Jak nie być spinką przy krawacie - Anna M. Brengos - ebook + audiobook

Jak nie być spinką przy krawacie ebook i audiobook

Anna M Brengos

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marcelina Żurowska całe życie czuła się jak spinka przy krawacie swojego męża, sławnego adwokata. Polonistka z zawodu, malarka i żeglarka z zamiłowania wszystko poświęciła rodzinie. Gdy adwokat umiera na sali rozpraw, kobieta musi stawić czoła schedzie po mężu, swoim pasjom i dwóm mafiom. Z całej plejady ochroniarzy, policjantów i prawników najbardziej godnym zaufania wydaje się być miejscowy lump.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 54 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,3 (34 oceny)
20
6
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Sympatyczna
00
monika19992

Nie oderwiesz się od lektury

Coś innego, nowego, świeżego. Bardzo fajna książka.
00
beagal4137

Dobrze spędzony czas

Autorka stworzyła niezwykle zabawną historię, która pokazuje, że na zmiany nigdy nie jest za późno, a wszelkie niedogodności i niepowodzenia można przekuć w coś dobrego. To historia o sile jaka drzemie w każdej kobiecie, a która czeka aż pozwoli się jej wypłynąć.
00
Quantaga

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajny, pogodny kryminałek. Jest akcja, są przestępcy, jest tajemnicą i romans. Bardzo fajny żeby sobie piprawić humor i miło spędzić czas.
00
NataliaCieslak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna 🙂
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Anna M. Bren­gos Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Au­tor zdję­cia: Ri­chard Mil­ler (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Ma­riusz Dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ha­lina Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-09-3
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mece­nas Am­broży Żu­row­ski był wspól­ni­kiem i gwiazdą ze­społu ad­wo­kac­kiego, jed­nego z naj­lep­szych w sto­licy. Współ­pra­cow­nicy zwali go Żu­rem, a niż­szy per­so­nel kan­ce­la­rii Kwa­chem. Jego przy­do­mek wśród pod­wład­nych ase­so­rów, asy­sten­tów i pra­cow­ni­ków po­moc­ni­czych utrwa­lił się wspo­ma­gany każ­dego dnia a to rzu­coną uwagą, a to spoj­rze­niem (zim­nym i groź­nym), czy wy­ra­zem twa­rzy (naj­czę­ściej skwa­szo­nym). Każdy w kan­ce­la­rii wie­dział, że me­ce­nasa Żu­row­skiego trud­niej za­do­wo­lić niż Mes­sa­linę. Mo­głeś się dwoić i troić, za­ry­wać noce, otwie­rać biuro przed świ­tem i za­my­kać po pół­nocy, no­co­wać w kan­cia­pie na mio­tły, a do tego wy­ła­wiać świad­ków go­łymi rę­koma z ka­na­li­za­cji, a do­wody spro­wa­dzać wprost Księ­życa. Naj­wyż­szym uzna­niem, wy­wo­łu­ją­cym nie­mal or­gazm wśród za­bie­ga­ją­cych o jego względy były słowa: „Może być”. Ktoś, kto usły­szał tę po­chwałę, mógł się czuć uszczę­śli­wiony i ab­so­lut­nie usa­tys­fak­cjo­no­wany. W skry­to­ści du­cha my­ślał o pre­mii, a może na­wet o ja­kimś wy­róż­nie­niu, na przy­kład to­wa­rzy­sze­niu w cza­sie roz­prawy... Ale to już szczyt ma­rzeń. Na­wet no­sze­nie za me­ce­na­sem teczki z do­ku­men­tami było nie­osią­galne dla więk­szo­ści ma­gi­strów prawa pra­cu­ją­cych w ze­spole. Żur po­wie­rzał to za­da­nie tylko naj­bar­dziej za­ufa­nym. Bo cóż by się stało, gdyby ja­kiś do­ku­ment z tej jakże waż­nej teczki (za­my­ka­nej na szyfr) wy­su­nął się i upadł pod nogi stro­nie oskar­że­nia?! A gdyby za­gi­nął?! Wi­no­wajca spo­dzie­wać się mógł zgi­lo­ty­no­wa­nia bez wy­roku. Nic za­tem dziw­nego, że nikt nie pa­lił się do no­sze­nia teczki za me­ce­na­sem, z wy­jąt­kiem nie­licz­nych wa­ze­li­nia­rzy, któ­rzy mieli na­dzieję na za­uwa­że­nie przez swego guru i na awans przez li­zu­so­stwo.

A me­ce­nas Żu­row­ski zwy­kle per­so­nelu w ogóle nie za­uwa­żał, chyba że per­so­nel z czymś na­wa­lił. Wtedy lot­nik, kryj się! I do­dać na­leży, że je­śli pod­pa­dłeś, to nie wy­star­czyło na­pra­wić błąd, prze­pro­sić i przez ty­dzień scho­dzić z oczu. Le­piej by­łoby, gdy­byś się czło­wieku od razu za­ko­pał dwa me­try pod zie­mią, uprzed­nio po­sy­pu­jąc głowę po­pio­łem. Pe­wien ase­sor, który po trzech ty­go­dniach no­co­wa­nia w kan­ce­la­rii w po­szu­ki­wa­niu pre­ce­den­sów (to nic, że pol­skie prawo ich nie uznaje) był tak nie­przy­tomny z nie­wy­spa­nia i zmę­cze­nia, że po­twier­dził ory­gi­nał za zgod­ność z ory­gi­na­łem... Ba, żeby tylko. To był akt no­ta­rialny ze wszyst­kimi przy­na­leż­nymi pie­czę­ciami... Za­pewne bie­dak do dziś szuka pracy gdzieś na za­pa­dłym Pod­la­siu, bo w sto­licy za sprawą Kwa­cha nikt go nie przyj­mie.

Kan­ce­la­ria prawna zaj­mo­wała całe pię­tro prze­szklo­nego apar­ta­men­towca w cen­trum, a Am­broży Żu­row­ski miał swoje biurko wiel­ko­ści lot­ni­ska w naj­więk­szym po­miesz­cze­niu, uwzględ­nia­jąc na­wet salę kon­fe­ren­cyjną. Nic dziw­nego. To wła­śnie on wy­gry­wał dla klien­tów ze­społu naj­trud­niej­sze sprawy i przy­no­sił sie­dem­dzie­siąt pro­cent wszyst­kich zy­sków. Gdyby prze­li­czyć na twardą war­tość za­warte przez niego ugody, można by za nie ku­pić śred­niej wiel­ko­ści pań­stwo afry­kań­skie. Jed­nak słowo „ugoda” rzadko znaj­do­wało za­sto­so­wa­nie w jego ję­zyku. Wo­lał zmieść prze­ciw­nika na sali roz­praw i zmie­szać z za­dep­ta­nym par­kie­tem. Wszyst­kie sprawy za­ła­twiane były przez niego szybko, sprawne i dys­kret­nie – ot, blitz­krieg, jak ma­wiano. Gdy po­ja­wiał się w są­dzie, oskar­że­nie mo­gło zwi­jać ma­natki. Ostat­nio na­wet je­den bar­dzo ele­gancki sę­dzia (pełna kul­tura), wi­dząc, kto re­pre­zen­tuje po­zwa­nego, wes­tchnął i z wy­so­ko­ści swo­jego po­de­stu rzu­cił w prze­strzeń:

– Me­ce­nas Żu­row­ski? Zna­czy dziś zdążę ode­brać wnuczkę z ryt­miki. – A zwra­ca­jąc się do po­woda do­dał: – Ma pan prze­srane.

W rze­czy sa­mej. Oskar­ży­ciele, sta­jąc prze­ciwko Kwa­chowi, do­sad­nie, ale ob­ra­zowo mó­wiąc, MIELI prze­srane.

*

Nic dziw­nego, że od­no­sząc ta­kie suk­cesy i cie­sząc się za­słu­żoną sławą w pa­le­strze, Am­broży Żu­row­ski za­ra­biał kro­cie nie tylko dla kan­ce­la­rii, ale rów­nież dla sie­bie. Stać go było na szyte na miarę gar­ni­tury, złoty, acz dys­kretny ze­ga­rek, wło­skie buty, fry­zjera, ma­ni­kiu­rzystkę i ma­sa­ży­stę. Jego sa­mo­chód tylko dla­tego nie był naj­now­szym mo­de­lem z ka­ta­logu, że Żur nie lu­bił osten­ta­cji. W du­szy pod­śmie­wy­wał się z ko­le­gów, któ­rzy ob­wie­szali się ga­dże­tami. Uwa­żał to za tan­detne, w złym gu­ście i ża­ło­sne. To nie zna­czy, że nie lu­bił ota­czać się luk­su­sem. Wszystko wo­kół niego było do­brej ja­ko­ści i miało wy­soką war­tość, ale po­zba­wione było blich­tru. Na przy­kład stać go było na po­sta­wie­nie domu pod mia­stem, ale czy to ze wzglę­dów prak­tycz­nych (miał bli­żej do biura), czy wi­ze­run­ko­wych wo­lał miesz­ka­nie w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od cen­trum. Czemu nie miał domu na wsi? Ależ miał! I nie tylko. Wkom­po­no­wana w kra­jo­braz da­cza z do­stę­pem do li­nii brze­go­wej Szlaku Wiel­kich Je­zior, oto­czona so­snami, scho­wana była przed oczami ga­wie­dzi. Po­wierzch­nia po­sia­dło­ści za­pew­niała dys­kre­cję i ano­ni­mo­wość, a płot, sys­tem alar­mowy i firma ochro­niar­ska sku­tecz­nie od­stra­szały ewen­tu­al­nych „wi­zy­tu­ją­cych”. Od­wie­dza­ją­cych też nie było zbyt wielu, bo­wiem me­ce­nas do tego azylu nie­chęt­nie za­pra­szał. Cza­sami rę­koma mał­żonki urzą­dzał ja­kie­goś grilla, lecz se­lek­cja od­by­wała się zgod­nie z za­sadą: „go­ści po­winno być nie mniej niż muz i nie wię­cej niż gra­cji”. O przy­ję­ciach u pana me­ce­nasa jesz­cze bę­dzie mowa. Wróćmy do nie­ru­cho­mo­ści. W końcu miesz­ka­nie (na­zwać by je ra­czej trzeba gar­so­nierą) tkwi nie­ru­chomo, służy lo­ka­cie ka­pi­tału i...

Na pew­nym eta­pie ka­riery Żur stwier­dził, że jego po­zy­cja wy­maga ko­chanki. Piękne, acz nie­be­zin­te­re­sowne dziew­czę, młod­sze od jego córki, lu­biące kosz­towne bły­skotki i sa­lony. Na sa­lony Żu­row­ski dziew­czę­cia nie za­bie­rał, wy­zna­jąc za­sadę „zero osten­ta­cji” i tro­chę oba­wia­jąc się żony... Bo nie skan­dalu. Skan­dal, byle drobny, no... po­wiedzmy, mały skan­da­lik, jak naj­bar­dziej był wli­czony w sta­tus me­ce­nasa. Odro­bina roz­głosu... Sami wie­cie... Byle na­zwi­ska nie prze­krę­cono. Za­tem dziew­czę ulo­ko­wane w dwu­po­ko­jo­wej gar­so­nie­rze uży­wało ży­cia i port­fela no­men omen ME­CE­NASA. Nu­dziło się przy tym okrut­nie, cztery razy w mie­siącu wy­ma­wia­jąc się od ad­wo­kac­kich amo­rów okre­sem. Była co prawda wzmianka o stu­diach, ale te prze­ro­sły sta­ra­nia i umy­sło­wość dziew­czę­cia. Jej na­zwi­sko tra­fiło na li­stę stu­den­tów, bo pierw­szy se­mestr był przez jakże hoj­nego „ta­tuśka” opła­cony. I na tym ko­niec... Zna­czy wy­sił­ków na­uko­wych ko­niec, bo nie ro­mansu.

Sta­gna­cja związku po­za­mał­żeń­skiego (o mał­żeń­skim nie bę­dziemy na ra­zie wspo­mi­nać) skło­niła Am­bro­żego Żu­row­skiego do po­szu­ki­wań dal­szych wy­zwań. Sporty eks­tre­malne na pod­nie­sie­nie ad­re­na­liny od­pa­dały – z le­ni­stwa albo ze stra­chu, bo do naj­od­waż­niej­szych pan ad­wo­kat nie na­le­żał. Żadne skoki ze spa­do­chro­nem ani ra­fting, czyli spływy pon­to­nem gór­skimi rze­kami, nie wcho­dziły w grę. Jed­nak trzeba było mieć o czym opo­wia­dać zna­jo­mym z klubu gol­fo­wego, żeby im cho­ciaż tro­chę za­im­po­no­wać... No cho­ciaż ciut.

Za­tem pan Żu­row­ski za­ku­pił jacht. Pra­wie na­tych­miast tego po­ża­ło­wał, bo na że­glar­stwie nie znał się za grosz. Znała się pani Żu­row­ska, bo od dziecka z ro­dzi­cami że­glo­wała, ale kto by tam słu­chał ko­biety, zwłasz­cza żony. Za­tem przy spe­cjal­nie w tym celu wy­bu­do­wa­nym po­mo­ście przez cały se­zon ko­ły­sał się nie­wielki old­ti­mer, tylko dla­tego za­ku­piony za­miast nówki sztuki wprost ze stoczni, że wła­śnie old. Jako łódka na­le­żał do eli­tar­nego klubu. Wła­ści­ciel już nie mu­siał do niego na­le­żeć, wy­star­czyło że człon­kiem był jacht. Pew­nie to ko­ły­sa­nie strasz­nie mę­czyło przy­zwy­cza­joną do śmi­ga­nia po fa­lach ża­glówkę, bo nie na tkwie­nie na cumce li­czyła, zmie­nia­jąc wła­ści­ciela. Na oży­wia­jące rejsy nie było jed­nak szans. O ile żona uwiel­biała spę­dzać czas na po­kła­dzie i świet­nie się spraw­dzała za ste­rem, o tyle pan mąż chęt­nie wy­pi­jał drinka, sie­dząc w non­sza­lanc­kiej po­zie w kok­pi­cie. Oba­wiał się bo­wiem prze­chy­łów, co psuło za­bawę obojgu.

Czego jesz­cze oba­wiał się pan me­ce­nas? Przede wszyst­kim ostra­cy­zmu. Wy­klu­cze­nie z to­wa­rzy­stwa by­łoby dla niego rów­no­znaczne ze śmier­cią. Cho­ciaż na sali są­do­wej do­pusz­czał się ma­łych świń­ste­wek (oczy­wi­ście w gra­ni­cach i w ob­li­czu prawa), to w ży­ciu pry­wat­nym był jak żona Ce­zara (no, pra­wie!). Nie żeby aż tak prawy, ra­czej do obrzy­dli­wo­ści po­prawny. „Co lu­dzie po­wie­dzą” było dla niego wy­kład­nią po­stę­po­wa­nia w cy­wilu. Ja­koś nie po­my­ślał, co lu­dzie po­wie­dzie­liby o jego po­dwój­nym ży­ciu... Cho­ciaż aku­rat z tego w skry­to­ści du­cha był dumny. Och, piękna młoda ko­bieta (cóż że nie­wy­gó­ro­wa­nych lo­tów in­te­lektu) zwró­ciła na niego uwagę (pew­nie wła­śnie dla­tego, że nie­wy­gó­ro­wa­nych lo­tów, ale to mu­siałby ze­chcieć za­uwa­żyć, a IQ jest nie­wi­doczne dla oczu). Za­tem ży­cie me­ce­nasa Żu­row­skiego i wo­kół niego to­czyło się na mo­dłę lu­dzi, któ­rzy ewen­tu­al­nie mo­gliby mieć coś na ten te­mat do po­wie­dze­nia. Z bie­giem lat do­sto­so­wała się do tych stan­dar­dów rów­nież pani Żu­row­ska, choć nie do końca. „Kin­der, Kir­che, Küche” kłó­ciło się bo­wiem z jej tem­pe­ra­men­tem i tak utem­pe­ro­wa­nym w miarę roz­kwitu ka­riery za­wo­do­wej męża. Im moc­niej­sza była po­zy­cja Żu­row­skiego w pa­le­strze, tym słab­sza sta­wała się po­zy­cja Żu­row­skiej w mał­żeń­stwie. Nie żeby pan mąż mno­żył swoje wy­ma­ga­nia. Ra­czej wy­ma­ga­nia zwie­lo­krot­niały się same.

*

Mar­ce­li­nie Żu­row­skiej, z domu Ra­dość, herbu Oksza, z bie­giem lat, z bie­giem dni przy­by­wało obo­wiąz­ków. Za­raz po ślu­bie dwa go­łąbki Żu­row­skie prze­pro­wa­dziły się do aka­de­mika mał­żeń­skiego, w któ­rym przy­pi­sa­nych ról nie miało żadne z mał­żon­ków, oprócz pra­nia wła­snych skar­pe­tek. Po dwóch la­tach i za­koń­cze­niu stażu Am­bro­żego jego oj­ciec (a jakże, rów­nież praw­nik) po­sta­rał się o przy­dział mło­dym ka­wa­lerki. W końcu syn mu­siał mieć wa­runki do dal­szej na­uki. O dal­szej na­uce sy­no­wej po uzy­ska­niu ma­gi­sterki nie było mowy, bo prze­cież ktoś mu­siał za­ra­biać na utrzy­ma­nie i pro­wa­dzić dom, kiedy Am­broży bę­dzie za­jęty apli­ka­cją ad­wo­kacką. To­też Am­broży zgłę­biał taj­niki ko­dek­sów, ka­zu­sów i ka­sa­cji, w cza­sie gdy Mar­ce­lina pod­jęła pracę w szkole, a po lek­cjach pod­ty­kała mę­żowi pod nos trzy­da­niowe obiadki. Wy­si­łek obojga opła­cił się do­piero za czwar­tym po­dej­ściem do eg­za­minu ad­wo­kac­kiego. Trzy po­przed­nie po­rażki me­ce­nas Żu­row­ski przy­krył ku­rzem za­po­mnie­nia i po dziś dzień po­mija mil­cze­niem. Dość że w końcu zdał i ucząc się prak­tyki pod okiem naj­lep­szych, wresz­cie wkro­czył na salę roz­praw jako sa­mo­dzielny obrońca. Kom­bi­no­wać za­wsze po­tra­fił, więc jako łeb­ski fa­cet szybko za­czął osią­gać suk­cesy. Co­raz dłu­żej prze­by­wał wśród pa­ra­gra­fów, co­raz mniej czasu po­świę­cał do­mowi, żo­nie i, ja­koś tak mi­mo­cho­dem, w mię­dzy­cza­sie, przy­by­łym na świat dzie­ciom. O ile z pier­wo­rod­nego Bo­rysa (car­skie imię władcy) przez kilka mie­sięcy był dumny, póki dziecku ząbki nie ru­szyły, o tyle młod­sza córka Ja­dwiga (kró­lew­skie imię) od mo­mentu po­ja­wie­nia się na świe­cie nie cie­szyła się za­in­te­re­so­wa­niem ojca. Od in­te­re­so­wa­nia się dzieci miały matkę. To­też matka go­to­wała zupki mę­żowi, prze­cie­rała zupki dzie­ciom, pra­co­wała na cały etat i dbała o dom. Stop­niowo co­raz więk­szy dom, bo i miej­sca dla roz­ra­sta­ją­cej się ro­dziny po­trzeba było wię­cej, i ego pana domu prze­ra­stało ko­lejne me­traże. Jako port osta­teczny przy­pa­dło im w udziale pię­cio­po­ko­jowe miesz­ka­nie na strze­żo­nym osie­dlu, pięt­na­ście mi­nut od cen­trum.

Do­sto­so­wa­nie się do sta­tusu męża nie było dla Mar­ce­liny Żu­row­skiej ła­twe. Wy­ro­sła w domu z tra­dy­cjami, ale bez za­dę­cia i była tro­chę jak dziki kwiat. Ce­niła i kul­ty­wo­wała uzna­wane przez sie­bie war­to­ści, stop­niowo nie tyle ak­cep­tu­jąc, co go­dząc się z prio­ry­te­tami mał­żonka. Wy­cho­dziła za przy­stoj­nego, am­bit­nego, pra­co­wi­tego męż­czy­znę. Oprócz tego, że ob­rósł w piórka i lu­bił je stro­szyć, nie prze­stał być przy­stojny (no może mógłby zrzu­cić parę ki­lo­gra­mów), am­bitny i pra­co­wity (oczy­wi­ście w pracy, bo prze­cież nie w domu). Przed ślu­bem nie pod­pi­sy­wali żad­nych zo­bo­wią­zań co do tego, kto bę­dzie wo­ził dzieci do szkoły i na za­ję­cia po­za­lek­cyjne, kto bę­dzie za­peł­niał lo­dówkę i za czyje pie­nią­dze, kto bę­dzie wy­pro­wa­dzał psa, kto bę­dzie jeź­dził sa­mo­cho­dem, a kto au­to­bu­sem. Nie było za­tem o co ko­pii kru­szyć. Mar­ce­lina wsta­wała pierw­sza, żeby się wy­szy­ko­wać i wszyst­kim do­mow­ni­kom przy­go­to­wać śnia­da­nie, do­bie­rała mę­żowi ko­szulę i kra­wat (okej, bu­tów mu NIE czy­ściła!), bu­dziła i wy­pra­wiała dzieci do szkoły i sama je­chała do pracy. W szkole spę­dzała czas prze­cięt­nie do pięt­na­stej. Sta­rała się nie za­bie­rać pracy do domu, co nie było ła­twe. Zwy­kle po za­koń­cze­niu lek­cji zo­sta­wała na za­ple­czu swo­jej pra­cowni, żeby spraw­dzić wy­pra­co­wa­nia lub po­pra­wić prace do­mowe. Miała szczę­ście, bo nie wszyst­kie szkolne sale miały za­ple­cza. Jej miała. Za­pew­niało jej to nie­zbędną do sku­pie­nia ci­szę oraz spo­kój i od­osob­nie­nie, któ­rych bra­ko­wało za­równo w po­koju na­uczy­ciel­skim, jak i w domu.

W dro­dze po­wrot­nej ro­biła za­kupy, ma­jąc na uwa­dze nie­spo­dzianki, które mo­gły ją w każ­dej chwili za­sko­czyć. Zda­rzało się bo­wiem, że mę­żow­ski te­le­fon anon­so­wał go­ści na ko­la­cyjce. Wik­tu­ałów na­by­tych po dro­dze po­winno wy­star­czyć dla ro­dziny i dla wy­bred­nych zna­jo­mych. A „przy­jątka” zda­rzały się dość czę­sto. Je­śli Mar­ce­lina wy­raź­nie nie za­strze­gła, w ja­kich ter­mi­nach dy­rek­cja szkoły pla­nuje ze­bra­nia z ro­dzi­cami czy rady pe­da­go­giczne, mu­siała trwać w go­to­wo­ści do peł­nie­nia funk­cji re­pre­zen­ta­cyj­nych o nie­malże każ­dej po­rze dnia i nocy.

– Ko­cha­nie, o dzie­więt­na­stej rad­co­stwo Wiel­ko­wiej­scy wpadną do nas na bry­dża, uprzedź Bo­rysa, że nie będę to­le­ro­wał gło­śnej mu­zyki i niech Ja­dwi­sia nie po­ka­zuje się go­ściom w szor­tach.

Albo:

– Ko­cha­nie, wie­czo­rem spo­tkamy się w te­atrze. Bę­dzie pre­zes izby z żoną. Weź tak­sówkę, bo ja nie zdążę po cie­bie pod­je­chać.

Albo:

– Ko­cha­nie, wiesz, że w czwartki mam te­nisa, więc sama spa­kuj nas na wy­jazd. Je­dziemy z Kor­czyń­skimi na narty. Taki mały week­en­dowy wy­pa­dzik pro­sto po roz­pra­wie. Tylko nie da­waj mi tych przy­ciem­nia­nych go­gli, bo wiesz, że mnie ci­sną. I nie za­po­mnij bu­telki ko­niaku z barku.

Albo:

– Ko­cha­nie, za­to­pi­li­śmy firmę Do­bro­wol­skiego. Z bu­dyn­kami i ak­ty­wami. A sa­mego Do­bro­wol­skiego w bu­tach i kra­wa­cie. Mu­simy to uczcić. Za­pro­si­łem ze­spół na szam­pana. Tylko nie po­da­waj tego ka­wioru co ostat­nio, bo strasz­nie był słony.

Na mar­gi­ne­sie wy­ja­śnijmy: je­śli ko­muś przez myśl prze­szło, że Am­broży tak bar­dzo ko­cha żonę (po­mimo po­sia­da­nia ko­chanki), że za­wsze czule się do niej od­nosi, to ko­niecz­nie po­wi­nien sam wy­pro­wa­dzić się z błędu i to ocho­czo. Owo „ko­cha­nie”, a także „żabko”, „kotku” i „psz­czółko” świad­czyło ra­czej o tym, że me­ce­nas boi się, że po­myli imiona obu pań. Zwra­ca­jąc się do wszyst­kich swo­ich ko­biet jak do nowo na­ro­dzo­nego zwie­rzyńca, pa­nuje nad na­zew­nic­twem, na­wet je­śli to pa­no­wa­nie utra­cił.

Wra­ca­jąc do stanu go­to­wo­ści, w ja­kim tkwiła Mar­ce­lina, to był on per­ma­nentny. Nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na nie­umy­cie rano głowy, choćby to była wolna so­bota i nie wy­bie­rała się z domu na­wet ze śmie­ciami. Szla­froka w ogóle nie miała, bo pro­sto z łóżka wcho­dziła w galę. Zni­kała rano w ła­zience w sek­sow­nej ko­szulce noc­nej, wy­cho­dziła z niej w peł­nym umun­du­ro­wa­niu i tak już tkwiła. Obo­wiąz­kowy ma­ki­jaż, obo­wiąz­kowo zro­bione pa­znok­cie, obo­wiąz­kowo szminka na ustach i w bocz­nej kie­szeni to­rebki. Naj­le­piej kilka szmi­nek, w za­leż­no­ści od oko­licz­no­ści. Już dawno za­po­mniała, jak cho­dzi się w spodniach, bo na co dzień obo­wią­zy­wały ją ko­stiumy, w naj­gor­szym wy­padku su­kienki. Na szczę­ście buty mo­gła mieć względ­nie wy­godne, bo­wiem pan Żu­row­ski nie był naj­wyż­szego wzro­stu, więc przy jej stu sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech cen­ty­me­trach wy­so­kie ob­casy nie były wska­zane. Ot, nie­wielki słu­pek, bo prze­cież nie na pła­skim. Ge­ne­ral­nie czuła się jak małpa na wy­biegu, ale go­dziła się na ta­kie trak­to­wa­nie dla do­bra ro­dziny. Ro­zu­miała, że ka­riera męża wy­maga jej po­świę­ceń. I cho­ciaż za nic miała cały ten blichtr, który to­wa­rzy­szył ich po­zy­cji, to lu­biła za­mie­sza­nie, ja­kie wpro­wa­dzał w ro­dzi­nie pan domu. A że była we­wnętrz­nie zdy­scy­pli­no­wana i za­radna, a do tego wiele spraw przyj­mo­wała z przy­mru­że­niem oka, kon­cer­towo ra­dziła so­bie z obo­wiąz­kami „żony męża na sta­no­wi­sku”. Bunt dzieci ogar­niała hu­mo­rem i re­kom­pen­su­jąc im to na wiele spo­so­bów.

W efek­cie ta­kiego po­strze­ga­nia ról ro­dzi­ciel­skich do mamy szło się po po­radę ser­cową, po­moc w od­ro­bie­niu pracy do­mo­wej, z bó­lem gar­dła albo gdy się na­roz­ra­biało. Do taty szło się po kie­szon­kowe albo do­fi­nan­so­wa­nie po­trzeb. „Nie za­wra­caj ojcu głowy głu­po­tami” to na­czelna za­sada ro­dzeń­stwa. A „tylko nie mów ojcu” funk­cjo­no­wało ra­czej na wy­rost, bo na­wet gdyby o czymś „strasz­nym” się do­wie­dział, i tak nie miałby czasu... chęci... głowy... po­my­słu... (nie­po­trzebne skre­ślić), żeby się tym za­jąć. Od zaj­mo­wa­nia się głu­po­tami była w domu matka. Na szczę­ście dla wszyst­kich dzie­ciaki szybko osią­gnęły sa­mo­dziel­ność i nie po­trze­bo­wały ani nad­zoru, ani zbyt du­żego wspar­cia. W ra­zie czego wie­działy, na kogo mogą li­czyć i w ja­kim za­kre­sie, czyli bez po­trzeby nie wy­cho­dziły ze swo­ich po­koi. Szybko na­uczyły się, że ojcu naj­le­piej scho­dzić z oczu, szcze­gól­nie, gdy ma go­ści, czyli czę­sto. Wśród zna­jo­mych pań­stwa Żu­row­skich do dziś są tacy, któ­rzy nie mają po­ję­cia, że w ich domu były ja­kieś dzieci.

Tym­cza­sem dzieci do­ro­sły, po­koń­czyły stu­dia i wy­fru­nęły z gniazda. Jedno na­wet bar­dzo da­leko. Ja­goda skoń­czyła szkołę fil­mową i po kilku wi­zy­tach z ekipą na an­ty­po­dach zo­stała tam na stałe. Po­znany na pla­nie re­klam pro­du­cent za­ko­chał się w niej bez pa­mięci, urzą­dził w Ho­bard ate­lier i willę, ob­sy­pał kosz­tow­no­ściami i, co naj­waż­niej­sze, pro­mo­wał jej etiudy. Te­raz oboje obi­jają się w wiel­kim świe­cie, krę­cąc re­klamy dla to­po­wych ma­rek świata.

Bo­rys, ku roz­cza­ro­wa­niu głowy domu, za­miast na prawo po­szedł w in­te­resy. Nie­spo­dzie­wa­nie szybko wspiął się po szcze­blach ka­riery han­dlo­wej. Zo­stał je­dy­nym przed­sta­wi­cie­lem na Eu­ropę firmy pro­du­ku­ją­cej wy­so­kiej klasy apa­ra­turę me­dyczną. W trak­cie spo­tka­nia biz­ne­so­wego w Szwaj­ca­rii po­znał ak­tu­alną żonę, dla któ­rej rzu­cił swoją stu­dencką mi­łość. Te­raz pań­stwo Bo­ry­so­wie miesz­kają la­tem w Bruk­seli, zimą w Al­pach szwaj­car­skich, gdzie te­ścio­wie mają pa­ła­cyk.

Mar­ce­li­nie zo­stał pu­sty dom.

Ży­jąc po­nie­kąd jak Pe­ne­lopa – w ocze­ki­wa­niu na czę­sto nie­obec­nego męża, zna­la­zła so­bie pa­sję, która wy­peł­niała jej pustkę i czas. Od za­wsze dużo czy­tała, więc za­in­te­re­so­wa­nie li­te­ra­turą po­mińmy. Za­częło się od tego, że ro­biąc po­rządki po wy­pro­wadzce dzieci, zna­la­zła na­le­żące do Ja­dwisi akwa­relki. Tro­chę z nu­dów, tro­chę z cie­ka­wo­ści po­sta­no­wiła je wy­pró­bo­wać. Pierw­sze do­świad­cze­nia były nie­udane, ale od czego in­ter­net. Stop­niowo co­raz czę­ściej, z wy­ko­rzy­sta­niem co­raz lep­szych na­rzę­dzi osią­gała co­raz cie­kaw­sze efekty. Za­chę­cona za­częła się­gać po nowe tech­niki i nowe ma­te­riały. Po­kój córki prze­kształ­ciła w pra­cow­nię, tylko dla­tego „tajną”, że i tak nikt się nią nie in­te­re­so­wał. Oprócz tego Mar­ce­lina tro­chę oba­wiała się lek­ce­wa­że­nia albo kry­tyki męża, więc nic mu o ma­lo­wa­niu nie wspo­mi­nała. Nowa pa­sja i nowe wy­zwa­nia, które przed sobą sta­wiała, spra­wiały, że w swo­jej sa­motni spę­dzała co­raz wię­cej czasu.

Nie ozna­cza to, że czuła się sa­motna. No, może cza­sami, gdy jej przy­ja­ciele za­jęci byli swo­imi spra­wami. A przy­ja­ciół miała nie­wielki krąg, gdyż przy ta­kim stylu ży­cia męża trudno jej było kul­ty­wo­wać stare zna­jo­mo­ści. Naj­waż­niej­sze, że gdyby po­trze­bo­wała wspar­cia du­cho­wego, mia­łaby komu wy­pła­kać się w rę­kaw. Choćby Le­oka­dii. Znały się jesz­cze z li­ceum, gdzie sie­działy w jed­nej ławce i jako pa­pużki nie­roz­łączki ra­mię w ra­mię zda­wały na stu­dia. Lo­dzi nie po­wio­dło się na eg­za­mi­nach, ale w do­dat­ko­wym na­bo­rze wy­lą­do­wała na re­so­cja­li­za­cji, którą ukoń­czyła z wy­róż­nie­niem. Po kilku trud­nych la­tach w ośrodku opie­kuń­czo-wy­cho­waw­czym prze­szła do fun­da­cji zaj­mu­ją­cej się trud­nymi dziećmi, gdzie pra­cuje do dziś. Ocie­ra­nie łez ma nie­jako wpi­sane w za­kres obo­wiąz­ków. Na szczę­ście łez Mar­ce­liny za czę­sto ocie­rać nie mu­siała. Zda­rzyło jej się to może ze trzy razy w ży­ciu. Ale w ra­zie gdyby...

À pro­pos wy­kształ­ce­nia i za­trud­nie­nia... Am­bro­żemu przez gar­dło by nie prze­szło, gdyby miał po­wie­dzieć, że żona uczy pol­skiego w pod­sta­wówce. I oczy­wi­ście, nie daj Boże, żeby sama Mar­ce­lina przy bry­dżyku wspo­mniała coś o swo­jej pracy.

Kiedy ktoś po­ru­szył ten te­mat, ma­wiał, że żona jest fi­lo­lo­giem i zręcz­nie kie­ro­wał roz­mowę na inne tory, pro­po­nu­jąc ko­nia­czek albo cy­garo.

Po­cząt­kowo śmie­szyło to Mar­ce­linę, póź­niej zło­ściło, a w pew­nym mo­men­cie do­ło­wało, bo zdała so­bie sprawę, że mąż nie sza­nuje ani jej wy­kształ­ce­nia, ani pracy, dzięki któ­rej sam mógł się roz­wi­nąć na po­czątku ich związku. Do­piero zre­so­cja­li­zo­wana przez przy­ja­ciółkę przy­jęła uza­sad­nie­nie ta­kiego za­cho­wa­nia. Otóż Am­broży, po­mimo ogrom­nych osią­gnięć za­wo­do­wych, wciąż tkwił w kom­plek­sach wy­nie­sio­nych z domu ro­dzin­nego, w któ­rym nikt nie był wy­star­cza­jąco do­bry, by do­rów­nać gło­wie ro­dziny.

Gdyby ko­muś przy­szło na myśl, że ży­cie Żu­row­skich po­le­gało na utrzy­my­wa­niu po­zo­rów, to tylko czę­ściowo miałby ra­cję. Oboje byli od­dani swo­jej pracy, w su­mien­nym wy­ko­ny­wa­niu za­wodu da­leko wy­kra­czali po­nad usta­lone obo­wiązki. A że żyli na wy­so­kim po­zio­mie, to wła­śnie dzięki pracy. I nie za­wsze było w niej ko­lo­rowo.

*

Pew­nego dnia, gdy Am­bro­żego jesz­cze nie było, do drzwi ich miesz­ka­nia ktoś za­dzwo­nił.

– Chwi­leczkę! – Mar­ce­lina wy­płu­kała ręce i ze ścierką ru­szyła otwo­rzyć.

Wyj­rzała przez wi­zjer, ale na ko­ry­ta­rzu było ciemno. Nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cjami, otwo­rzyła. Na progu stało dwóch ro­słych męż­czyzn. Roz­pięte skó­rzane kurtki od­sła­niały czarne pod­ko­szulki roz­cią­gnięte do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści na prze­ro­śnię­tych mię­śniach. Mar­ce­lina na pierw­szy rzut oka do­ce­niła, ile potu na si­łowni mu­siało ich kosz­to­wać osią­gnię­cie ta­kich efek­tów. W ręku ro­ślej­szego z go­ści do­strze­gła nie­pa­su­jący do wy­glądu ele­gancki ne­se­ser.

– Dzień do­bry – ukło­nili się grzecz­nie i sta­ran­nie wy­tarli nogi, za­nim nie­pro­szeni wkro­czyli do przed­po­koju.

Złote łań­cu­chy na szy­jach świad­czyły o braku gu­stu, zdję­cie bu­tów przed sa­lo­nem – o braku oby­cia. Ko­lejne wy­po­wie­dziane zda­nie ob­na­żyło in­te­lekt.

– Przy­szlim do pana me­ce­nasa – oznaj­mił niż­szy.

Po­cząt­kowy szok, a na­wet strach, ustą­piły miej­sca za­cie­ka­wie­niu.

– W ta­kim ra­zie za­pra­szam pa­nów w in­nym ter­mi­nie, bo męża chwi­lowo nie ma w domu.

Nie­zra­żeni pa­no­wie usie­dli przy stole. Pa­no­szyli się jak u sie­bie, ale nie za­cho­wy­wali się wrogo.

– Za­cze­kamy – za­brzmiało to jak mocne po­sta­no­wie­nie.

– To może długo po­trwać, bo mąż ma spo­tka­nie z klien­tem.

– Mamy czas – oznaj­mił drugi.

– To ja w ta­kim ra­zie może za­pro­po­nuję pa­nom her­batkę – pró­bo­wała zy­skać na cza­sie.

– Od her­baty to sie rdze­wieje – za­re­cho­tał ten drob­niej­szy.

– Nie trzeba. Już pi­li­śmy – po­pra­wił go ro­ślej­szy.

Nie po­zo­sta­wało nic in­nego, jak usiąść z go­śćmi przy stole i mo­dlić się o jak naj­ry­chlej­sze po­ja­wie­nie się Am­bro­żego. Za­tem przy­cup­nęła na brzegu krze­sła i nie­cier­pli­wie bęb­niła pal­cami po bla­cie. Nie mi­nęły dwie mi­nuty, jak w zamku zgrzyt­nął klucz i po chwili sza­mo­ta­nia się z wie­sza­kiem wkro­czył do sa­lonu pan domu. Za­trzy­mał się w progu, wzro­kiem ob­rzu­ca­jąc to­wa­rzy­stwo. Zdez­o­rien­to­wany wi­do­kiem dwóch gla­dia­to­rów za­po­mniał o for­mach grzecz­no­ści.

– Ko­cha­nie – prze­rwała nie­zręczną chwilę Mar­ce­lina. – Pa­no­wie wła­śnie do cie­bie.

In­truzi wstali i ru­szyli na po­wi­ta­nie. Me­ce­nas nie­pew­nie cof­nął się o krok. Nie­po­trzeb­nie, bo­wiem ten więk­szy się­gnął po jego rękę i jo­wial­nie nią po­trzą­snął.

– Miło po­znać – huk­nął. – My od pana Colta. W spra­wie Lufy. Pan Colt ka­zał prze­ka­zać, że grzecz­nie prosi, żeby pan me­ce­nas go bro­nił.

– Wi­dzę, że nie mar­nują pa­no­wie czasu na wstępy. Kogo mam bro­nić? Colta czy Lufę?

– Lufę, rzecz ja­sna. Pan Colt, chwa­lić Boga, jesz­cze nie po­trze­buje ad­wo­kata.

– Jesz­cze... – mruk­nął Żu­row­ski. – Dla­czego pan Colt... zna­czy pan Ka­pu­sta, nie zgło­sił się z tym drogą służ­bową?

– Zna­czy że co? – spy­tał mniej­szy.

– Zna­czy przez kan­ce­la­rię. To nie­zbyt tak­towne na­cho­dzić mnie w domu.

– Pan Colt bar­dzo prze­pra­sza za naj­ście, ale pra­gnął to za­ła­twić bar­dziej niefi... nie­fofi... nie­ofi... cjal­nie – wy­re­cy­to­wał wy­uczoną for­mułkę.

– Jak Ka­pu­ście mo­gło przyjść do głowy, że ze­chcę bro­nić Lufy? Prze­cież on jest umo­czony po pa­chy. Sze­ściu świad­ków wi­działo to zaj­ście. Tu nie jest po­trzebny ad­wo­kat, tylko cud.

– Wła­śnie dla­tego przy­szlim do pana. Bo jak pan nie po­może, to czapa.

– Nie ma już kary śmierci – wy­ja­śnił me­ce­nas. – Ostat­niego ska­zańca stra­cono w osiem­dzie­sią­tym ósmym. Jest do­ży­wo­cie.

– Dla Lufy do­ży­wo­cie jest jak śmierć.

– Po­wtó­rzę py­ta­nie: dla­czego miał­bym go bro­nić? – Am­broży zdjął kra­wat i po­wie­sił go na opar­ciu krze­sła.

– We­zmę to – upo­mniała go Mar­ce­lina spoj­rze­niem i scho­wała przed­miot mil­czą­cego sporu do szu­flady w ko­mo­dzie.

W tym cza­sie in­truzi po­ro­zu­mieli się wzro­kiem. W efek­cie tej nie­mej wy­miany in­for­ma­cji na stole po­ja­wił się wspo­mniany wcze­śniej ne­se­ser. Więk­szy po­gme­rał coś przy zamku szy­fro­wym, po czym wieko od­sko­czyło, uka­zu­jąc za­ska­ku­jącą za­war­tość. Za­ska­ku­jącą Żu­row­skich, bo go­ście mieli świa­do­mość, co przy­nie­śli. Wa­li­zeczka w ca­ło­ści wy­peł­niona była bank­no­tami o naj­wyż­szym no­mi­nale, po­wią­za­nymi re­cep­tur­kami. Mar­ce­lina osza­co­wała ilość pie­nię­dzy. Są­dząc po gru­bo­ści wa­lizki, tak z pięć­dzie­siąt bank­no­tów w paczce, razy pięt­na­ście ku­pek, ra­zem sie­dem­set pięć­dzie­siąt dwu­se­tek, to ja­kieś sto pięć­dzie­siąt ty­sięcy... Pod wa­run­kiem że nie ma dru­giej war­stwy. Prze­łknęła ślinę, bo jej gar­dło dziw­nie się ści­snęło.

Am­bro­żemu roz­sze­rzyły się oczy na wi­dok za­war­to­ści ne­se­sera.

– Pan Colt uznał, że to po­winno pana me­ce­nasa za­chę­cić – da­lej de­kla­mo­wał swoją kwe­stię więk­szy.

Ad­wo­kat po­trze­bo­wał chwili na ochło­nię­cie, ale szybko od­zy­skał re­zon.

– Niech się pan ro­zej­rzy – omiótł ge­stem wnę­trze. – Czy ja wy­glą­dam na ta­kiego, który po­święci swoją ka­rierę dla prze­gra­nej sprawy z po­wodu wa­lizki ma­ku­la­tury?

– Pan Colt prze­wi­dział taką ewen­tu­al­ność. – Więk­szy się­gnął do kie­szeni w po­kry­wie ne­se­sera i wy­jął z niej ko­pertę, na którą do tej pory nikt nie zwró­cił uwagi. Wrę­czył ją Am­bro­żemu. – Pan Colt uznał, że to pana prze­kona.

– Co to jest? – spy­tał me­ce­nas, przej­mu­jąc prze­syłkę.

Kiedy wy­su­nął za­war­tość, szczęki mu się za­ci­snęły, noz­drza roz­sze­rzyły, a źre­nice zwę­ziły. Prze­rzu­cił kilka sztyw­nych pa­pie­rów, w któ­rych ła­two było roz­po­znać zdję­cia w du­żym for­ma­cie.

– Co to? – tym ra­zem py­ta­nie pa­dło z ust Mar­ce­liny.

Nikt nie kwa­pił się z udzie­le­niem od­po­wie­dzi.

Ad­wo­kat wpa­try­wał się w po­słańca. Mie­rzyli się wzro­kiem, spoj­rze­nie in­truza wy­da­wało się obo­jętne.

– Pro­szę prze­ka­zać panu Col­towi, że w ob­li­czu ta­kich ar­gu­men­tów, acz bez przy­jem­no­ści, po­dejmę się tej sprawy. Je­śli pa­nów wer­sja wy­da­rzeń różni się od po­wszech­nej, pro­szę o kon­spekt na ju­tro.

– Wer­sja po­wsze­dnia jest taka, jak była. – Wi­dać mo­co­dawca nie wy­uczył cyn­gla żad­nego okrą­głego zdanka na taką oko­licz­ność, ale da­lej już prze­wi­dział, co po­winno paść. – Pan Colt bar­dzo się ucie­szy i po­zo­sta­nie zo­bo­wią­zany.

Ru­chem głowy dał znać ko­le­dze, że czas za­koń­czyć wi­zytę.

– Miło nam było – po­że­gnał się więk­szy.

– Sza­no­wa­nie – pa­dło z ust mniej­szego.

– Pa­no­wie, a teczka? – Am­broży przy­po­mniał o po­zo­sta­wio­nych pie­nią­dzach.

– To na wy­pa­dek nie­spo­dzie­wa­nych wy­dat­ków zwią­za­nych ze sprawą. Reszta dla pana za fa­tygę. Do wi­dze­nia.

I wy­szli.

Żu­row­scy po­że­gnali ich mil­cze­niem.

– Co to jest? – po­wtó­rzyła py­ta­nie Mar­ce­lina po wyj­ściu go­ści i ner­wowo rzu­ciła się, by obej­rzeć za­war­tość ko­perty.

Kiedy zo­ba­czyła, zbla­dła.

– A to skur-wy-sy-ny! – zmełła w ustach.

– Jako ję­zy­ko­znawca traf­nie to uję­łaś – pod­su­mo­wał Am­broży i wy­jął jej z rąk prze­syłkę.

Jesz­cze raz uważ­nie przyj­rzał się zdję­ciom. Przed­sta­wiały Bo­rysa wsia­da­ją­cego do sa­mo­chodu przed do­mem, Bo­rysa z ro­dziną sie­dzą­cych przy ka­wiar­nia­nym sto­liku, uśmiech­nię­tych i za­ja­da­ją­cych lody. Wnuczkę Żu­row­skich na huś­tawce i ma­łego chłopca uga­nia­ją­cego się za sta­dem go­łębi. Wy­da­wać by się mo­gło, że to ro­dzinne ar­ty­styczne zdję­cia, gdyby nie to, jaki nio­sły prze­kaz.

– Ale żeby wy­ko­rzy­sty­wać do ta­kich ce­lów dzieci?! – Nie mógł się opa­no­wać Am­broży. – To naj­ohyd­niej­szy szan­taż, z ja­kim się spo­tka­łem.

– A spo­tka­łeś się już z ja­kimś? – spy­tała nie­świa­doma re­aliów pracy ad­wo­kac­kiej.

– Były ja­kieś tam po­gróżki, głów­nie ze strony prze­ciw­ni­ków, ale ta­kie tam... stra­chy na La­chy. Jesz­cze nikt nie na­cho­dził mnie w domu i nie stra­szył skrzyw­dze­niem dzieci.

– Do­brze, że przy­naj­mniej Ja­dwi­sia jest bez­pieczna w Ho­bart.

– Nie był­bym taki pewny.

– Co ty mó­wisz? – prze­stra­szyła się nie na żarty.

– Naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że jego NIE DA SIĘ WY­BRO­NIĆ.

– Na­wet ty?

– Na­wet Pan Bóg... Wiesz, skąd jego ksywka? – I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wy­ja­śnił. – Wła­śnie dla­tego te­raz wpadł, że przy świad­kach... sze­ściu... wło­żył dłuż­ni­kowi lufę w... – Za­bra­kło mu wła­ści­wego słowa. – I od­pa­lił.

Mar­ce­lina ze zgrozy za­sło­niła usta dło­nią.

– A Colt – kon­ty­nu­ował Am­broży – jak sama na­zwa wska­zuje, ma swoją ulu­bioną markę broni i też nie waha się jej użyć.

– Colt? Taki jak w we­ster­nach?

– Od cza­sów Win­ne­tou ta firma wy­pu­ściła rów­nież inne pu­kawki. Były na­wet w wy­po­sa­że­niu pol­skiej ar­mii. Jak znaj­dują ciało z kulą dzie­więć mi­li­me­trów, to naj­pierw py­tają Ka­pu­stę o alibi. I ła­two się do­my­ślić, że za­wsze ja­kieś ma.

– Po­dej­miesz się tej sprawy? – spy­tała z tro­ską w gło­sie.

– A mam wyj­ście? Je­dyna szansa, to pod­wa­że­nie wia­ry­god­no­ści świad­ków. Może się udać, bo wy­gląda na to, że też mają coś za uszami. Wieść gminna głosi, że to lu­dzie Gra­ba­rza.

– Czyli od kon­ku­ren­cji?

Żu­row­ski po­twier­dził ski­nie­niem głowy.

Oboje wes­tchnęli.

Po chwili przy­tła­cza­ją­cej ci­szy pierw­sza z za­my­śle­nia ock­nęła się Mar­ce­lina.

– To ja po­dam zupę – za­pro­po­no­wała i znik­nęła w kuchni.

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki