Piotr(uś) w pakiecie - Anna M. Brengos - ebook + audiobook

Piotr(uś) w pakiecie ebook i audiobook

Anna M Brengos

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marta zajmuje jedną część podmiejskiego bliźniaka. Jej sąsiad Piotr, uroczy i beztroski lekkoduch, zderza się z szokującą niespodzianką. Jego była pojawia się z dzieckiem, torbą i teczką dokumentów: „To twój syn, teraz ty się nim zajmij”. Nie ma czasu na szok, bo trzeba sobie i dziecku zorganizować życie.

Jak pojawienie się synka odmieni świat Piotra?

Gdzie odnajdzie się matka Piotrusia?

I jaką rolę w życiu chłopca odegra sąsiadka zza ściany?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
4,4 (26 ocen)
14
10
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DANA126B

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, miło się czyta🙂
00
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, gorąco polecam
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka czyta się bez przerwy...
00
alakad

Dobrze spędzony czas

Pogodna, odprężająca historia.
00

Popularność




Copyright © Anna M. Brengos Copyright © 2022 by Lucky
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Autor zdjęcia na okładce: Daria (stock.adobe.com)
Skład i łamanie: Mariusz Dański
Redakcja i korekta: Halina Bogusz
Wydanie I
Radom 2022
ISBN 978-83-67184-25-0
Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom
Dystrybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
Konwersja: eLitera s.c.

Kiedy otworzyłam drzwi, świat na chwilę zatrzymał się jak w stop-klatce. Staliśmy i w milczeniu się sobie przyglądaliśmy.

– Kim jesteś? – zapytał.

Dobre pytanie. Celne. Z tych filozoficznych. Bo właściwie kim ja jestem? Z zawodu, z wykształcenia, dla niego, dla znajomych, dla rodziców, w sklepie, na ulicy, w samochodzie? Człowiekiem jestem. Tylko co to znaczy? A on stał trzy stopnie niżej ode mnie, przez co wydawał się jeszcze mniejszy, i czekał na odpowiedź. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, niebieskimi i okrągłymi jak guziki. Jedno częściowo zakrywała przekrzywiona na bakier czapka. Głowę też miał przekrzywioną, dzięki czemu jego spojrzenie wydawało się jeszcze bardziej intensywne.

– Nazywam się Marta – odpowiedziałam.

– Aha.

To znaczy, że moja odpowiedź w pełni go usatysfakcjonowała i nie muszę teraz, ze ścierką do wycierania naczyń w jednej ręce i z łyżką ociekającą sosem w drugiej szukać rozwiązań egzystencjalnych. Uff!

Dopiero po chwili podniosłam wzrok. Za chłopcem stał z dłońmi opartymi na jego ramionach Pawlak. Czasami nazywałam go Kargulem, bo zdarzało się, że stosunki między nami przedstawiały się dokładnie tak, jak u sąsiadów z filmu „Sami swoi”.

Wyglądali obaj jak dwa rozmiary tej samej zabawki, tylko w różnych ubrankach. Tyle że ten większy (dużo większy) nie miał czapki i zamiast ciekawości miał w spojrzeniu – no właśnie – przygnębienie, smutek, rezygnację? Ramiona opuszczone, plecy pochylone, oczy podkrążone i lekko opuchnięte. Do tej pory nigdy nie widziałam go w takim nastroju. Zazwyczaj beztroski, czarujący i wyluzowany, zawsze uśmiechnięty. Nabierał na ten uśmiech i czar wszystkie kobiety w okolicy – od córek sąsiadów po ich pomoce domowe. To właśnie dzięki temu, że zawsze miał ten wyraz twarzy, nie był dla mnie całkiem wiarygodny. Przecież normalny człowiek nie może się uśmiechać zawsze.

Tym razem wyglądał, jakby go ktoś zdmuchnął.

– Musisz mi pomóc – powiedział.

Nie muszę. Niczego nie muszę. Ale jeśli człowiek jest w potrzebie i mogę coś dla niego zrobić, to nie odmówię. Cofnęłam się więc dwa kroki, żeby ich wpuścić. Ten większy lekko pchnął tego mniejszego i weszli do mieszkania. Mały powoli zdejmował z ramion plecaczek, z którego wystawała przekrzywiona głowa misia. Wszystko w tym dziecku było przekrzywione. Jego kurteczka z podwiniętym jednym rękawem była krzywo zapięta, a pod nią miał bluzę, która z jednej strony wysunęła się ze spodni, ukazując kawałek białego T-shirtu.

– Rozgośćcie się – machnęłam ścierką w zapraszającym geście, po czym schowałam się w kuchni, żeby uwolnić ręce i wyłączyć gaz pod potrawką.

Kiedy wróciłam do pokoju, większy siedział zapadnięty w sofę, a mniejszy z otwartą buzią przyglądał się „ścianie przodków”.

– Napijecie się czegoś?

– A masz truciznę?

– Uuuu, poważna sprawa. W takim razie ty – dźgnęłam palcem powietrze w kierunku mniejszego – czekoladę, a ty – strzelając w większego – koniak czy herbata?

– Herbata, chociaż powinienem się urżnąć w trupa.

– Te miecze są twoje? – spytał mniejszy, kiedy wróciłam z parującymi kubeczkami, palcem wskazując wiszącą na ścianie broń.

– To są szable i teraz już moje.

– A dawniej czyje były?

– Tego pana w mundurze – pokazałam portret dziadka Jędrzeja.

– Mogę się nimi pobawić?

– Raczej nie, broń nie jest do zabawy.

– A do czego? – kolejne trudne pytanie. Przecież nie powiem dziecku, że do zabijania. Wymyśl coś, Martusia i to szybko.

– Broń jest generalnie do obrony, a ta tutaj jest na pamiątkę.

– Na pamiątkę to znaczy, żeby zapamiętać?

– Tak.

– A co?

– Że nie wolno używać broni przeciwko człowiekowi.

– A jak jest zły?

– To się go w skrajnych przypadkach obezwładnia.

– Aha.

Podszedł do stołu i sięgnął po kubek z czekoladą.

– Uważaj, gorące! – ostrzegliśmy jednocześnie.

– Będę dmuchał.

Wdrapał się na sofę i całym sobą skupił się na tym, żeby się nie poparzyć, tak jak przedtem całym sobą oglądał szable dziadka.

– Czy mały może u ciebie zostać jakiś czas? – W tym pytaniu była zawarta cała desperacja świata. Chyba wolałby sobie język odgryźć, niż prosić mnie o coś takiego. A tak swoją drogą, to czy on bliższych krewnych nie ma?

– A ta twoja flama? – nigdy nie zdołam polubić jego najnowszej dziewczyny. Nawet odkłonić mi się nie raczyła, chociaż jest młodsza i ładniejsza. Ładniejsi pierwsi powinni się kłaniać, choćby w ramach rekompensaty.

– Wyjechała na dwa tygodnie w Dolomity.

– Sama? – Zdziwiłam się, bo zwykle zakochane kobiety nie wyjeżdżają bez swoich mężczyzn na narty.

– Tak się złożyło – odpowiedział Pawlak wymijająco.

– Jakiś to znaczy jaki czas? I dlaczego? – dociekałam.

– Potrzebuję kilka dni na zorganizowanie sobie życia, a nie mogę go ciągać ze sobą – brodą wskazał chłopca.

Dobre sobie. Kilka dni na zorganizowanie sobie życia, a co do tej pory robiłeś? Ja też próbuję sobie jakoś zorganizować życie, chociaż nie uważam, żeby mi się to najlepiej udawało. A on chce to zrobić w kilka dni – prowadziłam monolog wewnętrzny, a głośno dociekałam dalej:

– Co się właściwie stało?

Piotr oparł się wygodnie o poduszki, upił łyk herbaty, skrzywił się, bo była gorąca, odstawił kubeczek i już chciałam go ponaglić, żeby zaczął gadać, kiedy wreszcie się odezwał.

– Dziś w stowarzyszeniu Kaśka stanęła w drzwiach, kiedy miałem zajęcia z pacjentem, wepchnęła mi w ręce teczkę z dokumentami, a pod nogi małego, torbę ciuchów i misia. Powiedziała: „To jest twój syn, teraz ty się nim zajmij”. I zanim otworzyłem usta, już jej nie było. Próbowałem ją gonić, ale przewróciłem się o te cholerne torby, robiąc z siebie idiotę, a kiedy się pozbierałem, właśnie odjeżdżała z parkingu z jakimś wypasionym byczkiem.

– Kim jest Kaśka? – spytałam bezceremonialnie, żeby trochę uporządkować usłyszane newsy.

– Była moją praktykantką.

Roześmiałam się. To banalne – Kargul miał romans z praktykantką. Nic dziwnego, że zawsze chodził zadowolony z życia, skoro tak sobie używał. Jednak kiedy na niego spojrzałam, nie wyglądał na szczęśliwca. Patrzył na mnie wzrokiem skarconego cocker-spaniela i w napięciu czekał na to, jaki usłyszy wyrok.

– Przepraszam – powiedziałam. – Rzeczywiście, to nie jest śmieszne.

Zaczęłam się zastanawiać, czy i jak mogę mu pomóc. Właściwie miałam jeszcze pięć dni ferii i już nigdzie się nie wybierałam, ale planowałam zaległe prace twórcze, w których dziecko zapewne mi nie pomoże. Z drugiej strony, wyobraziłam sobie, jak musi się czuć mój sąsiad dość nagle zaskoczony przez życie taką niespodzianką.

– Słuchaj, Piotr – obaj podnieśli głowy. – Jeśli naprawdę nie masz innego wyjścia, to przez dwa dni mogę się nim zaopiekować, ale ani minuty dłużej, bo mam robotę. A poza tym dziecko to nie jest kukułcze jajo, które jeden drugiemu będzie podrzucał według własnych potrzeb.

– Nie praw mi kazań – obruszył się. – Próbowałem się rozmówić z Kaśką, ale nie odpowiada na telefony, a pod poprzednim adresem zastaliśmy puste mieszkanie. Nawet firanek w oknach nie ma.

To o niczym nie świadczy – pomyślałam. U mnie na przykład wcale nie ma firanek, ale widocznie Kasia miała inny gust. Tak inny, że romansowała z Kargulem i teraz mają razem dziecko.

– Nikt oprócz ciebie nie przychodzi mi do głowy. Nawet butów u siebie nie zdążyłem zdjąć – kontynuował. – Żeby mu stworzyć jakieś warunki, muszę to po pierwsze przemyśleć, a po drugie zorganizować. Na żadną z tych rzeczy na razie nie miałem czasu. Jutro wybieram się do mamy do Krakowa, spróbuję ją tu ściągnąć, niech z nim posiedzi, dopóki sam sobie z tym nie poradzę.

– Sam to sobie w ogóle nie poradzisz – sprostowałam.

– Muszę. Chociaż nie wyobrażam sobie tego. – Na chwilę zamilkł. – I mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Wpadnij teraz na chwilę do mnie i pomóż mi spróbować zrobić jakieś miejsce dla niego. W końcu jesteś kobietą, tobie chyba łatwiej.

Nie rozumiem, dlaczego miałoby mi być łatwiej cokolwiek robić z tego powodu, że jestem kobietą, ale miło, że chociaż to wreszcie zauważył.

– Choć, mały. Idziemy – wyciągnął rękę w stronę chłopca, który natychmiast odstawił kubek, zsunął się z kanapy i bez słowa podreptał za nim do przedpokoju.

Jeden wziął pod pachę misia, drugi ubrania i przeszliśmy do nich.

Zajmowaliśmy z Piotrem jeden domek, który był chyba najmniejszym bliźniakiem świata. Moją część odziedziczyłam po ciotce, a Piotr od urodzenia mieszkał obok z matką, która kilka lat temu wyprowadziła się do trzeciego męża do Krakowa. Moja ciotka z mamą Piotra przyjaźniły się jeszcze w liceum, a ich mężowie służyli razem w wojsku (we wojsku, jak zawsze żartowali). Spotykałam Piotra jako dziecko, kiedy przyjeżdżaliśmy tu na rodzinne obiady. Zazwyczaj nasze kontakty polegały wtedy na wzajemnym przedrzeźnianiu się i robieniu sobie na złość. I tylko częściowo z tego wyrośliśmy.

Teraz dwie strony domu wyglądały jak dwa różne światy.

U mnie stare drzwi, pamiętające czasy sprzed stanu wojennego, w oknach pelargonie w doniczkach, przed domem malwy i nagietki.

U Piotra kasetonowe drzwi ze stylizowaną lampą nad wejściem, okna wiecznie zasłonięte żaluzjami, a w ogrodzie tylko trawa i iglaki.

Mieliśmy wspólną furtkę, ścieżkę i wspólne schodki, przy czym oba wejścia oddzielała donica z podsychającą tują. Z drugiej strony domu był jeszcze wspólny taras, ale ponieważ mieliśmy różne koncepcje na temat jego zagospodarowania, stał się kolejną kością niezgody i oboje unikaliśmy korzystania z niego.

Każde z nas „na wszelki wypadek” miało klucze do sąsiada i zdarzało się, że było to przydatne. Pamiętam, jak kiedyś Piotr, wyjeżdżając na szkolenie do Danii, zostawił paszport na biurku. Dzwonił do mnie z lotniska, błagając, żebym go przywiozła, bo sam nie zdąży obrócić w obie strony. Akurat wstawiłam zapiekankę do piecyka, ale rzuciłam wszystko, znalazłam paszport i mając szczęśliwie zieloną falę na prawie wszystkich skrzyżowaniach, zdążyłam przed odlotem. Bagaże Piotrka już były nadane, a on czekał przed terminalem, nerwowo patrząc na zegarek i nasłuchując komunikatów. Kiedy wróciłam do domu, moja zapiekanka właśnie wychodziła przez komin, a mieszkanie musiałam potem wietrzyć kilka dni.

Wyjeżdżając na dłużej, zazwyczaj prosiłam go, żeby podlewał moje kwiaty i muszę przyznać, że odkąd utopił drzewko szczęścia, wywiązuje się z zadania bez zarzutu. Generalnie, kiedy na siebie nie warczeliśmy o to, kto ma odgarnąć śnieg albo zgrabić liście, żyliśmy w prawie idealnej zgodzie. Nawet oduczył się głośnego słuchania muzyki, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna.

Jego mieszkanie umeblowane było głównie sprzętem grającym. Poza nim w dużym pokoju stało jeszcze kino domowe i skórzane rozwory, bo raczej trudno jego komplet wypoczynkowy nazwać fotelami i kanapą.

– Teraz będziesz tu mieszkał – oznajmił dziecku Piotr, kiedy znaleźliśmy się w salonie. – Podoba ci się?

Chłopiec zatrzymał się przy drzwiach, uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym rozsiadł się na kanapie, teatralnym gestem sprawdzając, czy jest wygodna.

– A gdzie będę spał? – spytał rzeczowo.

– No, właśnie... – Piotr bezwiednie podrapał się za uchem. – Zaraz coś wymyślimy.

– Dziś jeszcze będziesz spał na rycerskim łożu z foteli, a później tata kupi ci prawdziwe łóżko – podsunęłam rozwiązanie.

– To rycerze spali na fotelach? – Mały nie dowierzał, i słusznie.

– W czasie zjazdów rycerskich król nie miał tylu łóżek, żeby wystarczyło dla wszystkich rycerzy, i wtedy spali na czym się dało: na skórach, sianie i dywanach – tłumaczyłam.

– A dlaczego ja na fotelach? – drążył.

– Bo tatuś nie ma skór ani siana, a na dywanie byłoby ci twardo, więc dziś fotele muszą wystarczyć – próbowałam wybrnąć.

– A potem kupi mi prawdziwe łóżko?

– Tak.

– Ale takie dorosłe?

– Zobaczymy – wtrącił się Piotr.

– Ja chcę dorosłe – zażądał kategorycznie tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Powiedziałem – zobaczymy.

– Panowie – przerwałam – najpierw kolacja, potem spać. Na co masz ochotę? – zwróciłam się do dziecka.

– Mama zawsze daje mi mleko.

– Masz mleko? – skierowałam pytanie do Piotra.

– Niestety, nie.

– Czyli nie będzie mleka. Mogę ci ugotować jajko albo zrobić kanapki. Co wolisz.

– Kanapki z powidłami – zdecydował mały i zaczął badawczo rozglądać się po kątach.

– Okej.

Po powidła musiałam pobiec do siebie. Kiedy wróciłam, fotele były już zestawione i wyścielone poduszkami, pościel powleczona, a większy zdejmował mniejszemu bluzę, która właśnie zaklinowała się na głowie.

– A gdzie moja piżamka?

– O cholera – zaklął Piotr. – Została razem z całą torbą w samochodzie. Zaraz ją przyniosę.

I wybiegł z mieszkania. Ciekawe, jak długo jeszcze będziemy się tak wachlować drzwiami, latając tam i z powrotem? Zabrałam małego do łazienki i wsadziłam do wanny.

– To mydło śmierdzi – skrzywił się.

Rzeczywiście, miało bardzo mocny koloński zapach, całkowicie niepasujący do dziecka, ale było to jedyne mydło, a właściwie żel pod prysznic, jaki tu znalazłam. Przyznam, że wcześniej nie zauważyłam, żeby Piotr pachniał czymś takim. Faktem jest, że zbyt dokładnie go nigdy nie obwąchiwałam, a może zapach szybko się ulatniał.

– Będziesz pachniał jak mężczyzna, czyli jak tatuś – tłumaczyłam wykrętnie.

– Ale zębów dziś nie muszę myć?

– Jeśli tylko w torbie jest twoja szczoteczka, to musisz.

– A jeśli nie ma?

– Wtedy porządnie je wypłuczesz.

Okazało się, że niestety, szczoteczka jest. Piotr wszedł ze świeżym ręcznikiem kąpielowym, zawinął w niego chłopca i zaniósł do zaimprowizowanego łóżka. Przebrał w piżamkę w króliczki, przykrył powleczonym kocem i pocałował w czoło.

– A bajka? – upomniał się mały.

– Dzisiaj nie będzie bajki – odpowiedział na to duży.

– Mama zawsze czytała mi bajkę.

„Mamy też dzisiaj nie będzie”, chciałoby się powiedzieć, ale wytłumaczyliśmy dziecku, że jeszcze nie ma tu jego książeczek. Niechętnie się z tym pogodził, a oczy tak mu się już kleiły, że nawet się z nami długo nie targował i prawie natychmiast zasnął przytulony do swojego misia.

– Nie tylko bajek nie ma. – Mogłam to stwierdzić po wspólnym przejrzeniu zawartości torby. Było tam tylko kilka zmian bielizny i skarpetek, zapasowa bluza, dwie podkoszulki i spodnie dresowe. Żadnych zabawek. Nic, co dziecku jest potrzebne z daleka od domu... W nowym domu.

– Daj jakąś kartkę, trzeba zrobić listę najpotrzebniejszych rzeczy – poleciłam sąsiadowi.

Usiedliśmy przy stole w kuchni i zaczęliśmy zapisywać: łóżko, spodnie, bluzy, podkoszulki, skarpetki, majteczki, kapcie, kredki, zabawki, papier kolorowy, kosmetyki dziecięce, mleko, kaszki, miód, powidła... Przy każdej pozycji kłóciliśmy się o to, ile, jakich i czy w ogóle. Ustaliliśmy, że zakupem łóżka zajmie się Piotrek, a ja mam mu pomóc z całą resztą. Skończyliśmy przed północą. Zostawiłam Piotra ze zmywaniem po kolacji i wróciłam do siebie.

Rano obudził mnie telefon.

– Sprawdziłem w internecie, pięć po dziesiątej mam InterCity, następny dopiero po dwunastej, więc muszę się wyrabiać. Zaraz u ciebie będziemy – wyrecytował jednym tchem bez słowa przywitania i nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę.

O tej porze trudno mi raczej odróżnić internet od InterCity, więc nie do końca zrozumiałam, co miał na myśli. Nie było czasu nawet na mycie. Narzuciłam na siebie wczorajsze ubranie i przeczesałam palcami włosy. W tym momencie usłyszałam pukanie do drzwi. Piotrek już był gotowy do wyjścia, z torbą przewieszoną przez ramię.

– No to lecę – rzucił przez próg i poleciał.

– Daj dziecku buzi! – krzyknęłam za nim, więc nie do końca świadomy tego, co ma właściwie zrobić cmoknął mnie w policzek, czym mnie tak zaskoczył, że odskoczyłam, po czym zreflektował się, że coś nie tak. Nachylił się do małego i przyciągnął go do siebie.

– Bądź grzeczny – zalecił, wczuwając się w rolę ojca, i wycisnął mu na czole mocnego całusa. Chłopiec niechętny tym pieszczotom wysunął mu się z objęć.

– Postaram się – odpowiedział.

I tyle tatusia widzieliśmy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki