiny) kroczył i sunął przez parkiety nie tylko jak pewny już swego parweniusz-zdobywca, którym był z urodzenia, ale – przez te krótkie, oszałamiające miesiące ostatniej euforii – dzielił ze swoim już teraz światem, z „mondem”, zachwyt, że się ma wszystko: i wolność, i konstytucję, i wojsko, i piękną rewolucję, i przywileje, i bogactwo, i pozycję w triumfującej, przyciągającej oczy Europy Warszawie, i mundur, i najbardziej szaloną, rozrzutną, niczym prócz zamiłowania do elegancji nie skrępowaną zabawę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A raczej można powiedzieć, że część tych rzeczy odczuwał daleko mocniej od wielu, bo był jak przebudzony czy odnaleziony królewicz nagle wkraczający na należne mu pałacowe komnaty. Niby prawie wszystko miał już przedtem, zwłaszcza kobiety, karty, najdroższe trunki i stroje – ale miał to jak gdyby z drugiej strony, jak ten, co dojada i dopija przeładowanego stołu po uczcie. Teraz miał prawo zaczynać i wybierać.
„Młody Ryx” był już jednak człowiekiem cokolwiek przeżytym. Może jest przesadą twierdzić, że ludzie w tamtym „fin de siècle’u”35, u kresu dawnego świata, rodzili się już starzy. Bo przeciwnie, cudzoziemscy świadkowie – a nie brakło świetnych obserwatorów wśród przelotnych ptaków, których Polska, a zwłaszcza Warszawa, podówczas była pełna – mówili i pisali ze zdziwieniem: „W jaki sposób społeczność tak rozpasana, tak nieregularne życie wiodąca, tak zatopiona we wszelkiego rodzaju używaniu i nadużywaniu, może takie mnóstwo pięknych i zdrowych wychować dzieci?”*. Frans był jednak zużyty tą łapczywością i tym pewnym stresem, jak dziś by się powiedziało – które towarzyszą sytuacji niewyraźnej, podrzędnej, a zarazem pełnej pokus i szans, gdy „jak pies łykasz przysmaki na zapas, nawet bez głodu; nie masz nic, ale jesteś pełen troski, że za mało korzystasz, jesteś niczym, lecz okazujesz innym, że będziesz czymś”. Ryx junior prędko zapewne znużyłby się i nową swoją sytuacją, choć wniósł do niej odświeżony wigor, gdyby nie to, że nowa sytuacja się urwała – razem z Rzplitą; przynajmniej do pewnego stopnia.
(Bo oczywiście balowano także i podczas pogrzebowego a najhaniebniejszego z haniebnych sejmu rozbiorowego).
Ale przesytu uniknął zwłaszcza dlatego, że ostatnie, prawie ostatnie, co wyniósł ze świata wróżek, to było przeżycie odmienne, wrażenie niespodziewane a tak trwałe, że zaważyło na późniejszym biegu jego życia – oraz na tej całej historii.
Przyjaciółka, jaką miał wtedy, należała do lepszej kategorii, lecz nie najlepszej. Była rzekomo szlachcianką, młodą wdową przebywającą w stolicy dla załatwienia spraw spadkowych. Sporo tego rodzaju pań wynajmowało mniejsze lub większe apartamenty frontowe na Krakowskim Przedmieściu. Same opłacały te lokale oraz prowadzenie domu, natomiast miały hojnych i nieraz świetnie urodzonych gości, często też stoliki karciane. Były to gniazdka niby rodzinno-towarzyskie, w których obowiązywał dobry ton, z panami pokazywano się śmiało w oknie podczas parad wojskowych czy procesji. Rzekome wdowy lub opuszczone żony polowały nawet na mężów: szlachtę z głuchej prowincji, której imponowały manierami, znajomościami, a rozczulały też czasem serce drobnym dziecięciem sierotą. Młody Ryx nie był pewny, czy przyjaciółka ma dziecko pożyczone, czy własne. W każdym razie stroiła je, pieściła, w ogóle była poczciwą, nienatrętną i nie nazbyt chciwą istotą, która mu odpowiadała fizycznie. Ale teraz przestała już odpowiadać towarzysko.
Nie miał zamiaru próbować z kolei szczęścia z kategorią pierwszą, bo jakkolwiek znał wszystkie gwiazdy teatru, te osóbki, zwłaszcza Włoszki, zdolne były zrujnować każdego. Najmożniejsze panięta rywalizowały w zaspokajaniu ich codziennych a krociowych zachcianek. Starosta piaseczyński sprzedał już zresztą teatr w ubiegłym roku panu Bogusławskiemu36. Frans zdecydował, że raczej zdobędzie wstęp do alkowy jakiejś mężatki z wielkiego świata – co było mniej kosztowne, a równie cenione na giełdzie towarzyskiej. Z domorosłą Genowefą postanowił jednak rozstać się w zgodzie i dlatego przystał na jej kaprys, by sześcioletniego Józia zaprowadzić na prawdziwy bal dziecinny, i to możliwie najwspanialszy.
U Księcia Podkomorzego był tak dobrze widziany, a ekscentrycznie urządzone ogrody księcia na szkarpie wiślanej tak rozległe, że śmiało mógłby tam wprowadzić nawet paru takich Józiów z matkami, po czym ich zgubić, bo i tak nikt o nic nie będzie pytał. Bal był wczesnym wieczorem, ale zaświecono już różnobarwne lampiony, odbijające się w Wiśle – która wtenczas podchodziła tuż pod urwisko, gdzie Święty Łazarz i stoki Frascati37. Strzelały fajerwerki z wysokości minaretu, który sąsiadował z pagodami-altanami chińskimi, a barka zakotwiczona na rzece ubrana była w światła jak w grzędy kwiatów. Niedorzeczny a przebogaty Kazimierz Poniatowski38 porył nawet całe wzgórze na podobieństwo sal i rotund Złotego Domu Nerona, nad którymi zieleni się i kwitnie ogród na Celio39. Po mrocznych mozaikach biegały błyski czerwonych rac i błękitnych, pulsujących fontann.
Wielkie ogrody nie były zatłoczone. Rodzice rzadko towarzyszyli dzieciom, i sobie wzajemnie nieczęsto, jeśli jak dzisiaj był do wyboru spektakl baletowy, gruba gra księcia Ponińskiego i jeszcze kilka balów i przyjęć. Nigdy zresztą w tym ogrodzie, prawie tak otwartym dla publiczności jak Saski – i podobnie jak tamten pełnym w niektórych godzinach socjety najświetniejszej – nie było tłumów; nie było tych improwizowanych – co się w ostatnich dwóch latach „rewolucyjnego sejmu” nieraz zdarzało – scen zbiorowych, gdy nagle jakiś strojny panicz przemawiał jak Danton40, damy powiewały z zapałem chusteczkami, staroświecki jakiś hreczkosiej pokręcał wąsa i trzaskał karabelą, plebs ze wzruszeniem oklaskiwał herolda wolności. Saski Ogród przypominał pod tym względem paryski Palais Royal. Tu za to było pełno kryjówek dla miłości, z których chętnie korzystano. w Neronowym „atrium”41 podziemnym zastawałeś stół najobfitszy i najwytworniejszy, który zdawał się zapomniany i jakby tylko na ciebie czekający – bo podobni do widm inni goście znaleźli gdzieś jeszcze lepsze atrakcje.
Dalsza część rozdziału dostępna pełnej wersji
* Przypisywali to swobodzie: „Chłopcom w dziecinnym wieku dozwalają mieć pełną wolę. Tylko w dwóch pierwszych latach ich życia strzegą diety, potem mało lub wcale nic: biorą, co chcą, ze wszystkich półmisków i butelek. W innych krajach jest to dzieciom szkodliwym, ale nie w Polsce, gdzie one zupełną mają swobodę na świeżym powietrzu, z rękami, nogami i całym ciałem czynić, co chcą, gdzie chłopcy w trzecim i czwartym roku na koniach jeżdżą, w czwartym i piątym sami się nimi puszczają, a w dziesiątym i dwunastym najdziksze konie dosiadają i po mistrzowsku nimi władną. A że pierwsze wychowanie otrzymują, po większej części, gdzie świeżego powietrza, przestrzeni i wszelkich zdrowie i czynność utrzymujących zajęć jest pod dostatkiem, że w tych latach nikt ani myśli kazać im siedzieć i nad nauką ślęczeć, naturalna rzecz, że się w nich lepsza krew wyrabia, niżeli ją w spadku po ojcu i matce (a może po ami i amie?) otrzymali, i że potem rozkwitają tak świeżo i dzielnie jak zwykle polska młodzież” (Fryderyk Schulz, Podróże Inflantczyka po Polsce w latach 1791–1793) [przypis Autorki].
19 Stanisław Trembecki (ok. 1739–1812) – wybitny poeta epoki stanisławowskiej, protegowany króla, znany z rozrzutności i marnotrawstwa.
20 królewszczyzna – w epoce przedrozbiorowej dobra ziemskie króla, które panujący oddawali często w dzierżawę (starostwa) bądź w zastaw lub przekazywali możnowładcom jako darowizny.
21 feldfebel (z niem. Feldwebel) – w niektórych armiach stopień podoficerski (starszy sierżant, starszy wachmistrz); tutaj określenie żartobliwe.
22gentleman of leisure (ang.) – dosłownie: szlachcic mający wolny czas; majętny, wolny od konieczności zarabiania.
23Zopf (niem.) – warkocz, potoczne określenie osiemnastowiecznej peruki.
24 Prażmów – nazwa historyczna, wieś dobra nad rzeką Jeziorną, powiat grójecki, gniazdo rodzinne Prażmowskich (XV–XVII w.), od końca XVIII w. majątek Ryxów przez kilka pokoleń.
25 ekspens (z łac. expensus) – koszt, wydatek.
26 alkowa (fr. z arab.) – pomieszczenie na łoże, sypialnia.
27 Henriette de Vauban – zwana Vaubanką, faworyta ks. Józefa Poniatowskiego faktycznie rządząca jego pałacem Pod Blachą i gromadzącym się tam towarzystwem (np. popierała teatr francuski kosztem narodowej sceny Wojciecha Bogusławskiego); zaciekła rojalistka, otaczająca opieką uciekinierów z Francji; znienawidzona przez lud Warszawy.
28Cyrulik sewilski – Le barbier de Seville, komedia prozą Pierre’a Augustina Caron de Beaumarchais (1732–1799) (Paryż 1775, wyd. pol. 1780, wyst. pol. Warszawa 1781).
29hic mulier (łac.) – „ten kobieta”; żartobliwie: herod-baba, despotka.
30berżeretka (z fr.bergerette – pastereczka) – tutaj utwór muzyczny, pastorałka.
31sous un lit, que dans un lit (fr.) – (lepiej) pod łóżkiem niż w łóżku (domyślnie: z kochankiem).
32nimfetka (z fr.) – dziewczyna lubieżna, zdeprawowana.
33 akselbanty (z niem. Achselband) – naramienne sznury dystynkcje wojskowe, epolety.
34al giorno (wł.) – jak za dnia.
35fin de siècle (fr.) – koniec stulecia (zwłaszcza XIX w.) – dekadencja, schyłek; tutaj zwyczajowe określenie przeniesione na przełom XVIII/XIX wieku.
36 Wojciech Bogusławski (1757–1829) – aktor, dramatopisarz, twórca polskiego teatru narodowego.
37 Święty Łazarz i stoki Frascati – na przełomie wieków widoczny był tu szpital pod tym wezwaniem, na stromym stoku założono w XVIII wieku ogrody krajobrazowe, opisywane tu od strony Wisły (Frascati – dziś nazwa ulicy w pobliżu Sejmu).
38 Kazimierz Poniatowski (1721–1800) – brat króla Stanisława Augusta, podkomorzy koronny, początkowo związany z Czartoryskimi, podczas pierwszych lat panowania brata starał się utworzyć niezależne od nich stronnictwo; po I rozbiorze wycofał się z życia politycznego.
39 Neron (37–68) – Nero Claudius Drusus Germanicus Caesar, cesarz rzymski od 54 r.; rządy – początkowo przy współudziale mądrych doradców (m.in. Seneka Młodszy) – przeszły w samowolę, następnie tyranię (zabójstwa wśród rodziny i niedawnych popleczników), której sprzeciwiano się (spisek Pizona 65 r., powstanie garnizonach nadreńskich 68 r.); osaczony zewsząd, popełnił samobójstwo; po pożarze w 64 r. prześladowca chrześcijan. Bohater Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Celio (łac.) – Mons Caelius, jedno z siedmiu wzgórz Rzymu, w czasach Nerona porośnięte ogrodami i zabudowane willami.
40 Georges Jacques Danton (1759–1794) – jeden z przywódców rewolucji francuskiej, znakomity mówca, początkowo radykalny (m.in. głosował za karą śmierci dla Ludwika XVI, inicjator utworzenia Trybunału Rewolucyjnego); z czasem coraz bardziej tolerancyjny, przeciwnik terroru wprowadzonego przez Robespierre’a. Oskarżony o zdradę stanu, zginął na gilotynie.
41atrium (łac.) – w starożytnym Rzymie centralne pomieszczenie domu, z otworem w pułapie i basenem na deszczówkę; w świątyniach starochrześcijańskich i romańskich dziedziniec otoczony krużgankiem.
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Na początku tej kroniki, w której jest dużo domysłów, a jeszcze więcej luk, wysunęliśmy postulat czy propozycję, by traktować ją w pewnym stopniu jako dzieje rodzinne „nieznanego inteligenta polskiego”, czyli dosyć typowe i przeciętne zaplecze tego pokolenia, które z półtorawiekowego tygla czy limb historycznych niewoli wyszło na światło Drugiej Rzeczypospolitej jako formacja głównie „poszlachecka”. w tej mierze było dość jednolite oraz wspólnie dorastało w nie całkiem świadomym przekonaniu, że jest kresem jakiegoś rozwoju ciągłego i że raczej będzie się powiększać wszerz przez nabór społeczny, niż zmieniać jakościowo. A jeśli nawet coś straciło na jakości w porównaniu z bezpośrednimi poprzednikami (wąską, lecz świetną na ogół kadrą, o której zaraz poniżej wspomni kronika), to sporo za to zyskało w dziedzinie dowolnych wyborów własnego losu, uwolniło się od ciężaru odpowiedzialności podobnej do zaszczytnego serwitutu271, zachowując jednocześnie tak zwane dziedzictwo. Inni ludzie, wyrastający z innych kręgów z innych dziejów, dołączali do tej formacji i było to normalne, brali jej spadek i tak miało być.
Ci z owego pokolenia, którzy przeżyli drugą wojnę światową, nie tylko odrzucili oczywiście powyższy uproszczony pogląd na ewolucję i rolę swojej formacji, pozbyli się go na ogół zgodnie, ale też sami zmienili się. „Lecz to już inna historia”.
Historia niniejsza ma nie tylko określony, naturalny początek w epoce stanisławowskiej (nazwanej tu prehistorią), lecz zmierza też do wyraźnego kresu: w 1939 roku. Przytoczmy tylko jedną liczbę: z warszawskich adwokatów, może najtypowszych „dawnych” inteligentów, wyginęło podczas wojny i okupacji ponad 70%. Dalej byłyby to już inne dzieje rodzinne z innymi korzeniami.
A węzły czy struktura tej kroniki? Od dawna jest już widoczna: jedyne, co ją wiąże jako opowieść, to mechaniczny zgoła fakt, że Iksińscy i Igrekowscy (część nazwisk dotąd w biurze ewidencji ludności, głównie warszawskiej, inne są zmienione, inne wygasły z właścicielami) spokrewnili się z sobą na różnych etapach swych dziejów i zwykłą koleją rzeczy są licznymi „współprzodkami”, jakich część tylko narachować sobie umie pojedynczy dzisiejszy osobnik.
Że zaś pełnię rolę narratora – niekiedy bardziej „własną”, innym razem mniej, co jest normalne – nie zawadzi powiedzieć czy powtórzyć, że ta historia rodzinna ubiega się o prawdziwość, ale musi się też zgodzić na pewną apokryficzność. Apokryficzna jest ona w sensie zacierania pewnych identyczności (w końcu iluż to żyjących ludzi wywodzi się od tych samych pra-pra-, a nie wszyscy wyznają pogląd wpajany Rafałowi Leszczyńskiemu jr.272, że człowiek oświecony nie obraża się „za rodzinę”). To nie przeszkadza, że narrator stara się być jak najwierniejszy istocie sprawy. Jaka jest ta istota sprawy? Pewien krytyk bardzo się irytował, że nieboszczyk Zola próbował coś udowodnić olbrzymim cyklem Rougon-Macquartów273 – a czegoż to dowodzi na temat dziedziczności, że najrozmaitsi Rougon-Macquartowie mieli najrozmaitszych potomków? Toteż nie ma tu mowy o dowodzeniu czegokolwiek, tym bardziej że zgodzimy się na pewno raczej z Henrykiem Kamieńskim, iż „dziedziczą się formacje społeczne bardziej niż biologia”. Istota sprawy to właśnie jak najwierniejsze prześledzenie zarówno formacji, jak i ludzkich niespodzianek, konkretów, jakie się nasunęły po drodze.
A więc powtórzmy: apokryf, choć byłoby na pewno przesadą opatrzyć go na wstępie lub na końcu wzmianką (tak częstą w Anglii), że „jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych jest czysto przypadkowe”.
To przypomniawszy, wypada jeszcze zasygnalizować, że perspektywa kroniki zmienia się – a wkrótce ostro się zmieni – pod naciskiem czasu: bezpośrednia już bliskość to pewnego rodzaju katastrofa dla kronikarza. Bo zawalenie się dystansu. Im bliżej końca, tym częściej będzie on zmuszony do pewnego rodzaju mozaiki czy układanki bez perspektywy, bo pamięć dziecinna, spojrzenie dziecka wszystko zwykło pomieszczać na jednym planie. Zaczną się też rozpływać kontury postaci, z chwilą gdy kontur nie może być już w żadnym stopniu „powieściowy”, a w małym tylko kronikarski.
Raczej będą to fragmenty wspomnień z pewną dozą refleksji i komentarza – z coraz większymi lukami: jak gdy nadlatujące stado ptactwa naprzód widzimy jako gęstą chmurę, a potem jako prawie pustkę.
271 serwitut (z łac.) – zobowiązanie, powinność; dawnej Polsce prawa przysługujące chłopom na gruntach dworskich lub dziedzicom na gruntach chłopskich.
272 Rafał Leszczyński jr. – bohater powieści Malewskiej Panowie Leszczyńscy (1961), postać historyczna; chodzi zapewne o kasztelana wiślickiego i wojewodę bełskiego, pana na Lesznie (1579–1636).
273Rougon-Macquartowie. Historia naturalna i społeczna rodziny za Drugiego Cesarstwa – cykl powieściowy Emila Zoli, w 20 tomach (Paryż 1871–1893), cieszący się wielką popularnością we Francji i całej Europie.
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Rozdział dostępny pełnej wersji
Projekt okładki
Michał Pawłowski / kreska kropka
Opracowanie drzewa genealogicznego przypisów
prof. dr hab. Andrzej Sulikowski
Fotografia na skrzydełku
© Muzeum Literatury / East News
Opieka redakcyjna
Dorota Zańko
Korekta
Małgorzata Biernacka
Jadwiga Grellowa
Opracowanie typograficzne
Irena Jagocha
Copyright © by Monika Nowakowska, Warszawa
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. o.o., 2013
Wydanie (IV), Kraków 2013. Printed in EU
ISBN 978-83-240-6821-0
Książki dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej naszych autorach książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
