TraumaLand - Josh Silver - ebook + książka

TraumaLand ebook

Silver Josh

0,0
38,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 399

Data ważności licencji: 12/31/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuTrau­ma­land
Pro­jekt okładki © ONE­WORLD ART DE­PART­MENT
Ad­ap­ta­cja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cja na okładce© shut­ter­stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Opieka re­dak­cyjnaANNA HE­INE
Re­dak­cjaPA­TRYK BIAŁ­CZAK
Ko­rektaZA­CZA­RUJ­SLOWA.PL – Sara Szulc-Prze­wo­dow­ska
Re­dak­cja tech­nicznaIWONA GAW­RYŚ
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © Josh Si­lver, 2025
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6889-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Każ­demu, kto nie boi się tego świata.

Mam na­dzieję, że ta książka ja­koś to zmieni.

1

PRZY­TŁA­CZA­JĄCA PUSTKA

– Mógł­byś po­wtó­rzyć, Elia­sie? Nie je­stem pewna, czy do­brze cię zro­zu­mia­łam.

Do­brze mnie zro­zu­miała.

– My­ślę, że je­stem psy­cho­patą. – Ostatni wy­raz wy­po­wia­dam gło­śniej, żeby pod­kre­ślić, o co mi cho­dzi.

– W po­rządku, Elia­sie. Cie­kawy do­bór słów. – Me­linda przy­gląda mi się znad oku­la­rów. – Czemu tak uwa­żasz?

– Pod­słu­cha­łem, jak ktoś w pracy po­wie­dział, że wy­glą­dam jak sprawca strze­la­niny w szkole.

Jej twarz ani drgnie. Me­linda jest do­bra w swoim fa­chu. Bar­dzo pro­fe­sjo­nalna.

– Dało mi to do my­śle­nia. A co, je­śli na­prawdę je­stem taką osobą?

Nie chcę stra­szyć swo­jej te­ra­peutki. Lu­bię ją. Na­prawdę. Ale obie­ca­łem, że będę mó­wił tylko prawdę, tak jak so­bie ży­czyła.

– Za­tem uwa­żasz się za psy­cho­patę, bo ktoś ci tak po­wie­dział? – Unosi brwi, jak­bym za­cho­wy­wał się dzie­cin­nie. Za­wsze tak robi, kiedy jej zda­niem za­cho­wuję się... no wła­śnie dzie­cin­nie.

– Tak. Do­kład­nie.

Ale nie prze­szka­dza mi to. Ro­zu­miemy się. Nie­na­wi­dzę jej, a ona nie­na­wi­dzi mnie, ale tak na­prawdę się ko­chamy.

– Od­czu­wasz em­pa­tię i współ­czu­cie.

Je­śli tak fak­tycz­nie jest, to je­dy­nie ja­kieś szczątki. Przy­naj­mniej w tej chwili, sie­dząc w tym nie­bie­skim fo­telu ob­ro­to­wym.

– No to je­stem so­cjo­patą. Czy tym się różni? Od­czu­wa­niem em­pa­tii?

– Je­stem pra­wie pewna, że nie je­steś ani jed­nym, ani dru­gim.

To do­brze ro­kuje. Moja te­ra­peutka jest pra­wie pewna, że nie je­stem ani psy­cho­patą, ani so­cjo­patą. Nikt tak na­prawdę nie zna róż­nicy mię­dzy psy­cho­patą a so­cjo­patą. No cóż, ja znam, ale to dla­tego, że go­ogluję ta­kie rze­czy. Ale zbo­czy­łem z te­matu.

– Nie wy­glą­dasz na prze­ko­na­nego, Elia­sie.

– Fa­cet w pracy wy­da­wał się dość prze­ko­nany.

Me­linda się za­sta­na­wia, co wi­dać po zmarsz­czo­nych brwiach.

– Czy to on we­pchnął ci głowę do se­desu, który wła­śnie czy­ści­łeś?

– Nie. Nie on. – Nie on, Me­lindo. Skup się.

– W po­rządku, sprawdźmy za­tem. Je­śli się tym za­mar­twiasz...

Nie za­mar­twiam się.

– ...przyj­rzymy się ce­chom cha­rak­te­ry­stycz­nym psy­cho­paty.

O, świet­nie.

– Czy uda­jesz, że od­czu­wasz emo­cje?

– Nie. Po pro­stu ich nie od­czu­wam.

Znów unosi brwi.

– Elia­sie.

– Tak, Me­lindo?

– Od­czu­wasz je.

Ni­gdy.

– Rzadko.

– My­ślę, że masz na my­śli Przy­tła­cza­jącą Pustkę, z którą pró­bu­jemy so­bie po­ra­dzić.

Na­wia­sem mó­wiąc, to nie ja to tak na­zwa­łem. Ona to zro­biła i tak zo­stało. Ja i moja Przy­tła­cza­jąca Pustka spo­ty­kamy się z Me­lindą co czwar­tek o dzie­więt­na­stej na pięć­dzie­siąt mi­nut, da­jemy jej po­pa­lić, a po­tem so­bie idę.

– Może.

– Roz­ma­wia­li­śmy o tym.

Me­linda ma ra­cję. Roz­ma­wia­li­śmy o tym. A do­kład­nie po­świę­ci­li­śmy temu czter­dzie­ści trzy go­dziny. Co ty­dzień przez bite dzie­sięć mie­sięcy. Ale Przy­tła­cza­jąca Pustka ni­g­dzie so­bie nie po­szła, a ja tylko się upew­ni­łem, że jest i ma się do­brze.

– Ro­bisz po­stępy. A po two­ich prze­ży­ciach to nor­malne, że tak się te­raz czu­jesz.

– Skoro tak twier­dzisz.

– Czy je­steś chłodny i bez­względny?

Hmm. Ni­czego nie czuję, więc to chyba oznaka chłodu? Tak. A ta bez­względ­ność wkrótce da o so­bie znać. Zo­ba­czy­cie.

– Miesz­kam w domu z mamą i tatą. Uwiel­biam koty. – Je­stem ko­cia­rzem. A z ko­tami się nie za­dziera. – To ra­czej nie jawny sy­gnał, że po­de­rżnę ci gar­dło, prawda?

– Nie.

– Ale mogę to wszystko uda­wać, prawda?

– Bar­dzo w to wąt­pię. I nie wszy­scy psy­cho­paci pod­ci­nają lu­dziom gar­dła.

– Fakt. – Mó­wi­łem wam, że jest do­bra.

– Czy za­mie­rzasz od­nieść suk­ces kosz­tem in­nych?

– Sprzą­tam ki­ble w ka­wiarni, bo nie zda­łem trzech przed­mio­tów na ma­tu­rze. – Pod­no­szę kciuk. – Więc w tym wy­padku sta­now­cze nie.

Do­bra, zda­łem je­den z nich. Ale to była sztuka, a co to w ogóle za przed­miot?

– Na­stępne py­ta­nie, Elia­sie. Czy je­steś nie­uczciwy? To zna­czy... Od­po­wiem za cie­bie. Je­steś bar­dzo uczciwy. Wręcz od­ważny w swo­jej uczci­wo­ści.

Po­doba mi się, że tak my­śli.

– Czy pró­bu­jesz na­śla­do­wać emo­cje? Imi­to­wać je?

– Ja...

To dziwne py­ta­nie. Od­kąd to się stało – to, dla­czego tu je­stem – za­po­mnia­łem, jak od­czu­wać emo­cje. W każ­dym ra­zie jak ro­bić to od­ru­chowo. Pró­buję je przy­wo­łać, na­prawdę. Oba­wiam się, że tak wła­śnie ro­bią psy­cho­paci. A w za­sa­dzie to się nie oba­wiam, bo nie po­tra­fię. Ale czę­sto o tym my­ślę. Za­sta­na­wiam się. Wał­kuję te­mat. Prze­pra­szam. Ucie­kłem my­ślami. Ci­cho, mó­zgu.

Na­prawdę po­wi­nie­nem jej to wszystko po­wie­dzieć. Tak by­łoby uczci­wie.

– Nie, nie ro­bię tego.

– I na pierw­szy rzut oka nie wy­da­jesz się cza­ru­jący.

– Wow. Dzięki.

– W sen­sie że twój urok nie jest po­wierz­chowny.

Te­raz wy­daje się smutna, jakby na­prawdę jej na mnie za­le­żało. Nie­na­wi­dzę, kiedy to robi.

– Więc nie, Elia­sie, nie je­steś ani psy­cho­patą, ani so­cjo­patą.

– Śni mi się, że mor­duję lu­dzi.

Mil­czy.

– Elia­sie.

– Tak?

– Znowu żar­tu­jesz?

Znowu? Och, my­śli, że żar­to­wa­łem z tym psy­cho­patą. To pew­nie le­piej.

Cho­ciaż fak­tycz­nie z tym mor­do­wa­niem to był żart. Chcę ją tylko tro­chę na­stra­szyć. Pod­krę­cić tę se­sję na ko­niec. Ze­gar na ścia­nie po­ka­zuje, że zo­stało tylko pięć mi­nut, ale ostat­nie pięć jest za­wsze naj­gor­sze, więc mam na­dzieję, że Me­linda już zmie­rza ku koń­cowi. Nie czasu czy ludz­ko­ści, tylko se­sji. (Cho­ciaż to by­łoby in­te­re­su­jące). Wie­cie, o co mi cho­dzi.

– Dużo roz­ma­wia­li­śmy o two­ich snach.

Cho­lera.

– To prawda.

– I ni­kogo w nich nie mor­du­jesz.

– Nie. To był kiep­ski żart.

– Ro­zu­miem. Do­bre. – Tym ra­zem to ona pod­nosi kciuk. – W po­rządku, więc mo­żemy być przez chwilę po­ważni? – Me­linda za­myka no­tes, klika dłu­go­pis i sta­ran­nie chowa go do kie­szeni ża­kietu.

Och, jest go­towa. Jest go­towa, żeby być po­ważną.

– Oczy­wi­ście.

– Zo­stało sześć mi­nut.

Pięć. Pięć mi­nut.

– I chcę wie­dzieć, jak twoje ob­jawy w tym ty­go­dniu.

Wy­pusz­czam po­wie­trze.

– Jest co­raz le­piej. Kosz­mary już nie są tak złe. Rzadko coś mi do­skwiera. Nie robi mi się nie­do­brze od bó­lów głowy. Po prze­bu­dze­niu je­stem bar­dziej po­zy­tyw­nie na­sta­wiony i mniej krzy­czę. – Mam na­dzieję, że to nie za­brzmiało zbyt ma­chi­nal­nie.

– Masz na my­śli krzyki w nocy?

Tak, Me­lindo.

– Mniej kosz­ma­rów, mniej krzy­ków.

– Cóż, to wspa­niale. Na­prawdę wspa­niale, Elia­sie. A pustka?

– Mniej­sza.

– Świet­nie. Do­brze. A co z uczu­ciem, które opi­sa­łeś jako brak cze­goś? Czę­sto przy­rów­ny­wa­łeś to do ja­kiejś nie­wy­tłu­ma­czal­nej tę­sk­noty.

– Tak. – To naj­gor­sze. – Jest co­raz le­piej.

– Z cza­sem cał­kiem przej­dzie.

Po­ta­kuję, żeby po­my­ślała, że jej wie­rzę.

– A jak z pa­mię­cią? Po­pra­wia się? Utrwala?

Mru­gam.

– Tak.

– To wspa­niale. Pa­mię­taj, wszy­scy są bez­pieczni i mają się do­brze.

– To prawda.

– Wy­ko­nu­jesz ćwi­cze­nia te­ra­peu­tyczne?

– Tak. Po­ma­gają.

Marsz­czy nos, jakby była bar­dzo za­do­wo­lona i bar­dzo dumna.

– Do­brze. Jak się ma Lu­cas?

Mój star­szy brat. Stu­diuje i wła­śnie wró­cił na prze­rwę świą­teczną.

– Do­brze. Spę­dzimy tro­chę czasu ra­zem dziś wie­czo­rem.

– I opo­wiesz mu o na­szej okrop­nej se­sji?

– Czy­tasz mi w my­ślach.

– Boże, mam na­dzieję, że nie. – Uśmie­cha się. – No do­brze. Do zo­ba­cze­nia ju­tro, Elia­sie.

Wy­krzy­wiam twarz. Ju­tro?

– Mi­nie rok od Epi­zodu.

Epi­zod. Uwiel­bia tak o tym mó­wić. Ale że już?

– Tak. Wiem.

Ale nie wie­dzia­łem. Wła­ści­wie to za­po­mnia­łem. Albo ra­czej to wy­par­łem.

– Do­brze. Więc, jak już wspo­mi­na­łam, to se­sja te­ra­pii gru­po­wej.

O cho­lera.

– Z mamą i tatą.

Dziw­nie się czuję, kiedy tak ich na­zywa, jakby byli też jej ro­dzi­cami.

– Czy mo­żesz ich na­zy­wać ja­koś ina­czej?

– Do­brze. Prze­pra­szam. Z pań­stwem Pew.

– Nie, tak też nie. Tak zbyt for­mal­nie. Jak­by­śmy się umó­wili na bu­si­ness lunch, żeby omó­wić moją traumę.

Tym ra­zem się nie uśmie­cha. Pew­nie wie, że do­kład­nie tak to bę­dzie wy­glą­dać.

– To po pro­stu na­zwę ich...

– Mo­imi ro­dzi­cami. Tak. Moi ro­dzice tam będą. Czaję.

– To wi­zyta do­mowa. Więc przy­po­mnij im, pro­szę, że zja­wię się o dzie­sią­tej rano.

– Czy to musi być...?

– O dzie­sią­tej?

– Wi­zyta do­mowa. – Zer­kam na ze­ga­rek. Prze­kro­czy­li­śmy czas.

– Biorą wolne w pracy, a wiem, jak bar­dzo są za­jęci.

– Ale po pro­stu czuję, że... No nie wiem. Nie wy­obra­żam so­bie cie­bie u nas w kuchni w swo­ich ubra­niach i w ogóle, jak roz­ma­wiasz z moją matką o Bake Off – Ale cia­cho!

– Za­wsze no­szę swoje ubra­nia, Elia­sie.

– Na­gle prze­sta­niesz być tym po­tęż­nym mi­tycz­nym by­tem, któ­rym je­steś. Bę­dziesz nor­malna.

– To chyba ja­kiś za­wo­alo­wany kom­ple­ment. – Uśmie­cha się.

Po­tra­fię wy­wo­łać u niej uśmiech.

– Wszy­scy na tym sko­rzy­stają. Prze­ło­mowy mo­ment w twoim pro­ce­sie po­wrotu do zdro­wia. Po­ka­żemy im, ja­kie zro­bi­łeś po­stępy.

O ile zro­bi­łem. O ile zro­bi­łem, Me­lindo.

– Nie mogę się do­cze­kać.

– Wcze­śniej wy­ślę ci ese­mesa, że­byś nie za­po­mniał.

Tak. Moja te­ra­peutka wy­syła mi ese­mesy. Jest taka no­wo­cze­sna i awan­gar­dowa. I do­stępna o każ­dej po­rze dnia i nocy, z za­cho­wa­niem od­po­wied­nich gra­nic. Moi ro­dzice płacą jej mnó­stwo pie­nię­dzy. Chciał­bym móc po­wie­dzieć, że nie mu­sia­łem do niej dzwo­nić w środku nocy, ale mu­sia­łem. Wiele razy.

Wstaję.

– Do zo­ba­cze­nia, psy­cho­lożko. – I wy­cho­dzę.

Ko­lejna kon­struk­tywna i spo­kojna se­sja z moją te­ra­peutką do­bie­gła końca. Czas wra­cać do domu, usiąść do ro­dzin­nej ko­la­cji, a po­tem uciec do po­koju i ko­lejny raz obej­rzeć Eg­zor­cy­stę. Wi­dzia­łem ten film po­nad sto czter­dzie­ści razy, z czego sto czter­dzie­ści razy w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu mie­sięcy. To jedna z wielu rze­czy, o któ­rych ni­gdy nie po­wiem Me­lin­dzie. Ale oglą­da­nie po­maga. Wy­ja­śnię póź­niej.

Ale za­nim to zro­bię, mu­szę za­jąć się czymś in­nym. I Me­linda zde­cy­do­wa­nie nie może się o tym do­wie­dzieć. Po­nie­waż mam w pla­nach coś okrut­nego. Coś mo­ral­nie i etycz­nie na­gan­nego. Coś złego.

2

DUCH WAM­PIRA

Stoję na przy­stanku au­to­bu­so­wym przy bu­dynku, w któ­rym mie­ści się ga­bi­net Me­lindy, i wpa­truję się w ta­blicę elek­tro­niczną wi­szącą na ścia­nie wiaty. Za sześć mi­nut przy­je­dzie sto trzy­dzie­ści cztery w kie­runku Mu­swell Hill i za­wie­zie mnie z po­wro­tem do domu, ro­dzi­ców i brata, na na­szą ty­pową uro­czy­stą ko­la­cję ro­dzinną. Mu­szę być na czas. Nie mogę do­pu­ścić do tego, żeby się o mnie mar­twili. Już nie.

Ozna­cza to, że mam tylko sześć mi­nut na coś okrut­nego.

Za­mie­rzam ko­goś okraść.

Za­mie­rzam ko­goś okraść, z uży­ciem siły, je­śli bę­dzie to ko­nieczne. Za­biorę ko­muś coś war­to­ścio­wego, czego roz­pacz­li­wie po­trze­buje i bez czego bę­dzie mu trudno – musi być trudno, to ważne. Taka strata musi wy­wo­łać ból i przy­gnę­bie­nie – to rów­nież ważne. Nie mam do­brych za­mia­rów.

Bo prze­cież lu­dzie mogą kraść i mieć do­bre za­miary. Taki Ro­bin Hood albo Ala­dyn (z di­sney­ow­skiej wer­sji – Boże, na­prawdę mi się po­do­bał, kiedy by­łem młod­szy). Nie­stety, dziś nie pójdę w ich szla­chetne zło­dziej­skie ślady. Dziś mu­szę ko­goś zra­nić. (Jak tak o tym my­ślę, po­do­bał mi się też di­sney­ow­ski Ro­bin Hood. Ale to był w su­mie kre­sków­kowy lis, więc chyba le­piej się w to te­raz nie za­głę­biać. Zo­sta­wię to dla Me­lindy. Spodoba jej się).

Żeby było ja­sne, to nie jest ja­kaś bez­myślna gra. Chcę zre­ali­zo­wać swoje za­miary, mimo że nie są one do­bre. Za­mie­rzam usiąść w au­to­bu­sie kilka miejsc za swoją ofiarą i ob­ser­wo­wać ją w mil­cze­niu, gdy w końcu zo­rien­tuje się, co się stało, i bę­dzie z tego po­wodu co­raz bar­dziej cier­pieć.

Na ta­blicy wy­świe­tla się te­raz, że od­jazd za pięć mi­nut. W po­szu­ki­wa­niu po­ten­cjal­nego celu przy­glą­dam się lu­dziom gro­ma­dzą­cym się na przy­stanku. Wiem, że za­mie­rzam zro­bić coś nie­przy­zwo­itego, co nie spo­tka­łoby się z ak­cep­ta­cją. Ale o to wła­śnie cho­dzi. Gdyby nie wy­da­rze­nie z ze­szłego roku, to by się te­raz nie działo. Nic z tego by się nie działo.

To nie jest po pro­stu bez­sen­sowne okru­cień­stwo. To mój po­boczny pro­jek­cik, że tak się wy­rażę, to­wa­rzy­szący ca­łej te­ra­pii. Ma cel. Lep­szy cel niż se­sje z Me­lindą, ale nie po­wiem jej tego. Uważa, że świet­nie so­bie ra­dzi, a ja chciał­bym, żeby tak po­zo­stało, po­nie­waż od dawna ją okła­muję. Nie je­stem tak wy­le­czony, jak ona my­śli. Wy­le­czony. Na­prawdę nie­na­wi­dzę tego słowa.

Tak czy ina­czej, po­sta­no­wi­łem, że ukradnę te­le­fon.

Na po­czątku za­sta­na­wia­łem się nad port­fe­lem, po­nie­waż trzyma się w nim prawo jazdy, karty płat­ni­cze, go­tówkę – wszystko, czego czło­wiek po­trze­buje. Ale w te­le­fo­nie ma się jesz­cze wię­cej. A co naj­waż­niej­sze, przez te­le­fon można we­zwać po­moc. Jego utrata wy­rzą­dzi wię­cej szkód. I o to mi wła­śnie cho­dzi.

Zdaję so­bie sprawę, że to wszystko może wy­glą­dać na tro­chę... prze­sad­nie prze­my­ślane. Tro­chę... (nie bar­dzo mam ochotę użyć tego wy­ra­że­nia, po­nie­waż może ko­ja­rzyć się z se­ryj­nymi mor­der­cami, ale co tam) za­pla­no­wane z pre­me­dy­ta­cją. Cóż, tak wła­śnie jest.

Kilka osób przy­kuwa moją uwagę. Kilka po­ten­cjal­nych ce­lów. Sta­ram się nie ga­pić, po­nie­waż po­dobno wy­glą­dam wtedy jak creep. Po tym, co usły­sza­łem w pracy, w ze­szłym ty­go­dniu za­far­bo­wa­łem włosy na ja­sny ró­żowy, żeby już tak nie stra­szyć wy­glą­dem, ale to tylko po­gor­szyło sprawę. Mama się za­ła­mała i za­ka­zała mi wy­cho­dzić z domu, do­póki tego nie ogarnę, więc po­sta­no­wi­łem ob­ciąć włosy. Te­raz mają różne dłu­go­ści, a od farby zro­biły mi się ślady na czole, któ­rych nie mogę się po­zbyć. Świecą się jak krew i mu­szę przy­znać, że wy­glą­dam tro­chę na psy­chicz­nego.

Jesz­cze cztery mi­nuty.

Wi­dzę star­szą pa­nią z pa­ra­so­lem. Stoi na desz­czu. Mo­głaby się nadać. Prze­stra­szy się i zo­sta­nie tu sama bez te­le­fonu. To ce­cha cha­rak­te­ry­styczna do­brego celu. Zna­la­złem Pierw­szą Ofiarę.

Po­tem wi­dzę matkę z dziec­kiem na ręku, które cią­gnie ją za włosy. Rów­nież do­bry cel, głów­nie ze względu na dziecko. Druga Ofiara.

Wi­dzę też dwóch chło­pa­ków z że­lem na wło­sach i w dre­sach Adi­dasa. Na oko mają po czter­na­ście lat. Sie­dzą na pla­sti­ko­wej ławce we wia­cie, oglą­dają coś na te­le­fo­nie i śmieją się z tego. Hmm. Może. Mrużę oczy przez szybę za nimi i wi­dzę męż­czy­znę na Tik­Toku, któ­rego ktoś bije po twa­rzy ka­wał­kiem sma­żo­nego kur­czaka. Przez przy­pa­dek do­ty­kam czo­łem szyby, wy­da­jąc tym ci­chy od­głos za­raz za ich gło­wami. Ups.

Obaj się od­wra­cają. Prze­stają się śmiać. Wstają.

– Co, do cho­lery? – mówi je­den z nich.

Przez chwilę nie wie, co ro­bić, więc po pro­stu pluje na zie­mię. Naj­wy­raź­niej w ten spo­sób chce mi po­ka­zać, że cho­ciaż wła­śnie wcho­dzi w okres doj­rze­wa­nia, mam się czego bać. Nad górną wargą ro­śnie mu de­li­katny, pu­szy­sty wą­sik – niech Bóg ma tego czło­wieka w swo­jej opiece.

– Mój błąd – wy­bą­kuję.

– No ra­czej – od­po­wiada ten drugi. To cał­kiem nie­zła ri­po­sta jak na ko­goś, kto jesz­cze nie do­rósł do swo­ich ra­mion.

Jego ko­lega nie ro­zu­mie żartu, ale i tak się śmieje.

– Je­steś ge­jem czy co?

Je­stem, ale dziwne, że się zo­rien­to­wał, bo wal­ną­łem głową w wiatę przy­stanku. Ude­rza ręką w szybę tuż przed moją twa­rzą. Nie prze­raża mnie to. Cho­lera.

– Na co się ga­pisz? Chcesz tak do­stać po ryju, co? Po­doba ci się to?

Po­sta­na­wiam nie od­po­wia­dać. Po pro­stu na­dal ga­pię się przez szybę.

– Halo? – Dłu­go­ręki ma­cha do mnie, jak­bym był głupi. – Masz coś z głową? A może je­steś du­chem wam­pira?

Duch wam­pira? O, do­bre. Uśmie­cham się tak, jak moim zda­niem uśmiech­nąłby się duch wam­pira.

– Dzi­wak – mówi ten z wą­si­kiem, po­ka­zu­jąc mi środ­kowy pa­lec.

Wzdy­cham i na szy­bie po­ja­wia się para. Nie. Gdy­bym ukradł im te­le­fon, nie wy­wo­ła­łoby to ta­kiej re­ak­cji, ja­kiej po­trze­buję, bo to ewi­dent­nie dwa małe gnojki. Nie na­dają się na cel. Kiedy za­brał­bym im te­le­fon, od­dał­bym światu przy­sługę. Im bar­dziej ktoś bez­bronny, tym le­piej.

Spraw­dzam czas. Trzy mi­nuty. Czas ucieka.

Sie­dzę na ko­szu na śmieci i pa­trzę, jak sta­ruszka pró­buje od­czy­tać coś z ta­blicy. Może pierw­szy wy­bór był naj­lep­szy. Czę­sto tak jest.

– Trzy mi­nuty – mó­wię.

Od­wraca się.

– Słu­cham?

– Przy­je­dzie za trzy mi­nuty. Sto trzy­dzie­ści cztery.

– To ten je­dzie do Ar­chway?

– Tak.

– Och, do­brze. Dzię­kuję.

Jej wzrok pada na moje czoło. Marsz­czy brwi.

– Co jest nie tak z twoją głową, mło­dzień­cze?

No i to jest py­ta­nie.

– Nic. – Uśmie­cham się. – Farba do wło­sów.

– Nie, ta... rzecz. – Wska­zuje na moją skroń, ry­su­jąc pal­cem małą li­nię w po­wie­trzu.

A, ma na my­śli bli­znę.

– Ugryzł mnie re­kin.

Bli­zna wy­gląda na głęb­szą, od­kąd wnik­nął w nią ró­żowy barw­nik, więc może sta­ruszka mi uwie­rzy.

– W g-g-g-głowę? – jąka się star­sza pani.

– Pro­sto w głowę.

Sta­ruszka wy­krzy­wia twarz, jakby mó­wiła w ten spo­sób: „To straszne”. Na­stęp­nie szybko od­wraca się w stronę jezdni i staje zde­cy­do­wa­nie, trzy­ma­jąc pa­ra­sol ni­czym broń. Po­winna go chyba użyć. Nie, żeby mnie nim ude­rzyć. Żeby nie mok­nąć.

Ko­pię w śmiet­nik piętą. Dwie mi­nuty. Nie­wiele czasu zo­stało. Szu­kam in­nych ofiar.

Wi­dzę męż­czy­znę w dro­gim płasz­czu i wy­po­le­ro­wa­nych pół­bu­tach w szpic. Za­pewne ma za­pa­sowy te­le­fon, a na pewno stać go, żeby szybko ku­pić nowy. Nie przej­mie się utratą ko­mórki. Przy­glą­dam się też fa­ce­towi w stroju spor­to­wym, który wpy­cha so­bie ka­napkę do ust, jakby miała się roz­paść na desz­czu, je­śli nie po­łknie jej w trzy se­kundy. Wi­dzę za­rys jego mię­śni pod ob­ci­słą, od­bla­skową ko­szulką. Po­dzię­kuję, nie chcę dzi­siaj umie­rać.

Tak na­prawdę mogę wy­bie­rać tylko mię­dzy Pierw­szą Ofiarą, czyli miłą star­szą pa­nią, a Drugą Ofiarą, czyli matką z dziec­kiem.

I wtedy na­gle ją do­strze­gam.

Dziew­czynę. Praw­do­po­dob­nie w moim wieku, może odro­binę star­szą. Opiera się z za­mknię­tymi oczami o ścianę przy wej­ściu do Bur­ger Kinga. Ma w uszach fio­le­towe słu­chawki bez­prze­wo­dowe i kiwa głową w rytm mu­zyki.

Po­dej­rze­wam, że stu­diuje sztukę. Wy­gląda faj­nie bez spe­cjal­nego wy­siłku: w ka­ba­ret­kach, za du­żej ko­szuli w kratę i mar­ten­sach. Jakby uwa­żała się za lep­szą, ale tak na­prawdę ob­cho­dzi ją tylko to, co dzieje się w jej gło­wie. (Może bym ją po­lu­bił, gdy­bym nie miał wo­bec niej złych za­mia­rów). Za­uwa­żam jej fio­le­towe etui na te­le­fon wy­sta­jące z kie­szeni dżin­so­wej kurtki.

Wi­taj, mój celu.

Do­bra, bo brzmię jak Gol­lum. Nie za­mie­rzam jej zjeść, nie mar­tw­cie się.

Spo­glą­dam znowu na ta­blicę. Jedna mi­nuta. Już pora.

Ze­ska­kuję z ko­sza i ze wzro­kiem wbi­tym w mo­kry chod­nik ru­szam w kie­runku Bur­ger Kinga. Przy­staję ja­kiś metr od dziew­czyny. Od­chy­lam się i opie­ram stopę o ścianę, tak że moja noga lekko się zgina. Sta­ram się wy­glą­dać swo­bod­nie.

Pa­trzę na swoją ofiarę. Po­do­bają mi się grube kre­ski na jej po­wie­kach. I nie­dawno ku­pi­łem po­dobne mar­tensy. Na­prawdę mo­gli­by­śmy się za­przy­jaź­nić. Szkoda.

Ona na­dal nie otwiera oczu.

Prze­su­wam się wzdłuż ściany. Te­raz zbie­rają się tu inni lu­dzie, po­ja­wiają się zni­kąd, jakby mieli wbu­do­waną apkę do śle­dze­nia au­to­bu­sów. Wo­kół nas two­rzy się mały tłum. Bar­dzo po­mocne.

Spo­glą­dam na ulicę. Czer­wony pię­trowy au­to­bus o nu­me­rze sto trzy­dzie­ści cztery zmie­rza w na­szą stronę.

Obok prze­jeż­dża sa­mo­chód i wszyst­kich ochla­puje.

– Ty dupku – wy­dziera się spor­to­wiec, przez co mój cel pod­nosi wzrok.

Dziew­czyna zdej­muje słu­chawki i wkłada je do kie­szeni, gdzie trzyma te­le­fon. Gdy au­to­bus pod­jeż­dża, ona robi krok do przodu, a ja za nią. Lu­dzie pchają się na nas, przez co sto­imy ści­śnięci obok sie­bie.

Się­gam ręką. Chwy­tam pal­cami te­le­fon. Te­raz ostroż­nie. De­li­kat­nie.

Dziew­czyna od­wraca głowę w stronę au­to­busu.

Zrób to. Weź go.

I wtedy go wy­cią­gam. Jest. Gdy cho­wam go w kie­szeni dżin­sów, zdaję so­bie sprawę, że wstrzy­muję od­dech. Czuję coś. Może ad­re­na­linę. Ja­kieś dziwne brzę­cze­nie. Dreszcz emo­cji.

Słu­chawki? Do dia­bła, czemu nie? Wy­glą­dają na dro­gie.

Cze­kam na od­po­wiedni mo­ment. Aż tłum znowu za­cznie się pchać. Wtedy wsu­wam rękę do jej kie­szeni. Gdy tylko mu­skam słu­chawki ko­niusz­kami pal­ców, męż­czy­zna za mną wpada na mnie, a ja lecę pro­sto na plecy dziew­czyny.

Od­wraca się. Pa­trzy mi w oczy, na­sze twa­rze dzieli le­d­wie kilka cen­ty­me­trów.

Nie­do­brze. Moja ręka na­dal tkwi w jej kie­szeni. Swo­bod­nie. Za­cho­wuj się swo­bod­nie.

– Cześć – mó­wię.

Ona marsz­czy brwi. Wy­gląda na wście­kłą. Zo­rien­to­wała się? Cho­lera.

Męż­czy­zna znów się na nas pcha, przez co przy­ci­skamy się do sie­bie.

Dziew­czyna od­wraca głowę w jego stronę.

– Prze­stań!

– To nie moja wina, kurwa – war­czy tam­ten. – Sfo­cho­wana krowa.

Okej. Te­raz. Za­ci­skam dłoń i cią­gnę. Je­den szybki ruch.

– Zła­mas – mam­ro­cze dziew­czyna, po­trzą­sa­jąc głową.

Trzy­mam słu­chawki w za­ci­śnię­tej ręce. Do­bra, to było ry­zy­kowne. Bar­dzo ry­zy­kowne.

Czuję ciarki na skó­rze. Szum w gło­wie. Przy­pływ ad­re­na­liny.

– Co za pa­lant – od­zy­wam się.

Ką­ciki jej ust się uno­szą. To dzięki mnie się uśmie­cha. Dziew­czyna, którą wła­śnie okra­dłem, uśmie­cha się dzięki mnie.

Nie eks­cy­tuj się tak.

Lu­dzie przed nami znowu pa­kują się do au­to­busu. Na­dal je­ste­śmy ści­śnięci, tuż za star­szą pa­nią, która prze­py­cha się w stronę drzwi. Na­gle moja ofiara robi krok na­przód i bie­rze ko­bietę za ra­mię. Sta­ruszka na po­czątku wy­gląda na za­sko­czoną, ale po­tem do­cho­dzi do niej, że uśmiech­nięta dziew­czyna po­maga jej wejść do środka. Co­fam się, żeby zgu­bić się w tłu­mie. Już pra­wie.

Ale wtedy dziew­czyna się od­wraca i pa­trzy pro­sto na mnie.

– Mógł­byś nam po­móc?

Cho­lera! Cho­lera!

– Yyy... – Zrób to. Uda­waj mi­łego. – Ja­sne.

Pod­cho­dzę do nich, uśmie­cha­jąc się jak do­bry sa­ma­ry­ta­nin, i biorę star­szą pa­nią za dru­gie ra­mię. Ko­bieta spo­gląda na mnie. Wy­gląda na prze­stra­szoną.

– To ty je­steś tym mło­dzień­cem, któ­rego ugryzł re­kin.

Dziew­czyna mruży oczy.

– To ja – od­po­wia­dam, wciąż się uśmie­cha­jąc. Spo­glą­dam na swoją ofiarę i krzy­wię się, jak­bym chciał po­wie­dzieć: „Ta ko­bieta ma tro­chę nie po ko­lei w gło­wie, ko­chana”.

Dziew­czyna znowu się uśmie­cha. Wow. Do­bry je­stem.

Kiedy do­cie­ramy do kie­rowcy, star­sza pani za­czyna grze­bać w to­rebce w po­szu­ki­wa­niu karty miej­skiej.

Upusz­cza ją.

Od­ru­chowo się­gam po nią, otwie­ra­jąc przy tym dłoń.

O cho­lera. Błąd no­wi­cju­sza. Wy­pusz­czam z ręki fio­le­towe słu­chawki, które upa­dają z od­gło­sem na zie­mię.

Za­mie­ram. Nie­do­brze. Bar­dzo nie­do­brze.

– Za­raz...

Spo­glą­dam na swoją ofiarę. Wpa­truje się w słu­chawki, jesz­cze do niej nie do­tarło. W końcu kle­pie się po kie­szeni, w któ­rej trzy­mała te­le­fon. Pa­trzy na mnie i otwiera usta.

OK. Czas się stąd za­wi­jać. Pa.

Od­wra­cam się i prze­ci­skam mię­dzy ludźmi, któ­rzy wciąż chcą wsiąść do au­to­busu.

– Za­trzy­maj­cie go! – krzy­czy dziew­czyna.

Pa­kuję się w tłum, zde­rza­jąc się z mo­rzem koń­czyn, to­reb i pa­ra­soli. Kiedy pró­buję się prze­ci­snąć, wciąż sły­szę jej krzyk.

Ja­kiś męż­czy­zna chwyta mnie mocno za ra­mię. Cho­lera, cho­lera, ja­sna cho­lera!

Wy­ry­wam się, prze­py­cham do przodu, la­wi­ru­jąc mię­dzy rę­kami i no­gami. Ucie­kaj, ucie­kaj, ucie­kaj.

Do­strze­gam wy­rwę w tłu­mie i po­ty­ka­jąc się, zmie­rzam w jej kie­runku. I bie­gnę. Bie­gnę, jak ni­gdy wcze­śniej.

Sły­szę coś za sobą. Ktoś dep­cze mi po pię­tach. Dziew­czyna krzy­czy, że­bym się za­trzy­mał. Spo­glą­dam przez ra­mię, ona jest tuż za mną.

Cho­lera ja­sna, co za nie­fart. Skrę­cam na­gle w lewo, w boczną uliczkę.

Gu­bię się w za­uł­kach, ciężko od­dy­cham, w uszach mi dzwoni, deszcz wali mi po oczach, chod­nik się roz­ma­zuje. Bie­gnę, aż wszystko za­mie­nia się w nie­koń­czącą się szarą smugę. Aż boli mnie ciało. Aż znaj­duję się w po­ło­wie wą­skiego przej­ścia mię­dzy dwoma bu­dyn­kami.

Roz­glą­dam się do­okoła. Zgu­bi­łem ją?

Daję nura mię­dzy po­jem­niki na śmieci przy ja­kichś drzwiach. Ci­sza. Tylko deszcz dudni.

Wyj­muję z kie­szeni te­le­fon dziew­czyny. Etui jest okle­jone na­klej­kami. Gdy ob­ra­cam ko­mórkę w dło­niach, za­uwa­żam, że drżą. Czas oce­nić re­zul­tat.

Sku­piam się na tym, co zro­bi­łem. Na moim okrut­nym wy­stępku. I cze­kam.

Ale nic się nie zmie­nia.

Wię­cej. Po­trze­buję wię­cej.

Za­my­kam oczy i wy­obra­żam so­bie dziew­czynę. Wi­dzę, jak pła­cze, prosi o po­moc, de­spe­racko chce wró­cić do domu, po­nie­waż... jej matka jest chora. Tak. Jej matka umiera. To do­bre. A sama... jest biedna. Robi, co tylko się da. Pra­cuje co­dzien­nie, żeby za­pła­cić ra­chu­nek za te­le­fon, który do­stała od umie­ra­ją­cej matki. Ge­nialny sce­na­riusz.

Nie. Na­dal nic.

No da­lej.

Na­ci­skam przy­cisk boczny i ekran te­le­fonu się pod­świe­tla. Pio­senka, któ­rej słu­chała, jest za­pau­zo­wana.

PLAY­LI­STA NI­SHY

Ni­sha. Ładne imię.

DREAM 1 (be­fore the wind blows it all away) [Pt.1]

MAX RICH­TER

Nie znam. Ale pio­senka może fak­tycz­nie po­móc. Tak. Wła­śnie. Zrobi na­strój.

Do­ty­kam ekranu i mu­zyka za­czyna grać. Ci­cha i de­li­katna. For­te­pian. Nie tego się spo­dzie­wa­łem. My­śla­łem, że to bę­dzie coś przy­gnę­bia­ją­cego, ale to jest po­ry­wa­jące i po­ru­sza­jące.

Trzy­mam te­le­fon bli­sko klatki pier­sio­wej i czuję na blu­zie wi­bra­cje. Wpusz­czam mu­zykę do swo­jego ciała. Ota­czam się nią.

No da­lej. Pro­szę, pro­szę, pro­szę.

Znowu za­my­kam oczy. Czuję bi­cie serca w krwio­biegu. I wtedy coś się dzieje. Wspo­mnie­nie prze­myka mi przed oczami.

Znaj­duję się w ogro­dzie na­szego sta­rego domu w Le­wes, jesz­cze przed ze­szło­roczną prze­pro­wadzką do Lon­dynu. Za­nim to wszystko się wy­da­rzyło. Jest noc. Z wnę­trza domu do­biega mu­zyka, ta mu­zyka. Tata jest ze mną na traw­niku. Mama też tam jest, stoi na pa­tio, w świe­tle lampy z czuj­ni­kiem ru­chu. Tata wy­gląda na wście­kłego. I sły­szę, że mama pła­cze, szlo­cha...

To... coś no­wego. I wcale nie tego po­trze­bo­wa­łem.

Wciąż nic nie czuję. Tylko pustkę. Odrę­twie­nie.

To, co za­pla­no­wa­łem z pre­me­dy­ta­cją, nie przy­nio­sło ocze­ki­wa­nych re­zul­ta­tów. Po­nio­słem po­rażkę.

Na­suwa mi się tylko je­den wnio­sek, gdy stoję w ciem­nej uliczce mię­dzy śmiet­ni­kami z nie swoim te­le­fo­nem.

Je­stem cał­ko­wi­cie i zu­peł­nie mar­twy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki