Prezes Polski - Adam Feder - ebook + audiobook + książka

Prezes Polski ebook i audiobook

Feder Adam

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wokół bazaru, który mieści się przy placu Szembeka w Warszawie, kwitną nielegalny handel i drobna przestępczość, a w okolicy twardą ręką rządzi Prezes, który na lewo i prawo wymierza sprawiedliwość za pomocą metalowej pałki. On i jego przyjaciel Cygan żyją z szemranych interesów i sprawują nieformalną pieczę nad emerytowanymi „damami”, które handlują przed bazarem drobnym asortymentem. Nagle na całą bazarową społeczność pada strach, bo starsze panie jedna po drugiej „wyparowują jak kakao w bidulu”, czyli znikają w niejasnych okolicznościach. Prezes z Cyganem przystępują do rozwikłania zagadki i tak rozpoczyna się ich pełna zaskakujących zwrotów akcji przygoda.

Ostrożnie, bo autor używa języka, który tryska kwiecistością i wybucha czytelnikowi w rękach! W książce aż kipi od absurdalnego humoru i oryginalnych postaci. Prezesowi i Cyganowi pomaga w śledztwie Jasnowidz z plaży nudystów, pojawiają się też hipnotyzer, ukraińska mafia, a nawet Król Cyganów! Czytelnik poznaje także historie ludzi z warszawskiego Grochowa, dla których najważniejszy jest kodeks ulicy, a główną walutą są zasady i honor.

Adam Feder ze swadą, jaką znamy z felietonow Wiecha, otwiera przed czytelnikiem świat bazarów, na których wciąż można kupić papierosy niewiadomego pochodzenia, talerz do kredensu z wizerunkiem papieża Polaka i kasety magnetofonowe z patriotycznymi piosenkami, gdzie życie tętni niezmienionym od dziesiątek lat rytmem, czasem tylko zakłócanym przez naloty straży miejskiej. Autor zna ten świat jak mało kto, bo od lat jeździ z kamerą i mikrofonem po bazarach całej Polski, by rozmawiać z rodakami, a jego Komentery, przebój YouTube’a, oglądają setki tysięcy fanów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 13 min

Lektor: Adam Feder

Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Postacie

POSTA­CIE

Wszel­kie podo­bień­stwo do zda­rzeń i osób jest przy­pad­kowe.

PRE­ZES

Nie­for­malny pre­zes bazaru przy placu Szem­beka w War­sza­wie. Przy­wódca i obrońca miesz­kań­ców Gro­chowa. W pracy lubi się­gać po meta­lową pałkę, bo „jak się nie da po dobroci, to trzeba tro­szeczkę ina­czej”.

CYGAN

Uczeń i naj­lep­szy przy­ja­ciel Pre­zesa. Dobry, wraż­liwy chło­pak, ale ma krótki lont i szybko się odpala.

ARTEM

Tak­sów­karz oraz diler nar­ko­ty­ków. Oso­bo­wość para­no­idalna. Miło­śnik teo­rii spi­sko­wych.

MAR­LENA

Kie­dyś Miss Gro­chowa, dziś utrzy­manka MOPS-u. Dora­bia, han­dlu­jąc odzieżą przed baza­rem. Jej męż­czyźni umie­rają w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Kocha Pre­zesa, ale bez wza­jem­no­ści.

FILU

Przy­ja­ciel Pre­zesa. Haker i maj­ster­ko­wicz. Wła­ści­ciel budy z elek­tro­niką na tere­nie bazaru. Sprze­daje kra­dzione smart­fony, smar­twat­che i lap­topy.

MAKUMBA

Dusza towa­rzy­stwa, hazar­dzi­sta. Prze­hu­lał cały mają­tek. Ma bli­skie kon­takty z Ormia­nami i Gru­zi­nami. Jego dzia­dek przy­je­chał do Pol­ski z Gabonu.

KATA­RZYNA

Wal­czy o prawa zwie­rząt. Wzru­szają ją kur­czaki. Od nar­ko­ty­ków dostaje mał­piego rozumu.

HALINA SKWARA

Dora­bia do eme­ry­tury, sprze­da­jąc czo­snek przed baza­rem. Narze­czona Janiny Pękal­skiej. Posia­daczka zło­tej szarfy w kung-fu.

JANINA PĘKAL­SKA

Zaj­muje się obro­tem dewo­cjo­na­liami. Na jej sto­isku można kupić naj­lep­sze obrazy, tale­rze oraz rzeźby ze świę­tymi posta­ciami. Narze­czona Haliny Skwary.

ZYG­MUNTA I WERO­NIKA

Star­sze panie, które pro­wa­dzą obrót sadzon­kami kwia­tów donicz­ko­wych oraz kap­ciami i sza­li­kami z wełny. W mło­do­ści pra­co­wały w salo­nie masażu.

JÓZEFA MAZGAJ

Han­dluje przed baza­rem drob­nym asor­ty­men­tem. Eme­ry­to­wana inży­nierka z zakła­dów FSO.

OLENA

Wybitna sze­fowa kuchni. Kie­dyś pra­co­wała w ośrodku wcza­so­wym „Dzik”. Teraz zaj­muje kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w fabryce pie­ro­gów.

HIP­NO­TY­ZER

Wale­rian Pru­kała, lat 87. Pra­co­wał jako por­tier w ośrodku wcza­so­wym „Dzik”. Ma zdol­no­ści parap­sy­chiczne, a także para­nor­malne. Cza­ro­dziej.

JASNO­WIDZ

Wróż­bita znany z tele­wi­zji. Stały bywa­lec plaży nudy­stów.

KSIĘ­CIU­NIO

Kie­dyś zaj­mo­wał się wymu­sze­niami oraz hara­czami, dziś orga­ni­zuje gale freak fight. Lubi pie­nią­dze i prze­pych.

TOŁDI

Prawa ręka Księ­ciu­nia. Pra­co­wity i lojalny. Świetny kon­fe­ran­sjer.

KEB­SON I ŻAB­SON

Są jak papużki nie­roz­łączki. Pro­wa­dzą na Gro­cho­wie zakład bla­char­sko-lakier­ni­czy. Han­dlują samo­cho­dami spro­wa­dza­nymi z Nie­miec.

KRÓL CYGA­NÓW

Boss Cyga­nów z Otwocka i oko­lic. Pro­wa­dzi roz­le­głe biz­nesy, m.in. han­del towa­rem elek­tro­nicz­nym i mie­dzia­nymi patel­niami.

DAJANA

Córka króla Cyga­nów z Otwocka. Wdowa po królu Cyga­nów z Rado­mia. Piękna i tajem­ni­cza.

DZI­DZI

Męż­czy­zna o twa­rzy dziecka. Nie­dawno opu­ścił zakład karny, w któ­rym sie­dział za mor­der­stwo. Waleczny i hono­rowy.

MOSIĘŻNY KARZIŁ

Ukra­iń­ski boha­ter. Nie­ustę­pliwy zapa­śnik. Nisko­ro­sły heros.

Prezes i Cygan

PRE­ZES I CYGAN

No to wcho­dzą po scho­dach na czwarte pię­tro, bez windy, mamy dopiero siódmą rano na zega­rach, a już się umę­czyli jak zwie­rzęta w lesie, że z nosów im woda kapie, char­czą, war­czą, pry­chają.

Wresz­cie Pre­zes dzwo­nek wci­ska:

– Kto tam? – pyta typ jakiś zaspany, zazie­wany.

– Listo­nosz, rentę przy­nio­słem – odpo­wiada Pre­zes.

Cygan aż nie wie­rzy w to, co sły­szy, nie wie­rzy, że taki numer przej­dzie, a tu taka miła nie­spo­dzianka, bo kolo za zasuwkę łapie i drzwi im uchyla do swo­jej słod­kiej, bez­bron­nej kra­iny. I już Pre­zes kopa z pode­szwy ładuje i wpa­dają do miesz­ka­nia, jakby dra­pież­niki wpu­ścić mię­dzy drób, moi mili, taki się raban zro­bił! A cho­dzą, a pra­cują meta­lowe pałki z góry w dół, łup! I łup! Gniotą czaszkę jak cepy ziarno. I łup! I chlup! I chrup! Chru­pią kości jak chrupki, ele­gancko cho­dzą pały, pałeczki niczym dobrze naoli­wione maszy­ne­rie do roz­łu­py­wa­nia cza­szek i orze­chów. Dokoła sypią się meta­lowe drza­zgi, fru­wają, mie­nią się sre­brzy­ście w różo­wych chmu­rach, co ula­tują z klienta, a to krew i kości ucho­dzą z niego nosem, a także porami, jakby dywan trze­pać. Fakty są takie, że typ nie umie się, nie­stety, zacho­wać, gdyż całą wer­salkę zapa­sku­dził i Cyga­nowi nogawkę ochla­pał, a Cygan nie lubi, kiedy robota jest do prze­sady mokra, woli raczej, żeby był porzą­dek, jeżeli cho­dzi o gar­de­robę i w ogóle.

Już leży kolo na lino­leum, roz­wa­lił się jak stara cha­beta po wester­nie i ledwo sapie, tylko bańki z gęby pusz­cza – jarzę­biny z krwi i śliny, więc Pre­zes mówi Cyga­nowi, że to by było tyle roz­rywki na dzi­siaj, i tłu­ma­czy, że takie przy­jem­no­ści to są ulotne krót­kie chwile, które prze­la­tują gdzieś mię­dzy pal­cami jak krew w piach, a praw­dziwy lajf to kręci się, nie­stety, ina­czej i składa głów­nie z przy­krych obo­wiąz­ków. Ale Cygan go nawet nie słu­cha, tylko stoi, patrzy na klienta, głową kręci i nie może uwie­rzyć, że prze­szedł ten numer z listo­no­szem. No to Pre­zes od razu mu wyja­śnia, że on w ogóle się temu nie dziwi i – co wię­cej – dokład­nie tego się spo­dzie­wał, bo jeżeli taki typ pod­pro­wa­dził han­dlarce kasetkę z bilo­nem na baza­rze i myślał, że nie spad­nie na niego zasłu­żona kara, no to on musi być taką raczej amebą umy­słową, która w ogóle nie posiada życia inte­lek­tu­al­nego, nie mówiąc już nawet o oso­bi­stej kul­tu­rze oraz oby­ciu w świe­cie.

I chlust! Cucą klienta wodą z wia­dra, chlu­snęli, bo tro­chę oklapł z sił, i pyta go Pre­zes w spo­sób sto­no­wany, gdzie jest kasetka oraz jej zawar­tość, co to została damie zawi­nięta spod samego Pre­zesa nosa, i dodaje, że w razie, gdyby oni jej tu i teraz nie zna­leźli, no to, ale, nie­stety, będą zmu­szeni poła­mać jesz­cze dodat­kowo pisz­czel albo coś tam innego. Od razu inna roz­mowa, moi dro­dzy, ponie­waż kasetka zna­la­zła się w oka­mgnie­niu.

– No to nara – mówi Pre­zes, bo nie miał po co dalej strzę­pić sobie ryja po nic, a Cygan na odchodne tylko jesz­cze łup! Typowi z dyńki wypa­sku­dził, żeby mło­dzież zapa­mię­tała sobie, jaka w oko­licy obo­wią­zuje hie­rar­chia war­to­ści i kto kogo dzio­bie, a kto jest dzio­bany, i tego typu tematy.

I tak to się wła­śnie kręci, moi mili, na war­szaw­skim Gro­cho­wie, więc kiedy Pre­zes z Cyga­nem robią obchód na baza­rze, to ludzie kła­niają im się do samej ziemi. Wie­dzą dosko­nale, że Pre­zes prę­dzej da sobie rękę uciąć, a Cygan oko wydłu­bać, niż pozwolą skrzyw­dzić ciężko pra­cu­ją­cego, czy deszcz, czy śnieg, czy chuj­wieco, czło­wieka, co han­dluje drob­nym asor­ty­men­tem przy placu Szem­beka.

Kipisz na bazarze

KIPISZ NA BAZA­RZE

Mamy dzie­wiątą rano na zega­rach i już dys­ko­teka na baza­rze, bo wje­chali na bom­bach-srom­bach, stra­gany fru­wają, księ­go­zbiory łopocą jak motyle, brzę­czą krysz­ta­łowe wazony, stęki, ryki, piski, bo to miej­skie wła­śnie zlą­do­wali i kipisz robią. Talerz z kotem potłu­kli, co to go miała na han­del Renata, na którą wołają Cerata, stare korale się posy­pały i po chod­niku ska­czą, czer­wone, jakby gały komu wydłu­bać i pta­kom do dzio­ba­nia rzu­cać.

Kiedy czło­wiek trudni się nie­le­gal­nym han­dlem ulicz­nym, a w dodatku poza miej­scem do tego wyzna­czo­nym, no to jego sytu­acja nie należy aktu­al­nie do kom­for­to­wych, ponie­waż taki ktoś to teraz musi cały swój man­dżur z fan­tami do koca łado­wać, na plecy zarzu­cać i robić zawijkę w stylu bły­ska­wicz­nym, uda­wać się w pośpie­chu gdzieś, nie wia­domo gdzie, latać jak z cho­rym pęche­rzem i ani nie zdą­żył się jesz­cze przy­wi­tać, a już się musi żegnać, a prze­cież czło­wiek to nie jest tabo­ret albo też inny mebel, że można go sobie prze­sta­wiać to tam, to sram.

Wrony, gaw­rony kra­czą, ska­czą po tych fan­tach, co je han­dla­rze pogu­bili, leżą flety, kasz­kiety, ping­pon­gowe paletki, baletki, manetki, album z wędrów­kami świę­tego papieża – roz­dzio­bany teraz w drobne frędzle na celu­lo­zowy pył, więc pre­zen­tuje się, jakby go wła­śnie psu z dupy wyjąć, i już nie będzie z niego towaru pierw­sza klasa i raczej nikt za niego ośmiu zło­tó­wek nie zapłaci. Trzeba wam wie­dzieć, że to nie jest widok dla ludzi poryw­czych albo o deli­kat­nych ner­wach, i lepiej, żeby taki ktoś wzrok odwró­cił i nie patrzył na to, bo ciśnie­nie może mu pokrywkę wybić albo pikawa wysią­dzie już cał­kiem, na amen, i zaraz trzeba mu będzie szy­ko­wać papie­rowe buciki.

Taka się tu wła­śnie odsta­wia bar­da­cha przy placu Szem­beka, a w dodatku w sto­licy Pol­ski lampa taka, że szkoda gadać. Słońce pie­cze Pre­ze­sowi ogo­loną na glanc banię, jakby żyletką poha­ra­tać i spi­ry­tus na to lać, aż żyła mu wyszła na czole, jakby dżdżow­nicę upiec. Pre­zes już stoi na dachu budy z mię­sem, żeby zorien­to­wać się w zaist­nia­łej sytu­acji, i filuje po tych miej­skich, jak wiskają doby­tek ludzki, ale już za momen­cik to oni będą stąd raczej wiro­wać w pod­sko­kach, moi dro­dzy, bo jesz­cze nie wie­dzą, ale Pre­zes już wie, że jak dzi­siaj z nimi zatań­czy, to nie będzie to taniec towa­rzy­ski, tylko raczej coś w stylu ostrego wpier­dolu.

– Man­dat?! Man­dat?! – Han­dlarki twa­rze piłują, jęzo­rami łopa­tują, że co to za zwy­czaje, żeby karę lepić nie­win­nej oso­bie, i tłu­ma­czą miej­skim, jak komu dobremu, żeby lepiej wsa­dzili sobie te para­gony do dupy i poszli do cyca mamusi się przy­tu­lić i ogłady nabrać, bo kul­tury oso­bi­stej to oni ni chuja nie posia­dają.

Ale naj­wy­raź­niej mamy tu do czy­nie­nia z zapla­no­waną akcją, i to zakro­joną na sze­roką skalę, bo z trzech radio­wo­zów wysy­pały się miej­skie pały, przez łoki-toki coś tam nawi­jają do cen­trali, ucha­chane same z sie­bie, że takie robią figle-migle. Drona naj­now­szej gene­ra­cji wypu­ścili – brzę­czy, bąki kręci, ale długo nie pola­tał, moi mili, co to, to nie, bo już cegłą został przy­ce­lo­wany i spadł z hukiem mię­dzy budy, no to aku­rat tam miej­skie nie mają po co iść i go szu­kać, bo co spa­dło na baza­rze, to jest zakle­pane i zostaje na baza­rze.

No to już mamy wynik jeden do zera dla Szem­beka i miej­skie niech lepiej szy­kują michę na ostre kle­pa­nie, bo wła­śnie wcho­dzą Pre­zes z Cyga­nem, pierw­szy oraz drugi, a ludzie bazaru robią im szpa­ler, po ple­cach pokle­pują i już się cie­szą na dobrą zabawę. Pre­zes jest cały na biało niczym z reklamy viziru wycięty albo świeżo z zakładu kar­nego wypusz­czony wprost na wybieg modowy, gdyż pre­zen­tuje się olśnie­wa­jąco w ele­ganc­kich reebocz­kach, zwiew­nych jog­ger­kach oraz koszulce z dzia­niny na wąskich ramiącz­kach, więc raczej na spor­towo się buja. Nato­miast Cygan jest taki bar­dziej kędzie­rzawy i wyraź­nie widać, że pre­fe­ruje spodnie z dżinsu i T-shirty z Pepco, a poza tym to wszystko u niego nor­mal­nie i bez zastrze­żeń.

Pre­zes od razu mówi „dzień dobry” sza­now­nej wła­dzy miej­skiej i na ele­ganc­ko­ści się do nich zwraca: par­lez-vous, żeli­papą i tak dalej, z jego ust ula­tują tylko naj­słod­sze kawałki, a wyraz twa­rzy ma taki, że nor­mal­nie to jest on zare­zer­wo­wany dla pięk­nych dam. Grzecz­nie pyta miej­skich, w jakim celu odbywa się ta nie­za­po­wie­dziana wizyta, no bo chleb ma nie­po­kro­jony, to kana­pek sza­now­nym panom nie narobi, ale ponie­waż mamy śro­dek lata i pogodę raczej z cyklu „upały oraz zagro­że­nie suszą trze­ciego stop­nia”, więc jak sobie miej­skie życzą, to Cygan może się z nimi ewen­tu­al­nie zimną coca-colą podzia­ło­wać i dać grzdyla z puszki, i jakby co, to nara. Cygan potwier­dza, że nie ma nic prze­ciwko, ale apli­kant Śmie­tana naj­wy­raź­niej nie jest zain­te­re­so­wany kon­wer­sa­cją z nimi i coś się tam dalej pruje w kie­runku Pani Marioli, że bilety do kon­troli i inne doku­menty byłby chętny zaob­ser­wo­wać. No to tego już za wiele, moi dro­dzy, ponie­waż wygląda na to, że Pre­zes rękę do miej­skich wycią­gnął, jed­nak ta jego ręka tra­fiła do kra­iny poca­łuj-mnie-w-dupę, a jak się nie da po dobroci, to trzeba tro­szeczkę ina­czej.

Ile to już razy sprawy tak się miały, że Pre­zes spo­tkał czło­wieka na ulicy albo w ciem­nej bra­mie i grzecz­nie pro­sił, żeby ten poży­czył mu złoty łań­cu­szek, co to go otrzy­mał na komu­nię świętą, albo też poka­zał, co ma w port­mo­netce. Gdyby taki czło­wiek nor­mal­nie odpa­lił Pre­zesowi, co mu się należy, zamiast pawiana świ­ro­wać, toby zębów nie pogu­bił i nie trzeba by wzy­wać karetki.

No to Pre­zes już miej­skiemu mówi, żeby lepiej utkał rurę i grzecz­nie się zwra­cał do dam, mając na uwa­dze, że obo­wią­zują tu pewne zasady savoir-vivre’u i o pru­ciu rury nie jest tam nic napi­sane, w tym mniej wię­cej stylu wią­zankę do niego nawija. Apli­kant aż się naprę­żył, jakby wide­lec w kisiel wbić, na poli­kach pąsów dostał i gały wyba­łu­sza. Za łoki-toki chce się łapać, a ręka mu się trzę­sie jak do pierw­szej dziew­czyny, co to jej ojciec za ścianką dzia­łową spał pijany, ale i tak czujny jak ważka albo coś takiego. Jed­nak w tej chwili to nie jest moż­liwe, moi dro­dzy, żeby się apli­kant Śmie­tana za łoki-toki zła­pał, ponie­waż ono zostało dawno przez Cygana pod­pro­wa­dzone i już dwa razy zmie­niło wła­ści­ciela. A jaka afera zro­biła się o to małe radyjko!

– A gdzie łoki-toki?! – drze japę apli­kant.

– A gdzie sro­ki­ki­toki? – Pre­zes odpo­wiada mu pyta­niem na pyta­nie, co wzbu­dza salwy zado­wo­le­nia zgro­ma­dzo­nej tu publicz­no­ści.

No więc musi­cie przy­znać, że tro­chę się już zro­biło nie­miło, a także nie­grzecz­nie. Jed­nak Pre­zes od razu infor­muje miej­skiego, że aktu­al­nie to nic mu nie wia­domo o miej­scu poło­że­nia owego sprzętu, ale jak tylko się dowie, to sam oso­bi­ście zanie­sie mamie apli­kanta Śmie­tany tam, gdzie ona prze­bywa, czyli przy ulicy Jubi­ler­skiej numer taki a taki, do miesz­ka­nia numer taki a taki, na dru­gim pię­trze, gdyż wie, że ona wycho­dzi na spa­cer z tym małym, śmiesz­nym psem marki Mal­tan, i ta mama to mu na pewno odda to radyjko, jeżeli mu tak bar­dzo na nim zależy. Ale teraz to będzie lepiej dla miej­skiego, jak się jor­gnie za sie­bie, bo mu wła­śnie jakiś dzie­ciak radio­wóz pod­pro­wa­dził, to niech on już bie­gnie i go łapie, zanim się komuś jakaś krzywda sta­nie albo coś w tym rodzaju. Tego to już nie trzeba było dwa razy powta­rzać i miej­skie od razu pole­cieli, ale syf po sobie zosta­wili, jakby szambo wybiło.

I tak się wła­śnie kręci dzień za dniem na baza­rze, moi mili.

Ten dzień dopiero się zaczął, bo mamy trzy­dzie­ści sie­dem minut po dzie­wią­tej na zega­rach, a już duchota panuje nie do wytrzy­ma­nia, a biz­nes prze­cież robić trzeba, bo miej­skie to mieli tylko dwa­dzie­ścia dwa złote w port­mo­net­kach, co je Cygan zawi­nął. Teraz stoi z tym towa­rem i liczy, i się dziwi. Ale Pre­zes nie dziwi się wcale, bo dobrze życie zna i wie, że pie­niądz to nie piguła na japę, którą można wyła­pać znie­nacka i za nic, byle jak i byle gdzie. Pie­niądz sam się nie zarobi, trzeba pie­niądzowi w tym wzglę­dzie pomóc.

Tajemnicze zniknięcia dam

TAJEM­NI­CZE ZNIK­NIĘ­CIA DAM

– Hej, Pre­zes, to, Pre­zes, tamto, jest maka­ron, co spadł z tira do zro­bie­nia, do oże­nie­nia na baza­rze, pchamy dwa złote za paczkę i dzie­limy się fifty-fifty, czło­wie­niu, dwa­dzie­ścia sie­dem pude­łek, can­nel­loni pierw­sza klasa, towar pro­sto ze sło­necz­nej Ita­lii do pomi­do­ro­wej na wasze stoły! No weź to obczaj, no ja cię nie mogę, czło­wie­niu! – nawija Cygan do Pre­zesa.

Ale Pre­zes go słu­cha tylko jed­nym uchem, bo widzi, jak Artem mie­rzy złote najki air max od Mar­leny, co je ona z koca na chod­niku sprze­daje, bo, po pierw­sze, kupiła za duże, a po dru­gie, jest teraz w finan­so­wej potrze­bie. Trzeba wam to wie­dzieć, że od wypłaty z MOPS-u minęły dwa tygo­dnie z okła­dem, a Mar­lena czę­sto powta­rza, że z samego MOPS-u to czło­wiek nie wyżyje.

– Ja was prze­pra­szuju, a rozej­dzie się taki obów czy się nie rozej­dzie? – pyta ją Artem cały siny, bo wci­snął jeden i drugi but i truchta jak jakaś balet­nica, na palusz­kach drobi. – No bo sprawa jest taka, że z tymi nume­rami ni­gdy nie wia­domo, bo na przy­kład Adi­das to dwa numery zawyża i tak nas oszu­kują na tej nume­ra­cji, żeby dać mniej gumy, a potem ludzie na całym świe­cie cho­dzą w malucz­kich buci­kach. Ale wiel­kie kor­po­ra­cyje to w ogóle mają to wsio w żopach swo­ich tłu­stych, ponie­waż dla nich liczą się tylko piniążki, i to tu i teraz! – tak ula­tują z niego słowa jak bąbelki z butelki. – A z Naj­kiem to też róż­nie bywa i czło­wiek w końcu w ogóle nie jest w sta­nie usta­lić rze­czy­wi­stej nume­ra­cji tej swo­jej nogi, tak nas wodzą za nos i oszu­kują na każ­dym kroku, chuje jedne! – mówi Artem i szybko dorzuca: – Jop twoju mać, ale są jed­nak czu­dowe w chuj te trampki – z takim do niej leci kom­ple­men­tem i robi się siny, to znów wpada w róż, mieni się kolo­rami tęczy-srę­czy jak jakaś pizda pod okiem.

– Jak po mokrym pocho­dzi, to się rozejdą i będzie git, czyli jakby ulał – mówi Mar­lena, bo widzi, że klient zain­te­re­so­wany jest i wygląda, jakby był po wypła­cie, nie tak, jak inni, co przy­cho­dzą tylko mie­rzyć i macać towar oraz skła­dać pro­po­zy­cje doty­czące miło­ści we dwoje, żeby zro­bić sobie małe ran­dewu, pola­tać tu i tam, zosta­wić cały ten baj­zel, odda­lić się na kilka chwil i zatra­cić w roman­tycz­nym tańcu po Gro­cho­wie, co z punktu widze­nia Mar­leny bywało nie­kiedy kuszące, bo nie można cały czas myśleć tylko o inte­re­sach.

Trzeba wam wie­dzieć, że od kiedy oso­bi­sty chło­pak Mar­leny, czyli Damian, miał zej­ście z tego świata – bo pękła mu płytka w gło­wie i wyki­to­wał w oso­bi­stym lokum komu­nal­nym Mar­leny, co je dostała po matce, a kon­kret­nie w oso­bi­stym fotelu Mar­leny, co go dostała w spadku po wujku Kazi­mie­rzu, który zasy­piał przed tele­wi­zo­rem z papie­ro­sem, więc dziury w tym fotelu powy­pa­lał wiel­kie. No to od kiedy z tego męż­czy­zny o imie­niu Damian życie uszło cał­kiem niczym z płatka, to Mar­lena jest dostępna jakby dla każ­dego, kto jest aku­rat w sta­nie zro­bić na niej jako takie wra­że­nie albo posiada doj­ście do mefe­dronu lub też innych sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych.

Tak na mar­gi­ne­sie, z tą płytką to też była cie­kawa histo­ria, bo Damian nosił ją w gło­wie, od kiedy na wyjaz­do­wym meczu Widzew – Legia w mie­ście Łodzi ugo­dziła go kostka bru­kowa pro­sto w czaszkę, a Cyganka mu potem wywró­żyła, że jego szczę­śliwa liczba to trzy­dzie­ści. I on obsta­wiał trzy­dziestkę w toto­lotka, ale nie miał szczę­ścia w grach loso­wych. Nie spo­dzie­wał się też, że trzy­dzie­stego paź­dzier­nika, trzy­dzie­ści lat od tego meczu, co gola w nim strze­lił Marek Konia­rek, łowca bra­mek, płytka w jego gło­wie roz­pad­nie się na dwie równe czę­ści, a on wyki­tuje w fotelu Mar­leny przed tele­wi­zo­rem i już nie obej­rzy do końca odcinka M jak Miłość, a szkoda, bo zapo­wia­dały się emo­cjo­nu­jące zwroty akcji. No ale pre­ten­sje to on może mieć tylko do samego sie­bie.

– Hej, Pre­zes, to, Pre­zes, tamto, to co z tym maka­ro­nem robimy? – nawija mu Cygan, a on nic, tylko gały wle­pia w tego Artema, co już te najeczki złote wci­snął, na dzie­więć­dzie­siąt zło­tych star­go­wał i Mar­le­nie wypłaca należ­ność, a że kupiła je za sie­dem­dzie­siąt, to jest całe dwa­dzie­ścia pol­skich zło­tych kocha­nych do przodu.

Artem już truchta na pod­ku­lo­nych palu­chach do swo­jej strzały alfa romeo, co ją zapar­ko­wał przed kościół­kiem, jezioro łabę­dzie odtań­co­wuje na placu Szem­beka, pre­zen­tuje się, jakby dostał wła­śnie pora­że­nia mózgu słoń­cem, co to gazety od rana na wysta­wie w kio­sku ogła­szają, że „Uwaga, Słońce mor­derca!” albo „Solarna masa­kra z kosmosu” i tak dalej, aż Pre­zes na krótką chwilę, jakby oka­mgnie­nie, zasę­pił się i zadu­mał nad kon­dy­cją miesz­kań­ców jego ulu­bio­nej oko­licy. Na szczę­ście zaraz sobie przy­po­mniał, że nie dalej jak kilka dni temu widział na wła­sne oczy, jak na baza­rze Makumba pogryzł szklankę, a potem ją połknął, więc to go pocie­szyło i na nowo nabrał pew­no­ści, że kto jak kto, ale ludzie zamiesz­ku­jący rejon Gro­chowa wciąż mają twarde cha­rak­tery i nie pier­dolą się w tańcu.

Lip­cowe słońce okrut­nie przy­pie­kało Pre­ze­sowi głowę, a że była cał­ko­wi­cie pozba­wiona owło­sie­nia, zaczął mieć już halu­cy­na­cje. No bo weźmy na przy­kład taką Felę Ćwią­kałę, co pro­wa­dzi han­del takimi arty­ku­łami jak pra­ska do czosnku albo album z pira­mi­dami Majów. Ona aku­rat ma psa typu bul­dog albo coś takiego, a wabi się Jam­nik. I ten pies z twa­rzy wydał się Pre­ze­sowi podobny do wuja Bog­dana, tego samego, który za oku­pa­cji doro­bił się na Żydach całego garnka złota i potem codzien­nie cho­dził na strych oglą­dać ten gar­nek oraz to złoto, aż w końcu zało­żył kap­cie, wyszedł rano do kio­sku Ruchu po zapałki i ni­gdy do rodziny nie wró­cił, ale gar­nek zabrał ze sobą. No i teraz patrzy ten pies na Pre­zesa i mówi:

„A masz tu dwa­dzie­ścia zło­tych i skocz wuj­kowi Bog­da­nowi po bro­wara, to dosta­niesz grzdyla”, na co Pre­zes odpo­wiada, że on raczej należy do nie­pi­ją­cych, ponie­waż ma dopiero osiem lat i w ogóle nie są mu w gło­wie tego typu tematy.

W tym momen­cie spoj­rzał na pusty tabo­ret, co wyrwało go z letargu. Otrzą­snął się, ude­rzył z liścia w łeb i wró­cił do świata ludzi żywych oraz w pełni rozumu. Otóż tak się sprawy miały, że Pre­zes siło­wał się teraz z pewną łami­główką, ponie­waż nie dalej jak kilka tygo­dni wstecz pani Halina Skwara, która zwy­cza­jowo sie­dzi koło Arme­nów i sprze­daje po trzy złote czo­snek, kupu­jąc go codzien­nie w Bie­drze po zło­tówce – w biały dzień opu­ściła swój tabo­ret rybacki i wsią­kła jak Makumba w kasy­nie, choć aku­rat pani Haliny nikt o skłon­no­ści do hazardu nie posą­dza. Kiedy przy­szła ciemna noc, a tabo­ret wciąż stał na chod­niku i śladu pani Haliny Skwary nie było, to nie trzeba być detek­ty­wem, żeby wyde­du­ko­wać, że stało się coś strasz­nego. A kiedy mijały kolejne dni i tygo­dnie, to już było wia­domo, że na pewno wyda­rzyło się coś jesz­cze gor­szego, niż kto­kol­wiek mógłby przy­pusz­czać. Nie tylko Pre­zes usiło­wał roz­wi­kłać tę zagadkę, ale jedy­nie Pre­zes miał w tym wzglę­dzie moż­li­wo­ści, jeżeli cho­dzi o inte­lekt i tego typu sprawy, nato­miast na razie nie szło mu dobrze z tym tema­tem, myśli w jego gło­wie latały jak bąk w pustym sło­iku i nie miał chwili wytchnie­nia dla sko­ła­ta­nych ner­wów.

– Pobudka, Pre­zes! Maka­ron! – dobija się nie­cier­pli­wie Cygan, ale aku­rat to trzeba wam wie­dzieć, że Pre­zes nie dopusz­czał do sie­bie takiej ewen­tu­al­no­ści, żeby w spo­sób oso­bi­sty maka­ro­nem han­dlo­wać, ponie­waż dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że musi się sza­no­wać i dbać o repu­ta­cję biz­nes­mena, z któ­rym roz­mowy zaczyna się od trzy­cy­fro­wych sum, a skaj is de limit, jak to mówią i mają w zupeł­no­ści rację, moi dro­dzy. Ale że Cygana Pre­zes sza­no­wał jak wła­snego brata, no to mówi mu, że jest pusty dzi­siaj jak bęben w murzyń­skiej cha­cie, więc z inwe­sty­cji raczej będą nici, no i tak lecą od słowa do słowa, a tu znie­nacka taki się pod­nosi raban, że momen­tal­nie łeb pęka w drobny mak, damy krzy­czą, oczami wywra­cają, ozo­rami mielą:

– Zbo­czeńce! Zbo­czeńce!

No i tu się oka­zuje, że nie tylko pani Haliny od kilku tygo­dni bra­kuje na liście obec­no­ści, ale też Józefy Mazgaj. Rano jesz­cze sprze­da­wała pla­sti­kową mydel­nicę za dwa złote i pięć­dzie­siąt gro­szy pol­skich, a także kota na bate­rie i disc­mana marki Sony, i nagle wypa­ro­wała jak kakao w bidulu. Ani widu, ani sły­chu. Nikt nie wie, co tu się odja­nie­pawla i do czego to doszło, moi mili.

Na nic zdają się gorącz­kowe poszu­ki­wa­nia, ponie­waż mamy tu do czy­nie­nia z kolej­nym nie­wy­tłu­ma­czal­nym znik­nię­ciem. Wra­cają okropne wspo­mnie­nia naj­czar­niej­szych dni bazaru. Oby ni­gdy nie wró­ciły i zostały na zawsze zapo­mniane.

Suchy i Miśka

SUCHY I MIŚKA

Miało to miej­sce nie dalej jak na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, kiedy to wyszcze­kaną jak sznau­cer Micha­linę Paprocką, co sprze­da­wała na baza­rze jaja, zna­le­ziono w beczce z kiszoną kapu­stą. Ludzie gadali, że zastano ją tam nie tylko zaszlach­to­waną za pomocą rzeź­nic­kiego noża, ale też wyko­rzy­staną w spo­sób intymny, i to w różne miej­sca kobie­cego ciała. Kobiety z trwogą szep­tały sobie opo­wie­ści o ostat­nich chwi­lach Micha­liny, a łatwo było poznać, że aku­rat o niej jest mowa, bo na poli­kach dam wystę­po­wały wtedy ogni­ste pąsy, a usta miały roze­dr­gane jak gala­reta i w oczach obłęd.

Cie­nie podej­rze­nia padły na Suchego, który ponoć z denatką miał mieć to, a także tamto wspól­nego, gdyż mimo że Micha­lina już prze­szło sie­dem­dzie­siąt lat żyła na tym świe­cie, to w jego oczach jawiła się jak Clau­dia Schif­fer we wła­snej oso­bie. I nie miej­cie o to do niego pre­ten­sji, wybacz­cie jego umy­sło­wej kon­dy­cji, która – tak na mar­gi­ne­sie mówiąc – nie była naj­lep­sza, ale to prze­cież nie wina Suchego, lecz jego oso­bi­stej matki, która będąc w sta­nie bło­go­sła­wio­nym, ude­rzała się w brzuch co i raz, a to pię­ścią, a to kijem, a to nadzie­wała się na poręcz w klatce scho­do­wej – robiła to nie za mocno i nie za lekko, więc dziecko uro­dziło się ter­mi­nowo, jed­nak ślad w psy­chice Suchego pozo­stał. Kiedy już chło­paka na świat wydała, to sama zawi­nęła się z tego świata i nie wia­domo było, gdzie jej szu­kać, kło­pot zosta­wiła dziad­kom. Suchy od dziecka spra­wiał pro­blemy wycho­waw­cze, ponie­waż zja­dał kamie­nie, robaki oraz patyki, a kolek­cjo­no­wał suszone muchy, któ­rym nada­wał imiona i zakła­dał z nimi rodzinę. Nato­miast w wieku doj­rza­łym odna­lazł się nie naj­go­rzej, bo nie pił, nie palił, a życiowe namięt­no­ści miał trzy: suszone muchy, patro­sze­nie ryb oraz Micha­lina Paprocka, w któ­rej zadu­rzył się, mając jede­na­ście lat, kiedy to scho­wał się pod jej spód­nicą, ucie­ka­jąc przed kole­gami z klasy, bo chcieli wsa­dzić mu do dupy żabę. Tego wła­śnie dnia twarde, mię­si­ste uda Pani Miśki były dla niego cie­płym schro­nie­niem, a kiedy dorósł, stały się także regu­lar­nie odwie­dzaną, bez­pieczną przy­sta­nią, do któ­rej wpły­wał, potar­gany przez wichry życia.

I tak było do dnia, w któ­rym Micha­lina została denatką, a Suchy pierw­szym podej­rza­nym. Traf chciał, że Suchy miał mocne ali­baj, bo całą noc przed zagi­nię­ciem Micha­liny patro­szył ryby, co potwier­dzało dwóch świad­ków i zara­zem wspól­ni­ków tego patro­sze­nia, czyli Marian Bździoch oraz Tade­usz Bąk. Wszy­scy pano­wie znani byli z tego, że nad­uży­wali alko­holu i czę­sto byli świad­kami zda­rzeń, które nie miały miej­sca, jak na przy­kład wizyta lata­ją­cego spodka UFO, ale ich zezna­nia wystar­czyły poli­cji do zamknię­cia śledz­twa w spra­wie udziału Suchego w tej maka­brycz­nej zbrodni.

Opi­nia publiczna miała jed­nak inne zda­nie na ten temat i Suchy był zmu­szony ucie­kać z mia­sta, osiadł podobno aż w Puł­tu­sku. To uro­cze mia­steczko stało się dla niego domem i oazą, wolną od podej­rzeń, i w spo­koju ducha han­dlo­wał tam rybami i kolek­cjo­no­wał suszone muchy. Aż w końcu o trze­ciej trzy­dzie­ści cztery nad ranem, pogrą­żony w żalu po Micha­li­nie, rzu­cił się pod cię­ża­rówkę z węglem i gasł potem w męczar­niach przez dwa tygo­dnie. Wielu więc uznało, że spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość, choć nic mu ni­gdy nie udo­wod­niono, a i on do końca nie puścił pary z gęby.

Prawdy ni­gdy się nie dowiemy, ponie­waż Micha­lina zabrała ją ze sobą do beczki, ale ludzie swoje wie­dzieli, dla­tego pierw­sze, co zro­biono w spra­wie Józefy Mazgaj, to wywa­lono kapu­stę ze wszyst­kich beczek na baza­rze i dokład­nie prze­ana­li­zo­wano jej skład. I musi­cie wie­dzieć, że gdyby Józefa zna­la­zła się tym spo­so­bem i gdyby nawet zupeł­nie nie­żywa wytur­lała się z chlu­stem na bruk, jak nie­gdyś nie­szczę­sna Micha­lina, to wszy­scy ode­tchnę­liby z ulgą. Tak już jest, że ludzki umysł łatwiej zro­zu­mie to, co mu zna­jome, co sobie już przy­swoił. Naj­gor­szy jest stan nie­pew­no­ści, bo wtedy mnożą się domy­sły i naj­strasz­niej­sze potwory przy­cho­dzą do głów ludz­kich, i już nie ma na nie żad­nej rady. Brak jakie­go­kol­wiek cor­pus delicti, a także choćby drob­nej wska­zówki, która mogłaby dopro­wa­dzić na trop zło­czyńcy, a także nie­zno­śny żar, który lał się z nieba, jakby z wia­der ukrop lać, to wszystko wpro­wa­dzało ludzi w nie­zdrowy trans, mie­szało rozumy, roz­pa­lało chore wizje, więc znów z ust do ust zaczęły krą­żyć opo­wie­ści dziw­nej tre­ści, na poli­kach dam poja­wiły się te cha­rak­te­ry­styczne ogni­ste pąsy, a oczy jakby chciały wyle­cieć z orbit.

Pre­ze­sowi krew odpły­nęła z głowy i buzo­wała w brzu­chu, poczuł także nie­przy­jemne mro­wie­nie na swo­ich szny­tach i przy­cha­rach, bo już wie­dział, że ktoś wszedł na jego rejon bez puka­nia i butów nie zdjął ani nawet nie wytarł. A to, moi dro­dzy, należy odczy­ty­wać jako znie­wagę oraz wyzwa­nie, które jak mokra, śmier­dząca szmata jest rzu­cone pro­sto w twarz i ktoś taki nie będzie długo hasać po pastwi­skach nale­żą­cych do Pre­zesa. Już za chwi­leczkę, już za momen­cik Pre­zes wyeks­pe­diuje go na lep­sze pastwi­ska, po któ­rych Baranki Boże ska­czą sobie w zgo­dzie, bo aku­rat tam dla każ­dego star­cza trawy Pana i tam to już nikt nie ma do nikogo o nic pre­ten­sji.

W gocławskim barze

W GOCŁAW­SKIM BARZE

Pół godziny póź­niej Pre­zes z Cyga­nem sie­dzieli już w Barze Gocław­skim, przy stole zabez­pie­czo­nym ceratą w kratę marki Spo­łem. Pili wódkę, jedli flaki i pie­rogi i obmy­ślali plan dzia­ła­nia, bo sprawy zaszły za daleko, a w tym towa­rzy­stwie nawet przez myśl nikomu nie prze­szło, żeby zapusz­czać się z tema­tem na psiar­nię, bo co się dzieje na baza­rze, zostaje na baza­rze. Takie tematy zała­twia się w rodzi­nie, a głowy tej rodziny były dokład­nie dwie: Cygan i Pre­zes, jak dwie głowy gro­chow­skiego smoka, czyli dwie za jedną, jedna za dwie, co dwie głowy, to dwie głowy i tak dalej, z tym że od myśle­nia to była raczej głowa Pre­zesa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki