Noc prawdy - Anna M. Brengos - ebook + audiobook

Noc prawdy ebook i audiobook

Anna M Brengos

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anna M. Brengos znów nas zaskoczy i… rozśmieszy.

Nad Wioską Małą od wieków ciąży klątwa. Obecnie walczą z nią Babcia z Zuzką.

W deszczową noc pojawia się w ich domu tajemnicza postać. Ma zamieszkać w opuszczonym domu. Wygląda na to, że ktoś dybie na jej życie.  

Czy Eulalia ma powiązania z mafią?

Czy mafia coś ukryła w wiosce?

Kto rozwiąże problemy przyjaciół?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
4,5 (49 ocen)
33
8
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Quantaga

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część przygód Zuzy i babci Joasia równie dobra jak pierwsza. Bardzo wciągająca. Jak macie coś do zrobienia to nie zaczynajcie. Super
00
Angela189

Nie oderwiesz się od lektury

Super lekka, humorystyczna książka
00
ZuHanna

Całkiem niezła

całkiem niezła
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

zabawna historia.....
00
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

O Wisce Małej wspominałam Wam kilka postów niżej, kiedy w moje ręce trafiła świetna książka - "Dzień prawdy". Nad niewielką miejscowością oscylowala klątwa, która ponad 400 lat temu rzuciła jedna z ówczesnych zielarek. Od tego czasu każdy, kto minie się z prawdą w ten jeden wyjątkowy dzień w roku, zostanie srogo ukarany przez los! Choć szajka mafijnych zbirów została rozbita, to w raz nią opustoszał jeden z domów. To właśnie do niego wprowadza się nowa mieszkana, która za cel ustawiła sobie stworzenie lecznicy dla zwierząt. Po trudnym rozwodzie szukała miejsca, w którym odpocznie psychicznie. Jak bardzo się pomyliła, dowiecie się już z pierwszych stron tej niesamowitej powieści. Czy mąż Eulalii ma powiązania z mafią? Co zostało ukryte w domu, który świeżo nabyła? Czy uda się odczarować klątwę? Zuzka i Babcia ponownie wyjdą przed szereg, wyciągając pomocna dłoń do młodej pani weterynarz. Tym razem sprawa będzie miała się o wiele poważniej, ponieważ do wioski zawitają obcy ludzie, którz...
00

Popularność




Copyright © Anna M. Brengos Copyright © 2021 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Halina Bogusz
Wydanie I
Radom 2021
ISBN 978-83-66332-88-1
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

Prolog

Dom Nowaków, specjalnie dla nich projektowany, okazały i nowoczesny stał w otoczeniu ogrodu na skraju Wioski Małej. Usytuowany był wręcz bajecznie nad rzeką, nieopodal mostu. Ściana lasu po drugiej stronie rzeki i rząd topoli rosnących wzdłuż drogi prowadzącej przez wieś stanowiły naturalną otulinę dla tego miejsca. A miejsce to nie byle jakie. Jedni mówili, że zaczarowane, inni, że przeklęte, jeszcze inni, że to miejsce mocy. Wszystkie te opinie oparte były na krążącej we wsi legendzie, jakoby właśnie tu początek swój wzięła klątwa wisząca nad mieszkańcami osady. To w tym ogrodzie w dawnych, ale wciąż wspominanych czasach stał dom zielarek... I ogród już nie ten, i po ich domu nie pozostał ślad, choć starzy gospodarze twierdzą, że do niedawna były tu jeszcze resztki komina. Jedyne co pozostało, to wciąż wisząca nad wsią klątwa rzucona przez posądzoną o czary zielarkę. Nim spłonęła na stosie, przeklęła mieszkańców wsi, fałszywie oskarżających ją o czary. Kto tego dnia skłamie, tego spotka nieszczęście i tak aż do ostatniego pokolenia. Jest szansa na zdjęcie przekleństwa, ale od wieków jeszcze się to nie udało. Wyzwanie wydaje się łatwe – wystarczy, by nikt nie skłamał przez jeden szczególny dzień w roku, to jest dzień świętego Nikodema, patrona miłujących prawdę. Jak się jednak okazuje, kłamstwo jest tak wpisane w naturę ludzką, że powstrzymanie się od niego przez dwadzieścia cztery godziny było niemożliwe od tylu lat.

O tym, że wieś jest potępiona, Nowakowie dowiedzieli się po fakcie, to znaczy już po przeprowadzce. Nie wszyscy członkowie rodziny byli w stanie się z tym pogodzić. Po doświadczeniach pierwszego Dnia Prawdy pani domu, Anna, stwierdziła, że dłużej tu nie pozostanie. Nowakowie porzucili dopiero co założone gniazdo. Na miejscu została ich córka Zuzanna – świeżo upieczona absolwentka politologii – i babcia Joanna. Mrożące krew w żyłach przygody sprawiły, że ich lokatorem został agent służb specjalnych Miron, choć w kwiecie wieku, to teraz już na emeryturze.

*

Skończył się pełen wrażeń dzień – gwarny, rojny i wesoły. Przebiegał jak większość dni, które starsi i młodsi mieszkańcy wsi po zakończeniu swoich obowiązków lubili spędzać w salonie Nowaków adaptowanym dzięki dotacjom unijnym na wiejską świetlicę. Kiedy za ostatnim gościem zatrzasnęła się furtka, Zuzanna sprzątnęła porzucone po całodziennej aktywności sprzęty i wszyscy domownicy zaszyli się w swoich apartamentach. Zuzanna i Babcia zajmowały część górnych pokoi, obchodząc z daleka atelier rodziców mieszczące się w oddzielnym skrzydle. Każda z nich miała do dyspozycji swoje studio, śmiało mogące uchodzić za osobne mieszkanie. Podobnie niezależnie mógł czuć się Miron, który zajmował gościnny pokój z łazienką na parterze. Mieszkając pod jednym dachem, wszyscy domownicy mieli warunki, aby zachować autonomię lub po prostu móc się odizolować. Było to szczególnie istotne, gdyż przez ich życie przewijały się tabuny ludzi, a dom praktycznie przestał być ich prywatnym lokum. Babcia powtarzała często, że to dom publiczny. Na szczęście równie publicznie tego zdania nie głosiła. Kiedy więc świetlica pustoszała, mieszkańcy lubili rozkoszować się ciszą i oddawać swoim ulubionym zajęciom, grając przy wspólnym kuchennym stole w scrabble lub spędzając czas w samotności.

W ten późny deszczowy wieczór każdy w swoim kącie pochłonięty był innym zajęciem. Babcia stawiała po raz kolejny pasjansa, za każdym razem oszukując, jeśli nie chciał jej wyjść po losowym rozłożeniu kart. Zuzka u siebie scrollowała Facebooka w poszukiwaniu śmiesznych memów. Miron pogrążony był w lekturze thrillera. Bardziej go irytował, niż intrygował. Rozśmieszała go zwłaszcza ignorancja autora, który zawiązał akcję wokół produkcji pistoletu Glock w USA. Babcia również lubiła „męską literaturę”, ale zapewne nie zwróciłaby na ten szczegół uwagi, Miron zaś doskonale wiedział, że ta broń jest produkowana w Austrii. Uśmiechnął się na wspomnienie swojego małego, dyskretnego, bo swobodnie mieszczącego się pod marynarką, ale jakże skutecznego Glocka 26, którego traktował jak przyjaciela. Jego koledzy woleli starsze modele – siedemnastki albo dziewiętnastki. Owszem, przez to że były większe, groźniej wyglądały, ale Mironowi broń nie służyła do zastraszania, tylko...

W ciszę przysypiającego już domu wdarł się dzwonek przy furtce. Każdy z naszej trójki odruchowo spojrzał na zegarek z myślą: „Kogo to niesie o tak późnej porze?”. Dochodziła północ. Rajd gwiaździsty do drzwi wygrał Miron, bo miał najbliżej. Uwolnił wejście i czekał w progu. Zza jego pleców Babcia i Zuzka z zaciekawieniem wyglądały, kto to może być. Lampy z czujnikami ruchu oświetlały zbliżającą się w potokach deszczu postać. Po chwili stanęła przed nimi przemoczona do suchej nitki kobieta. Na oko trzydziestopięcio–czterdziestoletnia. Długie, ciemne włosy przylegały jej do twarzy, a przemoczona podkoszulka kompromitująco demaskowała brak biustonosza, co nie uszło uwagi Mirona. Ocknął się po chwili magnetycznego skamienienia i odchrząknął. Kobieta zorientowała się, skąd jego reakcja i odruchowo zasłoniła piersi ramionami.

– Dziecko kochane, ależ pani zmokła! Wejdźże do środka – zakrzyknęła Babcia, odsuwając Mirona z przejścia.

Ustąpił drogi i zamknął drzwi. Babcia prowadziła szczękającego zębami gościa do kuchni.

– Chłopcze, przynieś szybko duży ręcznik – poleciła. – A ty, Zuzik, nastaw wodę i poszukaj soku malinowego, bo nam się tu kobieta rozłoży.

– Może nie tak szybko. Raczej odporna jestem, ale dziękuję – gościowi udało się wydobyć z siebie głos.

– Nie dopuścimy do tego. Wielki Boże, musi się pani przebrać.

– Skąd się tu pani wzięła w tym deszczu? – wciąż podejrzliwy z racji byłego zawodu Miron rozpoczął przesłuchanie, podając ręcznik.

– To długa historia – zaczęła nieznajoma. – Mówiąc w skrócie, zepsuł mi się samochód. W lesie. Jakieś dwa kilometry stąd. Odstawił kangura i stanął. I już nie ruszył. A do tego rozładowała mi się komórka, więc nie mam jak wezwać pomocy drogowej. Czy mogę skorzystać z państwa telefonu?

– I tak nikt tu o tej porze nie przyjedzie – stwierdził Miron.

Kobieta spojrzała na niego zawiedziona. Ręcznik, którym wycierała włosy, opadł na kolana.

– W takim razie co mi państwo radzą? Nie chciałabym robić kłopotu. Potrzebuję tylko wezwać lawetę i zaczekam na nią w samochodzie.

– Jasne. I wrócisz tam, dziecko, w tej ulewie, i całą noc będziesz czekała na głodniaka, w lesie, sama, po ciemku, aż przyjadą cię zbawić? – Babcia rozwinęła przed nieznajomą wizję oczekiwania na pomoc. – Mowy nie ma. Zaczekaj, Zuzka, z tą herbatą – zwróciła się do wnuczki. – Niech się kobiecina najpierw wykąpie w gorącej wodzie, bo przemarzła. Daj jej jakieś suche ciuchy, a ja naszykuję kolację.

Kiedy rozgrzana prysznicem kobieta w Zuzkowym dresie wychyliła się z użyczonej przez Mirona łazienki, wszyscy zgromadzili się wokół kuchennego stołu.

– Maliny malinami, ale na przemarznięcie nie ma jak grog. Daj, chłopcze buteleczkę z barku.

Miron posłusznie sięgnął z braku rumu po wyborową i nalał sporą porcję do szklanki gościa.

– A my tak o suchym pysku będziemy siedzieć i patrzeć? Ja proszę na toniku – zrzędziła Babcia.

Miron przygotował drinki dla kobiet, dla siebie postawił kieliszek czystej.

– No dobrze – wrócił do przesłuchania. – To może nam pani teraz powie, w jakim celu jechała pani naszą drogą?

– To droga publiczna – zaczęła zaczepnie nieznajoma, ale zreflektowała się i dodała: – Będę tu mieszkać.

– Tu? – zdziwiła się Zuzka. – Znaczy gdzie?

– Znaczy w Wiosce Małej.

– Znaczy... Znaczy w naszej wsi? – dopytywała Zuzanna. – Znaczy u kogoś z mieszkańców?

– Znaczy nie u kogoś. Znaczy u siebie. Znaczy kupiłam tu dom... Znaczy klinikę. Znaczy...

– Dom? Tu? – Na trzech twarzach odmalowało się zdziwienie. – Tu nie ma domu na sprzedaż – stwierdziła Babcia.

– Jest. Znaczy był. Właśnie go kupiłam.

– I klinikę? Jaką klinikę? – dopytywała Zuza.

– Weterynaryjną. Jestem lekarzem weterynarii – uściśliła nieznajoma.

– Kupiła pani dom i klinikę po Zatopkach?! – Zdumienie wszystkich sięgnęło zenitu.

– Tak, zgadza się – nie mniej zdziwiona ich zdziwieniem była nieznajoma. – I to pani Małgorzata Zatopek załatwiała ze mną wszystkie formalności u notariusza. A coś z tym domem nie tak? – spytała, widząc ich reakcję.

Zmieszanie, konsternacja, zaskoczenie, zdziwienie i niedowierzanie stanowiły mieszankę uczuć, które przewinęły się przez kuchnię Nowaczek. Pierwszy ochłonął Miron.

– Czy pani zna Zatopków? – spytał chłodno.

Kobieta wydawała się skonsternowana zmianą jego zachowania z pełnego rezerwy na niemal wrogie.

– Poznałam jedynie panią Małgorzatę przy podpisywaniu umowy. Dysponowała pełnomocnictwem męża, więc jego nie miałam przyjemności...

– Wątpliwa by to była przyjemność – burknęła Babcia.

– Nie rozumiem. Czy to jakieś oszustwo? – Nieznajoma przejęła się ich słowami.

– Mamy nadzieję, że tym razem nie. Na wszelki wypadek lepiej to sprawdzić.

– Jak to?

– Proszę pani – Miron poprawił się na krześle. – Dotychczasowi właściciele pani domu... Jak by tu pani powiedzieć, żeby pani nie zemdlała... Byli na bakier z prawem. Mąż pani Małgorzaty musiał napisać dla niej upoważnienie do podjęcia w jego imieniu czynności prawnych, bo sam pozostaje w odosobnieniu. Ale jeśli transakcja została zawarta u uczciwego notariusza...

– A są nieuczciwi? – pani weterynarz wyglądała na wystraszoną.

– Bywają. Ale miejmy nadzieję, że pani na takiego nie trafiła. Teraz zróbmy tak – zaproponował Miron, hojnie dolewając alkoholu do herbaty gościa. – Skończymy kolację, prześpimy się – chrząknął, bo zauważył, że jego słowa zabrzmiały dwuznacznie, ale brnął dalej. – A rano sprawdzimy, co z samochodem i zobaczymy, jak wygląda sprawa domu.

– Zuziu – babcia przejęła inicjatywę. – Pościel pani kanapę w świetlicy... A jak się pani właściwie nazywa?

– Przepraszam, powinnam od razu się przedstawić. Mam na imię Eulalia. Eulalia Kotecka. Sami państwo rozumieją, że z takim nazwiskiem nie mogłam wybrać innego zawodu.

– Eulaaaliaa... – powtórzyła Babcia, przeciągając samogłoski. – A zdrobniale to jak?

– A to różnie. W domu mówili mi Ela, w szkole nazywali mnie Ula, na studiach byłam Lila, a mój mąż mówił na mnie Lalka. Nie lubiłam tego określenia. Męża zresztą też już nie lubię. I on już jest były... Przepraszam, ja tu się przed państwem wywnętrzam, a państwo już zapewne są zmęczeni. Może pomogę sprzątnąć?

– A niech Pan Bóg broni! – zaprotestowała Babcia, a Zuzka już zgarniała naczynia ze stołu i układała w zmywarce.

Kiedy po wieczornych ablucjach Miron wychodził z łazienki, zobaczył, że w świetlicy nadal pali się światło. Z ciekawości wychylił głowę ze swojego korytarza.

Eulalia siedziała z podkulonymi nogami na kanapie i nawet zimny i nieczuły były agent mógł się domyślić, że płakała. Widać nie taki znów zimny i nieczuły, bo serce w nim zmiękło, wysunął się z ukrycia i nie zważając na nocny strój, podszedł do kobiety.

– Czy coś się stało? Potrzeba coś jeszcze? Czy mogę jakoś pomóc?

Nie wiedział, jak powinien się zachować wobec kobiecych łez. W końcu nikt nie lubi, kiedy się przy nim płacze.

Eulalia przetarła twarz dłońmi i w mankiet Zuzkowej bluzy wytarła nos.

– Mnie już nie da się pomóc – stwierdziła. – To znaczy i tak mi już państwo bardzo pomogli, ale... A tam, życie całkiem jest do dupy! – wybuchła i rozszlochała się na dobre.

Miron nie miał doświadczenia w pocieszaniu, szczególnie w pocieszaniu kobiet. Jego była żona uważała się za twardzielkę i marzyła, żeby mieć męża szeryfa. Wkrótce okazało się, że albo jest się mężem albo szeryfem. Kiedy po raz kolejny łapanie złodzieja było pilniejsze niż kolacja przy świecach, była pani Mironowa wniosła o rozwód. Cały skądinąd sprawny i krótki proces anulowania małżeństwa Miron właściwie przegapił, w każdym razie mentalnie. Akurat rozpracowywali handel organami i miał na głowie ważniejsze sprawy niż ratowanie własnego związku. Żona (była) szybko pocieszyła się w ramionach kolegi z sąsiedniego CBA, co niezbyt dobrze świadczy o jej przenikliwości. Policja, CBŚ, CBA, ABW, AW, SKW czy inne ABC i RZ – jeden diabeł – zabiorą życie i duszę. Jednym słowem zamieniła siekierkę na toporek. A Miron po trzech latach powrotów do ciepłego łóżka został sam. Jeśli prowadził poważne Polaków rozmowy, wysłuchiwał czyichś zwierzeń czy rozkminiał czyjeś żale, to byli to koledzy z firmy. I działo się to zwykle przy alkoholu. Nie mając innych doświadczeń, Miron poszedł do kuchni i wrócił z resztką wyborowej i dwiema łyskaczówkami. Nalał pokaźne porcje, jedną podał Eulalii i usiadł obok na kanapie.

– Dzięki – pociągnęła nosem i uniosła szklankę w toaście. – Na pohybel! – mruknęła i wielkim haustem opróżniła szkło.

Miron spojrzał z uznaniem.

– Nieźle ci idzie – bezwiednie przeszedł na ty.

– W dupie tam! Co mi innego zostało, jak tylko się strąbić? Sorry, tak właściwie to ja nie piję. Wiesz, jak to jest... Każdej nocy może być jakieś wezwanie do zwierzaka, często siedzimy całą dobę, monitorując procesy życiowe czyjegoś pupila. A to trzeba jechać do wypadku, do porodu, czasem jakieś nieuzasadnione wezwanie. Ale cóż, taka służba. Ciągle w gotowości. Nalej.

– Znam to – mruknął Miron, wysączając ostatnie krople z butelki.

– A znasz to, jak ci się życie rozpierdala?

– Znam nawet to, że jak wracasz z tamtego świata, to nie masz do czego. Jak myślisz, co ja tu robię? Nie martw się, oni wszyscy są tacy, że tobą też się zaopiekują.

– To byłaby nowość.

I Eulalia ośmielona życzliwością i znieczulona alkoholem wylała z siebie wszystkie zgromadzone na dnie duszy pretensje do świata. Słowa jej się trochę rozwlekały i miała drobne problemy z artykulacją, ale zwyciężyła nieodparta potrzeba podzielenia się bolączkami.

Właśnie rozstała się z mężem. Poznali się na studiach, razem budowali dom i swoje życie zawodowe. Po kilku latach dorobili się gabinetu weterynarii. Wynajęli pawilonik na peryferyjnym osiedlu, wyposażyli w podstawowy sprzęt i wiodło im się całkiem nieźle. Dzieci nie mieli, bo mąż nie życzył sobie nocnego wstawania, prania pieluch (kto dziś pierze pieluchy?) i przecierania zupek. Eulalia, tuląc i hołubiąc chore zwierzaki, za ich pośrednictwem zaspokajała potrzebę macierzyństwa. Pana męża ciągle gdzieś goniło, chciał mieć coraz lepiej i coraz wyższą pozycję wśród konkurencji i tak w ogóle. Niestety, jego dążenia do podniesienia statusu nie miały pokrycia ani w możliwościach, ani w intelekcie. Były nie miał specjalnie głowy do interesów, za którymi regularnie i bez skutku się uganiał. Rozsądek Eulalii wystarczał za ich dwoje. Jej pracowitość, przedsiębiorczość i przede wszystkim zaangażowanie i serdeczność przysparzały im pacjentów. Gabinet funkcjonował pełną parą. Wszystko było dobrze, ale do czasu. Ktoś przyniósł do lecznicy rannego bielika. Zaopatrzyli go prowizorycznie i mężu pojechał z nim do ptasiego azylu w zoo. Trafił tam akurat na odprawę praktykantów. Później sprawy potoczyły się szybko i same. Przyszła pani weterynarz w rozpiętym fartuchu, spod którego kipiały cycki, pokręciła tyłkiem przed przystojnym panem doktorem i facet przepadł.

– Wiesz, jak to jest. Druga młodość, trzecie zęby. Po prostu mu odbiło.

Laska miała więcej atutów niż tylko korygowany biust i usta glonojada – oprócz młodego i chętnego ciała (jak by nie było piętnaście lat różnicy) blichtr, wypas i komercja.

– Miałam wątpliwą przyjemność poznać panienkę – snuła swoje wywody Eulalia. – Ja ręce samicom w tyłki wsadzam przy porodach, więc paznokcie wykastrowane, a tamta tipsy, że chodnik nimi rysuje. Ja wiecznie w chodakach, bo łatwo wsunąć, albo w gumiakach, jak się gdzieś do konia jechało, bo opiekowaliśmy się taką zaprzyjaźnioną stajnią... A ona szpileczki, klapeczki, sandałeczki. Ja siano we włosach albo jakieś inne badyle, jak się ze źrebakiem tarzałam, a ona włoski utrefione. Ja spocona, często obsikana albo obsrana, ręce podrapane, bo jak się zwierzakowi kolce z łap wyciągało, to różnie reagował, a tamta topik w lamparcie cętki i spódnica do pół tyłka. I wiesz co? Nawet nie próbowałam konkurować. I jak tak przyjrzałam się tej smarkuli, to mi tego mojego byłego nawet żal. Bo on za nią nie nadąży. Na razie pławi się w szczęściu. Lasia daje mu prowadzić swojego rovera, ściele mu satynową pościel i robi cappuccino z ekspresu w zabudowie. „Mój doktorek” – mówi, a ten satyr jak ćma do gołej żarówki. Dał się złapać na dzianą podróbkę kobiety.

– Przecież wam też musiało się dobrze powodzić, skoro kupujesz dom – bąknął Miron również lekko przyćmiony alkoholem.

– Żartujesz?! Co trochę zarobiliśmy, to ładowaliśmy w gabinet. Ty zobacz, czym ja jeżdżę... Aha, nie zobaczysz, bo w lesie i ciemno.

– To jakim cudem...

– Bez cudów – Eulalia czknęła. – Sorry. Tak się dziewicy spieszyło, żeby się mnie pozbyć, że urobiła tatusia i mnie wykopali. Znaczy twierdzą, że wykupili... Poniekąd racja. Były z przyszłym teściem wynaleźli tę okazję, że ktoś sprzedaje dom z kliniką i teściu wyłożył kasę, żeby tylko córeczkę uszczęśliwić. Musi spać na forsie i forsą się przykrywać, bo chociaż cena była okazyjna, to i tak takich pieniędzy nie wyjmuje się ot, tak z kieszeni. A on siup i byłej żonie przyszłego zięcia... Rozumiesz?! I jeszcze remont mi sponsoruje. Były powiedział, że to stara chałupa i wszystko trzeba powymieniać.

– Jaka stara chałupa? Chyba że Zatopek miał jakiś inny dom. Bo ten, w którym mieszkali, jest całkiem nowy. To byli zamożni ludzie i żyli na wysokim poziomie. Byłem tam, czym niewielu może się pochwalić, bo nie przyjmowali gości. Wszystko na wysoki połysk i w najlepszym gatunku. Nawet ścian nie trzeba byłoby odnawiać. No, może trochę pędzlem przelecieć miejscami. Ale remont?

– To masz nade mną przewagę, bo ja tam nigdy nie byłam. Postawili mnie przed faktem. Lasia stwierdziła wczoraj, że dłużej nie będzie tego tolerować. Rozumiesz? Ona. Mnie. Dostałam klucze i zgarnęłam ciuchy do samochodu. Dużo tego nie było... O, cholera! A jak mi ktoś okradnie samochód w tym lesie?!

– O to możesz być spokojna. Nawet jakbyś otwarty zostawiła, to tu jest bezpiecznie... No, prawie... Ale samochodów z używanych ciuchów nikt nie okrada.

Miron chciał jeszcze coś dodać, ale zauważył, że Eulalii rozjeżdżają się oczy i po chwili osunęła mu się na ramię.

Ułożył dziewczynę na kanapie, poprawił poduszkę i okrył kocem. Zabrał szklanki i opróżnioną butelkę, zgasił lampę i sam również zakończył dzień... A właściwie noc, bo za oknem już świtało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki