Miastowa na tropie - Anna M. Brengos - ebook + audiobook

Miastowa na tropie ebook i audiobook

Anna M Brengos

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Weronika wraz z dworkiem dziedziczy duży majątek. Jako miastowa nie ma pojęcia o funkcjonowaniu domu. Światło, woda, ogrzewanie, szambo czy komin to dla niej wyzwania. Liczyła na romans z weterynarzem lub leśnikiem, a zamiast tego znalazła się w samym środku morderstw i porwań. Wszyscy są podejrzani. Czy znajdzie swoją miłość? Czy poradzi sobie ze spadkiem po babci? Czy pies pomoże jej rozwikłać kryminalne zagadki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 10 min

Lektor: Anna M. Brengos

Oceny
4,4 (50 ocen)
29
15
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Dobrze spędzony czas

Dobrze spędzony czas. Niezła fabuła ,styl, zakończenie z fundacją raczej" przedobrzone".
00
Translator07

Dobrze spędzony czas

Dobrze się bawiłam. Czasem było trochę naiwnie, kilka razy bardzo zabawnie, w końcu strasznie, a ostateczny efekt wyszedł ciekawy. Polecam
00
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

Początek w ogóle nie zapowiada późniejszych emocji - tak dużych uznalam, że zdecydowalam się zarwać noc, by poznać zakończenie historii ...
01
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Świetna komedia kryminalna
01
Kuszla

Nie oderwiesz się od lektury

Weronika jest redaktorką – zawód wolny, który pozwala jej na pracę z każdego zakątka na ziemi, w którym jest internet. Kiedy w spadku po zmarłej babci otrzymuje dworek, stawia wszystko na jedną kartę i przenosi się na wieś, gdzie wszystko jest dla niej nowe. Sprawy nie poprawia fakt, że miastowe nawyki bardzo szybko okażą się zbędne. Ona kontra wiejskie życie. Może chociaż romans z męskim leśniczym? Niestety, nie będzie jej dany. Za to czeka na nią inna niespodzianka. Czy detektywistyczny nos redakcyjny pomoże jej w rozwikłaniu zagadki zaginięć? A może to inny nochal postawi kropkę w tym zdaniu? 🤎🤎🤎🤎🖤🖤🖤🤎🤎🤎🤎 Kolejne spotkanie z dziełem autorki okazało się strzałem w środek tarczy. Było zabawnie, tajemniczo oraz wciagająco! Tym razem mamy bohaterkę, którą los wyrwał że świata, w jakim dotychczas mieszkała, i wstawił w miejsce, które jest jej obce. Bardzo podobało mi się podkreślenie różnicy, jaka niewątpliwie jest między mieszkaniem na wsi a w mieście. Coraz częściej moż...
01

Popularność




Co­py­ri­ght © Anna M. Bren­gos Co­py­ri­ght © 2021 by Luc­ky
Pro­jekt okład­ki: Ilo­na Go­sty­ńska-Rym­kie­wicz
Au­tor wi­do­ku w tle okład­ki: grand­fa­ilu­re (stock.ado­be.com)
Skład i ła­ma­nie: Ma­riusz Da­ński
Re­dak­cja i ko­rek­ta: Ha­li­na Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2022
ISBN 978-83-67184-64-9
Wy­daw­nic­two Luc­ky ul. Że­rom­skie­go 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­luc­ky.plwww.wy­daw­nic­two­luc­ky.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wero­ni­ka obie­ca­ła so­bie, że od tej pory będzie szczęśli­wa. Tak szczęśli­wa, że bar­dziej się nie da. Cho­ćby mia­ła so­bie to szczęście wy­ryć scy­zo­ry­kiem, żeby było wi­docz­ne i trwa­łe. Tak, żeby aż bo­la­ło. Żeby ten du­pek do­wie­dział się o tym szczęściu i żeby na samą myśl o nim po­ogry­zał wszyst­kie pa­znok­cie wy­pie­lęgno­wa­ne przez sta­do ma­ni­kiu­rzy­stek. I żeby mu te wy­bie­la­ne zęby z za­zdro­ści po­wy­pa­da­ły.

Du­pek.

Du­pek, du­pek, du­pek!!!

Nie, nie będzie już o nim my­śla­ła. Te­raz wszyst­kie my­śli skie­ru­je na szczęście, któ­re gdzieś za za­krętem na nią cze­ka.

Nie­ste­ty, za za­krętem cze­ka­ła po­li­cja i za­trzy­ma­na przez nią ci­ęża­rów­ka. We­ro­ni­ka, nie­sio­na ma­rze­nia­mi o świe­tla­nej przy­szło­ści, pro­wa­dząc swo­ją kię pi­can­to z bra­wu­rą na gra­ni­cy ry­zy­ka, z pi­skiem opon wy­ha­mo­wa­ła tuż przed zde­rza­kiem ra­dio­wo­zu. Sa­mo­cho­dem aż za­rzu­ci­ło, ale wy­sze­dł z tego bez szwan­ku.

– Do­kąd to pani się tak spie­szy? – za­in­te­re­so­wał się je­den ze stró­żów pra­wa. Dru­gi spi­sy­wał dane kie­row­cy ci­ęża­rów­ki. – Ży­cie pani nie­mi­łe?

– Zga­dł pan – od­burk­nęła, pró­bu­jąc ochło­nąć z gro­zy, jaką wła­śnie prze­ży­ła za kie­row­ni­cą.

Gdy­by je­cha­ła tro­chę szyb­ciej, gdy­by ha­mul­ce nie mia­ły świe­żo wy­mie­nio­nych kloc­ków, gdy­by czas re­ak­cji przy ha­mo­wa­niu był cho­ciaż odro­bi­nę wy­dłu­żo­ny... Gdy­by... Nie mia­ła­by szan­sy zre­ali­zo­wać swo­je­go ide­al­ne­go pla­nu by­cia szczęśli­wą na zło­ść dup­ko­wi.

– Pro­szę so­bie wy­brać ja­kiś mniej spek­ta­ku­lar­ny spo­sób po­że­gna­nia się ze świa­tem niż sza­rżo­wa­nie po dro­gach. Mało bra­ko­wa­ło, a roz­bi­ła­by pani sa­mo­chód.

– Ale oca­lał – mruk­nęła pod no­sem.

– A gdy­by w tym miej­scu sta­ła wy­ciecz­ka przed­szko­la­ków? – drążył.

– Ale nie sta­ła.

– Czy­li ma pani szczęście. Do­ku­men­ty pro­szę. – Jego mina nie wró­ży­ła mi­łe­go dal­sze­go ci­ągu po­ga­węd­ki.

We­ro­ni­ka si­ęgnęła po pra­wo jaz­dy.

– Hmmm... wi­dzę, że pani z da­le­ka – za­uwa­żył.

– Wła­ści­wie te­raz już chy­ba mogę po­wie­dzieć, że stąd.

– Czy­li? – do­cie­kał.

– Wła­śnie się tu prze­pro­wa­dzam. Wi­dzi pan, wio­zę całe go­spo­dar­stwo.

Nie da się ukryć. Ma­lut­ki miej­ski sa­mo­cho­dzik za­wa­lo­ny był pod su­fit bam­be­tla­mi. Była wśród nich wa­liz­ka wiel­ka jak sam sa­mo­chód, wy­pcha­ne tor­by tu­ry­stycz­ne, tłu­mok bo­daj po­ście­li, a na przed­nim sie­dze­niu i pod nim kar­to­ny, pacz­ki i re­kla­mów­ki.

– I do­kąd to pani wie­zie?

– Do Po­wy­ko­pek. Będę tam miesz­kać.

Po­ste­run­ko­wy Ma­jew­ski spoj­rzał na We­ro­ni­kę, wa­żąc w my­ślach mo­żli­wo­ść wy­sta­wie­nia jej man­da­tu. Mło­da, ale nie smar­ka­ta. Blon­dyn­ka, ale ra­czej nie głu­pia. Do­brze ubra­na. Sta­ran­nie, ale nie­prze­sad­nie uma­lo­wa­na. Wy­szcze­ka­na, pew­nie świa­do­ma swo­ich praw. Nie da się na­brać. Mia­sto­wa. Nie miał do­wo­du na prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści, bo jej nie zmie­rzył. Ba­ga­że ow­szem, wy­pe­łnia­ją całe wnętrze, ale nie za­sła­nia­ją wi­docz­no­ści (toć ma lu­ster­ka ze­wnętrz­ne) i nie są na tyle ci­ężkie, żeby prze­kro­czy­ły do­pusz­czal­ną masę ca­łko­wi­tą sa­mo­cho­du. I tak go nie zwa­ży. Za­rzut nie­bez­piecz­nej jaz­dy może się ob­ró­cić prze­ciw­ko pa­tro­lo­wi. Ba­nia prze­do­brzył. Gru­by part­ner po­ste­run­ko­we­go aspi­rant Zyg­munt Kor­nac­ki, zwa­ny przez ko­le­gów Ba­nią, zde­cy­do­wał, że za­sa­dzą się na tych, któ­rzy non­sza­lanc­ko jadą szo­są wio­dącą po­mi­ędzy po­la­mi ku­ku­ry­dzy i nie spo­dzie­wa­ją się pa­tro­lu wła­śnie tu. Ce­lo­wo, wręcz z pre­me­dy­ta­cją, sta­ra­li się jak naj­częściej zmie­niać miej­sca za­sa­dzek. Była nie­dzie­la, więc o kie­row­ców na po­dwój­nym ga­zie nie­trud­no w oko­li­cy. Mo­żna było za­ro­bić dla sta­ro­stwa, a może na­wet i dla sie­bie. Ale sto­jąc za za­krętem, sami pro­wo­ko­wa­li nie­bez­pie­cze­ństwo. Mo­gło się to źle sko­ńczyć i ta bab­ka o tym wie­dzia­ła. Od­dał jej do­ku­ment.

– Pro­szę je­chać ostro­żnie – prze­strze­gł na do wi­dze­nia.

We­ro­ni­ka scho­wa­ła praw­ko i włączy­ła się do ru­chu, omi­ja­jąc za­wa­li­dro­gę.

Sło­ńce świe­ci­ło, ptasz­ki śpie­wa­ły, ruch był nie­wiel­ki, więc tra­sa mi­ja­ła jej bar­dzo przy­jem­nie. Co praw­da gdzieś na ho­ry­zon­cie nie­bo po­ciem­nia­ło, ale kto by się tym przej­mo­wał.

Pe­łna do­brych my­śli skręci­ła wresz­cie w dro­gę pro­wa­dzącą do zna­jo­mej wsi.

Coś z tą dro­gą jed­nak oka­za­ło się nie tak. Po kil­ku­dzie­si­ęciu me­trach as­falt się sko­ńczył. W od­da­li wi­dać było zna­ne za­bu­do­wa­nia, przede wszyst­kim cha­rak­te­ry­stycz­ną, jak­by tro­chę ko­śla­wą bry­łę ko­ścio­ła. Zna­ła ten wi­dok z dzie­ci­ństwa, kie­dy przy­je­żdża­ła na świ­ęta i wa­ka­cje. Ale nie pa­mi­ęta­ła, by dro­ga była piasz­czy­sta, w do­dat­ku z po­ro­śni­ętą tra­wą pry­zmą po­środ­ku. Daw­niej do­sta­wa­li się do bab­ci po as­fal­cie. Zwi­nęli go? W ko­ńcu mach­nęła na to ręką. Kie­ru­nek się zga­dzał, więc je­cha­ła da­lej. Do cza­su, gdy w mi­ęk­kim podło­żu za­pa­dły jej się koła. Spró­bo­wa­ła kil­ku ma­new­rów, by się wy­do­stać, ale tyl­ko głębiej za­ko­py­wa­ła się w piach. Koła buk­so­wa­ły. Nie po­mo­gło co­fa­nie, a spra­wę po­gar­sza­ło ob­ci­ąże­nie wozu ba­ga­żem. Wrzu­ci­ła luz i wy­sia­dła, usi­łu­jąc wy­pchnąć sa­mo­chód z pu­łap­ki. Jak ła­two się do­my­ślić, nie mia­ła na to dość siły.

– Kur­desz, nie­źle się za­czy­na. – Z bez­sil­no­ści kop­nęła opo­nę. – Ja tu mia­łam być szczęśli­wa. Po­noć – zło­rze­czy­ła.

Za­częła się za­sta­na­wiać, jak wy­brnąć z sy­tu­acji. Przy­da­łby się dru­gi sa­mo­chód albo trak­tor, któ­ry by ją wy­ci­ągnął z pia­skow­ni­cy. Albo ja­kiś ry­cerz na bia­łym ko­niu. Okej, niech­by na­wet ja­błko­wi­tym, mniej­sza o maść. Wa­żne, żeby po­ci­ągo­wy i żeby się dał za­przęgnąć do „ki­jan­ki”.

Kątem oka za­uwa­ży­ła, że z lasu wy­nu­rzy­ła się ja­kaś po­stać. Na dro­gę kil­ka­dzie­si­ąt me­trów od niej wy­sze­dł mężczy­zna. Był wy­so­ki i do­brze zbu­do­wa­ny, a cała jego po­sta­wa mia­ła w so­bie ja­kąś ta­jem­ni­czo­ść. Sze­dł zgar­bio­ny, ze spusz­czo­ną gło­wą i wzro­kiem wbi­tym w zie­mię. Z da­le­ka było wi­dać, że jego twarz po­kry­wa po­tężny za­rost. Gdy mu się le­piej przyj­rza­ła, za­uwa­ży­ła, że w ręku nie­sie kwiat. Pa­so­wał do nie­go jak ka­ba­ret­ki do wa­lo­nek i w naj­mniej­szym stop­niu nie ła­go­dził ogól­ne­go wra­że­nia mrocz­no­ści. Na wszel­ki wy­pa­dek We­ro­ni­ka wsia­dła do auta. Chęt­nie za­blo­ko­wa­ła­by drzwi, ale zimą za­mek za­ma­rzł i Du­pek tak się z nim sza­mo­tał, że uła­mał gu­zik blo­ka­dy.

Gdy mężczy­zna z lasu zbli­żył się do niej, zwol­nił, a po­tem przy­sta­nął. Ob­rzu­cił wzro­kiem sa­mo­chód, spoj­rzał na kie­row­cę i na ła­du­nek.

– Ech, ci mia­sto­wi – mruk­nął pod no­sem. – Wy­si­ądź – po­le­cił i de­li­kat­nie odło­żył kwiat w tra­wę.

Ani my­śla­ła wy­sia­dać. W ko­ńcu nie wia­do­mo, co taki mruk może zro­bić sa­mot­nej ko­bie­cie na środ­ku dro­gi mi­ędzy po­lem ja­ki­chś zie­lo­nych li­ści a la­sem.

Pod­sze­dł od stro­ny kie­row­cy i otwo­rzył drzwi.

– No, wy­sia­daj, chy­ba że chcesz no­co­wać w tych bu­ra­kach.

A więc to, co tu obok ro­śnie, to bu­ra­ki – skon­sta­to­wa­ła. Oba­wia­ła się, że ten gbur może użyć siły i będzie bo­la­ło, więc wy­szła po do­bro­ci. Nie­zna­jo­my zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­su­nął ją od wozu, schy­lił się pod kie­row­ni­cę i wy­jął chod­ni­czek. Po­tem ob­sze­dł sa­mo­chód z dru­giej stro­ny, by do­stać się do dru­gie­go.

Podło­żył chod­ni­ki pod przed­nie koła.

– Wsia­daj – mruk­nął.

Po­słusz­nie za­jęła miej­sce kie­row­cy.

– Te­raz spró­buj ru­szyć z dwój­ki. De­li­kat­nie. – Prze­sze­dł na tył sa­mo­cho­du, by go wy­pchnąć. – Tyl­ko po­wo­li! – krzyk­nął.

Prze­kręci­ła klu­czyk w sta­cyj­ce, wrzu­ci­ła dru­gi bieg i ostro­żnie pu­ści­ła sprzęgło. Koła na­je­cha­ły na podło­że z dy­wa­ni­ków i wy­to­czy­ły się z wy­ro­bio­ne­go za­głębie­nia. Sa­mo­chód był uwol­nio­ny. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, czy po­rzu­cić w cho­le­rę chod­nicz­ki i uciec temu gbu­ro­wa­te­mu wiel­ko­lu­do­wi, żeby ra­to­wać ży­cie, ale w ko­ńcu stwier­dzi­ła, że chy­ba jed­nak nic jej nie gro­zi. Za­trzy­ma­ła się kil­ka me­trów da­lej i wró­ci­ła po swo­ją wła­sno­ść.

– Dzi­ęku­ję – rzu­ci­ła nie­zna­jo­me­mu, zła­pa­ła chod­nicz­ki i nie ba­cząc, gdzie je rzu­ca, sia­dła za kie­row­ni­cę.

– Jedź bo­kiem – usły­sza­ła.

– Ja­kie bo­kiem? – Zdąży­ło jej prze­jść przez myśl. – Mo­żna je­chać przo­dem albo ty­łem. Nie sły­sza­ła o je­ździe bo­kiem. Nie jej sa­mo­cho­dem. On ta­kich akro­ba­cji nie po­tra­fi.

– Bo­kiem albo za­wi­śniesz. – Za­brzmia­ło to jak gro­źba.

Wresz­cie do niej do­ta­rło, że ma je­chać skra­jem dro­gi, więc zgod­nie z su­ge­stią ru­szy­ła, by jak naj­szyb­ciej od­da­lić się od bur­kli­we­go wy­baw­cy. To się na­zy­wa am­bi­wa­len­cja: naj­pierw po­ma­ga jej wy­do­stać się z kło­po­tów, a po­tem gro­zi po­wie­sze­niem za jaz­dę środ­kiem duk­tu. Je­śli tak ma wy­glądać szczęście, na któ­re tak li­czy­ła, to strach po­my­śleć, co będzie da­lej.

We wstecz­nym lu­ster­ku zo­ba­czy­ła, że mężczy­zna za­brał kwiat i wol­nym kro­kiem, wci­ąż zgar­bio­ny, jak­by nió­sł w so­bie ja­kiś wiel­ki ci­ężar, podążył w prze­ciw­nym niż ona kie­run­ku.

Chmu­ry znad ho­ry­zon­tu prze­su­nęły się w stro­nę wsi i za­kry­ły znacz­ną część nie­ba.

We­ro­ni­ka do­brnęła do pierw­szych za­bu­do­wań, gdzie dro­ga grun­to­wa łączy­ła się z as­fal­tów­ką. Ach, więc to stam­tąd po­win­na była przy­je­chać! Przy­sta­nęła nie­zde­cy­do­wa­na, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie się naj­pierw skie­ro­wać. W pod­jęciu de­cy­zji po­mó­gł jej kie­row­ca czar­nej wiel­kiej to­yo­ty, któ­ry przy po­mo­cy klak­so­nu za­żądał zje­cha­nia ze środ­ka. Spoj­rza­ła na nie­go złym okiem, na­sta­wio­na na kon­fron­ta­cję, ale on uzy­skaw­szy odro­bi­nę prze­strze­ni, zgrab­nie ją omi­nął i po­dzi­ęko­wał uśmie­chem za zro­bie­nie miej­sca. Czy­li da­lej co? I tak nie mia­ła klu­czy, więc nie wej­dzie do domu. Ozna­cza to, że naj­pierw musi pod­je­chać do Zyty. To ten dom z po­ma­lo­wa­nym na zie­lo­no gan­kiem i bie­li­zną su­szącą się na sznu­rach roz­pi­ętych mi­ędzy drze­wa­mi owo­co­wy­mi.

– No na­resz­cie!!! – po­wi­ta­ła ją ku­zyn­ka od pro­gu. – Spo­dzie­wa­li­śmy się cie­bie już wczo­raj.

– Mó­wi­łam, że będę w week­end.

– No. So­bo­ta toż prze­cież week­end. – Zo­rien­to­wa­ła się jed­nak, że nie­po­trzeb­nie robi wy­mów­ki. – Naj­wa­żniej­sze, że do­je­cha­łaś cała i zdro­wa. Czy mo­że­my się uści­skać?

We­ro­ni­ka po­zwo­li­ła za­mknąć się w nie­dźwie­dzich ob­jęciach, w czym prze­szka­dzał ci­ążo­wy brzuch Zyty.

– Wpa­dłam tyl­ko po klu­cze – wy­ja­śni­ła.

– Za­raz ich po­szu­kam, ale prze­cież tak od razu cię nie wy­pusz­czę. Wy­pi­jesz ka­wecz­kę? A może je­steś głod­na? Tyle ki­lo­me­trów...

– Ja­dłam po dro­dze. Za­trzy­ma­łam się na tra­sie w McDo­nal­dzie – wy­ja­śni­ła We­rka.

– Czy­li mar­nie było. Świ­ństwa ja­kieś – go­spo­dy­ni mach­nęła ręką lek­ce­wa­żąco. – Ja tu mam go­łąb­ki. Zjesz?

Go­łąb­ki We­ro­ni­ka bar­dzo lu­bi­ła, ale ta­kie, ja­kie ro­bi­ła bab­cia. Po­nie­waż to dość pra­co­chłon­ne da­nie, więc sama ni­g­dy nie za­ry­zy­ko­wa­ła wy­ko­na­nia ich wła­sny­mi ręko­ma, a te, któ­re cza­sa­mi ku­po­wa­ła w gar­ma­że­rii, były obrzy­dli­we. Skła­da­ły się głów­nie z ryżu, do któ­re­go wmie­sza­no ja­kiś łój. Oba­wia­ła się, że za chwi­lę do­sta­nie po­dob­ne. Za­tem gdy przed nią na sto­le po­ja­wił się ta­lerz, naj­pierw przyj­rza­ła im się po­dejrz­li­wie, pó­źniej chwy­ci­ła wi­de­lec i od­sku­ba­ła nie­wiel­ką por­cyj­kę.

– Ukro­ję ci do nich chle­ba, bo ziem­nia­ki wy­rzu­ci­łam ku­rom.

– Hmmm... Do­bre­ee – za­słu­że­nie po­chwa­li­ła We­rka.

– Ści­śle we­dług prze­pi­su na­szej bab­ci. Bez ko­pru, bo za­bi­ja cały smak po­tra­wy, za to z ko­per­kiem.

– Jak to: „na­szej bab­ci”? – po­my­śla­ła Wera.

Bab­cię Go­się uwa­ża­ła je­dy­nie za swo­ją. A tu oka­zu­je się, że ktoś jesz­cze uzur­pu­je so­bie do niej pra­wo i okra­da ją, We­rkę, z ro­do­we­go dzie­dzic­twa w po­sta­ci prze­pi­su na go­łąb­ki. Za­zdro­ść jed­nak nie ode­bra­ła jej po­czu­cia spra­wie­dli­wo­ści. Da­nie było wy­śmie­ni­te i na­praw­dę za­słu­gi­wa­ło na apro­ba­tę.

– Py­cha! – po­wtó­rzy­ła, wy­cie­ra­jąc chle­bem reszt­ki sosu.

– To te­raz her­bat­ka. – Zyta nie cze­ka­ła na po­twier­dze­nie, tyl­ko zła­pa­ła czaj­nik, spraw­dzi­ła, czy jest w im od­po­wied­nia ilo­ść wody i podłączy­ła do prądu.

– Ja też się z tobą na­pi­ję. Co wo­lisz? – Za­pre­zen­to­wa­ła w jed­nej dło­ni sło­ik roz­pusz­czal­ne­go Ja­cob­sa, w dru­giej pu­de­łko Lip­to­na.

– Kawę po­pro­szę. Mam na­dzie­ję, że mnie po­sta­wi na nogi. Przede mną jesz­cze roz­pa­ko­wa­nie gra­tów, a je­stem już pad­ni­ęta po tej je­ździe. W ko­ńcu to pół Pol­ski.

– No. Da­le­ko mia­łaś – przy­zna­ła ku­zyn­ka.

– Na au­to­stra­dzie to tyl­ko bzy­y­yk i po­szło. Do­pie­ro bli­żej celu mia­łam przy­go­dy.

– Ale nic złe­go? – za­nie­po­ko­iła się Zyta.

– Spo­ko, nic się nie sta­ło, w ka­żdym ra­zie nikt nie ucier­piał. Naj­pierw za­trzy­ma­ła mnie po­li­cja, a pó­źniej za­ko­pa­łam się w pia­chu, ale to już tu na ostat­niej pro­stej.

– Pew­nie za wcze­śnie skręci­łaś – do­my­śli­ła się ku­zyn­ka. – Go­ściom tak się zda­rza. Tą pia­sko­wą mie­dzą je­żdżą głów­nie trak­to­ry. Zi­ębic­ki, chcąc się w sta­ro­stwie pod­li­zać, żeby mu szyb­ciej wy­da­li kon­ce­sję na al­ko­hol, bo trzy nowe karcz­my otwo­rzył, wy­lał ka­wa­łek as­fal­tu, żeby nie wy­je­żdżać z bło­tem z pola na głów­ną dro­gę. Naj­wa­żniej­sze, że ja­koś się przeda­rłaś przez te wy­bo­je.

– Po­mó­gł mi ja­kiś dziw­ny fa­cet.

– Dziw­ny? Jak wy­glądał? – Zyta roz­wa­ża­ła, kto to mó­głby być.

– Wiel­ki, zwa­li­sty, z bro­dą. Mina taka po­nu­ra, jak u ja­kie­goś zbi­ra, za to w ręku kwia­tek.

– Pew­nie Ma­rek – do­my­śli­ła się dziew­czy­na. – Strasz­na tra­ge­dia. Dziś nie­dzie­la, to chy­ba sze­dł na cmen­tarz. Co ty­dzień tam cho­dzi.

– Opo­wiesz mi?

Za­miast od­po­wie­dzieć, Zyta spoj­rza­ła w okno.

– Ależ się ciem­no zro­bi­ło! – za­uwa­ży­ła. – Za­raz będzie pa­dać... Rany bo­skie! – Ze­rwa­ła się ze sto­łka, na któ­rym przy­sia­dła, cze­ka­jąc, aż się woda za­go­tu­je.

– Co się sta­ło? – We­rka prze­stra­szy­ła się nie na żar­ty.

– Pra­nie mu­szę zdjąć. Za­raz lu­nie. – Wy­bie­gła na ze­wnątrz, zo­sta­wia­jąc oszo­ło­mio­ne­go go­ścia.

We­ro­ni­ka roz­gląda­ła się po po­miesz­cze­niu. Roz­le­gła kuch­nia z du­żym oknem, na pa­ra­pe­cie do­nicz­ki ge­ra­nium. Ja­sna gla­zu­ra na ścia­nie, spra­ne, ale czy­ściut­kie ścier­ki do na­czyń, lek­ko wy­tar­ty drew­nia­ny blat, stan­dar­do­we ja­sne szaf­ki. Schlud­nie, pro­sto, ale przy­tul­nie.

– Le­d­wie zdąży­łam – sa­pa­ła Zyta, sta­wia­jąc w kącie ko­szyk z ze­bra­ną bie­li­zną. – Już za­czy­na kro­pić.

– Z tego otu­ma­nie­nia dro­gą na­wet nie za­re­ago­wa­łam. Po­win­nam ci po­móc z tym pra­niem – su­mi­to­wa­ła się We­rka.

– Daj spo­kój, prze­cież nie je­stem nie­do­łężna, po­ra­dzi­łam so­bie. Jesz­cze kaw­ki?

– Chy­ba po­win­nam ru­szać. Nie chcia­ła­bym no­sić gra­tów w desz­czu – We­ro­ni­ka zbie­ra­ła się do wy­jścia. – Bar­dzo ci dzi­ęku­ję za ko­la­cję i za­pra­szam, jak tyl­ko się urządzę.

– Pew­nie tro­chę po­trwa, za­nim po­czu­jesz się u sie­bie, i na po­cząt­ku będziesz mia­ła tam kło­po­ty. To sta­ry dom, cho­ciaż wy­re­mon­to­wa­ny. I do tego od daw­na nie­za­miesz­ka­ny. Nie spie­szy­łaś się z przy­jaz­dem. – W jej gło­sie wy­czuć mo­żna było lek­ką przy­ga­nę. – Tyl­ko z resz­tą spad­ku pro­szę cię, że­byś chwi­lę za­cze­ka­ła. Ale w ra­zie cze­go za­pra­sza­my, wal jak w dym. Mój mąż co praw­da nie ma za dużo cza­su, ro­zu­miesz, prze­pi­sy go do­bi­ja­ją, ale dla ro­dzi­ny chwil­kę znaj­dzie, je­śli będzie trze­ba... No to niech ci się do­brze miesz­ka. – Zyta uści­snęła We­ro­ni­kę i wręczy­ła jej pęk klu­czy wiel­ki jak dla świ­ęte­go Pio­tra.

Jesz­cze raz się uści­ska­ły, We­ro­ni­ka wrzu­ci­ła klu­cze do to­reb­ki i ru­szy­ła do auta. Deszcz wła­śnie rósł w siłę. Sku­li­ła ra­mio­na i zmarsz­czy­ła nos, jak­by to mia­ło ją uchro­nić przed kro­pla­mi. Le­d­wie zna­la­zła się we wnętrzu sa­mo­cho­du, kie­dy lu­nęło na do­bre. Jaz­da przez wio­skę nie na­le­ża­ła do mi­łych. Je­cha­ło się jak w hor­ro­rze. Wo­kół pa­no­wa­ła ciem­no­ść uroz­ma­ico­na je­dy­nie świa­tła­mi w oknach mi­ja­nych do­mów. Sta­ły od­da­lo­ne od dro­gi, więc nie mia­ły zna­cze­nia dla wi­docz­no­ści. Wy­cie­racz­ki bez ocze­ki­wa­ne­go efek­tu skrzy­pia­ły po szy­bie, a dziu­ry w jezd­ni do­pe­łnia­ły atrak­cji. Wy­pa­tru­jąc oczy, We­ro­ni­ka od­szu­ka­ła wła­ści­wy ad­res. Od chwi­li szczęścia, gdy znaj­dzie się we wła­snych pie­le­szach, od­gra­dza­ła ją prze­szko­da. Bra­ma na po­se­sję była za­mkni­ęta na wiel­ką kłód­kę wi­docz­ną w bla­sku re­flek­to­rów na­wet z miej­sca za kie­row­ni­cą.

– Któ­ry to? – We­rka wy­łu­ska­ła pęk klu­czy z to­reb­ki i po­rów­nu­jąc wy­gląd dwóch ele­men­tów usi­ło­wa­ła na oko coś do­pa­so­wać. Taki z dziur­ką rur­ką wy­dał jej się naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ny. Na­ci­ągnęła swe­ter na gło­wę, na­bra­ła po­wie­trza w płu­ca i za­nur­ko­wa­ła w deszcz. Za­nim w po­śpie­chu do­pa­dła bra­my, już mia­ła prze­mo­czo­ne buty. Krót­ka chwi­la sza­mo­ta­nia się z kłód­ką wy­star­czy­ła, by dzia­ni­na swe­ter­ka prze­si­ąkła na wy­lot. Stru­żki wody cie­kły jej z grzyw­ki do oczu, utrud­nia­jąc wce­lo­wa­nie klu­czy­kiem w kłód­kę. Wresz­cie się z nią upo­ra­ła i z po­wro­tem wsu­nęła się do auta.

– Za­mo­czę sie­dze­nie – po­my­śla­ła. A po chwi­li stwier­dzi­ła, że nie będzie się tym przej­mo­wać. – W du­pie! Wy­schnie.

Świa­tła sa­mo­cho­du wy­do­by­ły z ciem­no­ści jej nowy dom. Cho­ciaż w po­to­kach desz­czu był le­d­wie wi­docz­ny, to i tak pre­zen­to­wał się ca­łkiem oka­za­le. Tro­chę hor­ro­ro­wo, ale to wina oświe­tle­nia. Przy­naj­mniej tak się po­cie­sza­ła. Ga­nek ze sny­cer­ski­mi wy­ko­ńcze­nia­mi rzu­ca­jący­mi w tej chwi­li ta­jem­ni­cze cie­nie, a nad nim dwu­spa­do­wy dach z wy­ra­sta­jący­mi z nie­go man­sar­da­mi. Z ka­żdej stro­ny gan­ku dwa okna. Te z pra­wej ob­ro­śni­ęte wi­nem, a z le­wej za­sło­ni­ęte ja­ki­mś drze­wem.

– Ca­łkiem, ca­łkiem. Chy­ba od­no­wio­ny? – mruk­nęła. – Wi­taj w domu, We­ro­ni­ko – po­wi­ta­ła sama sie­bie i wpro­wa­dzi­ła sa­mo­chód na po­dwór­ko.

Już nie za­wra­ca­ła so­bie gło­wy za­my­ka­niem bra­my, tyl­ko od razu wbie­gła na ga­nek, by otwo­rzyć drzwi. Tu da­szek chro­nił ją przed desz­czem, co już nie mia­ło zna­cze­nia, bo i tak była mo­kra. Daw­no nie­oli­wio­ne zam­ki nie­chęt­nie dały za wy­gra­ną, a i mo­si­ężna klam­ka nie chcia­ła jej wpu­ścić. W ko­ńcu drzwi z prze­ra­źli­wym skrzy­pie­niem ustąpi­ły. W środ­ku pa­no­wa­ła ca­łko­wi­ta ciem­no­ść, któ­rą We­ro­ni­ka roz­pro­szy­ła, włącza­jąc te­le­fon.

– Gdzieś miał apli­ka­cję la­tar­ki – po­my­śla­ła, ale wy­star­cza­ło jej świa­tło ekra­nu.

Ro­zej­rza­ła się za włącz­ni­kiem. Po­wi­nien być przy drzwiach i rze­czy­wi­ście go tam zna­la­zła. Pstryk­nęła, prze­zor­nie mru­żąc oczy, by jej nie ośle­pi­ło, ale prze­ży­ła roz­cza­ro­wa­nie. W ode­zwie na pstryk­ni­ęcie nic się nie wy­da­rzy­ło. Na­dal pa­no­wa­ły ciem­no­ści. Po­now­ne pstryk-pstryk, pstryk-pstryk nic nie dało. Za­tem, wci­ąż przy­świe­ca­jąc so­bie te­le­fo­nem, ru­szy­ła w głąb domu. Po­ty­ka­jąc się o próg, tra­fi­ła do kuch­ni. Jej oczom uka­zał się oka­za­ły kre­dens.

– W szu­fla­dzie za­wsze były świe­ce – przy­po­mnia­ła so­bie z dzie­ci­ństwa.

Fak­tycz­nie, wśród sznur­ków i kor­ków od wina zna­la­zła dwa ogar­ki i pu­de­łko za­pa­łek. Nie od razu chcia­ły się za­pa­lić. Mie­si­ące spędzo­ne w szu­fla­dzie spro­wa­dzi­ły na nie wil­goć. Wresz­cie uda­ło jej się uzy­skać pło­mień. Był nie­wiel­ki, ale z jego po­mo­cą obe­szła głów­ne po­miesz­cze­nia na par­te­rze.

Za­grzmia­ło.

– Cho­le­ra ja­sna – za­klęła. – W tej ule­wie nie ma mowy, że­bym coś przy­nio­sła z sa­mo­cho­du, bo wszyst­ko zmo­czę.

Po­sta­no­wi­ła nie przej­mo­wać się, że wóz nie jest za­mkni­ęty. Za­ło­ży­ła, że w taką po­go­dę ża­den zło­dziej nie wy­chy­li nosa. Była zmęczo­na, zmar­z­ni­ęta i je­dy­ne, na co mia­ła ocho­tę, to go­rąca kąpiel i sen.

– Pa­dam py­skiem na twarz. Ju­tro się roz­go­spo­da­rzę na do­bre. Te­raz olać wszyst­ko. Moja po­ściel jest na ze­wnątrz, a nie wia­do­mo, czy tu znaj­dę ja­kąś zdat­ną do użyt­ku. Trud­no, jed­na noc w opa­ko­wa­niu chy­ba mnie nie za­bi­je.

Ze świecz­ką w ręku prze­szła do ła­zien­ki. Se­des na­wet w tak mar­nym świe­tle wy­glądał na za­pusz­czo­ny, więc siu­siu zro­bi­ła „na Ma­ły­sza”. Nie zna­la­zła ni­g­dzie pa­pie­ru to­a­le­to­we­go, na co rów­nież mach­nęła ręką.

– Ju­tro ku­pię, a w ra­zie cze­go mam chu­s­tecz­ki.

Usi­ło­wa­ła spu­ścić wodę, ale re­zer­wu­arek nie za­re­ago­wał na jej za­bie­gi. Od­kręci­ła kran, żeby umyć ręce. Za­bul­go­tał, ale nie wy­pu­ścił ani kro­pli.

– Ład­ny gips! Nie mam świa­tła, wody, pew­nie ogrze­wa­nia... Może wszyst­ko jest, ale w tych ciem­no­ściach i tak nic nie uru­cho­mię. Kur­czę! Nie­źle się za­czy­na.

Była zre­zy­gno­wa­na, roz­cza­ro­wa­na, a co naj­wa­żniej­sze, po pro­stu zmęczo­na. Wy­trze­pa­ła na gan­ku na­rzu­tę z ka­na­py w sa­lo­nie, wznie­ca­jąc chmu­rę ku­rzu, przy­kry­ła się nią i po­sta­no­wi­ła, że nie będzie się te­raz przej­mo­wać prze­ciw­no­ścia­mi losu. Przy­je­cha­ła tu, żeby być szczęśli­wa, a pro­ble­my... Jak Scar­lett O’Hara, po­my­śli o nich ju­tro. Zga­si­ła świe­cę i usi­ło­wa­ła za­snąć.

Ka­na­pa była wy­sie­dzia­na w jed­nym ko­ńcu. To w tym miej­scu bab­cia Go­sia czy­ta­ła ksi­ążki pod lam­pą, ha­fto­wa­ła ob­ru­sy i dzier­ga­ła na dru­tach. Jed­nak te­raz ten do­łek po­wo­do­wał nie­wy­go­dę. Trud­no, nikt nie obie­cy­wał luk­su­sów. We­ro­ni­ka wier­ci­ła się, by zna­le­źć naj­lep­szą po­zy­cję, wresz­cie się ja­koś uło­ży­ła, roz­grza­ła pod przy­kry­ciem i jej oczy za­częły się roz­je­żdżać do snu.

Oprócz od­gło­sów ule­wy we wsi pa­no­wa­ła ca­łko­wi­ta ci­sza. W pew­nej chwi­li usły­sza­ła pu­ka­nie do okna. Prze­stra­szy­ła się tego na­głe­go od­gło­su. Ktoś po nocy się tu do­bi­jał. We­ro­ni­ka cze­ka­ła, czy pu­ka­nie się po­wtó­rzy albo czy ktoś za oknem się ode­zwie. Za­wo­ła: „to ja, przy­ja­ciel, nie trze­ba się mnie bać!”.

Nic, ci­sza.

– Cho­le­ra! Może odej­dzie... Nie za­mknęłam bra­my. Sa­mo­chód otwar­ty... Nie, no w du­pie, ani my­ślę wy­cho­dzić spod cie­płe­go na­kry­cia w te po­to­ki wody, żeby za­bez­pie­czyć te­ren. Musi wy­star­czyć za­su­wa w drzwiach... Za­mknęłam ją? Tak, tak. Do­bra, w du­pie. Śpię.

Puk, puk. Puk. Puk, puk.

– O, oooo! Jed­nak ktoś tam jest. Jesz­cze mi łeb ukręcą. – We­ro­ni­ka głębiej na­kry­ła się na­rzu­tą, uda­jąc, że jej tu nie ma.

Puk, puk. Puk.

– Żeż, ku­rza dupa! – Ze­rwa­ła się z po­sła­nia i do­pa­dła okna. Jed­nym szarp­ni­ęciem od­sło­ni­ła za­ku­rzo­ną fi­ran­kę. Chwi­lę si­ło­wa­ła się z klam­ką, aż wresz­cie uda­ło jej się otwo­rzyć jed­no skrzy­dło. Do po­ko­ju wtar­gnął po­dmuch wia­tru i syp­nął jej w twarz kro­pla­mi.

– Kto tam?! – krzyk­nęła w prze­strzeń.

Od­po­wie­dzia­ła jej ci­sza. Je­dy­nie jej uszu do­cho­dził szum wy­wo­ła­ny ule­wą.

– Kto tam, do cho­le­ry?! – po­wtó­rzy­ła... Z ta­kim sa­mym efek­tem.

Wy­chy­li­ła się, by spraw­dzić, czy nikt nie kry­je się po­ni­żej pa­ra­pe­tu. Ro­zej­rza­ła się na boki, bo może gdzieś od­sze­dł – ni­ko­go. Ciem­no­ść.

– Kur­czę! – sark­nęła, za­mknęła okno i wró­ci­ła pod przy­kry­cie. Nie zdąży­ła się na­wet roz­lu­źnić, gdy znów usły­sza­ła puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk. Wy­sko­czy­ła z łó­żka i do­pa­dła okna.

– Kto tam jest, do ja­snej cho­le­ry! Co to za dow­ci­py?! Po­każ się albo ci za chwi­lę dupę od­strze­lę. Li­czę do trzech! Raz! Dwa...! – Nic. Ci­sza. – Żar­tow­niś się zna­la­zł. Idio­ta!!!

Wró­ci­ła do łó­żka.

Po chwi­li... Puk, puk, puk, puk, puk, puk. Unio­sła gło­wę, żeby spraw­dzić, czy za szy­bą ko­goś nie do­strze­że, ale na­dal ni­ko­go nie było wi­dać. Ogar­nął ją strach. Po omac­ku prze­szła do kuch­ni i w szu­fla­dzie sąsia­du­jącej z tą, w któ­rej wcze­śniej zna­la­zła świe­ce, na­ma­ca­ła naj­pierw wa­łek do cia­sta, a po­tem tłu­czek do mi­ęsa. Wie­dzia­ła, że tam będą. Często po­ma­ga­ła bab­ci w kuch­ni. Za­opa­trzo­na w broń, po­now­nie uło­ży­ła się pod przy­kry­ciem. Wy­my­śli­ła so­bie, że w ra­zie cze­go naj­pierw będzie rzu­cać wa­łkiem, pó­źniej bro­nić się tłucz­kiem.

– A może lep­szy by­łby nóż? – ana­li­zo­wa­ła. – Ciach, ciach... E tam, jesz­cze się ska­le­czę.

Puk, puk...

– Pie­przyć to! Niech puka.

Jesz­cze spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła pó­łnoc.

– Rano ode­śpię – zde­cy­do­wa­ła. – Jak do­ży­ję.

I cho­ciaż nie­po­ko­jące od­gło­sy wci­ąż się po­wta­rza­ły i strach cza­ił się gdzieś w du­szy, przy­tu­lo­na do ku­chen­no-obron­nych na­rzędzi w ko­ńcu ule­gła zmęcze­niu.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki