Prażeńka - anna M. Brengos - ebook

Prażeńka ebook

Anna M Brengos

4,7

Opis

anna M. Brengos – autorka Scenariusza z życia,znów nas wciąga w swój świat.

Filip od dziecka mieszka na Pradze, właśnie dowiedział się, by awansować musi w krótkim czasie znaleźć sobie narzeczoną.

Magda wraz z siostrą mimo, że mają własne mieszkanie, nie mają gdzie się podziać.

Spotkanie tych trojga w starej praskiej kamienicy doprowadzi do niesamowitych zwrotów akcji,

a znaleziony pamiętnik przeniesie nas w czasy okupacji niemieckiej widzianej oczami młodej dziewczyny.

Dzięki tej książce każdy trochę lepiej zrozumie klimat Pragi i na pewno wcześniej czy później odwiedzi to niesamowite miejsce na mapie Warszawy, by skonfrontować książkę z rzeczywistością, ponieważ miejsca tu opisane istnieją naprawdę. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

super napisana książka, czyta się jednym tchem..
00
MartaMikulska

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka od pierwszej strony pochłonęła mnie, tak dobrze się ją czytało.
00

Popularność




Copyright © 2021 by Lucky Copyright © Anna M. Brengos
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Halina Bogusz
Wydanie I
Radom 2018
ISBN 978-83-66332-71-3
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

Mamie

Praga, Pragusia, Pragunia, Prażeńka...

... jej mać!

Filip w bezsilnej złości kopnął w oponę.

– Drugi miesiąc, trzecie wycieraczki. Ja pierniczę! – zaklął.

Kupując kilka tygodni temu pierwsze w życiu auto, skusił się na łatwe numery rejestracyjne poprzedniego właściciela. Zostało mu WA. Na Pradze wiedzą, że to Białołęka. Nikt tu nie lubi Białołęki[1]. Zatem mogło to oznaczać dla Filipa tylko jedno – prędzej czy później KŁOPOTY.

– Dobrze że nie pocięli opon. I szyb łaskawcy nie powybijali, a mogli. Skunksy! – pocieszał się, demontując połamane pióra. Niestety, parkingi strzeżone w tej okolicy występowały w ilości homeopatycznej.

Ratunek w tym, by wszyscy lokalni patrioci dowiedzieli się, że samochód należy do ziomka.

– Zacznę od Bryły – planował. – Mieciowi też nie zawadzi szepnąć.

Pan Miecio był weteranem podwórka. Jednym z najstarszych mieszkańców. Prócz pani Halinki z przeciwka, pani Walerii z trzeciego piętra i kulawego Kazika z oficyny to właśnie Miecio mieszkał tu od wojny. Drugiej światowej. Twierdził, że brał udział w Powstaniu Warszawskim, ale musiałby walczyć ze smoczkiem w zębach i pieluchą między nogami. Nie przeszkadzało mu to. Każdemu opowiadał o strzelaniu do Niemców, chodzeniu kanałami czy wykradaniu broni z magazynów wroga. Chociaż akurat kradzenie jest do Miecia bardzo podobne. Prawdziwe czy zmyślone, zasłuchane czy wyczytane, wszystkie te opowieści były tak barwne, opowiadane z taką swadą, jakby rzeczywiście Miecio przeżywał je osobiście. Nie mógł. W jego dowodzie osobistym jak byk figuruje rok urodzenia 1943. Filip miał okazję przekonać się o tym, kiedy wzywał do pana Miecia pogotowie. Pewnego dnia, gdy wracał z sylwestrowej domówki u przyjaciół, znalazł sąsiada leżącego na podeście schodów. Sylwester łączy się z imieninami Miecia i to jest podwójny pretekst do picia. Tamtego roku tak świętował, że stoczył się ze schodów, łamiąc nogę i dotkliwie rozbijając czoło. Gdyby go Filip nie znalazł, prawdopodobnie chłopina wykończyłby się z wychłodzenia. I kto by wtedy opowiadał sąsiadom o historii miasta, choćby zmyślonej?

Tym razem pana Miecia nie było ani w bramie, ani na murku. Trudno, Filip musiał zaryzykować zostawienie swojej zabaweczki na niechybne zatracenie. Miał tylko nadzieję, że po powrocie z pracy zastanie jeszcze samochód przed bramą.

Dlaczego nie pojechał nim do pracy? Droga ze Strzeleckiej na Białostocką, gdzie pracował, zajmowała piechotą trochę ponad dwadzieścia minut. O tej porze można było spodziewać się albo korków na Wileńskiej i Targowej, albo zamkniętego przejazdu kolejowego u wylotu Szwedzkiej. Podróż autem oznaczała zatem więcej stania niż jechania. Możliwe, że szybciej pokonałby drogę na rowerze, ale z rowerem byłoby jak z samochodem – przepadłby w całości albo po kawałku.

Nie było co dumać, powinien stawić się w pełnej gotowości przed obliczem pani Marii. Zatem wrzucił połamane wycieraczki do śmietnika i ruszył.

Dla jednych miejsce zatrudnienia, dla innych drugi dom. Świetlica na Białostockiej.

Bez względu na to, o której Filip docierał do pracy, zawsze zastawał tam panią Marię. Pochylona nad papierami siedziała przy swoim biurku wciśniętym między szafę z materiałami plastycznymi a wieszak na ubrania, albo oparta na łokciach zawisała nad zeszytem z pracą domową któregoś z podopiecznych. Dziś Filip nakrył ją stojącą na chwiejnym starym krześle i podlewającą bujną paproć.

– Trzeba było zaczekać na mnie albo poprosić Kubę. Hej, młodzieńcze, nie mogłeś pomóc? – zwrócił się do chłopaka.

Krostowaty blondyn siedział przy oknie z nosem w telefonie, obojętny na to, co się dzieje wokół. W odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.

Filip odebrał od szefowej konewkę i pomógł jej zejść z krzesła.

– Czy chcesz powiedzieć, że za stara jestem na hodowanie kwiatków? – pani Maria starła ślad wilgotnej ziemi z dłoni i zaczęła zbierać zwiędnięte liście rozsypane na półce pod rośliną.

– Chcę powiedzieć, że powinna się pani wyręczyć młodszymi – Filip odstawił konewkę na parapet i włączył elektryczny czajnik.

To był ich mały codzienny rytuał. Każdy dzień wspólnego dyżuru zaczynali od kubka kawy. Filip słodzonej i zabielanej mlekiem, pani Maria czarnej jak smoła i gorzkiej. Czasami dołączała do nich trzecia pracownica świetlicy – Elwira, ale ona dojeżdżała z Żoliborza i zwykle pojawiała się nieco później. A że była zwolenniczką aromatyzowanych herbat, nie miała nic przeciwko temu, żeby raczyli się swoimi delicjami bez jej udziału. Dziś spóźniona wpadła kilka minut po pierwszych podopiecznych, podśpiewując i rozsyłając od progu buziaki.

Dzieciaki, które odwiedzały świetlicę, szukały bezpiecznego kąta, z daleka od awantur, wyzwisk i rękoczynów. Tu otrzymywały wsparcie, opiekę i namiastkę obiadu. Filip zastanawiał się, czy jedzą coś w weekend, kiedy świetlica jest nieczynna. Nie o wszystkim wiedział, chociaż starał się jak najwięcej rozmawiać i szybko zdobywał ich zaufanie. A nie było to łatwe. Tyle razy doznały zawodu ze strony dorosłych, że nie wierzyły nikomu, bojąc się kolejnego rozczarowania lub kolejnej krzywdy.

Filip już dawno przekonał się, że określenie „jesteś dla nich matką i ojcem” wcale nie jest komplementem. Nikt nie chciałby takich rodziców, jakich mieli jego podopieczni. Od ojca i matki uciekali do niego. I do pani Marii.

Chociaż kazała współpracownikom mówić sobie po imieniu, ani Filip, ani tym bardziej młodsza od niego o dobre trzy lata Elwira nie ośmielili się na taką poufałość. Pani Maria bowiem stanowiła symbol autorytetu. Nie dlatego, że była surowa, wymagająca i niedostępna, ale z powodu stoickiego spokoju w największej zawierusze, mądrości, chłodnej ocenie sytuacji, śmiałemu podejmowaniu trudnych decyzji oraz dystansowi wobec problemów.

A tych na Białostockiej nie brakowało. Ba, nie tylko na Białostockiej. Cała dzielnica była dla zespołu pracowników świetlicy jednym wielkim problemem. Kiedy powstawały nowe boki, mieli cichą nadzieję, że towarzystwo autochtonów przyjmie styl świeżo przybyłej młodzieży. Tym bardziej że młodych napływało proporcjonalnie dużo. W przedwojennych kamienicach nie przybywało dzieci, społeczność zasiedziałej Pragi wciąż się starzała. Jednak jest coś takiego w atmosferze tej dzielnicy, że narzuca styl, nie dając się zepchnąć na margines.

Po której stronie linii podziału ten margines się tu znajduje?

Skrzypnęły drzwi i do sali z hałasem wtoczyła się trójka wychowanków.

Rzucili teczki w kąt za biblioteczką i zapadli się w wytarte ze starości i lekko rozchybotane fotele, kłócąc się o idoli. Shakira była według nich za stara, a Margaret za gruba.

– Nic nie macie zadane? – spytała pani Maria, szykując kanapki.

– Dwa zadania z matmy. Ale luzik, damy radę. Nie, Zuzka?

– Z matmą to luzik, ale z polaka będzie gorzej – zasępiła się czarnooka Zuza.

– A w czym problem? – dopytywała pani Maria, smarując masłem bułkę paryską i obkładając ją plasterkami żółtego sera.

– Takie tam... Nieważne, poradzę sobie.

Zuza rozłożyła przybory na stoliku, klapnęła ciężko na krzesło, podparła się łokciami i sposępniała. Gryząc końcówkę długopisu, pochyliła się nad zeszytem i nawijała włosy na palec. Widać było, że wytęża umysł, żeby wymyślić coś sensownego. Filip, korzystając z chwili, gdy Elwira zajęta była tłumaczeniem jakichś językowych zawiłości młodszemu Igorowi, usiadł obok Zuzanki.

– No, co tam? Pewnie nie jest to takie trudne, na jakie wygląda – zagadał, trącając ją w łokieć.

– Żeby pan wiedział, to by pan w ogóle nie pytał – westchnęła.

– Jeśli mnie wtajemniczysz, to może coś razem zaradzimy – zachęcał Filip.

Zuza jeszcze raz westchnęła tak ciężko, że siła jej oddechu przetoczyła po blacie ołówek.

– Mamy opisać swoją rodzinę – wybąkała wreszcie.

– I co w tym trudnego?

– Trzeba ją mieć – Zuza spojrzała wyzywająco.

– Przecież masz rodzinę.

– Nooo.... Rodzina to matka, ojciec i dzieci.

– Zgadza się. Z tego co wiem, masz mamę, tatę i brata.

Zuzka aż się żachnęła.

– Mam. I co z tego? Gdyby nie dziadkowie, to gówno bym miała, nie rodzinę.

– Nie wyrażaj się – odruchowo zwrócił jej uwagę, ale doskonale rozumiał, co miała na myśli. – Dokładnie tak napisz – poradził.

– Niby że jak? – W oczach dziewczyny oprócz dławionego buntu i złości pojawił się cień zainteresowania.

– Dokładnie tak, jak powiedziałaś, cytuję: „Rodzina to mama, tata i dzieci, i chociaż ich mam, to moją najbliższą rodziną są dziadkowie”.

– Serio? – Zuzia zastanawiała się nad podsuniętym pomysłem.

– Serio. Serio, serio. – Filip puścił do niej oko i poszedł sprawdzić, co wyprawiają młodsze dzieciaki, które już uporały się ze swoimi zadaniami.

W świetlicy trwał zwykły popołudniowy ruch. Jedni przychodzili, drudzy wychodzili. Ktoś grał w ping-ponga, ktoś plotkował w kącie z kolegami i o kolegach, inny usiłował wcelować papierową kulką w przegapiony przy sprzątaniu po podwieczorku kubek po mleku. Tylko Kuba, nie wykazując zainteresowania proponowanymi zajęciami ani przewijającymi się przez salę dzieciakami, siedział w kącie i wodził wzrokiem za Elwirą. Zbliżała się osiemnasta. Sala powoli pustoszała. W końcu i on zgarnął swój plecak, wsunął nieodłączny telefon w kieszeń i ruszył... prawdopodobnie do domu. Mamie, która przyszła po Igorka, udało się wpaść w ostatniej minucie pracy świetlicy, kiedy już Filip zamykał okna, a pani Maria z Elwirą dokonywały końcowych wpisów do dziennika, zamykając tym samym dzień.

Elwirze wyraźnie gdzieś się spieszyło, więc nie czekając, aż współpracownicy pozabezpieczają przed wyjściem przybytek, pognała niesiona na skrzydłach emocji. Każdym ruchem, każdym drgnieniem powiek i trzepotem rąk sygnalizowała, że czeka ją gdzieś tam, w wielkim świecie, jakieś ważne wydarzenie.

– Ty też gdzieś pędzisz? – zwróciła się pani Maria do Filipa. – Czy możemy chwilę porozmawiać?

Chłopak ułożył pudełka z grami w równą stertę, podosuwał do stolików porozstawiane byle jak krzesła i zaintrygowany oparł się na jednym z nich.

– Nigdzie nie jestem umówiony. Mogę zostać. A coś się stało?

Nie było w zwyczaju, żeby po zakończonym dniu zostawali na pogaduszki. Filip domyślał się, że czeka go coś poważnego i lekko się zaniepokoił.

Usiedli naprzeciwko siebie przy stoliku, przy którym zwykle królują najstarsi wychowankowie, dziś przez cały dzień nieobecni z powodu wycieczki szkolnej.

Pani Maria postawiła przed Filipem kubeczek parującej herbaty, przed sobą drugi z melisą.

– Posłuchaj mnie uważnie... I proszę, żebyś nie reagował pochopnie.

Taki wstęp zaintrygował Filipa, o ile to możliwe, jeszcze bardziej. Z uwagą wpatrywał się w szare oczy swojej zwierzchniczki i mentorki.

– Słucham – upił łyk herbaty i odstawił kubek.

– Za kilka miesięcy chcę odejść na emeryturę – pani Maria bez zbędnych wstępów przeszła do rzeczy.

– Ależ pani Mario... – Filip usiłował oponować.

– To już postanowione – przerwała mu kategorycznie. – Najwyżej pół roku nam zostało.

– Dlaczego?

– Powodów jest aż nadto. Po pierwsze, jestem już za stara i nie mam cierpliwości. Po drugie, trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Jeszcze trochę i na tyle stetryczeję, że sami będziecie chcieli się mnie pozbyć.

– Ależ pani Mario... – Filip powtórnie chciał zaprotestować, ale uciszyła go ruchem ręki.

– Sytuacja wygląda tak: wiek emerytalny osiągnęłam już dawno temu, tylko nie pytaj kiedy, bo kobietom nie zadaje się takich pytań.

– Gdzież bym śmiał – Filip udał oburzonego.

– Jeszcze mam trochę energii, żeby przez te kilka miesięcy pociągnąć tę taczkę, ale mówiąc szczerze i w sekrecie, coraz bardziej myślę o tym, żeby wreszcie mieć trochę czasu dla siebie. Czterdzieści lat musiałam wstawać rano, żeby wyjść do pracy i pilnować cudzych dzieci. Teraz chciałabym zająć się sobą, swoimi dziećmi, wnukami i swoimi zainteresowaniami. Marzę o tym, żeby gdzieś wyjechać, zobaczyć kawałek świata... Ty wiesz, że ja jeszcze w życiu nie byłam w Bieszczadach?

– Serio? Polecam. Piękna kraina.

– No widzisz. Czyli ja wyjeżdżam w Bieszczady, a ty... A ty musisz się ożenić.

Filip aż parsknął herbatą.

– To może odwrotnie – zaproponował i obtarł mokrą brodę wierzchem dłoni.

– Odwrotnie się nie da. Jako się rzekło, jestem za stara. Nie znajdę odpowiedniej żony – rzeczowym tonem, choć z błyskiem humoru w oczach tłumaczyła pani Maria.

– Niby dlaczego miałbym się żenić? – Filipa co prawda ubawiło żądanie kierowniczki, ale zaczął się w nim doszukiwać drugiego dna.

– To proste. Odchodzę, ale potrzebuję następcy.

– W zarządzie fundacji albo w urzędzie dzielnicy w dwie minuty znajdą kogoś odpowiedniego – Filip, znając realia, był o tym święcie przekonany.

– Jasne że znajdą, nawet kilku. I wiem, kto mógłby im przyjść do głowy. Tyle że po moim trupie, żeby tu któryś z tych pomazańców bożych nastał do naszych dzieciaków. Wyobrażasz tu sobie na przykład Korczyńskiego?

Owszem, całkiem łatwo było sobie wyobrazić tego kaprala o mentalności trepa, jak wprowadza wojskową dyscyplinę, z falą dla kotów wpisaną do całości obrazu.

– Adam od razu wróci na gigant, a Ola znów zacznie się moczyć – roztaczała hiobowe wizje przed chłopakiem. – A może wolisz Marczakową? – drążyła. – Żeby malując przy biurku paznokcie, objadała się kanapkami przeznaczonymi dla dzieci i kazała im się bawić w kółeczko?

Przed oczami Filipa przewinęła się wizja pani Marczakowej w oparach acetonu i Korczyńskiego, który swoim świdrującym w uszach falsecikiem rozstawia bractwo po kątach. Już widział, jak Kuba zbiera manatki i resztę życia spędza, stojąc w bramie swojej kamienicy, jak Karolina wraca do Galerii Wileńska, a Ola i Kacperek trzęsą się w kąciku, płacząc ze strachu.

– Nie no, chyba znajdzie się ktoś normalny – Filip próbował szukać rozwiązania.

– Już się znalazł. Ty. – Pani Maria twardo spojrzała Filipowi w oczy.

Chłopak wytrzymał jej wzrok.

– Dlaczego ja? – spytał po chwili.

– Dlatego, że masz kwalifikacje i serce. A właściwie, w odwrotnej kolejności – odpowiedziała.

– Może Elwira by się lepiej nadawała? – Próbował podsunąć inne rozwiązania.

Pani Maria westchnęła. Odsunęła od siebie kubek, położyła dłonie na blacie stołu i odchrząknęła jak przed długim przemówieniem.

– Słuchaj. Elwira to wspaniała dziewczyna. Kocha dzieciaki i jest im oddana. Ale to rajski ptak. Co innego organizować nastolatkom zabawy psychologiczne albo mazać farbami graffiti po ścianach, a co innego zarządzać małą, bo małą, ale jak by nie było, w końcu instytucją. Wyobrażasz sobie Elwirę, jak się chandryczy z zarządem fundacji o kasę na dach? A może jak kupuje olej opałowy?

Faktycznie, jakoś trudno było Filipowi wywołać obraz efemerycznej Elwiry, jak ściąga do świetlicy beki opału.

– No przecież bym jej pomagał – bronił się nadal przed awansem.

– I tak będziesz jej musiał pomagać. Teraz też jej pomagasz. Bez twojego gromiącego spojrzenia, pewnie by ją zjedli.

– Przesadza pani...

– Tylko trochę – zgodziła się pani Maria. – Poza tym, ona ma tylko licencjat.

– Ale robi magistra – targował się Filip.

– Robi, robi, ale nie wiadomo, czy zrobi. W pół roku na pewno nie.

Ten argument trudno było zbić. Tym bardziej że licencjat Elwiry dotyczył sztuk pięknych. Formalnie była zatrudniona jako instruktorka zajęć artystycznych. To, że wszyscy wychowawcy w świetlicy zajmowali się wszystkim, było cichą umową zespołu. Dzięki temu nie zżerała ich monotonia, mogli się wspierać i zastępować.

Filip dokonał szybkiej analizy sytuacji. Nie bardzo czuł swoje kompetencje do samodzielnego prowadzenia świetlicy, ale także nie widział do tego stanowiska odpowiednich kandydatów. Istniało duże prawdopodobieństwo, że wymienieni przez panią Marię pretendenci, chociaż w ogóle nie pasowali osobowościami do tego miejsca, mieli duże parcie na stołki i do tego plecy. Gdyby tylko mieli chrapkę na ten etat, mogliby go dostać.

– OK – przyznał. – Tylko nie rozumiem, co ma do tego warunek mojego ożenku?

– Jak to co? To proste. Przecież nie zatrudnią na stanowisko kierownika świetlicy kawalera. Jak by to wyglądało?

Filip usiłował znaleźć jakiś związek. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, ludzie latają na wycieczki w kosmos, wiele krajów zalegalizowało związki jednej płci, panna z dzieckiem nie wzbudza niesmacznej sensacji, parady wolności organizuje się w każdym większym mieście, bykowego[2] nikomu nie każą płacić.

Z miny chłopaka pani Maria wyczytała, że nie do końca rozumie powagę sytuacji.

– Chłopcze... – zaczęła wyjaśniać. – Wiesz, kogo dziś mamy przy władzy? Wiesz. Wiesz, kto siedzi w organach nadzoru? Wiesz. Wiesz, jak wygląda dorosły mężczyzna wśród małych dziewczynek? Wiesz. I małych chłopców? Nie muszę ci tłumaczyć?

Flip tylko kiwał głową.

– No to sobie jeszcze wyobraź, że ten facet nie ma żony. Co o nim pomyślisz? – Pani Maria uniosła brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Że to ksiądz? – podsunął nieśmiało.

– Właśnie! W każdym razie, domniemanie zboczony. Powierzyłbyś swoje dziecko domniemanie zboczonemu?

– Nie – Filip odruchowo zaprzeczył.

– Właśnie! – powtórzyła. – Czyli ty nie możesz być domniemanie zboczony, tylko legalnie żonaty. Rozumiesz?

Z niedowierzania na twarzy chłopaka wyglądało, że jednak nie do końca rozumie.

– Co się tak gapisz? Masz trzy miesiące, żeby znaleźć żonę.

– Mówiła pani, że pół roku.

– Zgadza się. Masz trzy miesiące na znalezienie żony i następne trzy na załatwienie ślubu. Jeśli ci się nie uda, dostaniesz za szefa Korczyńskiego.

– Albo Marczakową – uzupełnił Filip.

– Sam widzisz. Zostaw te kubeczki, jutro je zmyjemy.

Z oczu Magdy wyczytał, że mówi całkiem serio. Chciał jeszcze zbagatelizować zajście, obrócić wszystko w żart, próbować jej wmówić, że nie widziała tego, co widziała. Że tylko jej się wydawało, a mała jest przewrażliwiona i przesadza. Jednak nóż w ręku niedoszłej pasierbicy powiedział mu więcej niż zacięta mina Magdy i jej gniewny wzrok. Nie bez kozery wybrała z całego zestawu największy, o długości ostrza prawie jak jej ramię. Nóż szefa kuchni. Odkąd w kuchni przestała rządzić jej matka, to był jej – Magdy nóż. Ściskała go z taką siłą, że aż pobielały jej kostki, a siłę determinacji, z jaką gotowa była go użyć, wyczuł przez skórę, pomimo znieczulenia wypitą z Waldkiem po pracy żołądkową gorzką. Często pili z Waldkiem po pracy. Tym razem za mało, żeby po powrocie do domu uwalić się w swój barłóg i zasnąć, ale za dużo, żeby pohamować pociąg, jaki czuł do tych dwóch siks, które pętały mu się po domu... OK, po ich domu, a właściwie ich matki. Ona, w przeciwieństwie do córek, była bardziej uległa i chętna. Czasami potrzebowała dodatkowej zachęty. Wtedy wystarczyło nią trochę mocniej potrząsnąć, albo ot tak, nie za mocno popchnąć czy uderzyć. Trzeba było tylko pamiętać, żeby nie zostawiać śladów, więc omijał twarz, chociaż to sprawiało mu największą przyjemność i dawało najlepszy efekt. Ona tak się bała bicia po twarzy. Potem była pokorna jak dobrze wytresowany labrador. Och, jak on lubił, kiedy się dopominała o miłość. Jaką miłość?! Przecież tak naprawdę wcale jej nie kochał. Miał za to za darmo dach nad głową i babę, która prała mu gacie, dogadzała obiadkami i była chętna. No dobrze, nie zawsze. W chwilach trzeźwości albo kiedy jej córeczki namieszały w głowie, potrzebowała, żeby jej przypomnieć, kto tu rządzi. Te córeczki to był istny wrzód na dupie. Nie udało mu się ich pozbyć, kiedy ona tu była, ale teraz nie żyła i miał nadzieję zawładnąć wszystkim, co po niej pozostało. Córkami też. Ze starszą mu się nie udało. Od pierwszego dnia go nie lubiła. Okazywała mu na każdym kroku niechęć i omijała jak bakutil. Była harda i niedostępna. Głupia pipa. Do tego była nadspodziewanie sprawna. Za każdym razem potrafiła wywinąć mu się z rąk, kiedy chciał z nią pofiglować. No, skoro ze starszą nie wyszło, to ta mała też jest niczego sobie. Dla lepszego smaczku możliwe, że jeszcze cnotka. Chociaż taka mała lafirynda pewnie już zdążyła zgubić wianek z jakimś gnojkiem w rurkowatych portkach.

... A teraz wyglądało na to, że jednak nie uda mu się, przynajmniej tym razem, sprawdzić, czy młodsza z siostrzyczek została już rozprawiczona. Zaskoczył ją, kiedy wychodziła z łazienki i zablokował przejście, dociskając do szafy. Próbowała się szarpać, ale nie miała w sobie tej zwinności i siły co starsza, dzięki którym mogłaby się uwolnić. A mogło być tak pięknie... gdyby nie Magda.

– Zabieraj te brudne łapy – wysyczała.

W pierwszym odruchu chciał jej puścić soczystą wiązankę, ale w życiu nie widział u niej takiego zimnego, świdrującego na wylot spojrzenia. Już samym wzrokiem mogła go pochlastać do krwi. Nie musiała używać kuchennego noża. Komediantka, wzięła największy, żeby wywołać lepszy efekt, ale wolał nie ryzykować, bo a nuż zechce go jednak użyć.

Żeby zamanifestować, że to nie jest jego ostatnie słowo, uwalniając Miśkę, pogłaskał ją na odchodne lubieżnie po pupie. Spojrzał, o ile to możliwe, jednocześnie ze strachem i wyzywająco na Magdę i skrył się w pokoju, który do niedawna zajmowali z matką obu dziewcząt. Tym razem nie trzasnął drzwiami.

– Dzięki – Miśka odetchnęła z ulgą.

– Po cholerę mu się pchasz w oczy? – Magda nadal nie wypuszczała z ręki noża. Trzymała się go, jakby bez tego wsparcia miała się przewrócić. Ręce jej się trzęsły, a oddech trudno jej było złapać pomimo rozszerzonych nozdrzy. Była blada i z trudem wydawała z siebie głos.

– Miałam się zsikać w majtki? Chyba mam prawo we własnym domu iść do kibla? – Miśka była nie mniej zdenerwowana, ale nadrabiała miną. Pyskowanie w trudnych sytuacjach było jej sposobem na samoobronę. Obciągnęła bluzkę i ruszyła w stronę kuchni, gdzie przed całym zajściem wstawiła wodę na herbatę do kolacji.

– Nie możemy tu zostać. W końcu któregoś dnia cię dorwie. – Magda poszła za nią i próbując zapanować nad drżeniem rąk, przy użyciu śmiercionośnego narzędzia zaczęła kroić pomidory. – On albo my.

– Ciekawe, jak sprawisz, żeby się stąd wyniósł. Miałam nadzieję, że będzie miał na tyle przyzwoitości, żeby się wyprowadzić po pogrzebie.

– On nie wie, co to przyzwoitość – Magda kilkukrotnie stuknęła solniczką o blat, żeby oczyścić otworki. – Gdyby miał jej chociaż odrobinę, nie byłybyśmy teraz sierotami.

– Świnia – podsumowała Miśka. – Jak mama mogła nam coś takiego zrobić?

– Czyli co? – Magda wyłączyła gaz pod czajnikiem i zalała herbatę w dwóch kubeczkach. Jeden z nich Miśka przywiozła mamie jako pamiątkę z obozu narciarskiego. Teraz sama go używała, mając przy tym wrażenie, że gdy grzeje o niego dłonie, nadal jest blisko niej.

– Jak mogła wprowadzić nam pod dach tego gacha i pozwolić, żeby się tu szarogęsił? Czy ona była ślepa?

Magda odłożyła kanapkę na talerzyk i zacisnęła dłonie na oparciu krzesła.

– Nigdy, ale to nigdy nie mów o mamie źle – akcentowała każde słowo, jakby chciała, żeby każda głoska została dobrze zapamiętana.

– Niby dlaczego mam o niej mówić jak o świętej, chociaż świętą nie była? – Michalina buntowała się nie tylko dlatego, że wiek dawał jej do tego prawo. Widziała, co dzieje się z matką i nie potrafiła zrozumieć, jak spokojna, wykształcona kobieta dała się tak opętać nic niewartemu lowelasowi w przybrudzonym podkoszulku.

– Misiu – głos Magdy nieco złagodniał. – Nie musisz mówić o mamie jak o świętej, ale jeśli w swoich myślach i wypowiedziach będziesz ją przedstawiała źle, to tak, jakbyś pozwoliła temu łajdakowi zawładnąć nie tylko naszą mamą i jej uczuciami, ale również pamięcią o niej i naszymi uczuciami. A przecież ona kochała nas, a my ją.

– Kochała. Do czasu – mruknęła Miśka i odgryzła pokaźny kęs kanapki z polędwicą.

– Nigdy nie przestała – Magda schowała masło do lodówki i zamknęła ją gestem, który zamykał również dyskusję.

Obie w milczeniu usiadły przy kuchennym stole i zajęły się jedzeniem.

– Musimy się stąd wynieść – odezwała się starsza siostra, dopijając ostatni łyk herbaty.

– Ale tylko do czasu, kiedy nie uda nam się wykurzyć stąd tego typa – powiedziała młodsza do wnętrza swojego kubeczka. – Tylko do czasu – powtórzyła mściwie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Praga i Białołęka – konkurujące dzielnice Warszawy.
[2] Podwyższony podatek od osób niezamężnych i nieżonatych.