Projekt HappyHead. Projekt HappyHead - Josh Silver - ebook

Projekt HappyHead. Projekt HappyHead ebook

Silver Josh

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 402

Data ważności licencji: 7/4/2028

Oceny
4,1 (31 ocen)
13
11
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mmaja2008

Nie oderwiesz się od lektury

wow wow wow megaa niepokojąca
10
Oskiee

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa i wciągająca. Przeczytałem jednym ciągiem.
00
ReaderRealm
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

No takiego zakończenia na pewno się nie spodziewałam ... Po skończeniu czytania dalej siedzi w głowie i nie chce wyjść.
00
KKielban

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągającą, niesamowita i niepokojąca. Do tego zakończenie, które sprawia, że przez cały dzień patrzysz się w ścianę niewiedząc co zrobić ze sobą. Polecam.
00
slate222

Dobrze spędzony czas

4.5
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuHap­py­Head
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cja na okładceZO­FIA LANGE
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Re­dak­cjaBA­TURO.PL
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaBA­TURO.PL
Co­py­ri­ght © Josh Si­lver, 2023
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
Ta książka jest fik­cją li­te­racką. Na­zwy wła­sne, po­sta­cie, przed­się­bior­stwa, or­ga­ni­za­cje, miej­sca i wy­da­rze­nia zo­stały albo stwo­rzone przez Au­tora na po­trzeby tej hi­sto­rii, albo wy­ko­rzy­stane przez niego jako ele­ment fik­cji. Wszel­kie po­do­bień­stwo do fak­tycz­nie ist­nie­ją­cych osób, ży­wych lub zmar­łych, wy­da­rzeń lub lo­ka­li­za­cji jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
UWAGA! W pu­bli­ka­cji znaj­dują się tre­ści, które mogą po­wo­do­wać dys­kom­fort nie­któ­rych czy­tel­ni­ków i czy­tel­ni­czek – w tek­ście zo­stały po­ru­szone ta­kie te­maty, jak za­bu­rze­nia lę­kowe, cho­roby psy­chiczne, za­biegi me­dyczne, ho­mo­fo­bia oraz znę­ca­nie się.
ISBN 978-83-271-6685-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla DRD

Pry­watne i po­ufne

Hap­py­Head

Za­an­ga­żo­wa­nie. Roz­wój. Wdzięcz­ność.

Do wia­do­mo­ści Se­ba­stiana Se­atona

Gra­tu­la­cje!

Kon­tak­tu­jemy się z Tobą, aby po­in­for­mo­wać Cię, że zo­sta­łeś wy­brany w ra­mach na­boru in­au­gu­ra­cyj­nego do udziału w pro­jek­cie Hap­py­Head.

Pio­nier­ski pro­jekt Hap­py­Head jest oparty na ba­da­niach pro­wa­dzo­nych przez dok­tor Eileen Stone i przez świa­to­wej klasy ka­drę pro­fe­sor­ską. No­wa­tor­ski pro­gram ofe­ruje uczest­ni­kom szansę na od­na­le­zie­nie dłu­go­trwa­łego szczę­ścia. Ukoń­cze­nie pro­gramu po­zwoli Ci wy­zwo­lić drze­miący w To­bie po­ten­cjał i jed­no­cze­śnie wy­po­saży Cię w na­rzę­dzia, któ­rych po­trze­bu­jesz, aby osią­gnąć suk­ces w przy­szło­ści.

Zo­sta­niesz zo­bo­wią­zany do wzię­cia udziału w trzy­na­sto­dnio­wym kur­sie, któ­rego ele­men­tami będą róż­nego ro­dzaju za­da­nia, te­ra­pia oraz uważ­nie mo­ni­to­ro­wane za­biegi nie­me­dyczne. W celu do­świad­cze­nia jak naj­peł­niej­szej imer­sji przez trzy­na­ście dni nie bę­dziesz mieć kon­taktu ze swoją ro­dziną i przy­ja­ciółmi. Po­nadto do czasu ukoń­cze­nia kursu do­stęp do urzą­dzeń mo­bil­nych oraz in­ter­netu bę­dzie za­ka­zany.

Pro­simy, abyś za­brał ze sobą na­stę­pu­jące rze­czy:

• Obu­wie spor­towe (bez sznu­ró­wek).

• Obec­nie przyj­mo­wane leki.

• Je­den oso­bi­sty przed­miot, który nie de­fi­niuje Cię jako osoby, ale jest dla Cie­bie ważny. Umieść, pro­szę, ten przed­miot w do­łą­czo­nym za­my­ka­nym pu­dełku.

Pro­gram roz­pocz­nie się 1 wrze­śnia, a uczest­nic­two w nim bę­dzie się wią­zało z uspra­wie­dli­wie­niem nie­obec­no­ści w szkole lub na uczelni. Pro­simy o do­tar­cie na miej­sce nie póź­niej niż o 20.00. W za­łącz­niku znaj­dują się kwe­stio­na­riusz, opis moż­li­wo­ści do­tar­cia do ośrodka, ulotka ze szcze­gó­ło­wymi in­for­ma­cjami oraz for­mu­larz zgody do wy­peł­nie­nia przez ro­dzica lub opie­kuna praw­nego.

Pro­simy o cał­ko­wi­cie szczere wy­peł­nie­nie kwe­stio­na­riu­sza. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jemy chwili, kiedy bę­dziemy mo­gli po­wi­tać Cię w pro­gra­mie Hap­py­Head. Obec­ność obo­wiąz­kowa.

Z po­zdro­wie­niami

Pro­fe­sor G. Man­ning :-)

.

ROZ­DZIAŁ 1

NIEBO BO­WIEGO

– My­ślę, że to tam – mówi mama.

– Już tam by­li­śmy – od­po­wiada tata tro­chę opry­skli­wie.

– Nie, to inna droga, spójrz.

– Wszyst­kie wy­glą­dają tak samo.

– Nie, ta jest węż­sza niż inne.

– A co mówi na­wi­ga­cja?

– Nie działa. Po­ka­zuje, że je­ste­śmy w szcze­rym polu.

– Je­ste­śmy w szcze­rym polu – do­rzuca od sie­bie Lily.

To dość nie­for­tunne, że spę­dzam sie­dem­na­ste uro­dziny z twa­rzą od ośmiu go­dzin przy­kle­joną do szyby sa­mo­chodu, pod­czas gdy moi ro­dzice i sio­stra cały czas mó­wią, jakby nie po­trze­bo­wali na­wet chwili na od­dech. Ko­niecz­nie chcieli mi po­ma­chać na po­że­gna­nie, ale choć po­wie­dzia­łem, że mogą to zro­bić z ganku, uwa­żali, że nie bę­dzie to aż tak zna­czące.

My­ślę, że zde­cy­do­wa­nie by­łoby zna­czące. Ozna­cza­łoby, że mógł­bym wsiąść do po­ciągu i unik­nąć ca­łej tej sy­tu­acji. Mógł­bym ten ostatni raz spo­tkać się z Shelly i się z nią po­że­gnać, a nie wsta­wać o czwar­tej trzy­dzie­ści nad ra­nem, obu­dzony przez tatę, który po­trzą­sał mi przed twa­rzą pu­deł­kiem cze­ko­la­do­wych che­erio­sów, twier­dząc, że to pysz­no­ści spe­cjal­nie na moje po­że­gna­nie.

Te­raz mama po­wta­rza, że wy­jazd do Hap­py­Head zde­cy­do­wa­nie wyj­dzie mi na do­bre. Po­wi­nie­nem być szczę­śliwy, że zo­sta­łem wy­brany. Wdzięczny.

– To istne bło­go­sła­wień­stwo. – Mama uwiel­bia to słowo. – Na­prawdę – mówi i ła­pie ze mną kon­takt wzro­kowy we wstecz­nym lu­sterku. – Za­wsze by­łeś nieco wraż­liwy, prawda?

Ona chyba na se­rio chce, że­bym od­po­wie­dział.

Lily pry­cha.

– Cóż...

– I ko­chamy to w to­bie, Seb. Na­prawdę. Za­wsze tak mocno prze­ży­wa­łeś różne rze­czy. – O rany. – Nie, żeby to było coś złego. Taki... je­steś. To czyni cię wy­jąt­ko­wym. – Mam ochotę otwo­rzyć drzwi i wy­sko­czyć wprost w krzaki, które mi­jamy. – Tylko cza­sem mar­twię się o to, jak so­bie po­ra­dzisz. Ży­cie nie jest ła­twe.

Od ja­kie­goś czasu moi ro­dzice i na­uczy­ciele po­dzie­lają prze­ko­na­nie, że musi wy­da­rzyć się coś, co wy­wróci wszystko do góry no­gami, je­śli mam wejść w Ko­lejny Etap Ży­cia le­piej przy­go­to­wany.

Kiedy przy­szedł list, byli bar­dzo pod­eks­cy­to­wani.

Hap­py­Head bę­dzie od­po­wie­dzią na wszystko.

Musi być.

Byli co do tego zgodni.

Sa­mo­chód jest na­pa­ko­wany mo­imi rze­czami, po­mię­dzy mną a Lily znaj­duje się wy­pchana wa­lizka. Wła­ści­wie tak jest le­piej. Tylko kiedy tata za ostro ha­muje, czyli nie­mal cały czas, ba­gaż wbija mi się w klatkę pier­siową. Nie chcia­łem brać wszyst­kiego ze swo­jej szafy, ale mama się uparła. Kiedy pró­bo­wa­łem ją prze­ko­nać, że nie ma ta­kiej po­trzeby ze względu na li­stę wy­ma­ga­nych rze­czy, od­parła, że ni­gdy nie można być za bar­dzo przy­go­to­wa­nym.

– Gdzie my w ogóle je­ste­śmy? – ję­czy Lily.

– Pra­wie na miej­scu – za­pew­nia nie­zbyt prze­ko­nu­jąco mama. – Tro­chę trudno się na­wi­guje po tych szkoc­kich dro­gach. Spró­bu­jemy mieć z tego frajdę.

Frajda.

Shelly po­wie­działa, że za­mie­rzała za­ła­twić bu­telkę wódki i tro­chę trawki, a jej wu­jek miał nam po­zwo­lić sie­dzieć na ty­łach swo­jego pubu i przy­no­sić dar­mowe drinki.

Bu­dzik na 4.30 – na­pi­sa­łem do niej wczo­raj. Mu­szę od­pu­ścić, je­śli mam prze­trwać tę po­dróż. Sry.

Chcia­łem iść do pubu.

Na­prawdę chcia­łem.

Słabo – od­pi­sała Shelly. To twoje pie­przone uro­dziny, stary, a po­tem wy­jeż­dżasz pra­wie na dwa ty­go­dnie. Mó­wisz, że je­steś nie­za­leżny, ale oni tak na­prawdę mają cię w gar­ści, Seb. Bo­isz się ich. Za­wsze się ba­łeś. Na ra­zie. Se­rio, mam na­dzieję, że z kimś się tam za­przy­jaź­nisz, że­bym nie tylko ja mu­siała się uże­rać z tym gów­nem.

Nic na to nie od­po­wie­dzia­łem. Shelly uwiel­bia uży­wać peł­nych zdań i zwra­cać się do mnie po imie­niu, kiedy my­śli, że wy­sta­wiam ją do wia­tru. Zresztą nie za­wsze ro­bię to, co każą mi ro­dzice. Je­śli już im ule­gam, to dla­tego, żeby uła­twić so­bie sprawę, bo nie przyj­muję do­brze ich roz­cza­ro­wa­nia i tek­stów typu „to do cie­bie nie­po­dobne, Seb”. Poza tym już pa­li­łem kie­dyś trawę i nie­spe­cjal­nie mi się po­do­bało. Zro­biło mi się słabo i zwy­mio­to­wa­łem pod prysz­ni­cem.

Shelly nie do­stała li­stu z Hap­py­Head.

Nikt inny z mo­jej szkoły nie do­stał.

Tylko ja.

Może jest za­zdro­sna.

Wi­dzę, że mama prze­gląda ulotkę dla ro­dzi­ców i opie­ku­nów – kartki mają po­za­gi­nane rogi i są po­kryte śla­dami po kub­kach z kawą – i znów się za­czyna.

– Ach, Seb. Wy­brany.

– Je­stem nie­mal pe­wien, że od­było się to lo­sowo, mamo.

Wy­daje mi się, że nie roz­stała się z tą ulotką od czasu, kiedy ją do­sta­li­śmy. Czy­tała ją tak wiele razy, że te­raz zna ją na pa­mięć i cza­sem cy­tuje mi frazy z tek­stów w środku, w stylu „pie­lę­gno­wa­nie moc­nych stron” czy „bież­nia lek­ko­atle­tyczna”.

W sa­mo­cho­dzie jest bar­dzo go­rąco.

– Mu­sieli coś w to­bie do­strzec, Seb. Je­stem o tym prze­ko­nana. Pew­nie wy­ko­rzy­stują ja­kiś... ze­staw stan­dar­dów przy pro­ce­sie wy­boru, prawda? Ri­chard?

Tata nie od­po­wiada.

– Mamo, oni mnie na­wet ni­gdy nie spo­tkali.

– A poza tym – na­dal w to brnie – po­trze­bo­wa­łeś odro­biny za­chęty, co nie? Twoje oceny ostat­nio nieco się po­gor­szyły, więc...

– Tak, to wspa­niale, mamo.

Ob­raca się, żeby na mnie spoj­rzeć, i wprost pro­mie­nieje na­dzieją.

– Pod­pi­sa­łam wszyst­kie for­mu­la­rze. A ty wy­peł­ni­łeś do­kład­nie kwe­stio­na­riusz, prawda? – Ki­wam po­ta­ku­jąco głową. – To do­brze. „Obec­ność obo­wiąz­kowa”. O rety! Jak kie­dyś w woj­sku...

Sta­ram się nie za­uwa­żać tonu jej głosu, który można zin­ter­pre­to­wać jako „pro­szę, pro­szę, pro­szę, tylko tego nie schrzań, synu”.

Na­gle czuję zna­jomy ucisk w żo­łądku wy­wo­łany stra­chem. Wy­cią­gam cu­kierka z paczki Sher­bet Pips, którą mam w we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki. A kiedy wkła­dam go do ust, zdaję so­bie sprawę, że nie mogę po­wstrzy­mać drże­nia ręki.

– Mo­żemy włą­czyć Hunky Dory? – py­tam.

Lily prze­wraca oczami, przez chwilę wi­dać je­dy­nie ich białka. Uwiel­bia za­cho­wy­wać się tak, jak­bym tylko uda­wał, że lu­bię Da­vida Bo­wiego, żeby wy­da­wać się bar­dziej in­te­re­su­jący. Ale to nie­prawda.

– Uda­wana ob­se­sja – mru­czy pod no­sem.

– Po­cze­kaj, Seb. Po­trze­bu­jemy prze­rwy od mu­zyki, żeby móc po­my­śleć. – Mama gwał­tow­nie wci­ska przy­cisk na de­sce roz­dziel­czej i Li­gh­tho­use Fa­mily na­gle prze­staje grać.

Ni­gdy nie czu­łem po­trzeby tłu­ma­cze­nia się ze swo­jego uzna­nia dla Bo­wiego, zwłasz­cza mo­jej głu­piej młod­szej sio­strze. Jest prze­ko­nana, że szu­ka­łem cze­goś, co sprawi, że będę po­strze­gany w inny spo­sób, gdyż je­stem „do bólu zwy­czajny”, ale wcale tak nie było.

To Bo­wie mnie zna­lazł.

Nie zro­zu­mia­łaby tego, jak ważna była dla mnie ta chwila, gdy ma­jąc trzy­na­ście lat, po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem bły­ska­wicę prze­ci­na­jącą jego twarz na półce z pły­tami u mamy Shelly.

Albo tego, że ukra­dłem tę płytę.

Albo tego, że kiedy jej słu­cha­łem, tań­czy­łem w swoim po­koju w mamy bu­tach na ob­ca­sie, cza­sem przy tym pła­cząc.

Nie mu­szę jej tego wszyst­kiego mó­wić.

Nie mu­szę jej też mó­wić, że Bo­wie był pierw­szym męż­czy­zną, który mi się spodo­bał.

I mó­wiąc, że mi się spodo­bał, mam na my­śli – na po­waż­nie.

Ten typ po­do­ba­nia, gdy ma się w gło­wie roz­go­rącz­ko­waną go­ni­twę my­śli, nie można się sku­pić, my­śleć o ni­czym in­nym. Gdy roz­ma­wiam z jego zdję­ciem pod koł­drą i chcę ro­ze­rwać swoją klatkę pier­siową, żeby ukoić ból zwią­zany z tym, że nie je­ste­śmy ra­zem, ochło­dzić swoje roz­grzane wnę­trze ser­cami wszyst­kich, któ­rzy ni­gdy nie czuli się w ten spo­sób.

Czuję za­pach se­rowo-ce­bu­lo­wych chru­pek, które tata pró­buje jeść, jed­no­cze­śnie trzy­ma­jąc kie­row­nicę. Unosi opa­ko­wa­nie i wy­sy­puje je so­bie na twarz.

– A niech to.

– Patrz na drogę, ko­cha­nie.

– Prze­pra­szam.

Ze słu­cha­wek Lily dud­nią te bez­na­dziejne dźwięki, które tak uwiel­bia. Czę­sto po­wta­rza, że nie ro­zu­miem tej ma­ją­cej wiel­kie zna­cze­nie mu­zyki. To chrze­ści­jań­ski pop. Ubó­stwia ko­ścielne ze­społy po­powe i aku­rat za to moi ro­dzice dają jej różne rze­czy i wożą tam i z po­wro­tem na za­ję­cia tańca w stylu do­wol­nym cztery dni w ty­go­dniu; a poza tym za­wsze ma dwu­dzie­sto­fun­towe bank­noty w port­mo­netce. Ma pięt­na­ście lat i jest bo­gat­sza niż więk­szość lu­dzi, któ­rych znam. Ni­gdy tego nie zro­zu­miem, ale naj­wi­docz­niej tak wła­śnie działa Bóg.

– Lily, przy­cisz to. Czy wpi­sa­li­śmy do for­mu­la­rza ta­bletki, które Seb bie­rze na stałe, Ri­char­dzie? Wy­daje mi się, że za­po­mnie­li­śmy. My­ślisz, że za­po­mnie­li­śmy? Na pewno chcą wie­dzieć o ta­kich rze­czach. A le­cze­nie dia­ze­pa­mem w ze­szłym roku? Ri­chard?

– Wszystko wpi­sa­li­śmy do for­mu­la­rza, mamo. – Roz­glą­dam się za przy­ci­skiem do ka­ta­pul­to­wa­nia.

Lily po­ru­sza ra­mio­nami w górę i w dół, od­twa­rza­jąc ja­kiś ruch bę­dący czę­ścią cho­re­ogra­fii street-dance’owej, któ­rego mu­siała się na­uczyć pod­czas wszyst­kich tych tre­nin­gów ta­necz­nych.

– A co z la­wen­dową mgiełką do po­du­szek? – pyta moja sio­stra. – Czy o tym też chcą wie­dzieć?

Mama spo­gląda na tatę za­nie­po­ko­jona.

– My­ślisz, że chcą?

– Bar­dzo śmieszne, Lily – włą­czam się. – Jak ci idzie hip-hop? Wi­dzę, że za­ję­cia w końcu przy­no­szą re­zul­taty.

– Ku­tas – rzuca.

– Pro­szę? Nie sły­sza­łem cię. – Moja sio­stra prze­wraca oczami. – Gło­śniej Lily.

KU-TAS, po­wta­rza bez­gło­śnie.

– Daj spo­kój, Seb. Ty aku­rat po­wi­nie­neś wie­dzieć, co to ta­kiego – od­zywa się. Od­rywa się od te­le­fonu. Wska­zuje wy­mow­nie na mamę, zło­śli­wie się przy tym uśmie­cha­jąc.

Za­wsze grozi, że im po­wie. Szan­ta­żuje mnie pięt­na­sto­latka. Uwiel­bia to. Mała sa­dystka. Wzru­sza ra­mio­nami nie­dbale, jakby mó­wiła: „no da­lej, sprawdź mnie”. Chce zo­ba­czyć, jak się skrę­cam.

I tak mnie to nie ob­cho­dzi. Oni wie­dzą. Mu­szą wie­dzieć.

Ob­ra­cam się i przy­ci­skam czoło do zim­nej szyby, która za­pa­ro­wuje od cie­płego po­wie­trza mo­jego od­de­chu.

Sku­piam się na ja­sno­żół­tych po­lach.

Niebo ma dziś ko­lor nie­bie­skich bły­ska­wic.

Niebo Bo­wiego.

Lily przy­ci­ska ję­zyk do wnę­trza po­liczka, wy­brzu­sza­jąc go tro­chę.

– Hap­py­Head. Brzmi, jakby ro­bili tam do­brze nie tylko gło­wie. Na pewno od razu się od­naj­dziesz, Seb. – Za­do­wo­lona z sie­bie od­chyla się do tyłu, jakby coś wy­grała.

Już nie­długo. A po­tem tro­chę spo­koju.

Od­po­czynku od tego wszyst­kiego.

Pra­wie dwa ty­go­dnie.

Ga­pię się przez okno i przy­glą­dam ciem­nie­ją­cemu niebu ze smu­gami w bar­wach różu i fio­letu jak świeży si­niak.

Mama gwał­tow­nie wciąga po­wie­trze.

– Wpi­sa­li­śmy mo­cze­nie nocne z dzie­ciń­stwa?

– Tak, mamo – od­po­wia­dam. – Wszystko jest w for­mu­la­rzu. Po pro­stu daj już spo­kój. Jezu. – Sa­mo­chód pod­ska­kuje na dro­dze i ude­rzam głową w szybę.

– Uwa­żaj na słowa. – Mama brzmi jak ura­żona.

Lily się uśmie­cha.

Na­gle tata wci­ska gwał­tow­nie ha­mulce, a siła roz­pędu spra­wia, że w moje ciało wpi­jają się pasy bez­pie­czeń­stwa.

– Tato! – Lily traci nad sobą pa­no­wa­nie. – Na se­rio wo­la­ła­bym nie zgi­nąć przed im­prezą uro­dzi­nową Loli w przy­szłym ty­go­dniu.

– Prze­pra­szam wszyst­kich.

Pa­trzę w górę na gę­stą ścianę wy­so­kich szu­wa­rów, w którą pra­wie wje­cha­li­śmy. Ta­kie same szu­wary ota­czały nas z obu stron przez ostat­nią go­dzinę.

Mam zdrę­twiałe i palce u stóp, i ty­łek, a poza tym bar­dzo chciał­bym się wy­si­kać.

– Blair Witch Pro­ject, edy­cja ro­dzinna – mówi Lily. Spo­gląda na chwie­jące się na wie­trze szu­wary.

Się­gam po ko­lej­nego cu­kierka.

– Cóż, nie mo­żemy tu po pro­stu sie­dzieć – war­czy mama na tatę.

Ze­ga­rek na de­sce roz­dziel­czej wska­zuje 19.30.

– Po­dobno mu­simy tam do­trzeć przed dwu­dzie­stą – do­daję.

Tak było w li­ście.

Pro­simy o do­tar­cie na miej­sce nie póź­niej niż o 20.00.

– Tak, Seb, do­brze o tym wiemy – za­pew­nia mama ci­chym gło­sem. Otwiera skrytkę sa­mo­cho­dową i grze­bie po­śród mię­tó­wek, jakby mapa miała się tam na­gle po­ja­wić.

Sie­dzimy przez mi­nutę w ci­szy, w któ­rej sły­chać tylko od­głos wia­tru po­śród szu­wa­rów, a co ja­kiś czas także wku­rza­jące prych­nię­cia Lily. Się­gam do ple­caka, żeby wy­cią­gnąć te­le­fon.

Shelly.

Otwie­ram wia­do­mość.

Baw się do­brze, Seb. Dasz tam czadu.

Na­dal pi­sze do mnie po imie­niu, ale przy­naj­mniej już tro­chę jej prze­cho­dzi. Od­pi­suję.

Thx. Jak prze­żyję. Ta pie­przona po­dróż może mnie wy­koń­czyć, za­nim tam do­trę. Jak było wczo­raj?

Sły­chać stu­ka­nie w szybę.

– Co do dia­bła?! – krzy­czy Lily.

– Lily! – upo­mina ją mama, ale milk­nie, kiedy ob­raca się i wi­dzi to, co reszta z nas. Twarz męż­czy­zny za­glą­da­ją­cego do środka przez okno po­nad głową mo­jej sio­stry.

ROZ­DZIAŁ 2

SŁO­NECZ­NIKI

– Dzień do­bry! – od­zywa się sze­roko uśmiech­nięta twarz o bar­dzo bia­łych zę­bach.

Męż­czy­zna robi krok w tył i po­ka­zuje nam przód swo­jego kom­bi­ne­zonu. Prze­biega pal­cem po kie­szeni na piersi, gdzie pod wi­ze­run­kiem uśmiech­nię­tej buźki wid­nieje ja­sno­zie­lony na­pis „Hap­py­Head”.

– Ach – wzdy­cha mama. – Ide­al­nie! – Śmieje się w spo­sób, który su­ge­ruje, że rów­nie do­brze mo­głaby się roz­pła­kać. Po­tem opusz­cza szybę w oknie i wy­sta­wia przez nią głowę. – Wy­daje mi się, że tro­chę się zgu­bi­li­śmy – mówi z uda­wa­nym wy­twor­nym ak­cen­tem, co cza­sem jej się zda­rza.

Męż­czy­zna ob­cho­dzi przód sa­mo­chodu. Prze­cina snopy re­flek­to­rów, a jego żółty kom­bi­ne­zon ośle­pia­jąco od­bija świa­tło.

– Pro­szę się nie mar­twić, trudno zna­leźć to miej­sce. – Ci­cho się śmieje i po­chyla. – Wi­dzę, że pań­stwo w kom­ple­cie! – do­daje. Jego głowa w otwar­tym oknie znaj­duje się te­raz po­nad ko­la­nami mamy.

– Se­aton – przed­sta­wia się mama, wy­cią­ga­jąc rękę w po­bliżu twa­rzy męż­czy­zny.

Ten uj­muje jej dłoń i przez chwilę mam wra­że­nie, że za­raz ją uca­łuje. Mama chyba też tak to od­biera, bo wy­daje z sie­bie zdu­szony pisk. Nic ta­kiego się jed­nak nie zda­rza. Męż­czy­zna za­miast tego en­tu­zja­stycz­nie po­trząsa dło­nią mamy i od­po­wiada:

– Ach, tak! Jest pani matką Se­ba­stiana.

– Tak – re­aguje gło­śno mama.

– Cześć. – Pa­trzy wprost na mnie. – A więc do­tar­łeś.

Od głowy uno­szą­cej się w po­wie­trzu do­cho­dzi silny za­pach środ­ków od­ka­ża­ją­cych. Przy­po­mina mi się ró­żowy krem, który mama na­kła­dała nam na wy­sypkę, kiedy cho­ro­wa­li­śmy na ospę wietrzną.

– Cześć – od­po­wia­dam od­ka­żo­nej gło­wie.

Włosy męż­czy­zny są sta­ran­nie przy­strzy­żone i uło­żone za po­mocą żelu tak, aby je­den lo­czek opa­dał na czoło. Jakby był człon­kiem gangu T-Birds z filmu Gre­ase, tego, w któ­rym tań­czą na sa­mo­cho­dzie. Wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe rzu­cają cień na dolną po­łowę twa­rzy.

– Po­ra­dzimy so­bie we dwóch, pani Se­aton. Stąd już nie jest da­leko do bramy.

– Wspa­niale – mówi mama. – Dzię­kuję. W samą porę, prawda, ko­chani?

Tata kiwa głową.

Lily po pro­stu gapi się na męż­czy­znę.

– Tak więc, Se­ba­stia­nie. Za­bierzmy twoje rze­czy. – Na­dal się uśmie­cha.

– Ja­sne.

Mój żo­łą­dek wy­peł­nia ner­wowe uczu­cie cie­pła, robi mi się słabo. Otwie­ram drzwi sa­mo­chodu i za­bie­ram ple­cak z pod­łogi. Kiedy staję przy szu­wa­rach i za­my­kam drzwi, po­wiew zim­nego wia­tru wkrada się pod moją kurtkę. Prze­cho­dzi mnie dreszcz.

– Wszystko tam masz? – pyta Od­ka­żony i wska­zuje na mój ba­gaż.

– Ano – od­po­wia­dam.

– Obec­nie przyj­mo­wane leki?

– No, tak.

Niebo przy­brało wła­śnie ko­lor sza­rego po­piołu.

– Oso­bi­sty przed­miot?

– Och, oczy­wi­ście, że go ma! – Głos mamy do­cho­dzi z sa­mo­chodu. – W tym fi­ku­śnym pu­dełku.

– Czy jest ono za­bez­pie­czone? – pyta ci­cho.

– Co ta­kiego? – Co­fam się o krok, bo męż­czy­zna znaj­duje się te­raz bar­dzo bli­sko mo­jej twa­rzy. – Tak. Jest... za­bez­pie­czone.

Utrzy­muje ze mną kon­takt wzro­kowy. Jego oczy są bar­dzo czarne. Nie je­stem do końca pe­wien, co po­wi­nie­nem zro­bić.

Wtedy kiwa głową.

– Świet­nie! – Kle­pie mnie po ple­cach i pusz­cza do mnie oko. – Chodźmy.

Znów się uśmie­cha.

– A co z wa­liz­kami? – do­py­tuje mama. – Może bę­dzie po­trze­bo­wał...

– Nie bę­dzie.

Od­ka­żony prze­cho­dzi przed sa­mo­chód i staje w swoim żół­tym kom­bi­ne­zo­nie w świe­tle re­flek­to­rów. Jego zęby błysz­czą.

– Prze­pra­szam, ale kim pan jest? – od­zywa się Lily.

– Lily! – Mama od­wraca się do niej. – Nie bądź nie­grzeczna. Prze­pra­szam pana.

– Skąd wiesz, że on w ogóle pra­cuje w tym miej­scu?

– Pro­szę się nie mar­twić. – Od­ka­żony się śmieje. – To celna uwaga, Lily. Mam przy so­bie do­wód toż­sa­mo­ści, który może się oka­zać po­mocny. – Wy­ciąga go z fron­to­wej kie­szeni kom­bi­ne­zonu i unosi przed przed­nią szybą. Mama i tata po­chy­lają się, żeby go od­czy­tać. – Zo­sta­łem po­pro­szony, by ze­brać spóź­nial­skich z drogi. Spo­dzie­wa­li­śmy się, że na po­czątku mogą po­ja­wić się ja­kieś pro­blemy, chęt­nie po­znamy pań­stwa opi­nię. Być może na­stęp­nym ra­zem mapa by­łaby do­brym roz­wią­za­niem? – Pa­trzy na mamę.

– Tak, by­łaby bar­dzo po­mocna, yyy – mama mruży oczy, wpa­tru­jąc się w do­ku­ment – Mark. Tak, dzię­kuję. – Wi­dzę, że się ru­mieni.

– Chcie­li­śmy po­ma­chać mu na po­że­gna­nie – od­zywa się sła­bym gło­sem tata. Może przy­szło mu do głowy, że ta ośmio­go­dzinna po­dróż nie była warta tego wszyst­kiego. – Nie le­piej od­sta­wić go do bramy?

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Po­ra­dzimy so­bie we dwóch, prawda, ko­lego?

Ko­lego.

– Chyba tak – od­po­wia­dam. Za­rzu­cam ple­cak na ra­mię i do­łą­czam do Od­ka­żo­nego przed sa­mo­cho­dem. Kiedy pa­trzę na przed­nią szybę, czuję na­głą chęć po­wrotu do środka.

Za­ci­skam zęby. Bar­dzo mocno.

– Dzięki, że prze­je­cha­li­ście ze mną tę całą trasę. – Pod­no­szę rękę w ge­ście po­że­gna­nia.

– Robi się ciemno. – Od­ka­żony chwyta mnie za ra­mię i cią­gnie do tyłu. – Chodźmy.

– Po­cze­kaj­cie! – krzy­czy mama i otwiera drzwi. Staje przede mną, wy­ciąga ra­miona. Ro­bię krok do przodu, a ona przy­tula mnie i ca­łuje w czu­bek głowy. – Po pro­stu daj z sie­bie wszystko – mówi. – Na pewno do­brze ci to zrobi.

– Twoja mama ma ra­cję. – Od­ka­żony się uśmie­cha.

Tata wy­ciąga rękę przez okno i od­ma­chuje mi na po­że­gna­nie.

– Po­wo­dze­nia, synu.

Męż­czy­zna znów chwyta mnie za ra­mię. Pa­trzę na tylne sie­dze­nie i wi­dzę, że Lily ma na gło­wie słu­chawki, po­ru­sza nią w rytm ja­kie­goś po­po­wego prze­boju, za­pewne ze wspa­nia­łym prze­sła­niem.

Ła­pie ze mną kon­takt wzro­kowy.

– Pa – mówi, a po­tem bez­gło­śnie do­daje: fiutku.

Ob­ra­cam się, po­nie­waż Od­ka­żony znów cią­gnie mnie za ra­mię. Tym ra­zem moc­niej. Sły­szę za sobą od­głos za­my­ka­nych drzwi i uru­cha­miany sil­nik.

– Z ro­dziną za­wsze jest trudno, co nie, ko­lego?

Nie wiem za bar­dzo, co na to od­po­wie­dzieć, więc wzru­szam ra­mio­nami. Sły­szę klak­son sa­mo­chodu, a po­tem świa­tła prze­su­wają się po na­szych syl­wet­kach i roz­lega się chrzęst żwiru pod ko­łami.

No i po­je­chali.

Od­ka­żony ru­sza. Idzie szybko przede mną.

– To nie­da­leko. Może z pół go­dzinki – oznaj­mia.

– Ale my­śla­łem, że...

– Trzy­maj tempo.

– Chwi­leczkę! – Pod­no­szę głos. – Mark? Mu­szę na stronę.

Za­trzy­muje się.

– Stronę?

– Mu­szę się za­ła­twić. – Mój Boże. – To była długa po­dróż.

Przez chwilę na coś czeka, a po­tem wi­dzę, jak jego plecy uno­szą się i opa­dają, kiedy głę­boko od­dy­cha. Od­wraca się z uśmie­chem.

– Zrób to tam, szybko. – Wska­zuje na ciemne szu­wary.

– Tam?

– A gdzie in­dziej?

Pa­trzę na sze­lesz­czące trawy i krzaki.

– No do­bra, wy­trzy­mam jesz­cze.

Od­ka­żony pod­cho­dzi do mnie.

– Mu­sisz być od­porny, Se­ba­stia­nie – mówi. – To ważne.

– Ja­sne...

– Nie mo­żesz za­wsze wy­bie­rać ła­twej drogi. W Hap­py­Head.

Pa­trzy na mnie i zde­cy­do­wa­nie nie mruga. Jesz­cze raz spo­glą­dam w stronę szu­wa­rów.

– Mogę po­cze­kać, dzięki Mark. Nie po­trze­buję tak bar­dzo.

– W po­rządku. Mo­żesz iść na stronę, kiedy doj­dziemy do sło­necz­ni­ków. Tam nie jest aż tak gę­sto.

Za­nim do­cie­ramy do sło­necz­ni­ków, robi się nie­mal zu­peł­nie ciemno. Wi­dzę tylko nie­koń­czące się rzędy ro­ślin, które bie­gną aż do wy­so­kiego ogro­dze­nia.

– Śmiało – za­chęca Mark i wska­zuje la­tarką pole.

Par­cie na pę­cherz jest tak mocne, że aż czuję ból, a poza tym za­czy­nam wi­dzieć białe plamki na nie­bie. Przy­gry­zam wargę i wcho­dzę po­mię­dzy rzędy sło­necz­ni­ków. Ich kwiaty się­gają po­nad moją głowę. Kiedy oglą­dam się za sie­bie, syl­wetka Marka od­cina się na tle nieba. Trzyma coś, co wy­gląda jak krót­ko­fa­lówka.

Przy­kłada ją do ust.

– Nie­długo – do­biega jego głos. – Tak. Tro­chę się zgu­bili. Se­ba­stian jest te­raz ze mną...

Znaj­duję duży sło­necz­nik, usta­wiam się tak, żeby zna­lazł się mię­dzy nami, i od­daję na niego mocz. Prze­cho­dzi mnie dreszcz ulgi. Do­okoła unosi się para.

Nie do końca tego ocze­ki­wa­łem.

Wła­ści­wie nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łem, bo w ulotce nie było żad­nych zdjęć, nie są­dzi­łem jed­nak, że będę si­kał na polu sło­necz­ni­ków. Cała ta ak­cja to dla mnie tro­chę jak Na­groda Księ­cia Edyn­burga, gdzie trzeba się wy­ka­zać, i jest po­wód, dla któ­rego się na to nie pi­sa­łem.

– Skoń­czy­łeś?! – woła Od­ka­żony.

Jezu. Pod­ska­kuję, ale od razu znów ła­pię rów­no­wagę.

– Chwi­leczkę – od­po­wia­dam.

Spo­glą­dam za sie­bie. W ciem­no­ści sło­necz­niki wy­glą­dają tro­chę jak ludz­kie głowy. Le­wi­tu­jące i ob­ser­wu­jące. Jesz­cze raz prze­cho­dzi mnie dreszcz, kiedy wy­ci­skam z sie­bie ostat­nie kro­ple, jed­no­cze­śnie pa­trząc na swoje nowe wsu­wane vansy. Wra­cam na ścieżkę dość szyb­kim kro­kiem.

Mu­siał za­uwa­żyć, że oglą­da­łem się za sie­bie, po­nie­waż mówi:

– Nie ma po­wo­dów do obaw. – Ro­bię taką minę, żeby po­my­ślał, że po­czy­nił złe za­ło­że­nie. – A te­raz chodźmy. Nie chcemy się spóź­nić na wpro­wa­dze­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki