Prosto w ogień - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Prosto w ogień ebook i audiobook

Nora Roberts

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Magiczna saga „Wyspa Trzech Sióstr”, autorki bestsellerów New York Timesa.

Mia Devlin wie, jak to jest kochać całym sercem – a potem patrzeć, jak miłość odchodzi. Wiele lat temu łączyła ją niesamowita więź zbudowana na pasji, legendzie i przeznaczeniu. Ale pewnego dnia Sam uciekł z Wyspy Trzech Sióstr, zostawiając ją zagubioną we wspomnieniach o magii, którą współdzielili.

Teraz widmo przeszłości znowu ożywa na Wyspie Trzech Sióstr, by prześladować Mię, ostatnią ze spadkobierczyń czarownic, które przed wiekami znalazły tu schronienie, ale nie szczęście. A przecież tylko szczęście może pokonać zło. Szczęście u boku kogoś, kto odszedł przed laty, lecz nigdy nie opuścił serca Mii.

Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".

Washington Post Book World

Łącznie w świecie sprzedano ponad pięćset milionów egzemplarzy książek Nory Roberts.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 10 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,5 (30 ocen)
19
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rudy83

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż.. piękne zakończenie trylogii. Trzy kobiety, trzy historie, pełne bólu, wątpliwości, ale także przyjaźni, zrozumienia, ciepła i miłości. A oprócz tego... magia...:) Coś pięknego. Polecam z całego serca każdemu 😍
00

Popularność




Prolog

Wyspa Trzech Sióstr Wrze­sień 1702

Serce jej pękło. Pogru­cho­tane odłamki spra­wiały ból i zamie­niały życie w nie­usta­jące cier­pie­nie. Nawet dzieci, te, które nosiła w swoim łonie, i te, które wycho­wy­wała po stra­cie sióstr, nie były uko­je­niem.

To wstyd, ale i ona nie była dla nich żadną pocie­chą.

Porzu­ciła je, tak samo jak porzu­cił je ich ojciec. Jej mąż, kocha­nek, serce jej serca wró­cił do morza i wtedy umarła w niej nadzieja, miłość i magia.

Nie pamię­tał, bo już nie mógł pamię­tać, ile rado­ści dały im wspól­nie spę­dzone lata. Zapo­mniał o niej, o ich synach i cór­kach, o życiu na wyspie.

Taki już był. Takie też było jej prze­zna­cze­nie.

Stała zamy­ślona na swo­jej ulu­bio­nej skale, nad wzbu­rzo­nym i szu­mią­cym morzem. Jej sio­stry także były ska­zane przez los. Ska­zane, by kochać i tra­cić. Ta, którą nazy­wano Powie­trzem, poko­chała piękną twarz i uprzejme słówka, za któ­rymi krył się potwór żądny jej krwi. Zabił ją za to, kim była, a ona nie użyła swo­jej mocy, by go powstrzy­mać.

Ta, którą nazy­wano Zie­mią, pogrą­żona w smutku i zapa­mię­tała w gnie­wie, wzno­siła kamień po kamie­niu mur nie­na­wi­ści, przez który nikomu nie udało się prze­bić. Użyła swo­jej mocy do zemsty, sprze­nie­wie­rza­jąc się Sztuce i zaprze­da­jąc się ciem­no­ści.

A teraz ciem­ność była coraz bli­żej trze­ciej z nich. Tej, którą nazy­wano Ogniem. Samotna w swoim bólu, nie miała już sił, by mu się opie­rać, i nie widziała celu, dla któ­rego warto byłoby żyć.

Nocą sły­szała, jak ciem­ność szep­cze jej do ucha pod­stępne kłam­stwa. I choć wie­działa, ile są warte, ule­gała poku­sie.

Krąg, który miał ją chro­nić, został prze­rwany i nie mogła, nie umiała bro­nić się samot­nie.

Czuła, że coś skrada się coraz bli­żej, pełza w brud­nej mgle tuż przy ziemi. Było głodne. Chciało nasy­cić się jej śmier­cią, a ona nie miała już sił, by zma­gać się z życiem.

Unio­sła w górę ręce. Pło­mień wło­sów buch­nął na wie­trze zro­dzo­nym z jej wła­snego tchnie­nia. Mogła jesz­cze przy­wo­łać swoją moc. Odpo­wie­dział jej ryk morza, zie­mia drgnęła pod sto­pami.

Powie­trze, Zie­mia i Ogień, a także Woda, która naj­pierw daro­wała jej wielką miłość, by póź­niej ją ode­brać, ten ostatni raz były jesz­cze na jej roz­kazy.

Zadbała o bez­pie­czeń­stwo dzieci. Zaj­mie się nimi opie­kunka, będzie je uczyć. Otrzy­mają dar jasno­ści i prze­każą go swoim następ­com.

Ciem­ność musnęła jej skórę lodo­wa­tym poca­łun­kiem.

Stała na brzegu skały, a wokół sza­lała burza roz­pę­tana przez nią samą. Druga gwał­towna walka toczyła się w niej. Moc prze­ciw mocy.

Wyspa, którą wycza­ro­wała wraz z sio­strami, by chro­niła je przed śmier­cią z rąk prze­śla­dow­ców, prze­pad­nie. Wszystko prze­pad­nie.

Jesteś sama, szep­tała ciem­ność. Jest tylko ból. Skończ z samot­no­ścią. Skończ z cier­pie­niem.

Zrobi to, ale nie może zapo­mnieć o swo­ich dzie­ciach i ich potom­stwie. Wciąż ma w sobie moc i umie się nią posłu­żyć.

– Przez trzy­kroć po sto lat nie zagro­zisz Wyspie Sióstr.

Z wycią­gnię­tych pal­ców strze­liło świa­tło, zawi­ro­wało lśnią­cymi krę­gami.

– Twoja ręka nie dosię­gnie moich dzieci. Będą rosły bez­piecz­nie, będą się uczyć i prze­ka­zy­wać swoją wie­dzę. A kiedy moje zaklę­cie prze­mi­nie, inne Trzy Sio­stry utwo­rzą krąg i zjed­no­czą swoją moc, by prze­trwać naj­ciem­niej­szy czas. Odwaga i ufność, spra­wie­dli­wość i współ­czu­cie, i jesz­cze bez­gra­niczna miłość oto trzy nauki dla nich. Niech połą­czą się z wła­snej woli i sta­wią czoło prze­zna­cze­niu. Jeśli któ­raś z nich zawie­dzie, wyspa pogrąży się w morzu. Ale jeśli poko­nają ciem­ność, temu miej­scu już ni­gdy nic nie zagrozi. To moje ostat­nie zaklę­cie. Niech się sta­nie, tak jak chcę.

Sko­czyła w dół, a ciem­ność jej nie pochwy­ciła. Spa­da­jąc w morze, roz­pięła zaporę swo­jej mocy jak srebrną sieć wokół wyspy, na któ­rej spo­koj­nie spały jej dzieci.

Rozdział 1

Wyspa Trzech Sióstr Maj 2002

Minęło dzie­sięć lat od czasu, gdy był tu ostatni raz. Tylko we wspo­mnie­niach widy­wał wyspę, ciemną ścianę jej lasów, roz­rzu­cone wśród zie­leni domki, łagodny łuk zatoki, plażę i malow­ni­cze urwi­sko z kamien­nym domem i białą, strze­li­stą wieżą latarni mor­skiej.

Samo piękno tego widoku nie tłu­ma­czyło jesz­cze uczu­cia zasko­cze­nia, bo Sama Logana nie­ła­two było czymś zadzi­wić. Zasko­czył go zachwyt, z jakim odkry­wał, co się tu zmie­niło, a co zostało po sta­remu.

Wró­cił do domu. Dopiero teraz tak naprawdę zdał sobie sprawę, jak wiele to dla niego zna­czy.

Zapar­ko­wał tuż obok przy­stani pro­mo­wej. Chciał się przejść. Chciał wdy­chać słone wio­senne powie­trze, słu­chać odgło­sów dobie­ga­ją­cych z łodzi i patrzeć, jak na tym małym skrawku lądu u wybrzeży Mas­sa­chu­setts toczy się życie.

Może potrze­bo­wał też czasu, by przy­go­to­wać się na spo­tka­nie z kobietą, dla któ­rej tutaj wró­cił.

Nie liczył na szcze­gól­nie cie­płe powi­ta­nie. Wła­śnie nie mógł prze­wi­dzieć, jak zachowa się Mia.

Daw­niej było ina­czej. Czy­tał w jej twa­rzy, wyczu­wał naj­mniej­szą zmianę w tonie głosu. Kie­dyś cze­ka­łaby na niego na przy­stani. Wiatr roz­wie­wałby jej wspa­niałe rude włosy, a w oczach koloru dymu widziałby radość i obiet­nicę.

Trzy­małby ją w ramio­nach i sły­szał jej śmiech.

To prze­szłość, myślał, pod­cho­dząc w górę do High Street, zabu­do­wa­nej pięk­nymi skle­pami i biu­rami. Zamknął prze­cież tam­ten roz­dział, gdy przed laty posta­no­wił porzu­cić wyspę i dziew­czynę.

Ale teraz wraca. Dobrze prze­my­ślał tę decy­zję.

Przez ten czas dziew­czyna stała się kobietą. Biz­ne­swo­man, pomy­ślał roz­ba­wiony. Wła­ści­wie nic w tym dziw­nego, bo Mia zawsze miała głowę do inte­re­sów i umiała wyczuć zysk. W razie potrzeby gotów był wyko­rzy­stać także i to, byle tylko odzy­skać jej względy.

Nie miał nic prze­ciw takim meto­dom, jeśli poma­gały mu wygry­wać.

Skrę­cił w High Street i zatrzy­mał się przed Cza­ro­dziej­skim Zajaz­dem. Kamienna budowla, imi­ta­cja gotyku, była jedy­nym na wyspie hote­lem. Teraz nale­żała do niego. Miał kilka pomy­słów, które będzie chciał tu zre­ali­zo­wać, skoro w końcu ojciec dał mu wolną rękę.

Na razie jed­nak biz­nes musi zejść na drugi plan, naj­waż­niej­sze są sprawy oso­bi­ste.

Ruszył dalej; z rado­ścią zauwa­żył, że ruch samo­cho­dowy jest nie­zbyt nasi­lony, ale nie­prze­rwany. Inte­resy na wyspie, pomy­ślał, rze­czy­wi­ście idą nie­źle.

Szedł szybko, dłu­gimi kro­kami. Był smu­kły, miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i wyspor­to­waną syl­wetkę, ale w ostat­nich latach przy­zwy­czaił się raczej do ele­ganc­kich gar­ni­tu­rów, rzadko nosił dżinsy, tak jak dziś. Rześka majowa bryza roz­wie­wała poły dłu­giego, czar­nego płasz­cza, chro­nią­cego przed wia­trem.

Ciemne włosy opa­dały aż na koł­nierz. Suro­wość rysów pocią­głej twa­rzy, z mocno zary­so­wa­nymi kośćmi policz­ko­wymi, łago­dziły wydatne, pełne wargi. Oczy, czuj­nie bada­jące oko­licę, która kie­dyś była – i znów będzie – jego domem, miały kolor morza: błę­kitna zie­leń w opra­wie ciem­nych rzęs i gęstych brwi.

Sam Logan wyglą­dał naprawdę efek­tow­nie i wyko­rzy­sty­wał ten swój wygląd, gdy było mu to na coś potrzebne, tak samo jak instru­men­tal­nie trak­to­wał swój oso­bi­sty urok i twardą bez­względ­ność. Cel uświęca środki. A w grze o Mię Devlin gotów był użyć wszyst­kich atu­tów.

Z chod­nika po prze­ciw­nej stro­nie ulicy przyj­rzał się loka­lowi Mii. Kawiar­nia i Książki. Powi­nien był się domy­ślić, że Mia przej­mie zanie­dbany budy­nek i zamieni go w miej­sce ele­ganc­kie, uro­cze i funk­cjo­nalne. W oknie wysta­wo­wym od frontu, wśród ksią­żek i wio­sen­nych kwia­tów w donicz­kach stał ogro­dowy fotel z wikliny. To, co naj­bar­dziej kocha, pomy­ślał. Książki i kwiaty. Usta­wiła je tak, by zachę­cały do prze­rwy w gospo­dar­skich zaję­ciach – pora już roz­siąść się w fotelu i roz­ko­szo­wać owo­cami wła­snego trudu i lek­turą.

Para tury­stów – choć tyle czasu nie było go na wyspie, wciąż jesz­cze bez trudu odróż­niał przy­by­szów od miesz­kań­ców – wła­śnie weszła do księ­garni.

Sam długo stał bez ruchu z rękami w kie­sze­niach, aż zdał sobie sprawę, że umyśl­nie zwleka. Roz­wście­czona Mia Devlin w akcji – praw­dzi­wie dra­ma­tyczna scena. Na pewno wpad­nie w furię i wyrzuci go za drzwi, i to natych­miast.

Trudno zresztą byłoby jej się dzi­wić.

Z dru­giej jed­nak strony, uśmiech­nął się w duchu, nie ma nic rów­nie pod­nie­ca­ją­cego, jak furia Mii. Byłoby … fan­ta­stycz­nie znów skrzy­żo­wać z nią szpady. I co za satys­fak­cja, gdy uda się roz­wiać jej gniew.

Prze­szedł przez ulicę i otwo­rzył drzwi.

Przy kasie sie­działa Lulu. Poznałby ją zawsze i wszę­dzie. Drobna kobieta o twa­rzy gnoma, w tych srebr­nych oku­la­rach. To ona wycho­wy­wała Mię, któ­rej rodzice, bar­dziej zajęci sobą i podró­żami niż wła­sną córką, zatrud­nili dawną hip­pi­skę do opieki nad dziec­kiem.

Lulu wystu­ki­wała wła­śnie należ­ność od klienta, Sam mógł więc przez chwilę rozej­rzeć się po lokalu. Jarzące się na sufi­cie świa­tełka przy­po­mi­nały gwiazdy, stwa­rzały cie­płą, odświętną atmos­ferę. Przy kominku Mia urzą­dziła przy­tulny kącik wśród bukie­tów wio­sen­nych kwia­tów. Ich zapach uno­sił się w powie­trzu, z nie­wi­docz­nych gło­śni­ków sączyła się cicha muzyka fle­tów i pisz­cza­łek. Książki stały na lśnią­cych nie­bie­skich pół­kach. Bogaty wybór pomy­ślał, oglą­da­jąc okładki, i bar­dzo róż­no­rodny, czego zresztą, zna­jąc wła­ści­cielkę, nale­żało się spo­dzie­wać. Mii na pewno nie można było zarzu­cić jed­no­stron­no­ści.

Skrzy­wił się, gdy zoba­czył rytu­alne świece, karty tarota, runy, figurki wró­żek, smo­ków i czar­no­księż­ni­ków. Atrak­cyjna pre­zen­ta­cja jesz­cze jed­nej dzie­dziny, którą inte­re­suje się Mia, pomy­ślał. Tego też nale­żało się spo­dzie­wać.

Wyjął z wazy gładki różowy kwarc i potarł go mię­dzy pal­cami, na szczę­ście. Choć oczy­wi­ście wie­dział, że to prze­sąd. Zanim zdą­żył go odło­żyć, poczuł powiew zim­nego powie­trza. Ze swo­bod­nym uśmie­chem odwró­cił się do Lulu.

– Zawsze wie­dzia­łam, że wró­cisz. Znam cię jak zły sze­ląg.

Pierw­sza prze­szkoda. Smok cze­ka­jący u bramy.

– Hello, Lu.

– Pro­szę nie mówić mi na ty, panie Logan – prych­nęła i rzu­ciła mu lodo­wate spoj­rze­nie. Znów prych­nęła. – Kupu­jesz to, czy mam wezwać sze­ryfa, żeby cię zamknął za kra­dzież?

Wło­żył kamyk do wazy.

– Co u Zacka?

– Sam go spy­taj. Nie mam zamiaru tra­cić na cie­bie czasu. – Był od niej pra­wie pół metra wyż­szy, ale gdy postą­piła krok w jego stronę i dźgnęła go pal­cem, poczuł się tak, jakby znów miał dwa­na­ście lat. – Czego tu wła­ści­wie szu­kasz?

– Chcę zoba­czyć stare śmie­cie. I spo­tkać się z Mią.

– Bądź tak uprzejmy i wynieś się z powro­tem tam, gdzie się włó­czy­łeś przez te lata. Do Nowego Jorku, Paryża, Fran­cji i do wszyst­kich dia­błów. Było nam dobrze na wyspie bez cie­bie.

– No, myślę. – Obo­jęt­nie roz­glą­dał się po lokalu. Nie obra­ziła go. Od tego wła­śnie są smoki, żeby gor­li­wie strze­gły swo­ich księż­ni­czek. A Lulu, jak sobie przy­po­mi­nał, zawsze to umiała. – Sym­pa­tyczne miej­sce. Sły­sza­łem, że macie wyjąt­kową kawiar­nię. Podobno pro­wa­dzi ją żona Zacka.

– Dobrze sły­sza­łeś. I posłu­chaj jesz­cze jed­nego: zabie­raj się stąd.

Wciąż nie czuł się obra­żony, ale jego zie­lone oczy pociem­niały, a spoj­rze­nie stward­niało.

– Przy­sze­dłem, żeby zoba­czyć się z Mią.

– Jest zajęta. Powtó­rzę jej, że wpa­dłeś.

– Nie, nie powtó­rzysz – powie­dział cicho. – Ona sama się dowie.

Usły­szał stuk wyso­kich obca­sów. Mogło to być sto innych kobiet zbie­ga­ją­cych na szpil­kach w dół, po krę­co­nych scho­dach. Ale Sam wie­dział. Z biją­cym ser­cem wyszedł zza pó­łek.

Jej widok omal go nie powa­lił.

Kró­lewna stała się kró­lową.

Zawsze była dla niego naj­pięk­niej­szą istotą, jaką spo­tkał w życiu, ale prze­miana dziew­czyny w kobietę dodała jej uro­dzie nowego bla­sku. Pamię­tał burzę mie­dzia­nych loków wokół twa­rzy o mlecz­no­ró­ża­nej cerze. Świeżą, deli­katną skórę. Mały, pro­sty nosek, mięk­kie i pełne usta. Jesz­cze dziś czuł ich dotyk i zapach. Mig­da­łowe oczy o bar­wie sza­rego dymu wpa­try­wały się teraz w niego chłodno.

Pode­szła, uśmiech­nęła się. Rów­nie chłodno.

Obci­sła, mato­wo­złota suk­nia pod­kre­ślała jej kształty, uwy­dat­niała dłu­gie, nie­zwy­kle dłu­gie nogi. Pan­to­felki miały ten sam odcień. Cała postać Mii zda­wała się pro­mie­nio­wać cie­płem, nie było go jed­nak w skie­ro­wa­nym ku niemu uważ­nym spoj­rze­niu spod wysoko pod­nie­sio­nych brwi.

– No pro­szę, czyżby wró­cił Sam Logan? Miło powi­tać.

Jej głos był niski, niż­szy niż kie­dyś. Bar­dziej aksa­mitny i zmy­słowy. Sam, zasko­czony uprzej­mym, zdaw­ko­wym uśmie­chem i chłod­nym powi­ta­niem, poczuł, że ten głos poru­szył go głę­boko, zda­wał się docie­rać aż do trzewi.

– Dzię­kuję. – Świa­do­mie pod­chwy­cił jej ton. – Wszę­dzie dobrze, ale w domu naj­le­piej. Wyglą­dasz zachwy­ca­jąco.

– Sta­ram się.

Odrzu­ciła włosy do tyłu. Zauwa­żył, że ma w uszach kol­czyki z żół­ta­wego kwarcu, a na pal­cach pier­ścionki. Te dro­bia­zgi i sub­telny zapach wokół niej wywarły na nim wra­że­nie. Przez moment pró­bo­wał czy­tać w jej myślach, ale zre­zy­gno­wał. Schro­niła się za murem uprzej­mej obo­jęt­no­ści.

– Ładna księ­gar­nia – rzu­cił nie­dbale – choć na razie nie­wiele zdą­ży­łem obej­rzeć.

– No to zor­ga­ni­zu­jemy zwie­dza­nie. Lulu, masz klien­tów.

– Jak­bym o tym nie wie­działa – burk­nęła. – To chyba dzień robo­czy, co? Kto tu ma czas, żeby zaj­mo­wać się tym face­tem?

– Lulu. – Mia lekko prze­chy­liła głowę, posy­ła­jąc jej mil­czące ostrze­że­nie. – Zawsze znajdę chwilkę dla sta­rych przy­ja­ciół. Chodź na górę, Sam. Zoba­czysz kawiar­nię. – Odwró­ciła się i ruszyła po scho­dach, doty­ka­jąc dło­nią porę­czy. – Nie wiem, czy sły­sza­łeś, że nasz wspólny zna­jomy, Zack Todd, zimą się oże­nił. Nell jest nie tylko moją bli­ską przy­ja­ciółką, ale abso­lutną mistrzy­nią kuchni.

Sam na moment przy­sta­nął na szczy­cie scho­dów. Musiał się pozbie­rać, odzy­skać rów­no­wagę. To było nie­po­ko­jące. Zapach Mii przy­pra­wiał go o zawrót głowy.

Pię­tro wyglą­dało rów­nie atrak­cyj­nie jak par­ter. Kawia­renka kusząco pach­niała kawą, cze­ko­ladą i przy­pra­wami.

W bufe­cie, za błysz­czą­cym szkłem, pysz­niły się roz­ma­ite sałatki i cia­sta. Aro­ma­tyczna mgiełka pary uno­siła się nad spo­rym kocioł­kiem, z któ­rego ładna blon­dy­neczka nabie­rała wła­śnie zupę dla cze­ka­ją­cego klienta.

Za oknami poły­ski­wało morze.

– Fan­ta­styczne – powie­dział. To przy­naj­mniej mógł stwier­dzić bez zastrze­żeń. – Po pro­stu nie­sa­mo­wite. Jesteś chyba dumna?

– No jasne.

Wyczuł w jej gło­sie uszczy­pli­wość, leciutką iro­nię, więc spoj­rzał na nią, ale Mia wciąż się uśmie­chała. Unio­sła swoją piękną dłoń, na któ­rej poły­ski­wały pier­ścionki.

– Głodny?

– Jesz­cze jak.

Nim się odwró­ciła, by popro­wa­dzić go do bufetu, w sza­rych oczach znów mignęło szy­der­stwo.

– Nell, ten pan ma wil­czy ape­tyt.

– Tra­fił pod wła­ściwy adres. – Nell roze­śmiała się, w jej policz­kach poja­wiły się dołki. Przy­jaź­nie patrzyła na Sama dużymi, nie­bie­skimi oczami. – Mamy dziś curry z kur­czaka, pikantną sałatkę z kre­we­tek i kanapki z wie­przo­winą z grilla i pomi­do­rami. Plus nasze zwy­kłe menu – dodała, stu­ka­jąc pal­cem w kartę sto­jącą na ladzie – i dania wege­ta­riań­skie

Żona Zacka, pomy­ślał Sam. Co innego jed­nak dowie­dzieć się, że twój kum­pel wpadł po uszy, a co innego zoba­czyć na wła­sne oczy przy­czynę tej wpadki. Kolejna nie­spo­dzianka.

– Spory wybór.

– Miło usły­szeć.

– Możesz wybie­rać w ciemno, będzie ci sma­ko­wało. Nell sama wszystko przy­go­to­wuje. Oddaję cię na chwilę w jej uta­len­to­wane ręce. Mam tro­chę pracy. Ach, Nell, nie przed­sta­wi­łam ci naszego gościa. Sam Logan, stary przy­ja­ciel Zacka. Smacz­nego – powie­działa i poszła sobie.

Sam zauwa­żył, że na ład­nej buzi Nell przez moment poja­wiło się zasko­cze­nie, a natych­miast po nim chłód.

– Czym mogę słu­żyć?

– Na razie pro­szę tylko o kawę. Czarną. Jak się ma Zack?

– Dzię­kuję, dosko­nale.

Sam bęb­nił pal­cami po udzie. Bramy strzeże chyba jesz­cze jeden straż­nik, pomy­ślał. Wcale nie łagod­niej­szy od smoka mimo słod­kiego wyglądu.

– A co u Ripley? Sły­sza­łem, że przed mie­sią­cem wyszła za mąż.

– Ma się dobrze i jest szczę­śliwa. – Zaci­śnięte usta Nell uło­żyły się w wąską, znie­chę­ca­jącą kre­skę. Posta­wiła na ladzie kawę w pla­sti­ko­wym kubku na wynos. – Nic pan nie płaci. Jestem prze­ko­nana, że Mia nie chce i nie potrze­buje pań­skich pie­nię­dzy. Zapewne pan wie, że w Cza­ro­dziej­skim Zajeź­dzie można zjeść zna­ko­mity lunch.

– Wiem. – Miły kotek ma ostre pazury, stwier­dził w duchu. – Myśli pani, że Mia potrze­buje pani ochrony?

– Myślę, że Mia sama sobie pora­dzi – docięła mu Nell. – Sama i ze wszyst­kim.

Zabrał kubek z kawą.

– Jestem tego samego zda­nia – powie­dział i skie­ro­wał się tam, gdzie znik­nęła Mia.

*

Sukin­syn! Za zamknię­tymi drzwiami biura Mia pozwo­liła sobie na wybuch wście­kło­ści – pod­sko­czyły książki i zabrzę­czały sto­jące na pół­kach dro­bia­zgi. Bez­czelny dureń! Jak śmiał wejść do jej lokalu?

Stał i uśmie­chał się, jakby cze­kał, że krzyk­nie z rado­ści i rzuci mu się w obję­cia. Wyglą­dał na zmie­sza­nego, gdy nic takiego się nie wyda­rzyło.

Sukin­syn!

Zaci­snęła pię­ści – na okien­nej szy­bie poja­wiła się cienka rysa pęk­nię­cia.

Wie­działa, że przy­szedł. Tak samo jak wcze­śniej poczuła, że poja­wił się na wyspie. Dotarło to do niej jak gwał­towne ude­rze­nie fali, gdy sie­działa przy biurku, pochy­lona nad listą zamó­wień. Ból, szok, radość, wście­kłość, a wszystko tak nagłe i doj­mu­jące, że zakrę­ciło jej się w gło­wie. Sprzeczne uczu­cia wal­czyły ze sobą, była oszo­ło­miona, opa­dała z sił, cała się trzę­sła.

Wie­działa, że wró­cił.

Jede­na­ście lat. Odszedł, zosta­wił ją samą, zra­nioną i bez­radną, bez cie­nia nadziei. Do dziś czuje wstyd na wspo­mnie­nie tego, co się z nią działo przez kilka tygo­dni po jego wyjeź­dzie. Była roz­dy­go­ta­nym kłęb­kiem roz­pa­czy, czuła się zagu­biona i nie­po­trzebna.

A jed­nak na popio­łach tam­tych marzeń odbu­do­wała swoje życie. Zna­la­zła w nim cel i nauczyła się codzien­nie cie­szyć darami losu.

I teraz wró­cił.

Mogła tylko dzię­ko­wać opatrz­no­ści za umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia wyda­rzeń. Dzięki niej zyski­wała czas, by się uspo­koić i opa­no­wać. Cóż to byłoby za upo­ko­rze­nie, gdyby dała się zasko­czyć. Jaką satys­fak­cję odczuła, widząc błysk zdu­mie­nia i zakło­po­ta­nia w oczach Sama po jej chłod­nym i zdaw­ko­wym powi­ta­niu.

Nie jest już tą słabą dziew­czyną, która skła­dała u jego stóp swoje zła­mane i skrwa­wione serce. Wiele, bar­dzo wiele spraw liczy się teraz dla niej bar­dziej niż męż­czy­zna.

Miłość, roz­my­ślała, zamy­ka­jąc oczy, może być wiel­kim kłam­stwem. A Mia nie tole­ro­wała kłam­stwa. Ma swój dom, firmę, przy­ja­ciół. I jesz­cze krąg, który znów ist­nieje, bo jego cel jest wciąż aktu­alny.

I to wystar­czy, by zna­leźć opar­cie.

Usły­szała puka­nie do drzwi, opa­no­wała emo­cje i zebrała myśli. Wśli­znęła się na fotel przy biurku.

– Tak, pro­szę!

Kiedy Sam wszedł do pokoju, sie­działa pochy­lona przed ekra­nem kom­pu­tera. Posłała mu roz­tar­gnione i z lekka kar­cące spoj­rze­nie.

– Nie było w menu niczego, co by cię sku­siło?

– Zostanę przy tym. – Uniósł kubek, zdjął pla­sti­kową pokrywkę i posta­wił kawę na biurku. – Nell jest wobec cie­bie bar­dzo lojalna.

– Bez tego nie ma przy­jaźni, tak uwa­żam.

Potak­nął mruk­nię­ciem i się­gnął po kubek. Skosz­to­wał.

– I robi świetną kawę.

– To pod­sta­wowa umie­jęt­ność sze­fo­wej kawiarni. – Zastu­kała pal­cami o blat biurka, wyra­ża­jąc tak znie­cier­pli­wie­nie. – Prze­pra­szam cię, Sam, nie chcia­ła­bym być nie­uprzejma. Czuj się jak u sie­bie w kawiarni i w księ­garni, ale ja mam teraz robotę.

Przy­glą­dał się jej uważ­nie, lecz twarz Mii zdra­dzała tylko lekką iry­ta­cję.

– W takim razie nie prze­szka­dzam. Popro­szę tylko o klu­cze i pójdę się roz­pa­ko­wać.

Kom­plet­nie zasko­czona potrzą­snęła głową.

– Klu­cze?

– Do domku. Do two­jego żół­tego domku.

– Do mojego domku? A niby dla­czego?

– Bo go wyna­ją­łem. – Naresz­cie prze­bił ten pan­cerz uprzej­mo­ści. Ucie­szony wyjął z kie­szeni papiery, poło­żył je na biurku i cof­nął się, gdy rzu­ciła się do czy­ta­nia. – Cel­tycki Krąg to jedna z moich firm – wyja­śnił, widząc, że marsz­czy brwi. – A Henry Downing jest moim praw­ni­kiem. Wyna­jął ten domek dla mnie.

Czuła, że jej ręka zaraz zacznie drżeć. Gorzej, czuła, że za chwilę ude­rzy. Opa­no­wała się i poło­żyła ją na stole, dło­nią w dół.

– Dla­czego?

– Od tego mam praw­ni­ków, żeby zała­twiali za mnie różne sprawy. – Sam wzru­szył ramio­nami. – A poza tym podej­rze­wa­łem, że mnie go nie wynaj­miesz. Ale zakła­da­łem, wię­cej, byłem pewny, że nie wyco­fasz się, jeśli już pod­pi­szesz umowę.

Nabrała powie­trza.

– Pytam, dla­czego chcesz miesz­kać w moim domku? Prze­cież masz cały hotel do dys­po­zy­cji.

– Nie lubię miesz­kać w hotelu ani tam, gdzie pra­cuję. Chcę być u sie­bie i mieć spo­kój. W hotelu to nie­moż­liwe. Sama powiedz, wyna­ję­ła­byś mi domek bez pośred­nic­twa praw­nika?

Uśmiech­nęła się.

– Oczy­wi­ście. Tylko pod­nio­sła­bym czynsz. I to znacz­nie.

Roz­ba­wiła go. Odprę­żył się po raz pierw­szy od czasu, gdy ją zoba­czył. Wypił łyk kawy.

– Umowa zawarta i może tak nam było pisane. Nie mogłem wpro­wa­dzić się do sta­rego domu, bo rodzice sprze­dali go mężowi Ripley. Sprawy zwy­kle przy­bie­rają taki obrót, jak powinny.

– Tak, zwy­kle – odpo­wie­działa tylko. Otwarła szu­fladę, wyjęła z niej klu­cze. – To mały, wiej­ski domek, ale jestem pewna, że jakoś w nim prze­trwasz pobyt na wyspie.

Poło­żyła klu­cze na for­mu­la­rzu umowy.

– Jasne. Może zje­dli­by­śmy dziś kola­cję?

– Dzię­kuję, nie.

Nie chciał jej zapra­szać, w każ­dym razie nie tak szybko. Był wście­kły na samego sie­bie, że mu się to wyrwało.

– Więc kiedy indziej. – Wstał, scho­wał do kie­szeni klu­cze i umowę. – Cie­szę się, że znów się spo­tka­li­śmy, Mia.

Poło­żył dłoń na jej ręce. Nie zdą­żyła jej cof­nąć. Coś zaiskrzyło i w powie­trzu roz­legł się trzask.

– Ach – szep­nął i moc­niej przy­trzy­mał jej dłoń.

– Zabierz rękę – powie­działa cicho, powoli, patrząc mu pro­sto w oczy. – Nie masz prawa mnie doty­kać.

– Ni­gdy nie cho­dziło nam o prawa. Potrze­bo­wa­li­śmy sie­bie.

Znów czuła, że jej ręka zaraz zacznie drżeć. Siłą woli utrzy­my­wała ją w bez­ru­chu. – Teraz nie ma już „my”. I wcale cię nie potrze­buję.

Zabo­lało. Poczuł krót­kie, ostre ukłu­cie w sercu.

– Potrze­bu­jesz mnie, a ja cie­bie. Nie można w nie­skoń­czo­ność roz­dra­py­wać sta­rych ran.

– Stare rany. – Powtó­rzyła te słowa, jakby zostały wypo­wie­dziane w jakimś obcym języku. – Rozu­miem. Ale tak czy owak nie doty­kaj mnie bez mojej zgody. Nie i koniec.

– Powin­ni­śmy poroz­ma­wiać.

– Czyż­by­śmy mieli sobie coś do powie­dze­nia? – Nie udało jej się poha­mo­wać gniewu, więc pokryła go lek­ce­wa­że­niem. – Otóż na razie ja nie mam ci nic do powie­dze­nia. Pro­szę cię, wyjdź. Masz umowę, klu­cze, domek. Spryt­nie to roze­gra­łeś, Sam, ale ty zawsze byłeś sprytny, jesz­cze jako chło­piec. Lecz to jest moje biuro i mój lokal. – W ostat­niej chwili powstrzy­mała się, żeby nie powie­dzieć: i moja wyspa. – A poza tym nie mam dla cie­bie czasu.

Poczuła, że uścisk jego dłoni zelżał, więc uwol­niła rękę. Napię­cie ustę­po­wało. Już pew­niej­sza, pozwo­liła sobie na chłodny uśmiech.

– Nie psujmy two­jej wizyty sce­nami. Myślę, że domek ci się spodoba. Daj mi znać, gdy­byś miał jakieś pro­blemy.

– Dobrze. Spodoba mi się i dam ci znać. – Odwró­cił się, już w drzwiach. – Aha, Mia, ja wcale nie jestem tu z wizytą. Przy­je­cha­łem na stałe.

Zanim zamknął za sobą drzwi, zdą­żył zauwa­żyć, ze zło­śliwą przy­jem­no­ścią, że pobla­dła.

Sklął się w myślach za to, a także za to, że już na początku pokpił sprawę. W par­szy­wym nastroju zbiegł na dół i wyszedł z księ­garni, odpro­wa­dzany sta­lo­wym spoj­rze­niem Lulu.

Nie wró­cił do samo­chodu zapar­ko­wa­nego obok przy­stani, nie zaj­rzał do żół­tego domku, w któ­rym miał miesz­kać aż do… nie­ważne. Poszedł na poste­ru­nek poli­cji.

Liczył na to, że zasta­nie tam Zacka, dziś już sze­ryfa Todda. Boże, pomy­ślał, czy naprawdę nie ma na tej wyspie nikogo, komu spra­wił­bym frajdę swoim przy­jaz­dem?

Jeśli Zack też zawie­dzie, sytu­acja będzie rze­czy­wi­ście bez­na­dziejna. Sku­lony chro­nił się przed podmu­chami rześ­kiej wio­sen­nej bryzy, która prze­stała go cie­szyć.

Mia prze­go­niła go jak muchę. Jak uprzy­krzo­nego komara. Wcale nie była wście­kła, raczej poiry­to­wana. Ten trzask przy dotknię­ciu coś zna­czył. Musi w to wie­rzyć. Ale ze wszyst­kich ludzi, któ­rych zna, to wła­śnie Mia potrafi naj­wy­tr­wa­lej opie­rać się losowi i prze­ciw­sta­wiać mu swoją wolę.

Uparta, wynio­sła cza­row­nica, pomy­ślał i wes­tchnął. Ale aku­rat to zawsze go w niej naj­bar­dziej pocią­gało. Nie umiał oprzeć się jej sile i dumie. A teraz wygląda na to, że tej siły i dumy ma wię­cej niż wtedy, w wieku osiem­na­stu lat.

Nie będzie mu łatwo.

Znów wes­tchnął, pchnął drzwi i wszedł na poste­ru­nek.

Męż­czy­zna, który sie­dział z nogami opar­tymi na biurku i słu­chawką tele­fo­niczną przy uchu, nie­wiele się zmie­nił. Gdzie­nie­gdzie schudł, tu i ówdzie się zaokrą­glił. Wciąż miał zmierz­wione, ciemne, choć miej­scami roz­ja­śnione słoń­cem włosy. Przy­było mu zmarsz­czek – zapewne także od słońca – koło oczu, wciąż zie­lo­nych i prze­ni­kli­wych.

Na widok Sama otwo­rzył je sze­roko.

– Zadzwo­nię póź­niej. Wie­czo­rem prze­fak­suję ci te papierki. Tak, jasne. Muszę już iść. – Zack zdjął z biurka nogi w bucio­rach i odło­żył słu­chawkę. Wstał i roze­śmiał się.

– O kur­czę! Facet z samego Nowego Jorku!

– No pro­szę, kto tu robi za twar­dego glinę.

Zack trzema dłu­gimi kro­kami prze­mie­rzył cia­sne pomiesz­cze­nie i chwy­cił Sama w obję­cia.

A jemu spadł kamień z serca. To powi­ta­nie zna­czyło, że prze­trwała głę­boka przy­jaźń, łącząca ich od dzie­ciń­stwa. Jakby gdzieś znik­nęły lata, które upły­nęły od czasu, gdy byli chłop­cami.

– Tak się cie­szę, że cię widzę – wydu­sił tylko.

– Ja też. – Zack wypu­ścił go z objęć i obej­rzał od stóp do głów. – Jed­nak jakoś nie wyły­sia­łeś ani się nie roz­ty­łeś od sie­dze­nia za biur­kiem.

Sam rozej­rzał się. Ale tu bała­gan.

– Ani ty. – I dodał: – Sze­ry­fie.

– No, więc pamię­taj, kto tu pil­nuje porządku, i zacho­wuj się grzecz­nie na mojej wyspie. Co tu wła­ści­wie robisz? Chcesz kawy?

– Jeśli to, co masz w garnku, ma być kawą, to dzię­kuję, nie. Przy­je­cha­łem w inte­re­sach. Na dłu­żej.

Zack zaci­snął wargi. Nale­wał do kubka luro­watą kawę.

– Hotel?

– To także. Kupi­łem go od sta­rych. Teraz jest mój.

– Kupi­łeś? – Wzru­szył ramio­nami i przy­siadł na brzegu biurka.

– Moja rodzina zawsze była inna niż wasza – powie­dział sucho Sam. – Firma wła­śnie znu­dziła się mojemu ojcu. Mnie nie. A jak twoi sta­rzy?

– Super. Nie­wiele bra­ko­wało, a byś ich spo­tkał. Przy­je­chali na wesele Ripley i byli tu pra­wie mie­siąc. Już mi się wyda­wało, że zostaną na stałe, ale zebrali manatki i poje­chali do Nowej Szko­cji.

– Szkoda, że ich nie widzia­łem. Sły­sza­łem, że nie tylko Ripley zmie­niła stan cywilny.

– Taa… – Zack pod­niósł dłoń i bły­snął obrączką. – Mia­łem nadzieję, że będziesz na naszym ślu­bie.

– Żałuję, że nie mogłem. – Jego głos brzmiał szcze­rze. – Ale cie­szę się, że jesteś szczę­śliwy. Naprawdę.

– Wiem. Ucie­szysz się jesz­cze bar­dziej, kiedy ją zoba­czysz.

– Pozna­łem już twoją żonę. – Sam spo­waż­niał. – Sądząc po smro­dzie tego świń­stwa, które pijesz, kawę robi dużo lepiej niż ty.

– Tę zro­biła Ripley.

– Wszystko jedno. I tak powi­nie­nem się cie­szyć, że twoja Nell nie wylała mi kawy na głowę.

– A niby dla­czego… och. – Zack wydął policzki. – No jasne, Mia. – Potarł wierz­chem dłoni pod­bró­dek. – Nell, Mia i Ripley. W grun­cie rze­czy…

Urwał, bo w tym momen­cie drzwi otwo­rzyły się sze­roko i sta­nęła w nich Ripley Todd Booke, nała­do­wana ener­gią od czubka głowy aż po pode­szwy scho­dzo­nych bucio­rów. Groź­nie wpa­trzyła się w Sama. Jej zie­lone oczy, takie same jak Zacka, ciskały bły­ska­wice.

– Lepiej późno niż ni­gdy – powie­działa, rusza­jąc naprzód. – Cze­ka­łam na to jede­na­ście lat.

Zack przy­sko­czył do niej i chwy­cił ją wpół. Znał jej potężny prawy sier­powy.

– Prze­stań! – roz­ka­zał. – Prze­stań natych­miast, do cho­lery!

– Jesz­cze z tego nie wyro­sła, co? – mruk­nął Sam. Wsu­nął ręce do kie­szeni. Gdyby chciała wal­nąć go pię­ścią w twarz, zdą­żyłby je wyjąć, żeby się zasło­nić.

– Ani tro­chę. – Zack trzy­mał ją w powie­trzu, a Ripley wierz­gała i klęła. Czapka jej spa­dła i dłu­gie, ciemne włosy zasło­niły twarz. – Sam, zacze­kaj chwilkę. Ripley, uspo­kój się. Nie zapo­mi­naj, że nosisz mun­dur.

– No to go zdejmę, a potem mu przy­łożę. – Zdmuch­nęła włosy, które wcho­dziły jej w oczy, i spoj­rzała na Sama. – Należy mu się. Zasłu­żył sobie na to.

– Moż­liwe – zgo­dził się Sam – ale na pewno nie od cie­bie.

– Mia brzy­dzi­łaby się obić ci mordę. Ja się nie brzy­dzę.

Roze­śmiał się.

– Taką wła­śnie cię lubię. Wyna­ją­łem żółty domek – powie­dział do Zacka; Ripley otwo­rzyła ze zdzi­wie­nia usta. – Wpad­nij w wol­nej chwili. Na piwo.

Zasko­cze­nie było cał­ko­wite, bo nawet nie pró­bo­wała go kop­nąć, gdy szedł do drzwi. Już na dwo­rze jesz­cze raz popa­trzył na mia­steczko.

Stary przy­ja­ciel przy­jął go cie­pło, ale wszyst­kie trzy kobiety odgro­dziły się od niego murem urazy.

Tak czy owak, znów był w domu; na dobre i na złe.

Rozdział 2

Pie­kło jest wybru­ko­wane chę­ciami, pomy­ślał Sam, i to nie­ko­niecz­nie dobrymi.

Zamie­rzał wedrzeć się z powro­tem w życie Mii, choćby miała się zło­ścić, pła­kać i rzu­cać mu w twarz gorz­kie słowa. Ma prze­cież do nich pełne prawo. A on świet­nie to rozu­mie.

Pogo­dziłby się z wście­kło­ścią, z obe­lgami i oskar­że­niami. Niech­by wyrzu­ciła z sie­bie pokłady nagro­ma­dzo­nej nie­chęci. A potem, oczy­wi­ście, on by tę nie­chęć prze­ła­mał i dopiął swego.

Liczył na to, że jeśli wszystko pój­dzie gładko, da się to zała­twić w ciągu kilku godzin, w naj­gor­szym wypadku w parę dni.

Znali się od dziecka. Czym było jede­na­ście lat w porów­na­niu z wię­zami krwi, serca i magicz­nej mocy?

Nie spo­dzie­wał się jed­nak chłod­nej obo­jęt­no­ści. Jasne, jest wście­kła, pomy­ślał, par­ku­jąc samo­chód przed dom­kiem. Ale ukrywa swój gniew pod grubą, lodo­watą tar­czą. Żeby ją skru­szyć, nie wystar­czą uśmie­chy, wyja­śnie­nia, obiet­nice ani nawet prze­pro­siny.

Lulu go zwy­my­ślała, Nell dała mu po nosie, a Ripley poka­zała pazury. Mia nic takiego nie zro­biła, ale upo­ko­rzyła go jak żadna z nich.

Bolało go, gdy patrzyła na niego z nie­ukry­wa­nym lek­ce­wa­że­niem; bolało tym bar­dziej, że jej widok obu­dził w nim wspo­mnie­nia, oży­wił pra­gnie­nia i pożą­da­nie. I miłość.

Kie­dyś kochał ją nie­przy­tom­nie i obse­syj­nie. To było źró­dło, może jedno z wielu źró­deł, jego pro­blemu.

Zasta­na­wiał się nad sytu­acją, bęb­niąc leni­wie pal­cami po kie­row­nicy. Nie mógł uwie­rzyć, że już jej nie obcho­dzi. Zbyt wiele ich łączyło, by teraz nic po tym nie pozo­stało.

Gdyby nie było już nic, to skąd się wzięła iskierka, skąd ten błysk w chwili, gdy spo­tkały się ich dło­nie? Sam bez­wied­nie zaci­snął pię­ści. Cokol­wiek się zda­rzy, będzie pamię­tał o tej iskierce, ona go popro­wa­dzi.

Z iskierki może wybuch­nąć pło­mień, potrzebny jest tylko upór i wola dzia­ła­nia.

Musi odzy­skać Mię, zrobi wszystko, by sta­wić czoło wyzwa­niu. Spiął się. Zawsze lubił ambitne cele.

Skru­szyć lód Mii to jesz­cze nie wszystko. Trzeba poko­nać pil­nu­ją­cego jej smoka, a z Lulu nie pój­dzie łatwo. No i te dwie damy na flan­kach – Nell Todd z jej mil­czącą dez­apro­batą i roz­wście­czona Ripley.

Męż­czy­zna, który wyru­sza na wojnę prze­ciwko czte­rem kobie­tom, powi­nien mieć dobry plan. A także bar­dzo grubą skórę. W prze­ciw­nym wypadku prze­gra z kre­te­sem.

Trzeba to prze­my­śleć. Sam wysiadł z samo­chodu i pod­szedł do bagaż­nika. Miał jesz­cze czas, zapewne mniej, niżby chciał w tych oko­licz­no­ściach, ale jed­nak.

Wyjął dwie walizy i ruszył ku domowi. Po chwili się zatrzy­mał i po raz pierw­szy dokład­nie przyj­rzał miej­scu, w któ­rym miał miesz­kać przez naj­bliż­sze tygo­dnie.

Rze­czy­wi­ście, uro­cza chatka. Ani obej­rzane wcze­śniej foto­gra­fie, ani wspo­mnie­nia sprzed lat nie odda­wały piękna tego domku. Kie­dyś był biały, przy­po­mniał sobie, i tro­chę zanie­dbany. Żółta farba przy­dała mu cie­pła, a grządki kwia­tów pusz­cza­ją­cych wła­śnie wio­senne pędy stwa­rzały rado­sny nastrój. Domy­ślił się, że to dzieło Mii. Zawsze miała dobry gust i wspa­niałą wyobraź­nię.

I zawsze wie­działa, czego chce.

Tego też powi­nien się trzy­mać.

Domek był ory­gi­nalny, malutki i zaciszny. Stał na pięk­nej działce o krok od lasku, na tyle bli­sko morza, że jego szum docho­dził tu spoza pokry­tych wcze­sną zie­le­nią drzew. Dawał poczu­cie miłego odosob­nie­nia, a jed­no­cze­śnie można było dojść do mia­steczka spa­ce­rem w kilka minut.

Świetna inwe­sty­cja, pomy­ślał. Mia zapewne dosko­nale o tym wie.

Kie­dyś bystra dziew­czyna, teraz inte­li­gentna kobieta. Posta­wił walizki na ganku i wyjął klu­cze.

Gdy prze­kro­czył próg, zasko­czyła go cie­pła, spo­kojna i przy­ja­zna atmos­fera wnę­trza. Jakby zachę­cało: wejdź, niech to będzie twój dom. Nie wyczu­wał obec­no­ści poprzed­nich loka­to­rów, żad­nych śla­dów obcej ener­gii ani cudzych uczuć.

To z pew­no­ścią dzieło Mii. Zawsze była sumienną cza­row­nicą.

Wniósł walizki, po czym rozej­rzał się pod domu. Salo­nik ume­blo­wany był dość skrom­nie, ale ze sma­kiem. W kominku leżały sta­ran­nie porą­bane polana. Pod­łoga lśniła, a okna prze­sła­niały cien­kie, koron­kowe firanki. Kobiecy wystrój, pomy­ślał, ale nie miał nic prze­ciw temu.

Dwie sypial­nie, jedna przy­tulna, a druga… No cóż, prze­cież potrze­buje tylko jed­nej. A ta łazienka, ow­szem zadbana i pach­nąca czy­sto­ścią, lecz taka malutka. Dla wyso­kiego męż­czy­zny z dłu­gimi koń­czy­nami to praw­dziwy kło­pot.

Kuch­nia na tyłach domu była aku­rat dla niego. Ni­gdy nie goto­wał i teraz też nie zamie­rzał się tego uczyć. Otwo­rzył drzwi i zoba­czył grządki kwia­tów, zie­le­niące się już zioła, a dalej sta­ran­nie utrzy­many traw­nik, się­ga­jący aż do lasku.

Sły­szał szum morza i wiatr, a gdyby wsłu­chał się uważ­nie, dole­ciałby do niego także odgłos samo­cho­dów jadą­cych do mia­steczka, śpiew pta­ków i uja­da­nie roz­ba­wio­nych psów.

Uświa­do­mił sobie, że jest sam. Co za ulga. Napię­cie, które gro­ma­dziło się gdzieś w bar­kach, zelżało. Nawet nie wie­dział, że tak bar­dzo tęsk­nił do samot­no­ści. W ostat­nich latach pra­wie jej nie odczu­wał. Bo też i nie szu­kał jej spe­cjal­nie w koło­wro­cie codzien­nych zajęć. Absor­bo­wało go osią­ga­nie kolej­nych celów i wywią­zy­wa­nie się ze sta­wia­nych sobie zadań, a takie ambi­cje nie dają się pogo­dzić z luk­su­sem samot­no­ści.

Nie zda­wał sobie sprawy, że spo­koju i samot­no­ści pra­gnął nie­mal rów­nie mocno jak Mii. Kie­dyś miał jedno i dru­gie, ale zosta­wił wszystko i wyje­chał. Wyspa, którą w mło­do­ści tak łatwo i szybko porzu­cił, mogła mu teraz zwró­cić i spo­kój, i Mię.

Z ochotą pospa­ce­ro­wałby po lesie albo po plaży. Mógłby też pod­je­chać samo­cho­dem do sta­rego domu, żeby popa­trzeć na urwi­sko, na zatokę, zaj­rzeć do groty, w któ­rej on i Mia… Otrzą­snął się, odpy­cha­jąc wspo­mnie­nia. Nie pora na sen­ty­menty. Musi zała­twić kon­kretne sprawy. Tele­fony, faksy, kom­pu­tery. Mniej­szą sypial­nię mógłby wyko­rzy­stać na pry­watne biuro, choć zakła­dał, że główne miej­sce pracy urzą­dzi w hotelu. Czas też zro­bić zakupy; oczy­wi­ście, gdy tylko pojawi się w mia­steczku, wieść o jego powro­cie rozej­dzie się lotem bły­ska­wicy.

Będzie, co ma być.

Odwró­cił się w drzwiach i poszedł do pokoju roz­pa­ko­wać się i urzą­dzić.

*

Życz­liwi przy­ja­ciele są praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, myślała Mia. Albo prze­kleń­stwem. Aku­rat teraz dwie takie przy­ja­ciółki wpa­ro­wały do jej biura.

– Trzeba było kop­nąć go w tyłek – stwier­dziła Ripley. – I to już dzie­sięć lat temu.

Jede­na­ście, Mia popra­wiła ją w myślach. Jede­na­ście, ale jakie to ma zna­cze­nie?

– Poczułby się wtedy ważny. – Nell zadarła nos z butną miną. – Lepiej go zigno­ro­wać.

– Pija­wek się nie igno­ruje – wark­nęła Ripley. – Należy je ode­rwać i roz­dep­tać na mia­zgę.

– No pięk­nie. – Mia wypro­sto­wała się za biur­kiem i popa­trzyła na przy­ja­ciółki. – Nie mam zamiaru ani kopać go w tyłek, ani igno­ro­wać. Wyna­jął na pół roku żółty domek, a to zna­czy, że jest moim loka­to­rem, a ja gospo­dy­nią.

– Możesz zakrę­cić mu cie­płą wodę – pod­po­wie­działa Ripley.

Mia skrzy­wiła się.

– Dzie­ci­nada. Nie będę robiła głu­pich kawa­łów, choćby mnie nawet to kor­ciło. A zresztą, dla­czego poprze­sta­wać tylko na cie­płej? Ja odcię­ła­bym mu wodę w ogóle. Tak czy owak – cią­gnęła, gdy Ripley par­sk­nęła śmie­chem – jako loka­tor ma prawo do wszyst­kiego, co zostało zawarte w umo­wie. To po pro­stu trans­ak­cja i tyle.

– Po jaką cho­lerę spro­wa­dził się tutaj aż na pół roku? – skrzy­wiła się Ripley.

– Naj­wy­raź­niej chce oso­bi­ście doglą­dać Cza­ro­dziej­skiego Zajazdu.

Zawsze go lubił, pomy­ślała Mia. Przy­naj­mniej tak mi się zda­wało, bo prze­cież porzu­cił go tak samo jak mnie i wyje­chał.

– Oboje jeste­śmy doro­śli, oboje mamy wła­sne firmy i miesz­kamy na tej samej wyspie. I cho­ciaż tutej­szy świa­tek jest mały, myślę, że potra­fimy pro­wa­dzić nasze przed­się­bior­stwa i żyć obok sie­bie bez nie­po­trzeb­nych pro­ble­mów.

Ripley prych­nęła.

– Jeśli w to wie­rzysz, oszu­ku­jesz samą sie­bie.

– Nie pozwolę, żeby znów wdarł się w moje życie. – Głos Mii stward­niał. – I nie będę niczego zmie­niać w moim życiu z tego tylko powodu, że on jest tutaj. Zresztą zawsze wie­dzia­łam, że wróci.

Ripley już otwie­rała usta, ale Nell posłała jej ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie.

– Racja. A ponie­waż nie­długo zacznie się sezon, nie będzie­cie mieli czasu, by wcho­dzić sobie wza­jem­nie w drogę. Wpad­niesz do nas wie­czo­rem? Mam nowy prze­pis i chęt­nie go na tobie wypró­buję.

– Wypró­buj go na Zacku. Nie potrze­buję pocie­sza­nia ani dopiesz­cza­nia, sio­strzyczko.

– Mogły­by­śmy olać męż­czyzn i pójść na kie­li­cha – oży­wiła się Ripley. – To zawsze dobrze robi.

– Kusząca pro­po­zy­cja, ale odpa­dam. Mam jesz­cze sporo do zro­bie­nia w domu, no i muszę się upo­rać z robotą tutaj.

– Chce, żeby­śmy się już wynio­sły – powie­działa Ripley.

– Zro­zu­mia­łam. – Nell wes­tchnęła. To bar­dzo smutne, pomy­ślała, kiedy chcesz komuś pomóc, ale nie wiesz jak. – Twoja wola. Ale jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wała…

– Wiem, wiem. Na razie czuję się dobrze i nic mi chyba nie grozi.

Wypę­dziła je i usia­dła. Po pro­stu znie­ru­cho­miała na krze­śle i skrzy­żo­wała ręce na pier­siach. Nie była w sta­nie zmu­sić się do pracy, nie mogła uda­wać, że funk­cjo­nuje nor­mal­nie, jak zazwy­czaj.

Ma prawo wście­kać się i pła­kać, wymy­ślać i wygra­żać losowi.

Niczego takiego nie zrobi. Nie jest ani słaba, ani bez­radna. Poje­dzie po pro­stu do domu. Wstała, zabrała torebkę i lekki żakiet, w któ­rym przy­szła rano. Prze­cho­dząc koło okna, zauwa­żyła Sama.

Wysia­dał z czar­nego, lśnią­cego fer­rari. Pomy­ślała, że zawsze lubił świe­ci­dełka. Był w czar­nym płasz­czu i ciem­nym gar­ni­tu­rze. Upo­rząd­ko­wał już fry­zurę, choć wiatr wciąż bawił się jego wło­sami. Tak jak ona kie­dyś.

Z teczką w ręce szedł w stronę Cza­ro­dziej­skiego Zajazdu. Spra­wiał wra­że­nie czło­wieka, który dokład­nie wie, dokąd zmie­rza i co chce osią­gnąć.

Odwró­cił się i pod­niósł głowę. Spoj­rzał bez­błęd­nie w okno, w któ­rym stała. Ich oczy spo­tkały się i Mia poczuła wstrząs i ude­rze­nie gorąca, które kie­dyś pod­cię­łoby jej nogi.

Tym razem jed­nak nawet się nie poru­szyła. Gdy uznała, że jej duma nie ucierpi, cof­nęła się od okna i tak ją widział.

*

Dom dzia­łał na nią kojąco. Tak było zawsze. Wpraw­dzie ten wielki, źle roz­pla­no­wany, kamienny gmach nad urwi­skiem mógł wyda­wać się za duży dla samot­nej kobiety, ale dla Mii był ide­alny. Nawet kiedy była dziec­kiem, nale­żał bar­dziej do niej niż do rodzi­ców. Nie prze­szka­dzało jej ani odbi­ja­jące się od ścian echo, ani prze­ciągi, ani nawet czas, jaki pochła­niało utrzy­ma­nie tak wiel­kiego i sta­rego budynku.

Zbu­do­wali go jej przod­ko­wie, a teraz nale­żał tylko do niej.

Od czasu, kiedy go prze­jęła, nie­wiele się w nim zmie­niło. Tro­chę nowych mebli, tu i ówdzie zmiana koloru, moder­ni­za­cja kuchni i łazie­nek. Ale cie­pła, życz­liwa atmos­fera pozo­stała. Dom zachę­cał, przyj­mo­wał, cze­kał.

Kie­dyś wyobra­żała sobie, że będzie tu miesz­kać z rodziną. Boże, jak bar­dzo chciała mieć dzieci. Dzieci Sama. Jed­nak z bie­giem lat pogo­dziła się z fak­tem, że pewne rze­czy się ma, a innych nie ma, i prze­obra­ziła dom w cie­płe gniazdko.

Cza­sami myślała o swoim ogro­dzie, tak jak myśli się o dzie­ciach. Stwo­rzyła go, poświę­cała czas, by o niego dbać, żywić go i kształ­to­wać. A on w zamian dawał jej radość. Kiedy prze­sta­wało jej wystar­czać jego deli­katne piękno, miała jesz­cze dra­ma­tyczną sce­ne­rię wyso­kiego klifu i cie­ni­sty, tajem­ni­czy las.

Jej zda­niem nie trzeba niczego wię­cej.

A jed­nak tym razem nie krzą­tała się koło kwia­tów, nie wybrała się na urwi­sko, żeby spoj­rzeć na morze, ani na spa­cer do lasu. Poszła pro­sto ku scho­dom, a potem na samą górę, do pokoju w wieży.

Odkryła go, gdy była jesz­cze dziec­kiem, i od tej pory stał się jej schro­nie­niem. Tu ni­gdy nie czuła się samotna, chyba że wła­śnie tej samot­no­ści szu­kała. Tutaj dowie­działa się, że posiada moc, i tutaj ją kształ­to­wała.

Pokój miał pół­okrą­głe ściany i wąskie, wyso­kie okna zwień­czone łukami. Wpa­dał przez nie sło­neczny blask póź­nego popo­łu­dnia, malu­jąc na ciem­nej drew­nia­nej pod­ło­dze zło­ci­ste plamy. Na usta­wio­nych pół­ko­lem pod ścianą pół­kach stały narzę­dzia słu­żące rze­mio­słu Mii: gar­nuszki z zio­łami, słoje pełne krysz­ta­łów, księgi zaklęć, które nale­żały kie­dyś do jej przod­ków, i te, które spi­sała sama.

W sta­rym sekre­ta­rzyku prze­cho­wy­wała klo­nową różdżkę, którą ucięła sama w Sam­hain, gdy skoń­czyła szes­na­ście lat, mio­tłę, naj­lep­szy kie­lich, naj­star­szy nóż athame i bla­do­błę­kitną krysz­ta­łową kulę. Poza tym świece, oleje, kadzi­dła i lustro do wró­że­nia.

Wszystko cze­kało we wzo­ro­wym porządku.

Wzięła, co trzeba, i zrzu­ciła z sie­bie suk­nię. Gdy tylko było to moż­liwe, wolała pra­co­wać nago.

Nakre­śliła magiczny krąg, wzy­wa­jąc swój żywioł – Ogień. Świece, które zapa­liła wła­snym odde­chem, były nie­bie­skie; miały kolor spo­koju, mądro­ści i opieki.

Kie­dyś odpra­wiała już ten obrzęd, w ostat­nich dzie­się­ciu latach zda­rzyło się to kilka razy, zawsze wtedy, gdy czuła, że słab­nie jej wola i serce. Była pewna, że gdyby nie to, nie wie­dzia­łaby o powro­cie Sama jesz­cze przed jego przy­jaz­dem na wyspę. Lata względ­nego spo­koju miały swoją cenę.

Chciała się znów od niego odgro­dzić, zablo­ko­wać prze­pływ myśli i uczuć mię­dzy nimi.

Już nie dotkną się nawza­jem, w żaden spo­sób.

– Moje serce i rozum należą tylko do mnie – zaczęła, zapa­la­jąc kadzi­dło i sypiąc zioła na wodę. – Gdy czu­wam i gdy śpię. Co kie­dyś dałam dobro­wol­nie i z miło­ścią, odbie­ram z powro­tem, by odzy­skać spo­kój. Daw­niej kochan­ko­wie, teraz będziemy sobie obcy i nie połą­czy nas prze­zna­cze­nie. Niech się sta­nie, tak jak chcę.

Pod­nio­sła stu­lone dło­nie, cze­ka­jąc na chłodny powiew spo­koju, stru­mień ufno­ści, który upewni ją, że rytuał został dopeł­niony. Spoj­rzała na naczy­nie z wodą i zio­łami. Drżało; woda pod­cho­dziła aż do brze­gów cichymi, ryt­micz­nymi chlap­nię­ciami.

Zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści, Mia poskro­miła gniew. Sku­piła całą swoją ener­gię i rzu­ciła magię prze­ciw magii.

– Mój krąg jest otwarty tylko dla mnie. Twoje sztuczki są głu­pie i nudne. Nie waż się wcho­dzić bez zapro­sze­nia.

Pstryk­nęła pal­cami – pło­mie­nie świec buch­nęły w górę i się­gnęły sufitu. Dym kłę­bił się, roz­cho­dził i pokry­wał powierzch­nię wody.

A jed­nak nie mogła odzy­skać spo­koju ani pano­wa­nia nad sobą. Czyżby odwa­żył się prze­ciw­sta­wić jej swoją moc? I to w jej wła­snym domu?

Nic się nie zmie­nił. Był zawsze aro­ganc­kim cza­row­ni­kiem. A jego żywio­łem, myślała, wście­kła na sie­bie z powodu łzy, któ­rej nie umiała powstrzy­mać, jest Woda.

Poło­żyła się w swoim kręgu, okryta tylko zasłoną dymu, i gorzko zapła­kała.

*

Plotki na wyspie roz­cho­dziły się szybko. Już następ­nego ranka wszy­scy mówili tylko o powro­cie Sama Logana. O tym, że sprzeda Cza­ro­dziej­ski Zajazd dewe­lo­pe­rom z Mas­sa­chu­setts, stwo­rzy tu wielki ośro­dek roz­rywki, zwolni cały per­so­nel, wszyst­kim da pod­wyżki. Sprzecz­nym domy­słom nie było końca. Ale co do jed­nego pano­wała zgoda: wyna­ję­cie domku wła­śnie od Mii Devlin wszy­scy uznali za bar­dzo, ale to bar­dzo inte­re­su­jące. Nikt nie wie­dział, co o tym myśleć, lecz sam fakt eks­cy­to­wał.

Goniąc za nowin­kami, miesz­kańcy wyspy wpa­dali pod byle pre­tek­stem do kawiarni albo zaglą­dali do hote­lo­wego holu. Nikomu nie przy­szło do głowy, żeby po pro­stu spy­tać Sama albo Mię; ludzie tylko czy­hali na sen­sa­cję. Mieli za sobą długą i nudną zimę.

– Wciąż jest zabój­czo przy­stojny – stwier­dziła Hester Bur­min­gham, poma­ga­jąc Gla­dys Macey, która przy­szła upchać do torby zakupy na cały tydzień. – Wpadł tutaj, bar­dzo wielki i jesz­cze bar­dziej bez­czelny. Powie­dział mi „hello”, zupeł­nie jak­by­śmy widzieli się tydzień temu.

Gla­dys, któ­rej oczy aż zwę­ziły się z cie­ka­wo­ści, przy­gry­zła dolną wargę.

– Co kupił?

– Kawę, mleko, płatki. Chleb peł­no­ziar­ni­sty i masło. Tro­chę owo­ców. Mia­łam piękne banany, ale nie chciał i wolał drogo zapła­cić za świeże tru­skawki. Wybrał jesz­cze spe­cjalny ser, wziął kra­kersy i butelkę wody. Aha, i pudełko soku poma­rań­czo­wego.

– Wygląda na to, że nie zamie­rza sobie goto­wać ani sprzą­tać. – Pochy­liła się nad uchem Hester. – Spo­tka­łam Hanka ze sklepu z alko­ho­lem. Powie­dział mi, że Logan kupił u niego wina za pięć­set dola­rów, a do tego jesz­cze piwo i butelkę szkoc­kiej whi­sky.

– Pięć­set dola­rów! – Hester zni­żyła głos do szeptu. – Myślisz, że aż tak się roz­pił w Nowym Jorku?

– Nie cho­dzi o ilość, ale o cenę. – Gla­dys znów zbli­żyła usta do jej ucha. – Dwie butelki fran­cu­skiego szam­pana i dwie butelki tego dro­giego wina, które lubi, no, wiesz kto.

– Kto?

Gla­dys pod­nio­sła oczy ku niebu.

– Mia Devlin. A któż by inny, na miłość boską!

– Sły­sza­łam, że wyrzu­ciła go z księ­garni.

– Nic podob­nego. Po pro­stu sam wszedł i sam wyszedł. Wiem to od Lisy Bige­low, która jadła tam wła­śnie lunch z kuzynką z Por­t­land. Lisa spo­tkała się z moją synową na sta­cji ben­zy­no­wej i wszystko jej opo­wie­działa.

– No, cóż… – Hester bar­dziej podo­bała się pierw­sza wer­sja. – Myślisz, że Mia rzuci na niego urok?

– Hester! Wiesz, że Mia nie rzuca uro­ków. Coś takiego. – Gla­dys się roze­śmiała. – Ale warto byłoby dowie­dzieć się, co wła­ści­wie robi. Chyba zaniosę te zakupy do domu i pójdę na kawę. Przy oka­zji kupię jakąś książkę.

– Zadzwo­nisz, jak się cze­goś dowiesz?

Gla­dys pchnęła nała­do­wany wózek i mru­gnęła do niej.

– Masz to jak w banku.

*

Sam wie­dział oczy­wi­ście, że biorą go na języki. Byłby wręcz zawie­dziony, gdyby było ina­czej. Tak jak się spo­dzie­wał, twa­rze kie­row­ni­ków dzia­łów, któ­rych wezwał na poranne zebra­nie, wyra­żały nie­chęć i cie­ka­wość.

Lęk tro­chę zma­lał, gdy stało się jasne, że nie będzie wielu zwol­nień. Wzro­sła za to nie­chęć, gdy Sam oświad­czył, że zamie­rza oso­bi­ście kie­ro­wać hote­lem, a na doda­tek pla­nuje pewne zmiany.

– W sezo­nie mamy prze­peł­nie­nie. Ale poza sezo­nem gości jest znacz­nie mniej, cza­sem nawet zaję­tych jest led­wie trzy­dzie­ści pro­cent miejsc.

Kie­row­nik han­dlowy poru­szył się na krze­śle.

– Zimą na wyspie inte­resy idą kiep­sko. Zawsze tak było.

– Nie obcho­dzi mnie, jak było zawsze – głos Sama brzmiał chłodno. – Musimy zwięk­szyć liczbę gości poza sezo­nem do sześć­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cent. Osią­gniemy to, pro­po­nu­jąc atrak­cyj­niej­szą ofertę orga­ni­za­to­rom kon­fe­ren­cji i narad, a także zachę­ca­jąc ludzi do przy­jaz­dów na week­endy i na pobyty tygo­dniowe. Wkrótce wszy­scy pań­stwo dosta­nie­cie moje pismo w tej spra­wie. Dalej – cią­gnął, prze­wra­ca­jąc kartki notesu. – Sporo poko­jów wymaga odno­wie­nia i zmiany wystroju. Zaczniemy w przy­szłym tygo­dniu od dru­giego pię­tra. – Spoj­rzał na kie­row­nika działu rezer­wa­cji. – Pro­szę to uwzględ­nić. – Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, prze­wró­cił kolejną kartkę. – W ostat­nich mie­sią­cach mamy stały spa­dek obro­tów w restau­ra­cji. Wszystko wska­zuje na to, że kawiar­nia zabiera nam klien­tów.

– Czy można? – Nie­wy­soka bru­netka chrząk­nęła i popra­wiła oku­lary w ciem­nej oprawce.

– Słu­cham. Prze­pra­szam, jak się pani nazywa?

– Stella Far­ley. Jestem kie­row­niczką restau­ra­cji. Jeśli mam być szczera, ni­gdy nie będziemy kon­ku­ren­cyjni wobec kawiarni i Nell Todd. Gdy­bym mogła…

Prze­rwała, gdy pod­niósł palec.

– Nie chcę sły­szeć słowa „ ni­gdy”.

Nabrała powie­trza.

– Pan wyba­czy, ale ja byłam na wyspie przez ostat­nie dzie­sięć mie­sięcy, a pan nie.

Zapa­dła głę­boka cisza, jakby wszy­scy wstrzy­mali oddech. Po chwili Sam kiw­nął głową.

– Zro­zu­mia­łem. I cze­góż to dowie­działa się pani przez te ostat­nie dzie­sięć mie­sięcy?

– Że jeśli chcemy odzy­skać klien­tów i zwięk­szyć obroty w porze śnia­da­nia i lun­chu, powin­ni­śmy wpro­wa­dzić coś zupeł­nie innego. Kawiar­nia pro­po­nuje nie­zo­bo­wią­zu­jący, swo­bodny nastrój i domowe, codzienne menu. Luz i, no wła­śnie, fan­ta­styczne jedze­nie. My musimy stwo­rzyć alter­na­tywę. Ele­gancko, wytwor­nie, roman­tyczny nastrój, spe­cjalna atmos­fera do spo­tkań ludzi biz­nesu czy do waż­nej randki. Jesie­nią posła­łam pań­skiemu ojcu list z pro­po­zy­cjami, ale…

– Teraz ja kie­ruję hote­lem, a nie mój ojciec. – Powie­dział to swo­bod­nie, sta­now­czo, bez cie­nia urazy. – Pro­szę o notatkę jesz­cze dzi­siaj.

– Oczy­wi­ście.

– Jeśli ktoś jesz­cze zwra­cał się w ostat­nim roku z jaki­miś pomy­słami czy pro­po­zy­cjami do mojego ojca, pro­szę w tym tygo­dniu o wszyst­kim mnie powia­do­mić. Chcę, żeby sprawa była jasna: teraz wła­ści­cie­lem jestem ja. Wła­ści­cie­lem i sze­fem. Zastrze­gam sobie prawo podej­mo­wa­nia decy­zji, ale ocze­kuję też od was współ­pracy. Za parę dni wszy­scy dostaną ode mnie sto­sowne pisma. Pro­szę o odpo­wiedź w ciągu czter­dzie­stu ośmiu godzin. Dzię­kuję pań­stwu.

Patrzył, jak wycho­dzą. Jesz­cze drzwi się nie zamknęły, a już szep­tali i mam­ro­tali coś do sie­bie.

Została tylko jedna kobieta. Także bru­netka, pod sześć­dzie­siątkę, w pro­stym gra­na­to­wym kostiu­mie i w pan­to­fel­kach. W hotelu prze­pra­co­wała ponad czter­dzie­ści lat. Zdjęła oku­lary, zamknęła notat­nik i splo­tła dło­nie.

– Czy to już wszystko, panie dyrek­to­rze?

Sam uniósł brew.

– Daw­niej mówiła pani do mnie Sam.

– Daw­niej nie byłeś moim sze­fem.

– Pani Far­ley… – Sze­roko otwo­rzył oczy. – Czy to była pani córka? Stella? Do dia­bła.

– Nie prze­kli­naj w biu­rze – powie­działa sucho.

– Prze­pra­szam. Po pro­stu nie sko­ja­rzy­łem. Gra­tu­luję – dodał. – Tylko ona jedna miała odwagę zapro­po­no­wać coś roz­sąd­nego.

– Uczy­łam ją nie­za­leż­no­ści. Oni się cie­bie boją. – Szef czy nie, wszystko jedno, pomy­ślała, prze­cież znam go od dziecka. Skoro moja córka odwa­żyła się powie­dzieć, co myśli, to mogę i ja. – Więk­szość ludzi, któ­rzy byli w tym pokoju, ni­gdy nie widziała żad­nego z Loga­nów. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale przy­naj­mniej od dzie­się­ciu lat ten hotel był kie­ro­wany przez peł­no­moc­ni­ków. – Ton jej głosu nie pozo­sta­wiał jed­nak wąt­pli­wo­ści, że jej zda­niem było to złe. – A teraz zja­wiasz się nagle nie wia­domo skąd i robisz zamie­sza­nie. Zawsze lubi­łeś mie­szać.

– To jest mój hotel i trzeba nim potrzą­snąć.

– Nie prze­czę. Loga­no­wie za mało się nim zaj­mo­wali.

– Mój ojciec…

– Teraz jesteś ty – przy­po­mniała. – Nie uży­waj ojca jako wymówki, skoro przed chwilą sam powie­dzia­łeś, że jesteś sze­fem.

Nie zapro­te­sto­wał, choć mu dopie­kła.

– W porządku. W takim razie umówmy się, że teraz jestem tu, zaj­muję się hote­lem i nie szu­kam wymó­wek.

– Świet­nie. – Znów otwarła notat­nik. – Witaj w domu.

– Dzię­kuję. A więc – wstał i pod­szedł do okna – star­tu­jemy. Deko­ra­cje z kwia­tów… – zaczął dyk­to­wać.

Pra­co­wał czter­na­ście godzin bez prze­rwy, jadł, co popad­nie, nie wycho­dząc z biura. Zale­żało mu na tym, by jego firma miała mocne związki z lokal­nym ryn­kiem, spo­tkał się więc oso­bi­ście z wła­ści­cie­lem miej­sco­wej firmy budow­la­nej i przej­rzał jego pro­po­zy­cje doty­czące moder­ni­za­cji. Swo­jemu asy­sten­towi pole­cił zamó­wić nowe wypo­sa­że­nie biu­rowe i umó­wił się na spo­tka­nie z sze­fem firmy tury­stycz­nej.

Jesz­cze raz dokład­nie przej­rzał swoje pomy­sły i pro­po­zy­cje, spraw­dził wszystko pod kątem finan­sów. Wie­dział teraz, ile pie­nię­dzy i czasu pochło­nie reali­za­cja jego pla­nów. Zda­wał sobie sprawę, że jest to bieg na długi dystans, i był na to przy­go­to­wany.

Nie wszyst­kim będzie to odpo­wia­dało, przy­zna­wał w duchu, koń­cząc dzień pracy i roz­cie­ra­jąc zesztyw­niały kark. Na przy­kład Mii.

Był rad, że wziął na sie­bie tyle pracy. Dzięki temu nie miał czasu, by wciąż o niej myśleć.

A jed­nak nie­zu­peł­nie mu się to udało. Pamię­tał, jak poprzed­niego dnia poczuł w sobie echo jej mocy. Ode­pchnął je i na moment przedarł się do niej. Zoba­czył ją wyraź­nie, jak klę­czy w swoim pokoju w wieży, oblana zło­tym świa­tłem, z wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona.

Widział jej zna­mię, mały pen­ta­gram na udzie.

I wła­śnie to nagłe ukłu­cie pożą­da­nia spra­wiło, był tego pewien, że zdo­łała bły­ska­wicz­nie i bez trudu zerwać więź pomię­dzy nimi.

Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego nie wolno mu tak wdzie­rać się w jej życie. Postą­pił obrzy­dli­wie i po cham­sku, poża­ło­wał tego natych­miast.

Oczy­wi­ście musi ją prze­pro­sić. Ist­nieją prze­cież jakieś normy zacho­wa­nia, nie wolno ich łamać, nie uspra­wie­dli­wia tego ani zaży­łość, ani uraza.

Naj­le­piej zro­bić to natych­miast. Wetknął do teczki naj­pil­niej­sze papiery. Poroz­ma­wia z Mią, a potem kupi coś goto­wego na ząb i dokoń­czy pracę w domu, przy jedze­niu.

Chyba że Mia zgo­dzi się zawrzeć pokój i przyj­mie zapro­sze­nie na wspólną kola­cję. Wów­czas papiery pocze­kają.

Wyszedł z hotelu w tym samym momen­cie, gdy po dru­giej stro­nie ulicy poja­wiła się Mia, która wła­śnie skoń­czyła pracę w księ­garni. Kom­plet­nie zasko­czeni przy­sta­nęli na chwilę, po czym Mia odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła w stronę małego, ele­ganc­kiego kabrio­letu.

Popę­dził przez ulicę, żeby ją zła­pać, zanim wsią­dzie.

– Mia. Zacze­kaj.

– Idź do dia­bła.

– Pójdę, ale naj­pierw cię prze­pro­szę. – Zatrza­snął drzwi samo­chodu, które zdą­żyła już otwo­rzyć. – Źle postą­pi­łem i nic mnie nie uspra­wie­dli­wia.

Była zasko­czona, ale nie zmię­kła.

– Nie pamię­tam, żebyś kie­dy­kol­wiek tak spie­szył się z prze­pra­sza­niem. – Wzru­szyła lekko ramio­nami. – Dobrze. Przy­ję­łam prze­pro­siny. A teraz spa­daj.

– Daj mi pięć minut.

– Nie.

– Tylko pięć minut. Przejdźmy się. Przez cały dzień byłem zamknięty w biu­rze i marzę o świe­żym powie­trzu.

Nie chciało jej się z nim sza­mo­tać przy drzwiach samo­chodu. Ośmie­szy­łaby się w oczach ludzi, któ­rzy uda­wali, że wcale się nie gapią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki