Panowie Leszczyńscy - Hanna Malewska - ebook + książka

Panowie Leszczyńscy ebook

Malewska Hanna

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Hanna Malewska (1911–1983) – autorka powieści historycznych. W czasie wojny kierowała biurem szyfrów Komendy Głównej Armii Krajowej. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat była redaktorem naczelnym miesięcznika „Znak”.

Gdyby do mnie zgłosił się ktoś z pytaniem dotyczącym mentalności ludzi polskiego baroku, mógłbym mu podać długi rejestr tytułów. Po czym dodałbym: a przede wszystkim niech pan sobie przeczyta Panów Leszczyńskich oraz Spowiedź w Saint-Germain-des-Prés Hanny Malewskiej.

Janusz Tazbir, ze Wstępu

Malewska w Panach Leszczyńskich zadaje niewygodne pytania, stawia trudne problemy, zastanawia się, jakich prawd o narodzie nie chcemy przyjąć, pokazuje, w jaki sposób ideał polskiej humanitas zostaje zaprzepaszczony. (…) Pisząc o Rzeczypospolitej Obojga Narodów, (…) wydaje się stawiać diagnozę Polsce jej współczesnej. Ta diagnoza i dziś nie traci swej aktualności. (…) Wydaje się, że Panowie… powinni stać się lekturą obowiązkową wszystkich polityków, a także tych, którzy chcą nimi być. Pisarka ustanawia w nich wzorzec myślenia politycznego; tego, co powinno stać w jego centrum.

Anna Głąb, Ostryga i łaska. Rzecz o Hannie Malewskiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 575

Data ważności licencji: 9/15/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Wstęp

Lekturę tej powieści należałoby właściwie zacząć od uważnego przeczytania Listów staropolskich z epoki Wazów, wydanych przed laty (1959) w opracowaniu Hanny Malewskiej. W recenzji z nich, opublikowanej na łamach „Nowych Książek”, pisałem między innymi: „Gdyby w popularyzowaniu historii wzięli także udział i literaci, byłoby to z niewątpliwym pożytkiem dla zwiększenia funkcji społecznej tej dyscypliny. Jak na razie mamy do czynienia z jeszcze ciekawszą i ambitniejszą próbą: oto utalentowana autorka wielu powieści historycznych zdobyła się na wydawnictwo źródłowe. (…) Wszystkie materiały źródłowe przeplata zaś komentarzem pełnym subtelnego humoru, oryginalnych obserwacji i rozumnie dawkowanej erudycji.

Znajdujące się w książce Malewskiej listy naświetlają przede wszystkim życie polityczne ówczesnej Rzeczypospolitej i sylwetki kierujących nim statystów. Taka jest myśl przewodnia wydawnictwa zmierzającego do ukazania pozytywnych wartości tkwiących mimo wszystko w strukturze ustrojowej Polski epoki Wazów oraz w poczynaniach czołowych polityków tego okresu. Wnioski autorki w tym zakresie, choć sformułowane ostrożnie i z podkreślaniem także pewnych negatywnych objawów, wydają się jednak mimo wszystko brzmieć niekiedy zbyt optymistycznie”.

Po przeszło pół wieku od ogłoszenia powyższej recenzji poglądy jej autora na wiek XVII w wielu miejscach i kwestiach zbliżyły się do tych, jakie Hanna Malewska zawarła była w swoich komentarzach do Listów. Co więcej, choć w ostatnim ćwierćwieczu ubiegłego już stulecia spojrzenia badaczy na epokę baroku stawały się coraz cieplejsze, to jednak nikt nie zdobył się na podobną antologię zaopatrzoną w równie wnikliwy i trafiający w sedno sprawy komentarz.

Hanna Malewska wpisała się tu, trudno ocenić, w jakim stopniu świadomie, w dzieło odkrywania baroku, podjęte dopiero w XIX stuleciu. Wówczas to zaczęto wydawać, i to w masowej skali, pamiętniki i poezję, jak również traktaty polityczne XVII wieku, przykryte dotąd pyłem archiwalnym, a spoczywające w zbiorach państwowych i prywatnych. Dzięki temu postawy, przeżycia i poglądy ludzi tej epoki stały się bardziej zrozumiałe i – bliższe. Ale przecież Sienkiewicz oraz jego rówieśnicy znali tylko drobną część spoczywającej w manuskryptach epistolografii XVII wieku.

Bez tych właśnie utworów nie powstałaby gawęda szlachecka, chluba naszej literatury XIX stulecia. Czerpał z niej całymi garściami Sienkiewicz przy pisaniu Trylogii. I tu się łapię na zgoła niedorzecznie brzmiącym uczuciu żalu. Jakaż szkoda, że Listy staropolskie nie ukazały się w trakcie powstawania Ogniem i mieczem czy Potopu. Wiele fragmentów tekstów, które przed nami odsłoniła Hanna Malewska, bez wątpienia by się bowiem w tych powieściach znalazło.

Hanna Malewska uwzględniła w swojej miniantologii także krążące w dobie baroku pastisze przypisywane konkretnym osobom. Jeden z nich to rzekomy list Filipa Wołuc­kiego (zm. 1642), kasztelana rawskiego, do Zygmunta III Wazy, wyrażający żal z powodu ciężkiej doli monarchy, który w okresie wojny ze Szwedami (1627) zamiast w ciepłej izbie pod pierzynką z królową leżeć, drży na zimnie „jako sołtys jaki”. Drugi z pastiszy, przechodzący wyraźnie w pamflet, to rzekoma mowa kasztelana mścisławskiego Iwana Daniłowicza Mieleszki, z którą miał wystąpić na sejmie 1589 roku. Głosi ona pochwałę dawnych dobrych obyczajów, zanikających pod wpływem „Niemców” (Mieleszko nazywał tak wszystkich cudzoziemców). Oni to skłaniają poczciwą szlachtę do zastępowania punktualnie piejącego koguta szybko psującymi się zegarkami. I aż dziw bierze, że ktoś z obecnych przeciwników naszego udziału w Unii Europejskiej nie wykorzystał tego utworu tak silnie podszytego ksenofobią.

Jeśli z Listów wybrałem te właśnie utwory, uczyniłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, zarówno Wołucki, jak i Mieleszko po dziś dzień znajdują odbiorców wierzących w autentyczność tych tekstów, jakże słusznie ocenionych przez Malewską. Oba jej zdaniem zostały oparte na jakichś prawdziwych, dziś nam nie znanych przekazach.

Drugim powodem jest chęć spłacenia długu wdzięczności, jaki przed laty wobec Hanny Malewskiej zaciągnąłem. Pastisze te zachęciły mnie bowiem do przyjrzenia się innym utworom tego typu, niekoniecznie powstałym w XVII wieku. W niedawno wydanej książce Od sasa do lasa omówiłem kilkanaście z nich, w tym oczywiście teksty przypisywane panom Mieleszce i Wołuckiemu.

Za jedno z największych osiągnięć Hanny Malewskiej na polu powieści historycznej uznałbym Panów Leszczyńskich. Przed wieloma laty (1961) pisałem w recenzji tej książki, iż od dawna jestem zapalonym czytelnikiem książek Hanny Malewskiej, godnych uznania nie tylko ze względu na ich formę literacką i umiejętność plastycznego odtwarzania przeszłości, ale i za dążenie do przedstawienia w zbeletryzowanej formie pewnych ogólnych koncepcji historiozoficznych. Te ostatnie są czasami dyskusyjne, ale zawsze głęboko przemyślane i podbudowane bogatym zasobem erudycji.

Panowie Leszczyńscy stanowią rodzaj powieściowej „monografii” rodu, nakreślonej na tle wydarzeń historycznych lat 1632–1677. Do rodu tego autorka czuła wyraźną słabość. Wysoki poziom kulturalny Leszczyńskich, ich koneksje z zachodnią Europą, umiarkowanie okazywane w rozgrywkach politycznych – wszystko to istotnie kwalifikuje panów z Leszna do czołówki naszej magnaterii XVII wieku. Równocześnie jednak i oni potrafili niezgorzej od innych możnowładców przyczyniać się do pogłębienia rozstroju wewnętrznego Rzeczypospolitej.

Wątpiłbym, czy istotnie byli tak bezinteresownie przywiązani do ustroju politycznego państwa i tak lubili „panów braci”, jak to miejscami sugerowała Autorka. Lubili słabość państwa, bo z niej korzystali, zdając sobie sprawę z zasadniczych braków ustroju, a zjeżdżającą na sejmiki szlachtą zapewne pogardzali. Wątpiłbym też w szczerość nawróceń Wacława czy Andrzeja Leszczyńskich, pokazanych niemal wyłącznie od strony kryzysów wewnętrznych i względów uczuciowych, a nie także i gry interesów, skłaniających tych magnatów do ugody z klerem. Nawrócenie Andrzeja jest zresztą tylko fikcją literacką. Są to jednak sprawy dyskusyjne, bo dotyczące psychologicznej motywacji czynów ludzkich, które rzadko przecież znajdują odbicie w źródłach.

Jedno jest pewne: że zarówno w latach 1632–1655, jak i w okresie najazdu szwedzkiego, a także później panowie Leszczyńscy mieli na widoku przede wszystkim własne korzyści. Wykazał to w swoich pracach Władysław Czapliński, a Alojzy Sajkowski w monografii Krzysztofa Opalińskiego skłonny jest na przykład poważną część winy za kapitulację pod Ujściem przypisać generalnemu staroście wielkopolskiemu Bogusławowi Leszczyńskiemu. Wszystkie te zagadnienia znalazły w powieści jedynie częściowe odbicie.

Zmarłych w protestantyzmie krewnych podawano za katolików, jak to zrobił biskup Wacław Leszczyński po śmierci Barbary z Leszczyńskich Słupeckiej czy Leszczyń­scy po śmierci Rafała (1636) i Andrzeja (1651) ­Leszczyńskich. Motywy rzekomego nawrócenia się Andrzeja Leszczyńskiego zostały w powieści obszernie omówione. Autor­ka oparła się zapewne na Niesieckim, który twierdzi, iż zmarł on „z Kościołem się pojednawszy”. Ten jezuicki heraldyk znany jest ze skwapliwego zacierania śladów różnowierstwa wśród szlachty polskiej. Tymczasem Andrzej Leszczyński umarł i został pochowany jako protestant, a kazanie ministra braci czeskich Wojciecha Węgierskiego, wygłoszone na jego pogrzebie, było opublikowane już w roku 1657. O fakcie, iż Leszczyński zmarł, nie rewokowawszy, piszą tak poważni badacze jak Stanisław Kot. Zapewne powieściopisarz ma prawo stworzyć taką wizję przeszłości, jaka mu odpowiada, warto jednak chyba przypomnieć, co na temat niektórych elementów tej wizji mówią źródła. Z podobnymi zastrzeżeniami wystąpiła najlepsza znawczyni dziejów braci czeskich i Leszna Jolanta Dworzaczkowa (Leszno w powieści Panowie Leszczyńscy, „Przyjaciel Ludu”, 2002).

Byłoby oczywiście nonsensem wymagać od powieści wyczerpania tematu i ścisłości historycznej. Pisarz może więc przesuwać pewne wydarzenia w czasie czy też wprowadzać fikcyjne osoby, jak ów Wundergast-Dobrogościcki (z jego diariuszem) i arianin Cencjusz w Panach Leszczyńskich. Ma też prawo cytować niedokładnie, w przeróbce i ze skrótami autentyczne źródła historyczne, jak to właśnie Hanna Malewska czyniła z dziennikiem Ogiera czy z lista­mi Szlichtyngów.

Bagatelizując spory wyznaniowe, jakie toczyły się w siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej, i akcentując – poniekąd słusznie – wysoki poziom polskiej tolerancji, Malewska idzie w tym jednak czasami za daleko. W Złotej wolności Zofii Kossak-Szczuckiej orędownikiem tolerancji jest Skarga, w powieści Malewskiej tak gorliwi w istocie szermierze kontrreformacji oraz prześladowcy arian, jak biskupi Trzebicki i Zadzik, odnoszą się do dysydentów przyjaźnie. To, że Zadzik starał się żyć dobrze z Rafałem Leszczyńskim, niczego nie dowodzi. Zadzik, zacięty wróg braci polskich, jeden z głównych inicjatorów zagłady Rakowa (1638) i zboru kalwińskiego w Wilnie (1639), należał do tych kontrreformacyjnych biskupów, którzy za wszelką cenę dążyli do pozbawienia protestantów i prawosławnych swobód wyznaniowych. Nic więc dziwnego, iż o wygnaniu braci polskich dowiadujemy się mimochodem dopiero pod koniec powieści, wiele lat po tym fakcie, choć przecież arcybiskup Andrzej Leszczyński pierwszy wysunął (w liście do króla z 20 stycznia 1656 roku) projekt usunięcia ich z Polski.

Malewska omawia obszernie ten list, opuszcza jednak zawartą w nim radę prymasa. Łagodząc niejako konflikty wyznaniowe, każe arianom pobierać nauki w Lesznie u braci czeskich, pod kierownictwem Komeńskiego, który nie darzył ich zbytnią przyjaźnią. Jest to zresztą potrzebne konstrukcyjnie do uprawdopodobnienia bliższych kontaktów Jerzego Niemirycza i Cencjusza z Leszczyńskimi. Na przykładzie tych dwóch postaci – jednej rzeczywistej, drugiej fikcyjnej – Malewska ukazuje arianina magnata i arianina chudopachołka.

Mniej może przekonywająco wypadł portret fikcyjnej postaci plebejskiego arianina Jana Cencjusza, syna włodarza-poddanego z baranowskiego klucza Leszczyńskich. Przystał on do arian, ponieważ słyszał w Rakowie kaznodzieję, „który z rzetelnym przekonaniem mówił o równości wszystkich ludzi – gdy wszyscy inni napomykali o tym z rzadka i półgębkiem”. Ambitny i zdolny Cencjusz widzi w arianizmie drogę awansu społecznego, a w Jerzym Niemiryczu, którego szczerze podziwia – potencjalnego protektora. Gdy jedno i drugie zawodzi, sfrustrowany sekretarz, niemogący znaleźć sobie miejsca w świecie, dopiero w przyłączeniu się do powstania kozackiego dojrzy szanse odnalezienia samego siebie. Zabija go jednak małoletni Samuel Leszczyński, któremu pomógł uciec z oblężonego przez Kozaków Korca. Marzenia Cencjusza, iż powróci „do zdobytego, to jest wolnego Korca” i „będzie miał tę właśnie niepodległą, aż obojętną prostotę spojrzenia, którą ma Andrzej Leszczyński”, nie spełniły się. Ten interesujący skądinąd portret psychologiczny niewiele ma wspólnego z losami arian. W większości padli oni bowiem ofiarą inkursji kozackiej. Arianizm występuje zresztą w powieści fragmentarycznie i na marginesie jej głównego nurtu problemowego. Należy jednak przyznać, iż Malewska ustrzeg­ła się pochopnych uproszczeń. Z dużym zrozumieniem przedstawiła zarówno stosunki panujące w sferach rządzących ówczesną Rzecząpospolitą, jak i psychikę pokolenia żyjącego w nieszczęśliwych dla niej latach.

Dobrze się stało, iż na końcu przedrukowano – w charakterze epilogu – opowiadanie Spowiedź w Saint-Germain-des-Prés. Przedśmiertna spowiedź Jana Kazimierza odbywa się przed skromnym księżyną francuskim, który z dotyczących Polski wyznań obecnego opata tytular­nego, a niegdyś króla, niewiele rozumie. Daremnie więc próbuje wtłoczyć duszę penitenta w znany mu schemat grzesznika; na pytanie o piąte przykazanie otrzymuje na przykład pyszną odpowiedź: „ Zdaje się, że powyżej stu tysięcy trupów to się już nie liczy, mon père ”, oraz ­całkowicie dlań egzotyczną relację o bitwie pod Beresteczkiem. Cała ta nowela, nacechowana cienkim dowcipem, stanowi kolejne świadectwo wiernego oddania przez Autorkę kolorytu epoki. Nie psuje go nawet stałe powoływanie się Jana Kazimierza na drukowany pamiętnik Albrychta Stanisława Radziwiłła, który w istocie aż do roku 1839 pozostał w rękopisie mało komu znany.

Czytana z perspektywy półwiecza recenzja robi wrażenie wyraźnej jednostronności. Skupiłem się w niej bowiem na jednym zagadnieniu, mianowicie na wyznaniowych elementach nakreślonej przez Hannę Malewską wizji XVII wieku oraz ich zgodności ze źródłami, co dla przeciętnego czytelnika nie jest wcale najważniejsze. Po latach muszę dodać, iż wizja ta poprzez szerokość obrazu spełnia postulat wysunięty ongiś przez Aleksandra Brücknera, który w roku 1896 pisał, iż Sienkiewicz „w końcu może znużył czytelnika, przedstawiając przeszłość zbyt jaskrawo a jednostronnie zarazem: w ciągłym hałasie wojennym lub gwarze biesiadnym trudno uchwycić fizjognomię codziennego życia”.

Wspominam o tym, ponieważ Julian Krzyżanowski (który książki Malewskiej stawiał wyżej od dorobku Zofii Kossak-Szczuckiej) określił Panów Leszczyńskich jako „rzecz chronologicznie odpowiadającą Trylogii Sienkiewicza”, a nie dlatego, żebym uważał, iż ich Autorka talentem dorównywała panu Henrykowi. Równocześnie jednak właśnie Malewska, a nie Sienkiewicz, pokazała nam codzienność polskiego baroku, ówczesne życie polityczne, wreszcie – przemiany mentalności szlacheckiej wówczas zachodzące. Zauważyli to krytycy i historycy literatury. Ich zdaniem zarówno w Panach Leszczyńskich, jak i w ­Listach staropolskich z epoki Wazów Hanna Malewska dała własną, polemiczną wobec Trylogii wizję kultury polskiej XVII wieku, przedstawiając między innymi „formowanie się światłej myśli politycznej” wśród konfliktów tego okresu.

Jeśli zaś Kossak-Szczucka ukazywała w Złotej wolności tryumf zwartego i jednolitego Kościoła nad reformacyjnym chaosem, to Malewska na plan pierwszy wysuwała problem współistnienia różnych wyznań w tym samym kraju. Autorka sugerowała wyraźnie, iż taka koegzystencja była do czasu możliwa, pod warunkiem obustronnej toleran­cji i wzajemnej skłonności do ustępstw. Później niszczy ją sama historia: konsolidacja narodu w obliczu najazdu szwedzkiego usuwa poza jego nawias dysydentów. Wiarygodność wizji nakreślonej przez Malewską potwierdził wybitny znawca epoki Wazów Władysław Czapliński. W zakończeniu życiorysu Andrzeja Leszczyńskiego w Polskim słowniku biograficznym pisał, że w miarę upływu lat stawał się on coraz rozsądniejszym politykiem, usiłującym łagodzić antagonizmy pomiędzy królem a magnaterią, a także rozumiał konieczność przeprowadzenia reform w państwie. „Tak też – kończy Czapliński – ujęła sylwetkę Leszczyńskiego Hanna Malewska w powieści Panowie Leszczyńscy ”.

Na koniec pragnę przytoczyć anegdotę krążącą wśród francuskich historyków. Do jednego z nich, który słynął jako wybitny znawca XVII stulecia, zgłosił się młody adept historii z zapytaniem, co powinien przeczytać, aby lepiej poznać to stulecie (notabene w Paryżu wychodzi kwartalnik specjalnie mu poświęcony: „XVIIe siècle”). Erudyta podał w odpowiedzi długą listę podstawowych lektur, po czym nachyliwszy się do ucha pytającego, szepnął: „a najlepiej wprowadzą pana w wiek XVII powieści Aleksandra Dumasa, z Trzema muszkieterami na czele”.

Otóż gdyby do mnie zgłosił się ktoś z podobnym pytaniem dotyczącym mentalności ludzi polskiego baroku, również mógłbym mu podać długi rejestr tytułów. Po czym, niekoniecznie szeptem, dodałbym: a przede wszystkim niech pan sobie przeczyta Panów Leszczyńskich oraz Spowiedź w Saint-Germain-des-Prés Hanny Malewskiej.

Przesadza wszakże Natalia Leman, pisząc, że Malewska zawsze pozostawała wierna faktom historycznym. Ale przecież nasze wymagania są inne niż w epoce zaborów, kiedy to Kraszewski, a później Sienkiewicz musieli zastępować niechętny dziejom dawnej Rzeczypospolitej szkolny wykład historii.

Janusz Tazbir

***

Ostatnia kartka od góry przedarta. Toast, panegiryk czy epitafium, jakie tam zapisał następca pana Dobrogościckiego z Leszna, brzmi wskutek tego dysonansową, zaskakującą ironią.

Lecz i poprzednie karty, jakkolwiek jasne i całe, czyż jednoznaczną mają wymowę?

Z dnia na dzień wypełniane, i to różnymi rękami, były przecież niezaplanowane jak życie. W pewnym momencie, gdy diariusz już narósł przez lata, ktoś oprawił zapisane oraz dalsze białe stronice w skórę z wytłoczonym herbem, Wieniawą. Potem powyżej ktoś wybił koronę – w tym krótkim czasie, gdy król Stanisław ją nosił. Księga podówczas była już mocno podniszczona, lecz nadal nie zapisana do końca, i taka pozostała. Wokół tura herbowego idzie napis: Qui Leszczynskiorum genus ignorat, Poloniam ignorat1. Wszystkie jej karty, wypełniane przez trzy pokolenia i z wielu przerwami, mają dziś w sobie dwuznaczność, wieloznaczność życia. Wszędzie, jak kiedy patrząc pod światło, oglądamy na papierze znaki wodne, dostrzegamy niewidoczne dla współczesnych znaki zapytania.

Z jakąż pewnością siebie, ze spokojem oraz bezpiecznym sumieniem wypowiadał się tu czas – nieświadomy stronic następnych, a nawet odwrotnej strony tych, na których pisał. A następna karta tym jaskrawiej zadawała kłam poprzedniej, im bardziej tamta wydawała się definitywna, wykaligrafowana i udatna. Jeden człowiek za drugim przychwycony na gorącym uczynku, przeglądający się w lustrze i widzący tylko ramkę czasu oraz siebie. Delikatne wiersze nie dziwią się tu sąsiedztwu rachunków, kreślonych i wycieranych, jakby chciano je podrobić. Młodość ledwie o dziesiątek kart wyprzedza śmierć. Katastrofy zaskakują nieprzygotowanych, ale już wkrótce stają się ich codziennością. Wnukowie z końca księgi nie zrozumieliby już może własnego dziada. A przecież była to jedna, niezbyt wielka, z rąk do rąk podawana kronika, a po ostatniej karcie, tej bełkoczącej przedartym tekstem, pozostały kartki niezapisane, czyste, żółtawe jak gładzona kość.

Silva rerum2, gdzie można wypełnić także wstecz te liczne puste stronice, które dla jakichś powodów pozostały milczącymi pauzami. Ale wypełnić je trzeba tak, aby jakkolwiek bardzo odmienne we wszystkim innym, w jednym harmonizowały ze starymi: to jest aby nieświadome, ślepe, choć niekiedy pełne blasku, trwały w niewiedzy dalszego ciągu i w tej niewiedzy o sobie, która nieodłączna bywa od chwili nie osądzonej jeszcze przez przyszłość. Zadowolonej z siebie i bezpiecznej, tak jakby „jestem” było dla niej już pełnym usprawiedliwieniem.

Powtórzmy: rzeczy napisane dzisiaj mogą i nawet powinny we wszystkim być dzisiejsze prócz jednej sprawy. Na karcie piątej czy piętnastej nie może jawić się wiedza o tym, co będzie dopiero na setnej. Tym mniej wiedza, świadomość i osąd, który wypracowały dopiero trzy następne wieki. Taka prawda przyszłości jawi się przeczuciem, lecz bywa zwyciężana przez chwilę mówiącą „jestem”.

Ci właśnie ludzie, którzy tutaj mówią i działają, na ogół bardzo byli świadomi siebie – i wtym, a może i w niektórych innych rzeczach, skuzynowani z nami – lecz prawie każdy z nich mylnie przypuszczał, że udało mu się coś, co udać się nie mogło: trafnie pokierowane do celu życie w słusznym i niezmiennym świecie. Ów świat istniał i afirmował siebie oraz swą słuszność z taką śmiałością, że to już wówczas przestraszało wielu. Ci ludzie żyli. Ani jeden z panów Leszczyńskich nie trafił do tej książki z głowy autorskiej. Odróżniali się od współczesnych, a jednak trwali w horyzoncie czasu ze wszystkimi jego złudzeniami oraz każdy w horyzoncie własnym, który nigdy i nigdzie nie może być wolny od złudzeń.

Dokumenty historii, wpisane trzysta lat temu w silvy polskie, mieszają się tam ze świadectwami życia równie prawdziwego i równie zawodnego. Wszystko jest w silvach prócz osądu. Osądu chwili czy pokolenia, czy człowieka nad samym sobą. Wiele tych ksiąg domowych zwano Zwierciadłami. Są nimi. Ludzie stojący przed lustrem widzą siebie własnymi tylko oczyma i w tym jednym krótkim momencie, który stanowi ich życie.

Część pierwsza

I

Odległość Paryża od Leszna jest niezbyt wielka. Tej opinii było parę już pokoleń panów Leszczyńskich. Dobrymi końmi, na jakich nigdy im nie zbywało, mogli przebyć te jakieś dwieście pięćdziesiąt mil w sześć tygodni, a w razie konieczności prędzej. Lecz oczywiście nigdy się tak nie śpieszyli, zwłaszcza w tamtą stronę, ale przeciwnie, zawadzali o Holandię, czasem o Włochy. W młodości zaś droga do Paryża zabierała im lata, bo studiowali na paru uniwersytetach niemieckich, włoskich, szwajcarskich.

–Ah, vous êtes son fils3, du comte Raphaël, le voïévode de Lesna?

Gors damy raczej odsłonięty niż przesłoniony nieco poróżowiał różowością żyłkowanego marmuru. Jeżeli ­myliła tytuły i przekręcała wymowę, to na pewno pamiętała, i dobrze pamiętała, osobę tego, kogo jej z twarzy czy z nazwiska przypomniał młody gość. Kreza jak skrzydełka na ramionach poruszyła się; markiza westchnęła. Młody Andrzej Leszczyński spojrzał, spuścił oczy, uśmiechnął się skromnie do siebie. Nic go nie zdziwiło ani nie zmartwiło, że dama westchnęła, oczywiście rozczarowana. Jasna rzecz, że nie mógł się mierzyć z ojcem i że poznać to było można od pierwszego spojrzenia.

– Przypominasz go w uśmiechu, jeune ami!4 Żałuję, że byłam na wsi, kiedy cię przedstawiano królowej i kardynałowi. Więc już wyjeżdżasz?

– Tak, pani. Będzie elekcja. Za dwa miesiące.

– Musisz jechać?

Dama jakby nie rozumiała wcale, co to jest elekcja dla szlachcica. Ale również jej małżonek, pan de Langeac, ubrany w jeszcze piękniejsze koronki tudzież kokardy, mało zapewne rozumiałby się na polskiej Rzeczypospolitej.

Młody Leszczyński właściwie czuł wielki lęk. Bezkrólewie, nie wiadomo, co będzie, co się wydarzy. Napad pogaństwa, intrygi Habsburgów, jezuitów? Zamach na wolności. Wszystko to mogło zagrozić. Musiał czym prędzej powracać.

Ojciec zapewne będzie wiedział, co należy robić. Jak egzekwować i warować prawem wszystko potrzebne. Bezkrólewie ostatnie zdarzyło się na długo przed urodzeniem Andrzeja.

II

Wojewoda bełski zamknął cicho drzwi i otarł czoło; w pokoju chorego było bardzo gorąco. Chłodząc się czapką, przeszedł kilkadziesiąt kroków korytarzem, do drzwi tarasu wychodzącego na szeroką, wiosenną, mętną Wisłę.

Król jegomość powiedział wczoraj: – Jaki ten pokój wesoły. Nikt nie wie, jaki wesoły, ale nie wszyscy się w nim znajdujemy, cośmy powinni być. – Rano był nieprzytomny i budząc się, pytał o królową. Potem trochę płakał. Rafał Leszczyński, wojewoda bełski, miał zupełnie podniesioną swą skośną, lewą brew, dumając, czy rzeczywiście człowiek nie dowiaduje się za późno, co było dobre i wesołe? Król Zygmunt nie uchodził nigdy za człowieka wesołego. Sam jego nieprzenikniony wygląd budził w posłach sejmowych podejrzliwość. Wojewoda zwykle wiedział doskonale, czego „król milczek” chce i odpowiednio postępował – to jest najczęściej przeciwdziałał. A swoją drogą można powiedzieć, że był mniej więcej przyjacielem nieprzystępnego króla – mimo wszystko. Król Zygmunt zdaje się wiedział także, mniej lub więcej, co wojewoda myśli. W każdym razie pokazywał mu swoje nabytki przy urządzaniu zamku, dał medalion własnej roboty, ryty modą włoską, grywał z nim w karty i słuchał muzyki. Bywała tu bardzo dobra muzyka. A rokoszanie swego czasu uważali za paskudny crimen, że „król w karty grawa”.

Pan dysydenckiego Leszna, wieloletni przywódca opozycji – nie najhałaśliwszej, ale najwytrwalszej – czuł pamięcią ociężałego w tej chwili, spotniałego ciała te różne sejmy kończone po ciemku, senne niby sny w gorączce, w pocie, w tumulcie, gdy król jegomość, stary, mały, siwy, dosiadywał, przesiadywał najuporczywszych, żeby choć trochę przeprowadzić swoje. Jedna świeca w ciemnej izbie paliła się przed marszałkiem. Wszyscy hałasowali, chcieli się rozejść i rozjechać. Nie pozwalali. W końcu wreszcie pozwalali coś niecoś i schrypnięty dyrektor izby szedł całować na pożegnanie rękę królewską.

Była to starcza ręka o ładnym kształcie, lecz ze zgrubiałymi już wiązaniami palców. Drżała ta dłoń, kiedy półsiedząc w łóżku, Zygmunt zdjął czapeczkę z siwej głowy i prosił obecnych, by Rzeczpospolita zaopiekowała się godnie jego potomstwem.

Panna Orszula stała z suchymi oczyma, ale roztrzęsionymi, także już bardzo starymi wargami. Gdy król mówił bardzo cicho, powtarzała na głos. Król był spokojny, wojewoda miał wrażenie, że nie wzdraga się wcale przed śmiercią, co dla Leszczyńskiego było dziwne. Może zresztą zegar ciała nie alarmuje: to już, to teraz. Ochmistrzyni dworu patrzyła na umierającego, jak mogłaby patrzeć na położnicę: z troską, ale spokojnie. Panna Orszula przyjechała trzydzieści parę lat temu z królową Anną, została, była tak samo powiernicą królowej Konstancji. I króla, i dzieci, i Władysława, choć Władysław źle się zgadzał z macochą, a czasem i z ojcem. Orszulę pamiętał wojewoda bełski różową, wdzięczną. Nie wierzył jednak, nawet gdy był młody i głupi, w to, co o „ochmistrzyni króla” opowiadali rokoszanie i inni. Po prostu bywał tu zbyt często, by nie wiedzieć, że królowi potrzebna jest ta kobieta w obcym zamku, w obcym kraju. No, zamek nie był mu pewnie obcy, on sam go postawił i urządził. A kraj?

W przegrzanym pokoju – w „wesołym pokoju”, kiedyś królowej nieboszczki, został pan Kasper Denhoff, zmienił zapewne okład rumiankowy na nogach chorego i rozmawiał z nim po niemiecku. Kasper Denhoff był naprawdę przyjacielem króla. Ale Rafał Leszczyński nie obawiał się pogwarek tych dwóch: umierającego i jego przyjaciela starosty derptskiego, nie był w ogóle podejrzliwy, bo dużo wiedział. A między innymi wiedział taką rzecz. Gdy on, Rafał, w dusznej komnacie czy w dusznej izbie sejmowej ostatniego dnia, nieledwie omdlewając, miewał zwykle obraz winnic burgundzkich i równy stukot kół niósł go ze wzgórza na wzgórze, aż pokaże się iglica katedry w ­Meaux, a potem Paryż – Luwr tuż nad wąską Sekwaną, królowa Maria Medycejska, tłusta, złota bogini, głupia, lecz otoczona prawdziwymi bóstwami... otóż wtedy Kasper Denhoff nie oglądał i nie chciał Paryża ani niczego innego, tylko chciał Rzeczypospolitej. Nie tanio też kupowali ci kurlandzcy panowie polski swój indygenat.

Na polach białokamieńskich i pod Cecorą, i w obozie chocimskim: wart był targu.

Właściwie nie było nikogo, kogo by się w tej chwili wojewoda bełski obawiał, czy to dla rodu Leszczyńskich, czy dla ewangelików.

Może był jeden taki ktoś: on sam. Jeżeli w swoim wieku odważy się znowu na trudną grę, inną niż sejmy.

O coś takiego bodaj że go już podejrzewa młody podskarbi nadworny. Przywitał się cicho w korytarzu, spytał, jak z królem; poruszył młodym wąsikiem przystrzyżonym na modłę angielską, zakręcił się i odszedł. Pana Jerzego Ossolińskiego mianował król Zygmunt podskarbim tu, dopiero co: po to oczywiście, aby dopomagał królewiczom. Zapewne jest on poinformowany, że wojewoda bełski nie zawsze ograniczał się do mów sejmowych w obronie współwyznawców oraz wolnej elekcji.

Ale to już stare dzieje.

Kasper Denhoff wyszedł z pokoju, aby też zaczerpnąć tchu. Spojrzał na Rafała, jakby zapomniał, że widzieli się przed chwilą. Oprzytomniał, lecz nadal trwał z wysuniętymi wargami, z namaszczonym namysłem na swej kwadratowej, inflanckiej, niemieckiej twarzy.

Na śniadawej, suchej, błękitnookiej twarzy Rafała tak wyraźnie noszącej to, co ludzie nie nazywali może, ale czuli jako „piętno pierworodztwa”, półuśmiech zjawił się tylko w spojrzeniu: życzliwym, ciekawym, obojętnym. Wszyscy, nie tylko tak bliscy jak Denhoff, zwyczajnie mniemali, że króla Zygmunta, choć jest milczek, nietrudno przeznać. A jednak Denhoff dziwi się może, że widzi tu Rafała Leszczyńskiego, przy królewskim łożu śmierci, pośród paru zaufanych.

Lecz czy nie dziwne także, że najbliższy, prawdziwie swój jest tutaj – luteranin Kasper Denhoff? Któremu król pozwala przewijać sobie odleżyny i wysłuchiwać szeptane chęci. Heretyk, jak i Leszczyńscy, którego jednak król Zygmunt kochał i kocha. Zdaje się z tego powodu, że Denhoff go kocha; jakiż to w istocie trudny warunek politycznych wpływów. Denhoff zapewne wie wszystko to, co wie umierający jego przyjaciel. Być może niepokoi się, co będzie z bezkrólewiem. Jak zwykle Rzeczpospolita nie była na nie przygotowana. (Tak jakby stary, uparty i tak uparcie zwalczany – okropny doprawdy – król miał jednakowoż trwać wiecznie).

Lecz Denhoff, jak i król Zygmunt, nie obawia się wojewody bełskiego, bo nie wierzy, aby wykroczył on poza pewne granice.

Rozsądek, który dla pana Rafała był zawsze czujnym sługą czekającym na pierwsze skinienie, zdawał się czekać u tych drzwi, drzwi wesołego kiedyś pokoju królewskiego, i zapewniał go, że jak Wisła po świętojance, tak i Rzeczpospolita zawsze zwykła powracać w swoje utorowane łożysko.

Oraz że kto oglądał szmat przeszłości i niekiedy czuje, że już prędko obsuwa się w dół, bynajmniej nie jest przez to lepiej poinformowany o przyszłości.

Pieczętujący ostatnią wolę pana, króla Zygmunta (który, jak się zdaje, nauczył się pod starość coś niecoś Rzplitej) – kanclerz biskup Zadzik był w samą miarę właśnie zmartwiony, spokojny, namaszczony i zadumany. Gdyby z tą pieczęcią – parę lat wcześniej – stał tu nieboszczyk Wacław, może by płakał z pijaństwa i desperował z powodu bezkrólewia. Wojewoda bełski nie mógł nie spostrzec, że jego stary i tym gwałtowniejszy, że skryty resentyment do brata, do nieboszczyka Wacława Leszczyńskiego z Leszna, jest w nim dotąd silniejszy niż różne „gryzy”, o jakie tymi i dawniejszymi czasy przyprawiał go umierający teraz król. Może nierozumny, ale silniejszy.

III

Nawet mały Andrzej, ba, nawet jego pobożni protestanccy nauczyciele nie byli bardzo zdziwieni, kiedy po pewnym przyjeździe stryja Wacława do Leszna okazało się, że jest on już katolikiem. Przyjechał jak zwykle po targach kościańskich, a przed sejmikiem średzkim, był w barwach województwa z racji panów braci. Jego krzywy, opadający wąs miał dalekie podobieństwo rodzinne do wymownych, niesymetrycznych brwi nad modrymi oczyma Rafała. Strój polski pasował stryjowi lepiej niż francuski, lecz nie dodawał mu postury ani jego twarzy fantazji. Stryj Wacław był nieco podobny do łagodnego legawca. Długo mały Andrzej dzielił swoich krewniaków na szczep ptasi i szczep psi, ale siebie nie wliczał do żadnego.

Stryj pojechał w niedzielę do kościoła. Bogusław z okrągłymi oczyma – jedyny zdaje się zdziwiony w domu – zadał parę pytań. Był ulubieńcem stryja, na ogół dzieciom nie wolno było pytać, do czego Andrzej tak przywykł, że już pytać nie potrzebował: jeśli był czegoś ciekaw, domyślał się. Malec Bogusław Henryk z pewnym przerażeniem sprawdzał swoje dotychczasowe wiadomości o papieżycy Joannie i jezuitach królobójcach. Stryj roześmiał się i mrugnął do brata (Rafał był właściwie jego przyrodnim bratankiem, lecz rówieśnikiem i chowali się od dziecka razem). Rafał uśmiechnął się także, samymi oczyma i podniesieniem brwi, ten właśnie wyraz twarzy ojca dawał zawsze Andrzejowi okazję do dociekań i emocji. Lecz wojewoda zaraz potem wyprawił synów z pokoju. Przy wieczerzy był tak zamyślony, że zjadł wśród innych dań comber zajęczy, którego zwykle nie tykał.

A w miesiąc później – czy może to było w rok? – dowiedziano się w szkolnym pokoju w Lesznie, że stryj Wacław został podkanclerzym koronnym.

Andrzej usłyszał potem nauczyciela, Amosa Komeńskiego, mówiącego po czesku do sekretarza: – Ten pijanica! I odgadł, że mowa o stryju, co było dziwne, bo w innych okolicznościach Czesi nie pozwalali sobie nigdy na najmniejszą nawet przymówkę do kogokolwiek z Leszczyńskich. Stryj rzeczywiście dużo pił, jak Andrzej sądził, z powodu smutku; chociaż źródła tego smutku, a nawet i smutku w ogóle, nie były mu znane i raczej niedocieczone. Zresztą może stryj po prostu był smutny przez samo porównanie z ojcem. Nikt nie mógł doświadczyć niczego emocjonującego, oglądając czy to z daleka, czy z bliska stryja Wacława. Obecnie ministra koronnego.

Wtedy to też ośmioletni Bogusław Henryk oświadczył: – Ja się wybiorę do kościoła. Ja także chcę być – zanim dokończył, łagodny Amos uderzył go mocno linią po palcach. Komeński, jedyny z nauczycieli, jakich znali kiedykolwiek, zabraniał bić i nigdy nie bił, ale w tej chwili był czerwony z gniewu czy wstydu. Bogusław za plecami pokazał mu język i rzekł do Andrzeja: – Chciałem powiedzieć tylko, że wolę być mądrzejszy niż oni, ci bakałarze. – Kłamiesz – zauważył brat. – I w dodatku jesteś najgłupszym chłopakiem, jaki się kiedykolwiek urodził w naszej rodzinie.

Co prawda w kościelnej krypcie rodowej stało bardzo dużo, więcej niż tuzin starych, małych trumienek – Leszczyńskich, którzy nigdy nie podrośli lub nawet nie wyszli z kolebki – chyba jednak żaden z nich nie okazałby się takim okrągłookim ciołkiem jak Bogusław, z plebejskimi w dodatku manierami.

W lochu cmentarnym stały też trumienki rodzeństwa Wacława, a we Francji był grób brata Rafała. Z pozostałych przy życiu Leszczyńskich najbliżsi wiekiem byli ci dwaj. Wacław uważał Rafała za lekkoducha. Zarówno jeśli chodzi o nabożeństwo – o „czyste Słowo Boże”, jak się wówczas mówiło – jak i zainteresowanie gospodarstwem, a później znajomość prawa. Inne mądrości, łącznie z muzyką, architekturą, chemią, astronomią, i co tam jeszcze Rafał pochłaniał przez kilkanaście lat w różnych krajach i uniwersytetach, były ostatecznie naddatkiem, niekoniecznie na pewno potrzebnym kawalerowi, a potem senatorowi. To, że nigdy nie miał tego dosyć, przyszło Rafałowi z wiekiem (ale bodaj nie minęło z wiekiem). Wcześniej natomiast, kiedy razem byli we Francji, nawet do szermierki i modnego kawalkatorstwa oraz tańca nie zdawał się szczególnie przykładać. Okazywało się jednak przy sposobności jakiejś karuzeli-turnieju na balu czy na dworskim polowaniu – a polowania z królem Henrykiem IV bywały forsowne – że Rafał jakoś to wszystko umie, a nawet celuje nad innymi z beztroskim wdziękiem.

Niepostrzeżenie wtedy Wacław zaczął być z brata bardzo dumny. Jemu odpowiadało robić wszystko porządnie z obowiązku, nawet tańczyć. Z tej racji lekkomyślność i łatwość – pozorna czy prawdziwa – nie budziła w nim zazdrości, tylko rodzaj bezinteresownej kontemplacji jak na teatrum.

„Messire Raphaël”, jak nazywano w Paryżu młodszego wojewodzica z Leszna, to było imię, którego Wacław po latach jeszcze używał żartobliwie i serdecznie, gdy wspominali wspólny wojaż (Rafał później już sam wojażował daleko więcej, bo od Szkocji po Neapol). Albo gdy chciał o coś go poprosić lub wytłumaczyć się. Zdarzało się, tak, że się tłumaczył. Chociaż nie musiał, chyba tylko w sprawach majątkowych, co do których „Messire Raphaël” – jak zresztą żaden z Leszczyńskich – nigdy nie żartował; jeśli już o to chodzi, nie żartował na te tematy również żaden Opaliński, Grudziński, Czarnkowski ani ich najdalszy nawet kuzyn czy sąsiad. Wacław tłumaczył się czasem bez konieczności – z zaniechania jakiegoś naprawdę niewykonalnego pozwu czy ewikcji, z opuszczenia ważnego pogrzebu czy komisji granicznej.

W ową niedzielę przedsejmikową, gdy przyjechał już jako papieżnik, Wacław nie miał zamiaru się tłumaczyć. „Papieżnik”, „papista” – całe Leszno używało tego słowa od wielu lat, od czasu, gdy zamieszkało w nim tylu dysydenckich przybyszów, ale w rodzinie mówiło się katolik, katolicy – tamto było w bakalarskim smaku. Otóż Rafał oczywiście wiedział o zmianie religii brata, wiedział nawet już dużo wcześniej o jego stosunkach z tym czy innym łowcą dusz jezuickim, a także z księdzem Durewiczem. Wacław pragnął tylko opowiedzieć Rafałowi o pewnych wydarzeniach, które mu się przytrafiły między kościółkiem w Krzywinie, biwakiem łowieckim koło Śmigla i przydrożną karczmą-zajazdem opalenickim, gdzie po raz pierwszy w życiu nie pił po polowaniu, tylko zdumiewał się wielkością i miłosierdziem Boga oraz próbował nawrócić arendarza Żyda, zupełnie bezskutecznie zresztą. Nie, tłumaczyć się nie chciał. Jeżeli Rafał osądzi – że brat odszedł od wiary ojca i dziada bez przekonania, to i tak opowieść o zdarzeniach (co do których nie był pewny, czy były w jakimś stopniu cudami, czy nie, dla niego w każdym razie były cudowne), otóż opowieść ta byłaby próżna i daremna. A jednak bardzo pragnął opowiedzieć. Układał to sobie. Sam dla siebie pan ­Wacław bywał często elokwentny. – „Messire Raphaël” – mówił w duchu z uśmiechem, dotykając w duchu wąsa – to jest prostsze, niż ci się wydaje. Tego nie wymyślił Amos Komeński ani papież, ani Kalwin. To jest tak, jakbyś się napił: czujesz to, nie możesz nie wiedzieć. I dawni Leszczyńscy też Pana Boga swego nie wymyślili. To On nas wymyślił, nie my Jego. Dowiedziałem się teraz o tym na pewno. A Ronsarda także wolisz przecież od zagorzałego hugonockiego rymotwórcy, jakże się zwał? ten, którego przelewałeś w polskie strofy? A purytanów wcale nie lubisz.

Ale w końcu nic z tego nie powiedział. Co było takiego w domu rodzinnym, że zamykało usta? Nie goście kalwińscy czy domowi bracia czescy. Wacław nawet bardzo lubił braci i domowników, i nauczycieli; nauczycielom nigdy nie pamiętał dawnych cięgów. Duchowny z Czech był tu jakby urzędnikiem nadwornym; bratowa Rafałowa, z katolickiej rodziny, miała własnego kapelana, który też zresztą był w cieniu. Dwór leszczyński sam jakoś nie nawykł, aby w nim mówić o sprawach tak osobistych – właśnie może dlatego, że był pełen różnowierców wszelkich wyznań; wiekowy Tatarzyn od stadniny, braniec starego wojewody, modlił się tu nawet do Mekki, w południe, na środku majdanu. Stary wojewoda nieboszczyk był żarliwy teolog. Za jego czasów wyglądało tu nieco inaczej. Ale co do Wacława – znajome od zawsze kąty odbierały mu wszelką chęć argumentowania, „dlaczego i po co”. Tu przecież wszystko było mu wiadome i w jakiś sposób wiadome też chyba innym. Inni siedzieli jak gdyby w drugim pokoju. On widocznie musiał przejść próg. Poza tym został przecież taki sam, jak był, albo prawie. Licho wie zresztą, tu jakoś przestraszały go nowe zobowiązania, tym bardziej że już zapomniał, czy wywiązywał się kiedykolwiek z dawnych? Dom leszczyński mówił mu niespodziewanie nie o tym, co odrzucił, lecz o tym, co wybrał. Chyba nawet i Bóg może być nowy jak niestępiona stal. Nie, nie miał ochoty o tym mówić.

A Rafał? Cóż, Rafał chyba nigdy nie zapragnie czego bądź się od niego, Wacława, dowiedzieć. Przyszło mu nawet do głowy: czy też „Messire Raphaël”, ten obecny, naprawdę dojrzały, ma w ogóle chęć i potrzebę dowiadywać się czego bądź od kogo bądź prócz siebie samego? „Messire Raphaël”. Wacław nie był bardzo spostrzegawczy, a poza tym rodzina i miejsca zrośnięte z całym życiem zwykle usypiają zmysł dla zmian. Rafał bywał dla niego zawsze taki sam, a i on przy Rafale był wciąż całkiem młody, mimo pozorów takich jak podagra w kolanie oraz łysina. Rafał nie miał łysiny i naprawdę wyglądał młodo. A jednak na drugi dzień Wacław dostrzegł, że tym razem brat jest inny. To coś skrzydlatego i lekkiego, co damy tak lubiły w jego twarzy, jakby znieruchomiało; nieruchomością groźnie rozpostartego, szybującego bez drgnienia skrzydeł jastrzębia.

Być może zwyczaj niestawiania sobie wzajem pytań oraz zamiłowanie do wierszy – tudzież żywe zamiłowanie do własnej rodziny – rozwijało we wszystkich Leszczyńskich wyobraźnię. Tylko mały Bogusław zdawał się od niej zupełnie wolny, nie dostrzegał też nigdy nic tajemniczego, za to lubił pytać.

Wacław nie wierzył, żeby brat, pan wojewoda, zupełnie dzisiaj inaczej patrzący spod brwi, mógł być gniewny albo przerażony z pobudek religijnych. Bez dowodów, jak zwykle w takich razach, ale nie wierzył w to. Co prawda Rafał wydał swego czasu niemałe sumy na proces ze swą macochą, Opalińską z domu, by jej wyrwać opiekę nad przyrodnimi braćmi, z których robiła papistów, zwłaszcza nad Janem, rówieśnikiem Andrzeja (bo i w tym pokoleniu stryjowie znów byli rówieśnikami bratanków). I długo nie rezygnował, a sumy stanowiły niebłahy dowód. Niemniej wojewoda bełski z zasady, z rozsądku, a nawet z temperamentu godził się z tym, co nieuchronne lub przesądzone.

Rafał zwykle zdawał się zadumany i nieco roztargniony, to ostatnie było zresztą pozorem. Lecz teraz pogrążył się jakby cały w medytację, która była decyzją. I dziwne, jak ten człowiek działający bądź co bądź wyraźnie przez całe życie, rzadko widocznie potrzebował się decydować, skoro dziś miał to jakby wypisane na czole.

Nim zaczął mówić – bo on to zaczął mówić – brat doszedł jeszcze do przekonania, że nigdy, oprócz może tych ostatnich tygodni, on, Wacław, nie wiedział tak dobrze, czego chce, jak wie to zawsze Rafał. Słuchając z pewną niecierpliwością pierwszych słów, Wacław poczuł się naraz tak zmieszany, jak niegdyś przed panem ojcem.

Siedzieli obaj, zasiedli sobie po prostu w starej altanie na nadpróchniałej ławce, a jednak zdawało mu się, że stoi tu jak karny młodzik. A w chwilę potem, przeciwnie, że to brat, cały wysoki jak jest, stojąc, góruje nad nim.

*

O tej rozmowie Rafał po latach myślał, pamiętając nawet zapach kwitnącej dzikiej winorośli na drewnianej kracie altany. Nie pamiętał tylko twarzy Wacława przy tym, bo prawie na niego nie patrzył, nie mógł. Oni wszyscy z Leszna byli na ogół przyuczeni panować nad sobą i wtedy też mówił spokojnie. Bez trudu, lecz uważnie dobierał słowa. Sprawa była zresztą prosta, jasna, przynajmniej w swojej zasadzie. Mówili w Lesznie i szło o ród. Pewna sztuka w tym, by Wacław nie zdążył się domyślić, czym ta niespodziewana rozmowa-decyzja jest dla niego, dla Rafała. Mówił zdecydowanie i szybko – jak gdy na stromej pochyłości, całym sobą podtrzymując konia na wodzach, ściskasz kolana, by nie załamać grzbietu końskiego własnym ciężarem; tak było.

Ale może on sam, Rafał, wtedy nie wiedział jeszcze naprawdę, dlaczego owa decyzja – dość prosta – i owa rozmowa nietrudna tak właśnie wyglądały?

Sporo się dowiedział o sobie samym później, przez lata.

Wtedy to było jasne, naturalne. On, Rafał, jako dysydent nie zostanie nigdy przy Zygmuncie III kanclerzem. A więc niech zostanie nim Wacław, brat. Wojewoda bełski miał dosyć wpływu na dworze, a także i na samego króla, żeby to przeprowadzić.

Przeprowadził to.

IV

„Rad wracam do Leszna”, pisał preceptor, pan Wundergast, do swego bratanka w domu. „Ciekawe kraje, ciekawi ludzie, mile nas witali z panem wojewodzicem zwłaszcza współwyznawcy nasi i uczeni, którzy tam wszędzie, zwłaszcza w Szwajcarii i Holandii, niemało i od dawna o Lesznie i naszej szkole słyszeli, druki leszczyńskie i baranowskie nasze mają. Pan wojewodzic, pan Andrzej, także nie dał mi powodów do skarg, bo jak na młode panię nad podziw stateczny. Lecz wierz mi, Marcinku, że Leszno osobliwe to gniazdo spokojnej pracy, bojaźni Bożej oraz nauki. Trzymaj się ty też zawsze na przyszłość panów Leszczyńskich. Nie tylko, bo to moi i twoi są dobrodzieje, lecz ludzie jakby podobni do owego miejsca, które fundaverunt: wielcy panowie, a przecież nie bez światła i rozsądku, chwała Bogu. Spal ten list lepiej, ale go zapamiętaj. Że się chcesz, jak słyszę, przezwać z Wundergasta na Dobrogościckiego, może to w Polsce i lepiej; z czasem, kto wie, czy do szlachectwa nie dojdziesz. Pamiętaj wszakże, choć wiem ja, że takie maksymy młodym niesmaczne, byś nie małpował młodej szlachty, twoich kolegów z gimnazjum, bo cię nie stać i byłoby głupio. Leszna się trzymaj i tego, co w Lesznie. To ci przyniesie chlubę, tak jak mnie przyniosło.

Piszę ze Strasburga, gdzieśmy się zatrzymali w drodze z panem wojewodzicem, 2 martii A.D. 1632”.

„A kłaniaj się nisko ode mnie mistrzowi Amosowi, który jest mędrzec – choć nie wszyscy jeszcze tego świadomi: ja większego w czterech tutaj krajach nie spotkałem, i słodki człowiek.

Już chciałbym wracać stąd, ze Strasburga, ale nie wiem, czy nam pan wojewoda dobrodziej inaczej jeszcze nie każe”.

Andrzej Leszczyński zatrzymał się w powrotnej drodze, bo wiadomość o śmierci króla Zygmunta okazała się fałszywa. „Gazette de France”, azwłaszcza kupcy niemieccy, wiedzący wszystko prędko, upewniali, że tylko ciężko zaniemógł na serce i na wątrobę, ale jakoby przychodzi do siebie.

Wojewodzic bełski nie był już gołowąsem, lecz nie przywykł decydować sam. A nie chciał i nie przystało mu spuszczać się na preceptora. Zresztą i pan Wundergast, i on byli niezbyt wyrobieni w życiowych sprawach. Czy miał czekać tu, czy też we Frankfurcie dopilnować wydania drukiem rozprawy wieńczącej jego studia – opatrzonej bardzo długim łacińskim tytułem, a dotyczącej monarchii i demokracji – czy może wracać do Paryża, gdzie poznał za mało jeszcze ludzi, zwłaszcza spośród uczonych, do których ojciec dał mu był listy polecające? Ojciec był wszędzie, wszystkich znał, a co dziwniejsze, prawie każdy uczony, nawet sławny Grocjusz, a także papiści na Sorbonie jakoś go pamiętali. No i z tego powodu każdy byłby gotów wziąć młodego Andrzeja odpowiednio w obroty. Wojewodzic, chociaż raczej leniwy, sporo się już jednak bez pośpiechu i w różnych miejscach nauczył; toteż wiedział, co mu grozi, jeżeli jeszcze będzie musiał przestudiować inżynierię, kto wie czy nie medycynę w Montpellier oraz dziwne poglądy Messer Galilea Galilei.

Na razie wybawił go z niepewności gość niespodziewany, mianowicie młody muszkieter, który mu przywiózł z Paryża – zajeździwszy dwa konie – wyzwanie na pojedynek od swego kuzyna, pana de Varigny. Młody „comte de Lesna ” był co prawda zdumiony i dopiero po pewnym wypytywaniu – co nie było zbyt łatwe z aroganckim muszkieterem – przypomniał sobie, że w tańcu zawadził o sztywną haftowaną połę fraka pana de Varigny, owego właśnie kuzyna. Andrzej wcale nie tańczył źle ani nie był ciężkim dryblasem, raczej był niski, a martwiło go też czasem, póki nie zapuścił wąsa, że podobny jest do dziewczyny. Niemniej złamał był podobno haft i nie przeprosił. Uzyskawszy tę informację, zamówił czym prędzej konie rozstawne do Paryża. Przez godzinę robiło mu się zimno i gorąco: czy obraźliwy kuzyn muszkietera nie posądził go o chęć ucieczki z Francji? Choć jako żywo Andrzej dopiero z trudem zaczął teraz przypominać sobie jego twarz, dość ładną, błękitnooką, a co do fraka i haftu stanowiły one bezbarwną dziurę w jego pamięci. Słyszał jednak już dawniej, że Francuzi pojedynkują się o tego rodzaju rzeczy. Cwałując co pary w koniu, rozważać zaczął, ale już z mniejszą emocją, że mistrzowie domowi Leszczyńskich: bracia czescy, a zwłaszcza Amos Komeński, uważali zabójstwo za okropny grzech, zabójstwo zaś w pojedynku za naigrawanie się z Boga; zresztą prawie słowo w słowo to samo grzmiał brunatny mnich na nabożeństwie dworskim w Notre Dame, gdzie Andrzej poszedł przed tygodniem dla ciekawości i dla muzyki. Trudno, nie ma się nad czym zastanawiać: w Polsce nie było prawie pojedynków, lecz tutaj szlachta nie słuchała ani kaznodziejów, ani nawet groźnego kardynała Richelieu (który ścinał głowy zabijakom), więc rzecz jasna, że i on, Andrzej, musiał zrobić to samo co wszyscy i Pan Bóg musiał mu to jakoś wybaczyć. Andrzej był zresztą pewien, że nie zostanie zabity przez adwersarza z połą, a postara się również, żeby jego nie zabić, tylko zranić. Chyba że tamten napomknie o pistoletach, to już trudno, jeśli tak, może zostać na miejscu – adwersarz oczywiście.

W pobliżu Meaux pośpiech wojewodzica okazał się nad siły towarzyszącego mu muszkietera, zmęczonego poprzednią gonitwą. Ten młody pan pożegnał się grzeczniej, niż przywitał, i poprosił, by z pojedynkiem zaczekano: jeżeli M. le comte de Lesna nie ma upatrzonego sekundanta, on sam chętnie mu posłuży, w każdym razie chce asystować. Andrzej namyślił się już przez drogę, że jeśli młody Janusz Radziwiłł jest w Paryżu, jego poprosi, może Zygmunta Denhoffa lub kuzyna, Jana Leszczyńskiego, choć ten jako katolik i syn Opalińskiej trzymał się niezbyt blisko krewniaków. Zygmunta Denhoffa lubił; młodzik ma z piętnaście, szesnaście lat, ale szablą dobrze obraca. We Francji pojedynkowali się często ze sobą również i sekundanci.

Ledwie jednakże nogę postawił w zajeździe – omal się nie przewracając ze zmęczenia – zobaczył karetę z herbami, a wnet panią de Langeac, która niezmiernie poruszona, powołując się na najświętsze uczucia, niemal siłą wciągnęła go do ekwipażu. Uczucia Andrzeja dla niej nie były bynajmniej najświętsze. Lecz nie chciał ani pisnąć o pojedynku – było to pod okiem kardynała Richelieu arcyniewskazane – a nie znajdował na razie wymówki, że musi śpieszyć gdzie indziej. Nim zresztą wjechali w trzecią ulicę, posuwając się w tłoku, markiza sama szepnęła, że wie wszystko i podniosła chusteczkę do oczu.

– Nie odmawiałabym ciebie przenigdy, mimo najświętszych i najczulszych uczuć i mimo, że wyzywa cię mój syn.

– Syn? Twój syn, madame?

– Nie wiedziałeś? Nie znasz jeszcze dobrze naszych tytułów. De Varigny to nazwisko młodszych z rodu de Langeac. Mój syn, tak.

Ale Andrzej osłupiał głównie dlatego, że nie posądzał markizy o dorosłego syna. Uświadomił sobie, że te same istotnie herby widział na karteluszu obraźliwca co na pojeździe pięknej pani. Pięknej? No tak, może nie była tak młoda, jak sądził, ale przecież była piękna, w stroju czy bez. Przekonała go o tym ostatniej nocy w Paryżu. Kiedy to śpieszył do kraju na elekcję, lecz na jedną noc się zatrzymał.

Młodzieniec poprawił się na wąskim siedzeniu karety. Siedzenie szerokie naprzeciw niego zajmowała w całości sztywna od obręczy suknia markizy.

– Przykro mi, madame. Ale to przecież on mnie wyzwał – zauważył łagodnie i statecznie. Na chusteczkę damy spłynęły teraz łzy pociemniałe od barwiczki, może nie piękne, ale wzruszające.

– Zupełnie takim samym tonem mawiał do mnie twój ojciec – rzekła niespodziewanie, teraz zalewając się już na dobre łzami. Osuszyła je, zanim wysiadła. Karoca stała przed jej hôtel particulier5 na ulicy de L’Arbre Sec.

– Muszę z tobą pomówić bez świadków, André. Araczej w obecności jednego tylko świadka.

W buduarze pani Leszczyński zobaczył młodzieńca, który teraz dopiero wydał mu się podobny do matki. Wyświeżony, ze wszystkimi haftami w porządku, kawaler de Varigny zdawał się nie wierzyć oczom, bardziej jeszcze niż przybysz zaskoczony. Drapieżnie zlustrował pana z Leszna od jasnego czuba nie nakrytego peruką po zakurzone z drogi grube buty z ostrogami; odwrócił się, aby o swoim obrzydzeniu powiadomić matkę, lecz ta położyła mu palec na ustach. Cofnął się jeszcze bardziej zdumiony. Dopiero teraz dojrzał, że płakała.

– Muszę ci coś wyznać, mój synu. Żeby zapobiec bratobójstwu, skoro nie byłam w stanie uczynić tego inaczej. Jesteś przyrodnim bratem tego młodzieńca. Podajcie sobie ręce. Żądam tego.

Gest obu młodych był odruchowy – i podobny raczej do odepchnięcia czegoś, co nagle waliło im się na pierś. Po czym znaleźli się w dwóch przeciwnych końcach pokoju, nie patrząc na siebie.

– No a teraz wszyscy troje lepiej rozstańmy się, na niedługo. Au revoir.

Markiza znowu dotknęła chusteczką oczu i spojrzała na Andrzeja.

De Varigny nie ruszył się.

– Pomówię z tobą, synu, ale jutro. A raczej pojutrze. Bo jutro mam służbę u królowej.

– Pojutrze wraca Monsieur6 i muszę go witać.

– Więc we środę.

Andrzej spał w gospodzie jak zabity po dwudniowej jeździe na łeb na szyję, ale trapiły go fantastyczne i przykre sny. Wszystkie miały związek z alkową i w każdym pojawiał się ojciec. Kiedy się ocknął, nie mógł na razie połapać myśli. Ale jedna występowała całkiem jasno.

– Miałem tę samą kobietę co mój ojciec.

„I to w poście”. Nie był pewny, czy to z postem nie jest czystym wymysłem papistowskim, ale właściwie wszystko wirowało mu w głowie. Wszystko było nie do wiary i obrzydliwe. Markiza była bezwstydna. Stara, nie bojąca się Boga, niedbała o własny honor.

I jeszcze nawet na pożegnanie wabiła go okiem zza chusteczki.

Wieczorem padł na łóżko obłocony z drogi i nie mając już siły ruszyć ręką ani nogą. Teraz zerwał się i zaczął tak gwałtownie jak nigdy szorować się cały, wyszukawszy nieczęsto używane pachnące mydło. I przy tym przyszło mu do głowy, że markiza może skłamała. Nie, to było niemożliwe. Przecież jej własny syn będzie nią gardził, a poza tym mógłby się dowiedzieć ktoś jeszcze, na przykład pan małżonek.

Pachnące mydło dostał od markizy. Przyłożył dłonie do twarzy i to było tak, jakby ona dotknęła go pachnącymi dłońmi. Ręce miała miękkie, całkiem na pewno piękne. Chciał im nadać jakieś piękne miano, ale nie wiedział nawet, jak sama markiza ma na imię. Ojciec prawdopodobnie wie. Nie, to wszystko jest zbyt rozwiązłe i tak na pewno się nie robi.

Ale jeśli markiza skłamała? – To zrobiła rzecz zupełnie niesłychaną, bo poświęciła swój honor i spokój dla niego. No, ale może dla syna? To ów niesympatyczny syn byłby zabity. Ten fircyk. Mój brat?... Nie!

Wsadził głowę w miednicę. Gniewnie palcami rozplątywał czub, który mu się zawsze skręcał od wody.

W tej chwili sługa wniósł list.

– Wyjdź – rzekł Andrzej Leszczyński.

Pani de Langeac pisała: „Czy się domyśliłeś? Powiedziałam synowi kłamstwo. Niełatwe. Rozumiesz, prawda? Przyjdź dziś wieczorem”.

Patrzył na lekkie, pajęcze pismo. Powąchał bezmyślnie różową kartkę.

Nie, nie mógł pójść do markizy. Jest zadziwiającą kobietą. W Polsce nie ma podobnych kobiet. Ale dla niego jest zanadto nadzwyczajna. Patrzył na pismo zagapiony. Na wiele kobiet zagapiał się ze spokojnym, niemym zachwytem. Ale tę poznał już i bał się jej. Była dobra. Nie była jak inne tu, które są obojętne albo nawet dumne, jeśli intrygami czy bałamuctwem powodują zwady mężczyzn. Wolała wszystko niż rozlaną krew.

Ale już jej nie ufał. Nie wiedział w końcu, czy wtedy skłamała, czy teraz. O nie. Jeżeli ojciec kiedyś, przed laty chciał, to mógł był takiej jak ona sprostać. I może chciał.

O nie. Andrzej tegoż jeszcze dnia kupił podjezdka i puścił się w drogę z powrotem do Strasburga.

Posłał bilecik pożegnalny kawalerowi de Varigny. Napomknął w nim, że mogliby się jeszcze kiedyś zobaczyć, jeśli kawaler sobie tego życzy. Wiedział, że należy tak właśnie zrobić. Bez trudu jakoś wyszedł mu zgrabnie ten umyślnie dwuznaczny list. Syn Rafała Leszczyńskiego, w Paryżu czy też gdzie indziej, orientował się zwykle od razu, co wypada, a czego się nie robi. Ten niby-brat w razie czego – to jest gdyby mimo wszystko chciał pojedynku – może go w Strasburgu odnaleźć; podał gospodę. Kawaler jednak nie zjawił się.

Natomiast przybył, poprzedzony listem z domu, Bogusław, rodzony młodszy brat Andrzeja. Dawno się nie widzieli. Bogusław siedział z preceptorem w Genewie. Ale teraz przyjechał z Leszna. I przywiózł wieść, pewną tym razem, że stary król zmarł w Warszawie.

Andrzejowi jednak owej nocy nie przyśnił się król nieboszczyk ani elekcja, ani Leszno, lecz pani de Langeac. Wpatrywał się w nią jakby z daleka i ona go nie widziała, bo miała służbę przy boku królowej. Królowa Anna Austriaczka była piękna, ale markiza miała twarz tkliwą i odważną, a jej groszkowej barwy suknia na wielkich obręczach poruszała się jak odpływający okręt. Andrzej obudził się z radością. Czy markiza skłamała, czy nie, to w każdym razie postąpiła rezolutnie: śmiało i czule. Okręt odpłynął. Andrzej nie chciał już więcej wejść do alkowy, nie potrzebował nawet widzieć jej więcej, ale wspomnienie oto wsunęło mu się pod powieki, lekkie, niezniszczalne już, a pełne czaru. Właściwie najwięcej kochał urok nie żądający od niego nic, wystarczający sobie i wystarczający jemu. Na kartce, którą przygotował był wczoraj, by pisać do wydawców swojej rozprawy uniwersyteckiej, nakreślił „Do francuskiej pani” i zaczął dumać nad wierszem. Wiersz miał być polski. Nie pośle go jej ani zresztą nikomu. Sonet wykluwał mu się sam dla siebie.

Ale w tej chwili wszedł Bogusław.

– Pora wstawać, panie bracie.

Bogusław zachowywał zdyscyplinowane obyczaje z Leszna. – Musimy dziś zaraz ruszać w drogę. I tak nie wiadomo, czy zdążymy na elekcję.

Andrzej z namysłem jeszcze niezupełnie przytomnym patrzył na okrągłe policzki brata, jego oczy bure, także nieco zaokrąglone, jakby się dziwiły, oraz kudłatą modną perukę. Osiemnaście lat, a kupił sobie perukę. Myśli, że wygląda jak kawaler z dworu Gastona Orleańskiego.

V

Preceptor Wundergast wpisywał do swojej silva rerum wiadomości od doktora Jonstona, przybyłego z Bogusławem, strawił na tym całą pierwszą noc na popasie. Potem zaniepokojony wyciął i spalił dwie kartki księgi.

Z następnego postoju, a bił się mocno z myślami, trzęsąc się przez cały dzień na bryce, napisał list sekretny do pana Jana Szlichtynga, plenipotenta leszczyńskiego.

Bryka była niewygodna, wyładowana wszystkimi ich rzeczami, łącznie z niezbyt obfitymi nabytkami zagranicznymi Andrzeja – bardzo chciał on kupować, raz książki, to znów kuriosa, to znów modne ozdoby stroju, lecz nigdy nie starczało mu pieniędzy. Na drugim wasągu wracała, również z rzeczami, ich służba. Bracia liczyli, że teraz na dłuższy czas, wobec elekcji, oszczędzona im będzie teologia, bo co do prawa, uważali obydwaj, że dosyć się już przez nie przegryźli, a Andrzej naprawdę umiał sporo, chociaż nie bardzo do czego bądź się przykładał.

Nagle zapragnął czym prędzej znaleźć się w domu, gdzie przedtem wydawało mu się tak nudno. Bo też w tej chwili nie marzyły mu się wcale surowe mury leszczyńskiego gimnazjum, ale konie, psy, ugory do dojeżdżania zająca, ogród z agrestem, pasieki z plastrami, całe mnóstwo rzeczy, także dziecinnych, o których prawie zapomniał. Bogusław wydawał mu się bardzo kochany, najmilszy z rodzeństwa, chociaż przedtem na pewno z Bogusławem właśnie najmniej się zgadzali i niewiele mieli sobie do powiedzenia.

– No, tyś zmądrzał, panie bracie – stwierdził też w pewnej chwili, po raz pierwszy dając ze zdumienia „panie bracie” smarkaczowi Bogusławowi. – Ale co pan ojciec myśli, z tym ci się na pewno nie zwierzył.

Bogusław opowiedział mu właśnie, jak poseł króla szwedzkiego głosił, że Gustavus zamyśla ubiegać się o tron polski, i wygonili go senatorowie precz, bo byłaby go szlachta rozsiekała.

– A wiesz, że szeroka gadka o zaręczynach małej Marianny?

Andrzej od wczoraj miał niespodzianki z bratem, przekonując się, że jest on dorosły i masę rzeczy wie, domowych oraz publicznych.

Lecz wydawało mu się, że Marianna była jego własną, całkiem osobistą sprawą. Śliczna Marianna w dworku Woli Rakoniewickiej, gdzie zawsze zajeżdżał pod każdym pozorem przed dwoma laty na jesieni, a nawet jeszcze przed czterema w lecie, gdy wrócił ze szkół w Głogowie Śląskim. Marianna Święcicka była jeszcze małą dziewuszką, ale pełną uroku dla nawykłych cieszyć się oczu Andrzeja, podobną do zachwycającego młodego zwierzątka, białej kózki czy nakrapianej sarenki. Bawił się razem z nią jej królikami, a ojciec Marianny jowialnie przymawiał, że inni w wieku Andrzeja i jego kondycji już się w królewskiej kancelarii przyuczają czy własną chorągwią dowodzą. – Ale widać tak długo po szkołach jeździsz zagranicznych, panie wojewodzicu, że artykuły sejmikowe czy obozowe to dla ciebie trudna łacina. – Andrzej miał schowane gdzieś w domowej szufladzie stance wcale udatne: „Na perskiego królika panny Marianny, który umarł z miłości”. Lubił dworek w Woli i ostry czasem język szlachcica, a zwłaszcza urodę „panny Marianny”. Owej jesieni, kiedy już szło jej na czternasty rok i piersi pod staniczkiem miała jak dwa stulone gołębie, stary Święcicki mniej żartobliwie napomykał o senatorskim rodzie i dorosłości Andrzeja, co wojewodzic dobrze rozumiał, ale puszczał mimo uszów. Lecz potem, gdy w nadreńskich uniwersytetach kuł pandekty, skończyła się sprawa – nim cokolwiek się zaczęło. I to nawet dosyć przykro a zagadkowo się skończyła. Stary Święcicki zadarł z wojewodą bełskim o „Wiederkauf ” Woli, a później zniknął z województwa.

– Nie uwierzysz, kto chce wziąć Mariannę.

– Jaka ona dla ciebie Marianna. Nie znałeś jej nawet. A kto?

– Grudziński.

– Wojewodzic kaliski?

– Tak, on. Pokłócimy się teraz z Grudziństwem jak już z Opalińskimi.

– Ej nie, bo nie będzie z tej mąki chleba.

– Pewnie masz rację. Naprzód pan wojewoda kaliski nie pozwoli, a po wtóre nikomu z nich nie zechce się też zadrzeć z naszym panem ojcem.

– A cóż powiedział mistrz Amos na twoją perukę? – Andrzej wolał nie wypytywać o niemiłą i mętną sprawę ojca ze starym Święcickim ani o jej dalszy ciąg.

– Powiedział, że jeżeli porządnie nie będę studiował w Genewie i w Bazylei, to skończę jako głupi papista.

Brat utrafił czeski akcent Komeńskiego i Andrzej roześmiał się. Ale zaraz się zarumienił. Bo przypomniało mu się, jak w Paryżu Madame, piękna małżonka Gastona Orleańskiego, zapytała go: „Vous n’êtes plus de religion, n’est-ce pas?7 ”– tak jakby było zupełnie oczywiste, że „Ewanielia” w Polsce, jak we Francji hugonoci, wychodzi z mody. Nie wiedział, jak wytłumaczyć, że jest „bratem czeskim” – był, jest i będzie, tak samo jak ojciec, dziad i pradziad, że to coś podobnego, ale nie całkiem, do kalwinów, z którymi mają unię – ale Madame itak zapewne mało znała się na tym wszystkim. Nie odpowiedział wtenczas nic, lecz teraz się zarumienił.

Leszno nie miało tyle rozkoszy wiejskich i myśliwskich co Włodawa, Beresteczko i inne odległe rezydencje wojewody bełskiego – ale było szczególnym miejscem. A starszy wojewodzic dosyć już wiedział i widział, aby to umieć ocenić.

Z takimi ludźmi jak w Lesznie – już nie mówiąc o Amosie, który był przyjacielem, nie sługą – Leszczyńscy żyli zupełnie inaczej niż z łykami tuzina również należących do nich miasteczek. Z miasteczek i wsi ot, po prostu płynęły intraty i załatwiało się różne niewielkie ich sprawy. W Leszno, przeciwnie, Rafał Leszczyński, jak i jego ojciec, kładł duże pieniądze. Wracały mu się one od zabiegliwych Czechów, Ślązaków, Niemców, zbiegłych i wciąż jeszcze chroniących się przed katolickim cesarzem despotą. Ale też dawano w rodzie Leszczyńskich bez żadnej lichwy na bursę dla ubogich żaków gimnazjum, na drukarnie, które szły coraz lepiej; a brało się wzajem naukę czystą, niepodejrzaną, gorliwą, oraz podziękę – głośną w protestanckim świecie – od owych ludzi, co rzucili swój dom i swój kraj dla wiary. Byli szanowni, Leszno było szanownym miejscem. Andrzej słyszał o nim niejedno słowo podziwu w Holandii i w Paryżu od Grotiusa, i w Genewie. Leszczyńscy razem z przygarniętymi egzulantami stworzyli coś, co ewangelicy europejscy uważali za oazę na pustyni czy kwitnącą wyspę broniącą się przed naporem bałwanów.

Bogusław myślał zupełnie o czym innym. Andrzej z natury lubił szanować oraz cieszyć się godnymi podziwu rzeczami.

*

Pan Wundergast po dojrzałym namyśle napisał:

„Raczej zaprzeczać temu wypada, niż dywulgować, WPanie Szlichtyng, co agent pana kurfirsta twierdzi: jakoby JO nasz Pan Wojewoda wywiódł go w pole, naprzód perswadując, by zgłosić kandydaturę króla Gustawa Adolfa, potem zaś nic nie chcąc o tym słyszeć. Primo: jeżeli nawet Pan Wojewoda namawiał, to po to, aby się papieżnicka strona ustraszyła i przeciw wolności wiary czego pod interregnum nie przedsięwzięła. Secundo, aby królewicza Władysława tym chętniej przeciw wrogowi ojczyzny wszyscy na tron unanimiter8 popierali. Czego dowód ten, że nasz Pan Wojewoda właśnie w wielkiej (jak tutaj współwyznawcy nasi mówią) konfidencji z królewiczem, przez co i królewicza chwalą w świecie jako toleranta, i kredyt Pana Wojewody idzie w górę. Również i co o księciu hetmanie polnym litewskim, że coniurationem9 zbrojną radził podczas bezkrólewia przeciw papieżnikom, rzecz mało podobna do wiary. A jeśli nawet pan kurfirst nie był od tego, dla bezpieczeństwa albo dla swoich widoków (że to chce należeć do elekcji polskiej, czego dotąd nie bywało), to i tak przecież pan hetman Radziwiłł nie tylko, że nic przeciw Rzplitej nie uczynił, ale marszałkiem konwokacji go obrano i Jonston mówi, że zarówno u szlachty ma aplauz, jak i u królewicza Władysława autoritatem. IEwanielia więc prosperuje, i Rzplita nie zakłócona. Waszmość pan jesteś młody i może nowości chciwy, ale ja od tylu lat chleb polski jedząc, jeśli piszę: nie rozgłaszaj sprawy, to po to (a wybaczaj waszmość śmiałość staremu), żeby kto źle nie rozumiał de nobis dissidentibus in religione.10 Bo wierz mi, a nade wszystko wierz w tym JO Panu Wojewodzie, że właśnie umocnienie praw fundamentalnych ostoja nasza, a w zamieszaniu, jak na to w Niemczech wojną trapionych tu patrzę, i zguba, i niesława. Pana Wojewody się nam słuchać, a nie pobłądzimy”.

VI

– Marszałkowali już inni przed waszmością, a wolnych głosów nie tamowali!

Rafał Leszczyński wymienił porozumiewawczy uśmiech z panem krajczym Sobieskim, także weteranem sejmów. – To nie to, mości książę-marszałku, co twój dwór w Birżach albo chorągiew hetmańska! – Pan podsędek krakowski, który tak strofował Radziwiłła, był bardzo małym panem, lecz posłem, a izba musi przecież mieć gębaczy, aby się przez ciągnięcie w przeciwne strony aequilibrium11 woli powszechnej wyraziło.

Patrząc na pana marszałka izby, który – słaniający się chwilami i ledwie mogący dobyć głosu – kwitł i promieniał mimo dogryzek szlacheckich jak chyba nigdy w życiu, Rafał Leszczyński uśmiechnął się i do niego, prawie jak do młodszego brata. Bo pojmował, że cieszy się on nie tylko odmianą po Zygmuncie, „niechętniku domu Radziwiłłowskiego”, ale że laska zaszczyciła go równie, jak i zaskoczyła: nie bywało, żeby hetman marszałkował. Wielkie to było zaufanie posłów oraz przyjaźń. A książę na Birżach i Dubinkach (nadto jeszcze i książę Świętego Cesarstwa) przez dwadzieścia bodaj lat dobijał się – wśród innych rzeczy osobistych i rodowych – żeby czuć się tu naprawdę uznawanym bratem „synów koronnych”. Nie – odsuwanym wielmożą o niebezpiecznej potędze, pasierbem Rzplitej.

Wojewodzie bełskiemu się to podobało. Tym bardziej że sam nie pragnął być niczym więcej, niż był od lat.

Tak, chyba nie pragnął. A w samym środku sejmów, w samym środku dzieci koronnych był zawsze.

Obaj więc byli zadowoleni, co w Rzeczypospolitej jest dobrym znakiem. Tak właśnie mogli ich teraz widzieć i tak osądzać panowie bracia. To była prawda, bracia sejmowi nie pomyliliby się.

Choć agent pana kurfirsta chce jeszcze ciągle czegoś, o czym posłowie nic nie wiedzą, i przypomina „panu marszałkowi izby, co sam niedawno proponował dla obrony prawdziwej wiary”. Przyszły zaś elekt, któż zaręczy, czy przyszły elekt nie pragnie najmocniej tego samego, co jego ojciec: dziedzicznego swego tronu szwedzkiego, nieosiągalnego, za który chętnie oddałby ten, który mu sam idzie w ręce?

Rzeczpospolita jednak nic o tym nie wie i wiedzieć nie potrzebuje. Zrzekanie się po cichu różnych planów, ociosywanie i ucieranie ambicyj, odsuwanie w porę obcych, gdy spełnili – ale tym razem nie dla siebie – swoje zadanie: gdy pogodzili, wcale tego nie chcąc, różne fakcje ­Rzplitej – ot, tak bywa; tak na sejm konwokacyjny patrzył wojewoda bełski.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

Część druga

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Część trzecia

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Część czwarta

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Część piąta

Rozdział dostępny w pełnej wersji

TŁUMACZENIE ZWROTÓW OBCOJĘZYCZNYCH

1  Qui Leszczynskiorum genus ignorat, Poloniam ignorat – Kto nie zna rodu Leszczyńskich, nie zna Polski

2