38,50 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 399
Data ważności licencji: 12/31/2029
Każdemu, kto nie boi się tego świata.
Mam nadzieję, że ta książka jakoś to zmieni.
1
PRZYTŁACZAJĄCA PUSTKA
– Mógłbyś powtórzyć, Eliasie? Nie jestem pewna, czy dobrze cię zrozumiałam.
Dobrze mnie zrozumiała.
– Myślę, że jestem psychopatą. – Ostatni wyraz wypowiadam głośniej, żeby podkreślić, o co mi chodzi.
– W porządku, Eliasie. Ciekawy dobór słów. – Melinda przygląda mi się znad okularów. – Czemu tak uważasz?
– Podsłuchałem, jak ktoś w pracy powiedział, że wyglądam jak sprawca strzelaniny w szkole.
Jej twarz ani drgnie. Melinda jest dobra w swoim fachu. Bardzo profesjonalna.
– Dało mi to do myślenia. A co, jeśli naprawdę jestem taką osobą?
Nie chcę straszyć swojej terapeutki. Lubię ją. Naprawdę. Ale obiecałem, że będę mówił tylko prawdę, tak jak sobie życzyła.
– Zatem uważasz się za psychopatę, bo ktoś ci tak powiedział? – Unosi brwi, jakbym zachowywał się dziecinnie. Zawsze tak robi, kiedy jej zdaniem zachowuję się... no właśnie dziecinnie.
– Tak. Dokładnie.
Ale nie przeszkadza mi to. Rozumiemy się. Nienawidzę jej, a ona nienawidzi mnie, ale tak naprawdę się kochamy.
– Odczuwasz empatię i współczucie.
Jeśli tak faktycznie jest, to jedynie jakieś szczątki. Przynajmniej w tej chwili, siedząc w tym niebieskim fotelu obrotowym.
– No to jestem socjopatą. Czy tym się różni? Odczuwaniem empatii?
– Jestem prawie pewna, że nie jesteś ani jednym, ani drugim.
To dobrze rokuje. Moja terapeutka jest prawie pewna, że nie jestem ani psychopatą, ani socjopatą. Nikt tak naprawdę nie zna różnicy między psychopatą a socjopatą. No cóż, ja znam, ale to dlatego, że googluję takie rzeczy. Ale zboczyłem z tematu.
– Nie wyglądasz na przekonanego, Eliasie.
– Facet w pracy wydawał się dość przekonany.
Melinda się zastanawia, co widać po zmarszczonych brwiach.
– Czy to on wepchnął ci głowę do sedesu, który właśnie czyściłeś?
– Nie. Nie on. – Nie on, Melindo. Skup się.
– W porządku, sprawdźmy zatem. Jeśli się tym zamartwiasz...
Nie zamartwiam się.
– ...przyjrzymy się cechom charakterystycznym psychopaty.
O, świetnie.
– Czy udajesz, że odczuwasz emocje?
– Nie. Po prostu ich nie odczuwam.
Znów unosi brwi.
– Eliasie.
– Tak, Melindo?
– Odczuwasz je.
Nigdy.
– Rzadko.
– Myślę, że masz na myśli Przytłaczającą Pustkę, z którą próbujemy sobie poradzić.
Nawiasem mówiąc, to nie ja to tak nazwałem. Ona to zrobiła i tak zostało. Ja i moja Przytłaczająca Pustka spotykamy się z Melindą co czwartek o dziewiętnastej na pięćdziesiąt minut, dajemy jej popalić, a potem sobie idę.
– Może.
– Rozmawialiśmy o tym.
Melinda ma rację. Rozmawialiśmy o tym. A dokładnie poświęciliśmy temu czterdzieści trzy godziny. Co tydzień przez bite dziesięć miesięcy. Ale Przytłaczająca Pustka nigdzie sobie nie poszła, a ja tylko się upewniłem, że jest i ma się dobrze.
– Robisz postępy. A po twoich przeżyciach to normalne, że tak się teraz czujesz.
– Skoro tak twierdzisz.
– Czy jesteś chłodny i bezwzględny?
Hmm. Niczego nie czuję, więc to chyba oznaka chłodu? Tak. A ta bezwzględność wkrótce da o sobie znać. Zobaczycie.
– Mieszkam w domu z mamą i tatą. Uwielbiam koty. – Jestem kociarzem. A z kotami się nie zadziera. – To raczej nie jawny sygnał, że poderżnę ci gardło, prawda?
– Nie.
– Ale mogę to wszystko udawać, prawda?
– Bardzo w to wątpię. I nie wszyscy psychopaci podcinają ludziom gardła.
– Fakt. – Mówiłem wam, że jest dobra.
– Czy zamierzasz odnieść sukces kosztem innych?
– Sprzątam kible w kawiarni, bo nie zdałem trzech przedmiotów na maturze. – Podnoszę kciuk. – Więc w tym wypadku stanowcze nie.
Dobra, zdałem jeden z nich. Ale to była sztuka, a co to w ogóle za przedmiot?
– Następne pytanie, Eliasie. Czy jesteś nieuczciwy? To znaczy... Odpowiem za ciebie. Jesteś bardzo uczciwy. Wręcz odważny w swojej uczciwości.
Podoba mi się, że tak myśli.
– Czy próbujesz naśladować emocje? Imitować je?
– Ja...
To dziwne pytanie. Odkąd to się stało – to, dlaczego tu jestem – zapomniałem, jak odczuwać emocje. W każdym razie jak robić to odruchowo. Próbuję je przywołać, naprawdę. Obawiam się, że tak właśnie robią psychopaci. A w zasadzie to się nie obawiam, bo nie potrafię. Ale często o tym myślę. Zastanawiam się. Wałkuję temat. Przepraszam. Uciekłem myślami. Cicho, mózgu.
Naprawdę powinienem jej to wszystko powiedzieć. Tak byłoby uczciwie.
– Nie, nie robię tego.
– I na pierwszy rzut oka nie wydajesz się czarujący.
– Wow. Dzięki.
– W sensie że twój urok nie jest powierzchowny.
Teraz wydaje się smutna, jakby naprawdę jej na mnie zależało. Nienawidzę, kiedy to robi.
– Więc nie, Eliasie, nie jesteś ani psychopatą, ani socjopatą.
– Śni mi się, że morduję ludzi.
Milczy.
– Eliasie.
– Tak?
– Znowu żartujesz?
Znowu? Och, myśli, że żartowałem z tym psychopatą. To pewnie lepiej.
Chociaż faktycznie z tym mordowaniem to był żart. Chcę ją tylko trochę nastraszyć. Podkręcić tę sesję na koniec. Zegar na ścianie pokazuje, że zostało tylko pięć minut, ale ostatnie pięć jest zawsze najgorsze, więc mam nadzieję, że Melinda już zmierza ku końcowi. Nie czasu czy ludzkości, tylko sesji. (Chociaż to byłoby interesujące). Wiecie, o co mi chodzi.
– Dużo rozmawialiśmy o twoich snach.
Cholera.
– To prawda.
– I nikogo w nich nie mordujesz.
– Nie. To był kiepski żart.
– Rozumiem. Dobre. – Tym razem to ona podnosi kciuk. – W porządku, więc możemy być przez chwilę poważni? – Melinda zamyka notes, klika długopis i starannie chowa go do kieszeni żakietu.
Och, jest gotowa. Jest gotowa, żeby być poważną.
– Oczywiście.
– Zostało sześć minut.
Pięć. Pięć minut.
– I chcę wiedzieć, jak twoje objawy w tym tygodniu.
Wypuszczam powietrze.
– Jest coraz lepiej. Koszmary już nie są tak złe. Rzadko coś mi doskwiera. Nie robi mi się niedobrze od bólów głowy. Po przebudzeniu jestem bardziej pozytywnie nastawiony i mniej krzyczę. – Mam nadzieję, że to nie zabrzmiało zbyt machinalnie.
– Masz na myśli krzyki w nocy?
Tak, Melindo.
– Mniej koszmarów, mniej krzyków.
– Cóż, to wspaniale. Naprawdę wspaniale, Eliasie. A pustka?
– Mniejsza.
– Świetnie. Dobrze. A co z uczuciem, które opisałeś jako brak czegoś? Często przyrównywałeś to do jakiejś niewytłumaczalnej tęsknoty.
– Tak. – To najgorsze. – Jest coraz lepiej.
– Z czasem całkiem przejdzie.
Potakuję, żeby pomyślała, że jej wierzę.
– A jak z pamięcią? Poprawia się? Utrwala?
Mrugam.
– Tak.
– To wspaniale. Pamiętaj, wszyscy są bezpieczni i mają się dobrze.
– To prawda.
– Wykonujesz ćwiczenia terapeutyczne?
– Tak. Pomagają.
Marszczy nos, jakby była bardzo zadowolona i bardzo dumna.
– Dobrze. Jak się ma Lucas?
Mój starszy brat. Studiuje i właśnie wrócił na przerwę świąteczną.
– Dobrze. Spędzimy trochę czasu razem dziś wieczorem.
– I opowiesz mu o naszej okropnej sesji?
– Czytasz mi w myślach.
– Boże, mam nadzieję, że nie. – Uśmiecha się. – No dobrze. Do zobaczenia jutro, Eliasie.
Wykrzywiam twarz. Jutro?
– Minie rok od Epizodu.
Epizod. Uwielbia tak o tym mówić. Ale że już?
– Tak. Wiem.
Ale nie wiedziałem. Właściwie to zapomniałem. Albo raczej to wyparłem.
– Dobrze. Więc, jak już wspominałam, to sesja terapii grupowej.
O cholera.
– Z mamą i tatą.
Dziwnie się czuję, kiedy tak ich nazywa, jakby byli też jej rodzicami.
– Czy możesz ich nazywać jakoś inaczej?
– Dobrze. Przepraszam. Z państwem Pew.
– Nie, tak też nie. Tak zbyt formalnie. Jakbyśmy się umówili na business lunch, żeby omówić moją traumę.
Tym razem się nie uśmiecha. Pewnie wie, że dokładnie tak to będzie wyglądać.
– To po prostu nazwę ich...
– Moimi rodzicami. Tak. Moi rodzice tam będą. Czaję.
– To wizyta domowa. Więc przypomnij im, proszę, że zjawię się o dziesiątej rano.
– Czy to musi być...?
– O dziesiątej?
– Wizyta domowa. – Zerkam na zegarek. Przekroczyliśmy czas.
– Biorą wolne w pracy, a wiem, jak bardzo są zajęci.
– Ale po prostu czuję, że... No nie wiem. Nie wyobrażam sobie ciebie u nas w kuchni w swoich ubraniach i w ogóle, jak rozmawiasz z moją matką o Bake Off – Ale ciacho!
– Zawsze noszę swoje ubrania, Eliasie.
– Nagle przestaniesz być tym potężnym mitycznym bytem, którym jesteś. Będziesz normalna.
– To chyba jakiś zawoalowany komplement. – Uśmiecha się.
Potrafię wywołać u niej uśmiech.
– Wszyscy na tym skorzystają. Przełomowy moment w twoim procesie powrotu do zdrowia. Pokażemy im, jakie zrobiłeś postępy.
O ile zrobiłem. O ile zrobiłem, Melindo.
– Nie mogę się doczekać.
– Wcześniej wyślę ci esemesa, żebyś nie zapomniał.
Tak. Moja terapeutka wysyła mi esemesy. Jest taka nowoczesna i awangardowa. I dostępna o każdej porze dnia i nocy, z zachowaniem odpowiednich granic. Moi rodzice płacą jej mnóstwo pieniędzy. Chciałbym móc powiedzieć, że nie musiałem do niej dzwonić w środku nocy, ale musiałem. Wiele razy.
Wstaję.
– Do zobaczenia, psycholożko. – I wychodzę.
Kolejna konstruktywna i spokojna sesja z moją terapeutką dobiegła końca. Czas wracać do domu, usiąść do rodzinnej kolacji, a potem uciec do pokoju i kolejny raz obejrzeć Egzorcystę. Widziałem ten film ponad sto czterdzieści razy, z czego sto czterdzieści razy w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy. To jedna z wielu rzeczy, o których nigdy nie powiem Melindzie. Ale oglądanie pomaga. Wyjaśnię później.
Ale zanim to zrobię, muszę zająć się czymś innym. I Melinda zdecydowanie nie może się o tym dowiedzieć. Ponieważ mam w planach coś okrutnego. Coś moralnie i etycznie nagannego. Coś złego.
2
DUCH WAMPIRA
Stoję na przystanku autobusowym przy budynku, w którym mieści się gabinet Melindy, i wpatruję się w tablicę elektroniczną wiszącą na ścianie wiaty. Za sześć minut przyjedzie sto trzydzieści cztery w kierunku Muswell Hill i zawiezie mnie z powrotem do domu, rodziców i brata, na naszą typową uroczystą kolację rodzinną. Muszę być na czas. Nie mogę dopuścić do tego, żeby się o mnie martwili. Już nie.
Oznacza to, że mam tylko sześć minut na coś okrutnego.
Zamierzam kogoś okraść.
Zamierzam kogoś okraść, z użyciem siły, jeśli będzie to konieczne. Zabiorę komuś coś wartościowego, czego rozpaczliwie potrzebuje i bez czego będzie mu trudno – musi być trudno, to ważne. Taka strata musi wywołać ból i przygnębienie – to również ważne. Nie mam dobrych zamiarów.
Bo przecież ludzie mogą kraść i mieć dobre zamiary. Taki Robin Hood albo Aladyn (z disneyowskiej wersji – Boże, naprawdę mi się podobał, kiedy byłem młodszy). Niestety, dziś nie pójdę w ich szlachetne złodziejskie ślady. Dziś muszę kogoś zranić. (Jak tak o tym myślę, podobał mi się też disneyowski Robin Hood. Ale to był w sumie kreskówkowy lis, więc chyba lepiej się w to teraz nie zagłębiać. Zostawię to dla Melindy. Spodoba jej się).
Żeby było jasne, to nie jest jakaś bezmyślna gra. Chcę zrealizować swoje zamiary, mimo że nie są one dobre. Zamierzam usiąść w autobusie kilka miejsc za swoją ofiarą i obserwować ją w milczeniu, gdy w końcu zorientuje się, co się stało, i będzie z tego powodu coraz bardziej cierpieć.
Na tablicy wyświetla się teraz, że odjazd za pięć minut. W poszukiwaniu potencjalnego celu przyglądam się ludziom gromadzącym się na przystanku. Wiem, że zamierzam zrobić coś nieprzyzwoitego, co nie spotkałoby się z akceptacją. Ale o to właśnie chodzi. Gdyby nie wydarzenie z zeszłego roku, to by się teraz nie działo. Nic z tego by się nie działo.
To nie jest po prostu bezsensowne okrucieństwo. To mój poboczny projekcik, że tak się wyrażę, towarzyszący całej terapii. Ma cel. Lepszy cel niż sesje z Melindą, ale nie powiem jej tego. Uważa, że świetnie sobie radzi, a ja chciałbym, żeby tak pozostało, ponieważ od dawna ją okłamuję. Nie jestem tak wyleczony, jak ona myśli. Wyleczony. Naprawdę nienawidzę tego słowa.
Tak czy inaczej, postanowiłem, że ukradnę telefon.
Na początku zastanawiałem się nad portfelem, ponieważ trzyma się w nim prawo jazdy, karty płatnicze, gotówkę – wszystko, czego człowiek potrzebuje. Ale w telefonie ma się jeszcze więcej. A co najważniejsze, przez telefon można wezwać pomoc. Jego utrata wyrządzi więcej szkód. I o to mi właśnie chodzi.
Zdaję sobie sprawę, że to wszystko może wyglądać na trochę... przesadnie przemyślane. Trochę... (nie bardzo mam ochotę użyć tego wyrażenia, ponieważ może kojarzyć się z seryjnymi mordercami, ale co tam) zaplanowane z premedytacją. Cóż, tak właśnie jest.
Kilka osób przykuwa moją uwagę. Kilka potencjalnych celów. Staram się nie gapić, ponieważ podobno wyglądam wtedy jak creep. Po tym, co usłyszałem w pracy, w zeszłym tygodniu zafarbowałem włosy na jasny różowy, żeby już tak nie straszyć wyglądem, ale to tylko pogorszyło sprawę. Mama się załamała i zakazała mi wychodzić z domu, dopóki tego nie ogarnę, więc postanowiłem obciąć włosy. Teraz mają różne długości, a od farby zrobiły mi się ślady na czole, których nie mogę się pozbyć. Świecą się jak krew i muszę przyznać, że wyglądam trochę na psychicznego.
Jeszcze cztery minuty.
Widzę starszą panią z parasolem. Stoi na deszczu. Mogłaby się nadać. Przestraszy się i zostanie tu sama bez telefonu. To cecha charakterystyczna dobrego celu. Znalazłem Pierwszą Ofiarę.
Potem widzę matkę z dzieckiem na ręku, które ciągnie ją za włosy. Również dobry cel, głównie ze względu na dziecko. Druga Ofiara.
Widzę też dwóch chłopaków z żelem na włosach i w dresach Adidasa. Na oko mają po czternaście lat. Siedzą na plastikowej ławce we wiacie, oglądają coś na telefonie i śmieją się z tego. Hmm. Może. Mrużę oczy przez szybę za nimi i widzę mężczyznę na TikToku, którego ktoś bije po twarzy kawałkiem smażonego kurczaka. Przez przypadek dotykam czołem szyby, wydając tym cichy odgłos zaraz za ich głowami. Ups.
Obaj się odwracają. Przestają się śmiać. Wstają.
– Co, do cholery? – mówi jeden z nich.
Przez chwilę nie wie, co robić, więc po prostu pluje na ziemię. Najwyraźniej w ten sposób chce mi pokazać, że chociaż właśnie wchodzi w okres dojrzewania, mam się czego bać. Nad górną wargą rośnie mu delikatny, puszysty wąsik – niech Bóg ma tego człowieka w swojej opiece.
– Mój błąd – wybąkuję.
– No raczej – odpowiada ten drugi. To całkiem niezła riposta jak na kogoś, kto jeszcze nie dorósł do swoich ramion.
Jego kolega nie rozumie żartu, ale i tak się śmieje.
– Jesteś gejem czy co?
Jestem, ale dziwne, że się zorientował, bo walnąłem głową w wiatę przystanku. Uderza ręką w szybę tuż przed moją twarzą. Nie przeraża mnie to. Cholera.
– Na co się gapisz? Chcesz tak dostać po ryju, co? Podoba ci się to?
Postanawiam nie odpowiadać. Po prostu nadal gapię się przez szybę.
– Halo? – Długoręki macha do mnie, jakbym był głupi. – Masz coś z głową? A może jesteś duchem wampira?
Duch wampira? O, dobre. Uśmiecham się tak, jak moim zdaniem uśmiechnąłby się duch wampira.
– Dziwak – mówi ten z wąsikiem, pokazując mi środkowy palec.
Wzdycham i na szybie pojawia się para. Nie. Gdybym ukradł im telefon, nie wywołałoby to takiej reakcji, jakiej potrzebuję, bo to ewidentnie dwa małe gnojki. Nie nadają się na cel. Kiedy zabrałbym im telefon, oddałbym światu przysługę. Im bardziej ktoś bezbronny, tym lepiej.
Sprawdzam czas. Trzy minuty. Czas ucieka.
Siedzę na koszu na śmieci i patrzę, jak staruszka próbuje odczytać coś z tablicy. Może pierwszy wybór był najlepszy. Często tak jest.
– Trzy minuty – mówię.
Odwraca się.
– Słucham?
– Przyjedzie za trzy minuty. Sto trzydzieści cztery.
– To ten jedzie do Archway?
– Tak.
– Och, dobrze. Dziękuję.
Jej wzrok pada na moje czoło. Marszczy brwi.
– Co jest nie tak z twoją głową, młodzieńcze?
No i to jest pytanie.
– Nic. – Uśmiecham się. – Farba do włosów.
– Nie, ta... rzecz. – Wskazuje na moją skroń, rysując palcem małą linię w powietrzu.
A, ma na myśli bliznę.
– Ugryzł mnie rekin.
Blizna wygląda na głębszą, odkąd wniknął w nią różowy barwnik, więc może staruszka mi uwierzy.
– W g-g-g-głowę? – jąka się starsza pani.
– Prosto w głowę.
Staruszka wykrzywia twarz, jakby mówiła w ten sposób: „To straszne”. Następnie szybko odwraca się w stronę jezdni i staje zdecydowanie, trzymając parasol niczym broń. Powinna go chyba użyć. Nie, żeby mnie nim uderzyć. Żeby nie moknąć.
Kopię w śmietnik piętą. Dwie minuty. Niewiele czasu zostało. Szukam innych ofiar.
Widzę mężczyznę w drogim płaszczu i wypolerowanych półbutach w szpic. Zapewne ma zapasowy telefon, a na pewno stać go, żeby szybko kupić nowy. Nie przejmie się utratą komórki. Przyglądam się też facetowi w stroju sportowym, który wpycha sobie kanapkę do ust, jakby miała się rozpaść na deszczu, jeśli nie połknie jej w trzy sekundy. Widzę zarys jego mięśni pod obcisłą, odblaskową koszulką. Podziękuję, nie chcę dzisiaj umierać.
Tak naprawdę mogę wybierać tylko między Pierwszą Ofiarą, czyli miłą starszą panią, a Drugą Ofiarą, czyli matką z dzieckiem.
I wtedy nagle ją dostrzegam.
Dziewczynę. Prawdopodobnie w moim wieku, może odrobinę starszą. Opiera się z zamkniętymi oczami o ścianę przy wejściu do Burger Kinga. Ma w uszach fioletowe słuchawki bezprzewodowe i kiwa głową w rytm muzyki.
Podejrzewam, że studiuje sztukę. Wygląda fajnie bez specjalnego wysiłku: w kabaretkach, za dużej koszuli w kratę i martensach. Jakby uważała się za lepszą, ale tak naprawdę obchodzi ją tylko to, co dzieje się w jej głowie. (Może bym ją polubił, gdybym nie miał wobec niej złych zamiarów). Zauważam jej fioletowe etui na telefon wystające z kieszeni dżinsowej kurtki.
Witaj, mój celu.
Dobra, bo brzmię jak Gollum. Nie zamierzam jej zjeść, nie martwcie się.
Spoglądam znowu na tablicę. Jedna minuta. Już pora.
Zeskakuję z kosza i ze wzrokiem wbitym w mokry chodnik ruszam w kierunku Burger Kinga. Przystaję jakiś metr od dziewczyny. Odchylam się i opieram stopę o ścianę, tak że moja noga lekko się zgina. Staram się wyglądać swobodnie.
Patrzę na swoją ofiarę. Podobają mi się grube kreski na jej powiekach. I niedawno kupiłem podobne martensy. Naprawdę moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Szkoda.
Ona nadal nie otwiera oczu.
Przesuwam się wzdłuż ściany. Teraz zbierają się tu inni ludzie, pojawiają się znikąd, jakby mieli wbudowaną apkę do śledzenia autobusów. Wokół nas tworzy się mały tłum. Bardzo pomocne.
Spoglądam na ulicę. Czerwony piętrowy autobus o numerze sto trzydzieści cztery zmierza w naszą stronę.
Obok przejeżdża samochód i wszystkich ochlapuje.
– Ty dupku – wydziera się sportowiec, przez co mój cel podnosi wzrok.
Dziewczyna zdejmuje słuchawki i wkłada je do kieszeni, gdzie trzyma telefon. Gdy autobus podjeżdża, ona robi krok do przodu, a ja za nią. Ludzie pchają się na nas, przez co stoimy ściśnięci obok siebie.
Sięgam ręką. Chwytam palcami telefon. Teraz ostrożnie. Delikatnie.
Dziewczyna odwraca głowę w stronę autobusu.
Zrób to. Weź go.
I wtedy go wyciągam. Jest. Gdy chowam go w kieszeni dżinsów, zdaję sobie sprawę, że wstrzymuję oddech. Czuję coś. Może adrenalinę. Jakieś dziwne brzęczenie. Dreszcz emocji.
Słuchawki? Do diabła, czemu nie? Wyglądają na drogie.
Czekam na odpowiedni moment. Aż tłum znowu zacznie się pchać. Wtedy wsuwam rękę do jej kieszeni. Gdy tylko muskam słuchawki koniuszkami palców, mężczyzna za mną wpada na mnie, a ja lecę prosto na plecy dziewczyny.
Odwraca się. Patrzy mi w oczy, nasze twarze dzieli ledwie kilka centymetrów.
Niedobrze. Moja ręka nadal tkwi w jej kieszeni. Swobodnie. Zachowuj się swobodnie.
– Cześć – mówię.
Ona marszczy brwi. Wygląda na wściekłą. Zorientowała się? Cholera.
Mężczyzna znów się na nas pcha, przez co przyciskamy się do siebie.
Dziewczyna odwraca głowę w jego stronę.
– Przestań!
– To nie moja wina, kurwa – warczy tamten. – Sfochowana krowa.
Okej. Teraz. Zaciskam dłoń i ciągnę. Jeden szybki ruch.
– Złamas – mamrocze dziewczyna, potrząsając głową.
Trzymam słuchawki w zaciśniętej ręce. Dobra, to było ryzykowne. Bardzo ryzykowne.
Czuję ciarki na skórze. Szum w głowie. Przypływ adrenaliny.
– Co za palant – odzywam się.
Kąciki jej ust się unoszą. To dzięki mnie się uśmiecha. Dziewczyna, którą właśnie okradłem, uśmiecha się dzięki mnie.
Nie ekscytuj się tak.
Ludzie przed nami znowu pakują się do autobusu. Nadal jesteśmy ściśnięci, tuż za starszą panią, która przepycha się w stronę drzwi. Nagle moja ofiara robi krok naprzód i bierze kobietę za ramię. Staruszka na początku wygląda na zaskoczoną, ale potem dochodzi do niej, że uśmiechnięta dziewczyna pomaga jej wejść do środka. Cofam się, żeby zgubić się w tłumie. Już prawie.
Ale wtedy dziewczyna się odwraca i patrzy prosto na mnie.
– Mógłbyś nam pomóc?
Cholera! Cholera!
– Yyy... – Zrób to. Udawaj miłego. – Jasne.
Podchodzę do nich, uśmiechając się jak dobry samarytanin, i biorę starszą panią za drugie ramię. Kobieta spogląda na mnie. Wygląda na przestraszoną.
– To ty jesteś tym młodzieńcem, którego ugryzł rekin.
Dziewczyna mruży oczy.
– To ja – odpowiadam, wciąż się uśmiechając. Spoglądam na swoją ofiarę i krzywię się, jakbym chciał powiedzieć: „Ta kobieta ma trochę nie po kolei w głowie, kochana”.
Dziewczyna znowu się uśmiecha. Wow. Dobry jestem.
Kiedy docieramy do kierowcy, starsza pani zaczyna grzebać w torebce w poszukiwaniu karty miejskiej.
Upuszcza ją.
Odruchowo sięgam po nią, otwierając przy tym dłoń.
O cholera. Błąd nowicjusza. Wypuszczam z ręki fioletowe słuchawki, które upadają z odgłosem na ziemię.
Zamieram. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
– Zaraz...
Spoglądam na swoją ofiarę. Wpatruje się w słuchawki, jeszcze do niej nie dotarło. W końcu klepie się po kieszeni, w której trzymała telefon. Patrzy na mnie i otwiera usta.
OK. Czas się stąd zawijać. Pa.
Odwracam się i przeciskam między ludźmi, którzy wciąż chcą wsiąść do autobusu.
– Zatrzymajcie go! – krzyczy dziewczyna.
Pakuję się w tłum, zderzając się z morzem kończyn, toreb i parasoli. Kiedy próbuję się przecisnąć, wciąż słyszę jej krzyk.
Jakiś mężczyzna chwyta mnie mocno za ramię. Cholera, cholera, jasna cholera!
Wyrywam się, przepycham do przodu, lawirując między rękami i nogami. Uciekaj, uciekaj, uciekaj.
Dostrzegam wyrwę w tłumie i potykając się, zmierzam w jej kierunku. I biegnę. Biegnę, jak nigdy wcześniej.
Słyszę coś za sobą. Ktoś depcze mi po piętach. Dziewczyna krzyczy, żebym się zatrzymał. Spoglądam przez ramię, ona jest tuż za mną.
Cholera jasna, co za niefart. Skręcam nagle w lewo, w boczną uliczkę.
Gubię się w zaułkach, ciężko oddycham, w uszach mi dzwoni, deszcz wali mi po oczach, chodnik się rozmazuje. Biegnę, aż wszystko zamienia się w niekończącą się szarą smugę. Aż boli mnie ciało. Aż znajduję się w połowie wąskiego przejścia między dwoma budynkami.
Rozglądam się dookoła. Zgubiłem ją?
Daję nura między pojemniki na śmieci przy jakichś drzwiach. Cisza. Tylko deszcz dudni.
Wyjmuję z kieszeni telefon dziewczyny. Etui jest oklejone naklejkami. Gdy obracam komórkę w dłoniach, zauważam, że drżą. Czas ocenić rezultat.
Skupiam się na tym, co zrobiłem. Na moim okrutnym występku. I czekam.
Ale nic się nie zmienia.
Więcej. Potrzebuję więcej.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie dziewczynę. Widzę, jak płacze, prosi o pomoc, desperacko chce wrócić do domu, ponieważ... jej matka jest chora. Tak. Jej matka umiera. To dobre. A sama... jest biedna. Robi, co tylko się da. Pracuje codziennie, żeby zapłacić rachunek za telefon, który dostała od umierającej matki. Genialny scenariusz.
Nie. Nadal nic.
No dalej.
Naciskam przycisk boczny i ekran telefonu się podświetla. Piosenka, której słuchała, jest zapauzowana.
PLAYLISTA NISHY
Nisha. Ładne imię.
DREAM 1 (before the wind blows it all away) [Pt.1]
MAX RICHTER
Nie znam. Ale piosenka może faktycznie pomóc. Tak. Właśnie. Zrobi nastrój.
Dotykam ekranu i muzyka zaczyna grać. Cicha i delikatna. Fortepian. Nie tego się spodziewałem. Myślałem, że to będzie coś przygnębiającego, ale to jest porywające i poruszające.
Trzymam telefon blisko klatki piersiowej i czuję na bluzie wibracje. Wpuszczam muzykę do swojego ciała. Otaczam się nią.
No dalej. Proszę, proszę, proszę.
Znowu zamykam oczy. Czuję bicie serca w krwiobiegu. I wtedy coś się dzieje. Wspomnienie przemyka mi przed oczami.
Znajduję się w ogrodzie naszego starego domu w Lewes, jeszcze przed zeszłoroczną przeprowadzką do Londynu. Zanim to wszystko się wydarzyło. Jest noc. Z wnętrza domu dobiega muzyka, ta muzyka. Tata jest ze mną na trawniku. Mama też tam jest, stoi na patio, w świetle lampy z czujnikiem ruchu. Tata wygląda na wściekłego. I słyszę, że mama płacze, szlocha...
To... coś nowego. I wcale nie tego potrzebowałem.
Wciąż nic nie czuję. Tylko pustkę. Odrętwienie.
To, co zaplanowałem z premedytacją, nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Poniosłem porażkę.
Nasuwa mi się tylko jeden wniosek, gdy stoję w ciemnej uliczce między śmietnikami z nie swoim telefonem.
Jestem całkowicie i zupełnie martwy.