Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Ona uwielbia romanse. On nie wierzy w miłość. Jak potoczy się ich fabuła?
Clementine to siedemnastolatka, która napisała bestseller o miłości, chociaż sama żadnej nie przeżyła. Theodore to chłopak, który gardzi romansami, a jego złamane serce leży zakurzone na półce, niczym książki w antykwariacie jego mamy. Ona chce mu pomóc odnaleźć szczęśliwe zakończenie, a on ze wszystkich sił się przed tym broni.
Czy spotkanie dwóch tak różnych światów może skończyć się inaczej niż katastrofą? A może właśnie z tej mieszanki niechęci, sarkazmu i nieoczekiwanych rozmów wyrośnie coś, czego żadne z nich się nie spodziewało?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka prowadząca: Dorota Jabłońska
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Aleksandra Marczuk
Projekt okładki i wyklejki: Agata Łuksza
DTP: Maciej Grycz
Copyright © 2025 by Martyna Pustelnik
Copyright © 2025, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece
Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-165-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
PODZIĘKOWANIA
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Rozpikselowana japa rozmiarów lodówki przygląda mi się drwiąco. Kpi ze mnie bezlitośnie, pewnie zdając sobie sprawę, że: a) poszło mi oczko w rajstopach, b) zgubiłam się pięć razy po drodze i jestem już praktycznie spóźniona, c) wylałam na siebie kawę, co oznacza, że przez całe spotkanie będę musiała siedzieć w gigantycznym, grubym, wełnianym szaliku owiniętym wokół szyi niczym anakonda.
Mogłabym powiedzieć, że to nie jest mój dzień, ale jeśli mam być szczera… to jest dokładnie mój dzień. Gdyby miał mnie opisać jeden dzień, to byłby on właśnie taki. Pełen nieprzewidzianych wypadków, roztargnienia, złośliwego chichotu losu i totalnego nieogarnięcia. Niezrealizowana recepta na soczewki? Ja. Rozładowany telefon z GPS-em przy wrodzonej dezorientacji w terenie? Ja. Przypadkowe założenie dwóch różnych butów, mimo że tylko jeden jest na obcasie? Ja. Więc niestety jest to bardzo mój dzień… Tej wersji mnie, która odbija się w sklepowej witrynie. Nie tej na wielkim afiszu przyklejonym do drzwi.
Mówiłam wydawnictwu, że nienawidzę tego zdjęcia. Ledwo się na nim poznaję. Ale oni uważają, że skoro się tyle wykosztowali na profesjonalną sesję, to nie można tego po prostu wyrzucić do kosza. Wyprostowali mi włosy. Przypudrowali twarz tak, że ledwo widać moje piegi. I chyba wyfotoszopowali wszystko, co się da – podwójny podbródek i mój znak rozpoznawczy, czyli fioletowe cienie pod oczami, zniknęły bez śladu. W efekcie zupełnie nie przypominam samej siebie. Dziewczyna ze zdjęcia na pewno nie potyka się o swojego psa i nie rozbija przy tym kolana na chodniku. Nie zapomina o urodzinach swojej mamy. Nie podkrada dezodorantu młodszemu bratu i doskonale rozumie równania kwadratowe. Ma jakieś wyrafinowane imię, na przykład Geraldine, w wolnym czasie biega maratony, robi własny zakwas z buraków i chodzi na masaż kobido (cokolwiek to jest). Nie jestem tą dziewczyną. To z nią wszyscy chcą się dzisiaj zobaczyć. A zamiast tego dostaną wersję prosto z TEMU. Będę musiała im powiedzieć, że niestety, ale po odejściu od kasy reklamacji nie przyjmujemy.
Na myśl o tym, że za drzwiami, tam w środku czeka na mnie gromada ludzi, przechodzą mnie ciarki. Ci ludzie będą zadawać mi mnóstwo pytań i – o zgrozo! – będą chcieli robić sobie ze mną zdjęcia. Biedni, nie wiedzą, że nie nadaję się do ani jednej z tych rzeczy.
Mogłam chociaż przypudrować te piegi. Mam ich tyle, że mój nos wiecznie wygląda, jakbym w wolnych chwilach nurkowała w cynamonie. Kilka razy na ulicy ktoś podał mi paczkę chusteczek do nosa. Przykro mi, drodzy państwo, to nie są resztki czekolady. To moja skóra.
Czuję, że na dekolcie wyskakują mi rozległe czerwone plamy – pierwsza oznaka stresu. Drugą będą paskudne jeziora potu pod pachami. Trzecią – niekontrolowany słowotok. Pod żadnym pozorem nie możemy dopuścić do tej trzeciej. Faza trzecia zawsze kończy się katastrofą.
Owijam się szczelniej szalikocem, licząc na to, że może uda mu się mnie pochłonąć i uratować przed tym targowiskiem upokorzeń.
Jakiś typ drze się na mnie, że blokuję drogę i mam się ruszyć. To znak. Nie mogę tu tak sterczeć, jak wyjątkowo objuczony strach na wróble. Czas wtoczyć się do środka. Co złego może się stać?
Blaszany dzwoneczek informuje wszystkich o moim przybyciu. W środku jest ciepło i jasno. Pewnie też bardzo ładnie, ale tego stwierdzić nie mogę, bo moje okulary natychmiast zachodzą parą. Nie ma jednak sensu ich zdejmować, bez nich widzę jeszcze mniej. Po omacku kieruję się w stronę lady, za którą ktoś zapewne stoi.
Marząc o darze echolokacji, wpadam na stół, przy okazji zrzucając jakąś naprawdę grubą książkę. Podnoszę ją i biorę pod pachę, udając, że jej kupno jest moim życiowym marzeniem.
– Cześć – witam się z bliżej nieokreśloną osobą sprzedającą.
– Kawa – słyszę w odpowiedzi.
Marszczę czoło. Dziwne to powitanie, ale może parujące okulary upośledzają nie tylko wzrok, ale i słuch.
– Słucham?
– Czytać nie umiesz?
Okej, zaczyna się robić dziwnie. No w tym momencie niezbyt umiem. Spod obłoczków pary dostrzegam jedynie duże brązowe oczy wpatrujące się we mnie z niechęcią graniczącą z odrazą.
Cudownie, jak zwykle udało mi się zrobić dobre pierwsze wrażenie.
– Tak, jestem analfabetką. Dlatego przyszłam do księgarni. – Zazwyczaj nie jestem tak nieprzyjemna, ale no… to nie jest mój dzień!
Chłopak, bo w końcu udaje mi się dostrzec, że jest to chłopak, wskazuje ręką na znak przy wejściu. Ach… zakaz wchodzenia z psami, jedzeniem i kawą.
– Wybacz – dukam i posyłam mu swój najlepszy uśmiech, który zazwyczaj zjednuje mi ludzi. Nie działa, więc próbuję jeszcze raz. W końcu poddaję się i po prostu mówię: – Ja na spotkanie autorskie.
Chłopak przewraca oczami.
– Ty i połowa miasteczka.
– Hm? – Nie nadążam za jego tokiem rozumowania. Chyba para z okularów przedostała mi się do mózgu.
– A jak był u nas laureat Bookera, to przyszło tylko kilka osób. Nigdy nie zrozumiem tego świata.
Że ja, przepraszam, niby co?
Przyglądam się chłopakowi zza lady, próbując zrozumieć, jaki ma problem. Bo ewidentnie jakiś ma. Ze mną najwyraźniej. Mrużę oczy w poszukiwaniu wskazówek i/lub ewentualnie ratunku.
A potem to do mnie dociera. Koleś ewidentnie jest pseudointelektualistą i snobem. Zdradzają go marynarka z łatami na łokciach, skrawek krawata wystający zza swetra w romby i na wpół przeczytany Nietzsche wciśnięty w kieszeń spodni.
Faceci tacy jak on są naturalnymi wrogami autorek romansów. Jesteśmy jak lwy i antylopy (gdyby lwy próbowały zamordować antylopy cytatami z Prousta).
– Nie lubisz literatury kobiecej. – To bardziej stwierdzenie niż pytanie.
Chłopak znowu przewraca oczami w tak dramatyczny sposób, że zaczynam się zastanawiać, czy nie uczęszcza na zajęcia teatralne. Dam sobie głowę uciąć, że zna całego Szekspira na pamięć.
– Nie lubię wattpadowych wypocin o literackiej jakości wypracowania dziesięciolatka.
Auć. Może jednak nie cytaty z Prousta, a kły krytyki zabiją tę antylopę.
– Aż tak nie podobało ci się Lato szumiących brzóz? – pytam, starając się miłym uśmiechem ukryć ból, jaki właśnie przeżywa moje kruche artystyczne ego.
– Nie czytałem tego. Sam opis mi wystarczył. – Chłopak marszczy nos z obrzydzeniem. – Założę się, że autorka śpi z całym szwadronem pluszowych misiów. Kto normalny pisze takie rzeczy?
Nie muszę przeglądać się w lustrze, aby wiedzieć, że jestem czerwona aż po cebulki włosów. Czy siedem to już szwadron?
– Ja. Ja piszę takie rzeczy – odpowiadam głosem drżącym jak osika. Frędzlem szalika wskazuję na swoje zdjęcie z tyłu okładki.
Gdyby fotografie ruszały się jak w Harrym Potterze, moja skręcałaby się właśnie ze wstydu.
Brwi chłopaka się unoszą. Nieme przekleństwo wyczołguje się z jego ust. Patrzy to na mnie, to na fotografię, próbując upewnić się, że faktycznie to ja na niej jestem. Minę ma przy tym jak ja na algebrze. Zagadka mojej tożsamości – równanie z dwiema niewiadomymi.
Zanim któreś z nas zdąży coś powiedzieć i podnieść poziom niezręczności do potęgi entej, drzwi zaplecza się otwierają, przyciągając naszą uwagę.
– Clementine, jesteś wreszcie! Właśnie mieliśmy zaczynać.
Poznaję ten głos. To Blanche, z którą rozmawiałam przez telefon. Jest właścicielką tej księgarni. Patrzę na nią, starszą kobietę w znoszonej garsonce, jak na anioła, który zstąpił tu z niebios, aby uratować mnie od tego nadętego bubka.
– Widzę, że poznałaś już mojego syna Theodore’a.
Poznałam? O panie, to chyba znaczy, że ten pretensjonalny nudziarz jest jej synem. Przyglądam mu się chwilę dłużej, starając się dostrzec rodzinne podobieństwo. Nie jest uderzające, jedyne, co ich łączy, to pociągłe twarze i długie, proste nosy. Brązowe włosy, wysokie czoło i paskudny charakter Theodore musiał odziedziczyć po ojcu.
– Teddy, zaproponowałeś już jakąś kawę? Herbatę?
Nie mogę się powstrzymać. Spoglądam na smętne resztki swojej pumpkin spice latte zalewające kosz na śmieci i dostaję ataku śmiechu. Wręcz przeciwnie, droga pani, mam ochotę wytknąć.
– Obędę się bez kawy. I tak wszyscy już na mnie czekają – wyjaśniam i pozwalam zaprowadzić się krętymi schodami na pierwsze piętro. Zarozumiałego bubka, przepraszam, Theodore’a, nie zaszczycam już ani jednym spojrzeniem.
Z półpiętra dostrzegam las nóg. Robi mi się słabo. Przytrzymuję się balustrady, by nie wywinąć orła i nie policzyć stopni zębami. Docieram na samą górę i wstrzymuję oddech. Jestem słaba z matematyki, ale wydaje mi się, że mam przed sobą przynajmniej kilkudziesięciu ludzi. Jedni siedzą na plastikowych, składanych krzesłach, upchniętych tak ciasno, że czyjeś włosy na pewno wylądują w czyichś ustach. Inni stoją wsparci o wysokie regały. Jeszcze inni rozłożyli się we wnęce wykuszowego okna. Różni ich wiele – wiek, przynależność etniczna, płeć, podejście do noszenia czapek w pomieszczeniach. Łączy jedno – wszyscy trzymają w rękach mój debiut. Różowa okładka atakuje mnie ze wszystkich stron jak natrętna reklama internetowa.
Mama zarozumiałego Theodore’a prowadzi mnie do stolika, przed którym już ustawiła się spora kolejka.
Owijam frędzle szalika wokół palców, próbując ukryć drżenie rąk. Ja lubię ludzi. W małych dawkach. Lubię, póki nie stają się tłumem. I póki nie zadają mi pytań. Moje ulubione interakcje międzyludzkie nie wymagają ode mnie zdejmowania słuchawek.
Patrzę na swoich… nazwijmy ich czytelnikami, bo słowo „fani” nie przejdzie mi przez gardło, i zastanawiam się, czego oni w ogóle ode mnie oczekują. Mam siedemnaście lat i napisałam jedną powieść. Nie mam im nic odkrywczego do przekazania. Ani na temat życia, ani tym bardziej na temat miłości. Wiem, napisałam o niej całą książkę, ale…
Nie, nie mogę teraz o tym myśleć. Jeśli sobie na to pozwolę, to na pewno się rozpłaczę, zrobię z siebie idiotkę, a moja agentka mnie ukatrupi. Jestem za młoda, żeby zniszczyć życie swojej agentce, którą w sumie nawet czasem lubię.
– Nie chcesz zdjąć szalika? – pyta mnie Blanche, kiedy siadamy obok siebie.
– Nie, dziękuję. Poradzę sobie.
– Rozumiem. Trzeba dbać o swój image sceniczny.
Gryzę się w policzek, by nie parsknąć śmiechem. Nie wiem, czemu Blanche myśli, że ten strój to mój świadomy wybór. Przecież w gigantycznym szaliku owiniętym wokół szyi wyglądam, jakbym cosplayowała Czwartego Doktora. Z drugiej strony jej syn ubiera się jak archaiczny bibliotekarz, ta kobieta może zatem mieć zakrzywioną świadomość trendów.
Pada moje imię, więc się uśmiecham i macham ręką. Czuję się przy tym jak Kate Middleton. W połowie ruchu zdaję sobie sprawę, jakie to kretyńskie, i przestaję. Siadam na swoich dłoniach, aby mieć pewność, że już tego nie powtórzę.
Blanche opowiada o mojej książce i mam przeczucie, że niestety faktycznie ją przeczytała. Niedobrze. To może oznaczać, że będzie zadawała sensowne pytania. Sensowne pytania wymagają sensownych odpowiedzi, a jak już ustaliliśmy – te nie są moją mocną stroną.
– Zacznę może nietypowo. – Te słowa brzmią w mojej głowie jak groźba, więc zamykam oczy, szykując się na cios. – Twoja książka to opowieść o wielkiej, zapierającej dech w piersiach miłości. Takiej, która nie zna granic.
Kiwam głową, jakbym była zabawką, którą stawia się na desce rozdzielczej.
– Wierzysz, że taka miłość jest możliwa?
Ding, ding, dong. Prawy sierpowy właśnie posyła mnie na deski. Nie wiem, co odpowiedzieć. Zasycha mi w gardle. Bezwładny język blokuje każde słowo, które chcę uformować.
Nie mam wyboru, muszę skłamać. Ci wszyscy ludzie, którzy przyszli, żeby się tu ze mną zobaczyć i patrzą teraz na mnie z nadzieją w oczach, nie zasługują na wysłuchiwanie o moim kryzysie emocjonalnym.
– Myślę, że każdy z nas ma szansę na wielką miłość. Ale co z nią zrobi, to już zależy od niego. – Mój głos dochodzi do mnie jak ze studni.
Spocone dłonie zostawiają plamy na spodniach. Po raz kolejny dzisiaj przygryzam się w policzek, tym razem, aby powstrzymać łzy.
Na resztę pytań odpowiadam jak na autopilocie. Lekka dysocjacja pomaga mi nie dostawać spazmów, kiedy ktoś pyta, czy tworząc swoich bohaterów, wzorowałam się na prawdziwych osobach, oraz gdy chce wiedzieć, co o mojej powieści myśli rodzina. Nucę sobie w głowie tekst hymnu narodowego, aby odgonić złe myśli. Może Bóg zrobi sobie przerwę w ratowaniu króla i mi też pomoże. Udaje mi się dotrwać do końca spotkania bez większych wpadek. Już mam mentalnie poklepać się po głowie, kiedy pada z pozoru niewinne pytanie:
– Kiedy następna książka?
– Sama chciałabym wiedzieć. – Te słowa powinny zostać wewnątrz moich ust. Nie przemyślałam tego.
– Ale będzie jakaś, prawda? – pyta dziewczynka siedząca z przodu.
Boże, moje książki czytają nawet dzieci. Kto im na to pozwolił? Tam są ostre sceny. Powinni okleić je ostrzeżeniami, jak filmy pornograficzne.
– Będzie. Oczywiście – odpowiadam z pewnością, której nie mam.
Będzie, tylko znajdę inspirację. Będzie, tylko znowu uwierzę w szczęśliwe zakończenia. Będzie, tylko przestanę płakać za każdym razem, gdy otwieram dokument tekstowy.
Dziewczynka nie wydaje się uspokojona, ale no cóż, im szybciej się zorientuje, że życie bywa nieprzewidywalne, tym lepiej.
Po serii zdjęć i podpisów jestem wolna. Boli mnie wszystko – twarz od uśmiechania się, palce od zaciskania długopisu, głowa od myślenia. Marzę tylko o powrocie do domu, wskoczeniu pod koc i oglądaniu Gilmore Girls.
Niestety, Theodore niczym Cerber staje na drodze do drzwi, a więc także moich marzeń.
Gdy nie opiera się o ladę, wydaje się dużo wyższy. Muszę zadzierać głowę, aby na niego spojrzeć. Chyba wyrósł przez wakacje, bo nogawki jego spodni są zdecydowanie za krótkie. Widzę praktycznie cały wzór kolorowych skarpetek.
– Hej, wypuścisz mnie czy chcesz najpierw urządzić mi wykład na temat szkodliwości romansów? – pytam, gotowa do walki.
Jestem niska, ale też ruda. Tacy jak my nie poddają się łatwo. Widzieliście kiedyś Gimliego?
– Słuchaj, chciałem cię przeprosić.
Cofam się o krok.
Że co? Czuję się wybita z rytmu. Byłam gotowa stoczyć debatę oksfordzką przeradzającą się w walkę na gołe pięści. Skąd ta nagła kapitulacja?
– Raptem doznałeś objawienia i uznałeś, że romansidła są sensem życia? Ukazała ci się Matka Boska Romansowska? Zbudujesz ołtarzyk dla Emily Henry na zapleczu?
– Nie… po prostu. To nie jest mój dzień. Zwykle nie jestem takim mizantropem. Naprawdę… ech… co za koszmar. – Jego brązowe oczy robią się dziwnie szkliste. Ktoś je pokrył glazurą. Chłopak przeciera twarz dłonią, a ja wiem, że robi to tylko po to, aby pozbyć się łez.
Te słowa zatrzymują moją uwagę. Próbuję ją pociągnąć w inną stronę, ale zdążyła już zapuścić korzenie.
– Co się stało? – pytam, bo ciekawość to jednocześnie moja największa wada i zaleta.
Theodore chyba wymrugał już wszystkie łzy tego świata, bo po prostu patrzy na mnie z lekką irytacją.
– Nic. Serio. Powiedzmy po prostu, że miłość i szczęśliwe zakończenia nie są ostatnio moim ulubionym tematem.
Nagle ten chłopak jest do mnie bardziej podobny niż to wielkie zdjęcie w witrynie. Jestem tak zaskoczona tym faktem, że zanim dojdzie do mnie, jak absurdalnie głupi jest to pomysł, mówię:
– Jesteś mi winien kawę. Chodźmy na kawę.
Sądząc po sposobie, w jaki zakrztusił się własną śliną, Theodore nie spodziewał się tych słów.
– Słucham?
Wskazuję dłonią na śmietnik, na którego dnie dogorywa mój rozmiękczony kubek.
– Moja kawa. Wyrzuciłeś ją. Bezpardonowo mi ją odebrałeś. Jesteś mi winien rekompensatę.
– Eee…
Jego mina ryby wyjętej z wody sprawia, że po raz pierwszy tego dnia zaczynam się dobrze bawić.
– Uprzedzając pytanie, tak, pijam pumpkin spice latte. Z bitą śmietaną. Ty pewnie tylko espresso, czarne jak twoje myśli?
– Podwójne, ze szklanką wody.
Satysfakcja wpełza mi na twarz. Kiwam głową i zakładam rękawiczki. Będzie ciekawie.
– No to w drogę. Na rogu widziałam kawiarnię.
– Sieciówkę, co? – Pogardę w jego tonie słychać nawet w Afryce.
– A jakżeby inaczej. Zbieram pieczątki.
Theodore przez chwilę się waha, ale ja dobrze wiem, że się zgodzi. Wygląda na kogoś, kto bardzo potrzebuje się wygadać. Kto tonie we własnych smutkach. Może dlatego jest taki szczupły – zmartwienia zżerają go od środka.
Przez chwilę mierzymy się wzrokiem jak dwójka rewolwerowców przed rozpoczęciem pojedynku. Zauważam, że Theodore ma naprawdę gęste rzęsy. Szczęściarz. Moje są rzadkie i jasne, potrzebują pięciu warstw tuszu, aby odciąć się od reszty twarzy.
– Muszę powiedzieć mamie, żeby zastąpiła mnie przy kasie – mówi w końcu.
Swój pełen triumfu uśmiech skrywam pod szalikiem.
Wybieram stolik przy oknie. Zawsze tak robię, bo uwielbiam patrzeć na ludzi. John Koening wymyślił takie słowo – sonder. Określa się nim ten moment, kiedy zdajemy sobie sprawę, że każdy, kogo spotykamy, ma tak samo skomplikowane i pełne życie jak i my. Dobrze sobie czasem o tym przypomnieć. Szczególnie kiedy siedzi się naprzeciwko wysokiego, bladego chłopaka, który wygląda jak wyjęty z gotyckiej powieści. Theo krzywi się z każdym łykiem swojego espresso, ale twardo pije je dalej. Z jakiegoś powodu bardzo mnie to bawi.
– Masz plamę na koszuli – stwierdza tym swoim bezbarwnym tonem, do którego powoli zaczynam się przyzwyczajać.
Cholewa, zapomniałam o tym i zdjęłam szalik.
– Nie zmieniaj tematu – mówię, aby zmienić temat.
– Jakiego tematu? Nie rozmawiamy ze sobą. Siedzisz i gapisz się przez okno.
– Rozmawiamy. O miłości.
Filiżanka espresso zatrzymuje się tuż przy ustach Theo.
– Czyżby?
– Kto ci złamał serce? – pytam z charakterystyczną dla siebie subtelnością. Mama wychowała mnie w duchu „nie ma głupich pytań”. Zapomniała dodać, że niektóre bywają obraźliwe.
Pociągła twarz Theodore’a oblewa się rumieńcem.
– S…skąd pomysł, że ktoś mi złamał serce?
Nie żebym potrzebowała potwierdzenia, ale właśnie je dostałam.
Rozsiadam się wygodnie na ławie, kładąc jedną z kolorowych poduch na brzuchu. Liczę, że jej rąbek zasłoni plamę na koszuli.
– Hmm… jesteś nastoletnim chłopakiem, który nagle psioczy na miłość i szczęście. Albo ktoś przejechał ci psa, albo rzucił w paskudny sposób. Nie ma innej opcji.
Theodore krzywi się na dźwięk moich słów.
– No co? Nie patrz tak na mnie, nie ja wymyślam reguły.
– Wiesz co, myślę, że cię nie lubię.
Przewracam oczami. Ludzie rzadko mnie lubią, przyzwyczaiłam się.
– Jakoś to przeżyję. Opowiadaj, co się stało.
– Po co? Żebyś napisała o tym książkę?
Wybieram łyżeczką bitą śmietanę z kubka i ładuję prosto do ust, przy okazji brudząc sobie cały nos.
– Może. Nie wiem jeszcze, jak bardzo zdesperowana jestem.
Filiżanka chłopaka z głośnym łoskotem ląduje na spodku.
– Zapomnij o sprawie. Zmywam się stąd. Skąd pomysł, że będę ci opowiadał swoją życiową historię?!
Po raz pierwszy jego głos ma w sobie jakąś emocję. Niestety jest nią oburzenie, ale hej, metoda małych kroków. Zaraz mu wszystko wyjaśnię i będzie łatwiej.
– Bo mogę ci pomóc.
– Pomóc?
Kiwam głową z delikatnym uśmiechem. Muszę być ostrożna. Jest jak dzikie zwierzę. Jeden fałszywy krok i rzuci mi się do szyi.
– Tak. Ale to zależy.
– Od czego?
– Od tego, jak bardzo ty jesteś zdesperowany.
Theodore patrzy na mnie, jakbym zaczęła nagle mówić językami. Wzdycham ciężko. Najwyraźniej z nim trzeba wszystko po kolei.
– Masz złamane serce, tak?
– Mam. I co, chcesz odstawić Toni Braxton?
Nie mam pojęcia, kim jest Toni Braxton.
– To ona złamała ci serce?
Z jakiegoś powodu chowa twarz w dłoniach.
– Jezu. Nie. Nieważne.
Niedobrze. Utknęliśmy w martwym punkcie, a mi powoli kończy się kawa. Próbuję jeszcze raz, bardziej zdecydowanie.
– Słuchaj. Ja lubię miłość. Zajmuję się nią, że tak powiem, zawodowo. Napisałam książkę o miłości, więc jeśli mogę w jakiś sposób znowu sprowadzić cię na jasną stronę mocy, to to zrobię.
– Jasną stronę mocy ludzi wierzących w tęczę i jednorożce.
W tonie Theodore’a wyczuwam sporo jadu. Mówiłam – dzikie zwierzę, które może rzucić się do gardła.
– Tęcza jest zjawiskiem atmosferycznym. Istnieje. Ale tak, chcę, abyś znowu uwierzył w miłość.
– Dlaczego?
– Z powodu wróżek.
Theodore krztusi się własną śliną. Jej drobinki lądują na mojej koszuli, dodając kolejną plamę do kolekcji.
– Co?
– Ja wierzę w tęczę, jednorożce i wróżki. Czytałeś kiedyś Piotrusia Pana?
– Eee… tak.
– Tam wróżki umierają za każdym razem, kiedy dziecko powie, że w nie nie wierzy.
Theodore patrzy na mnie, jakby próbował zdecydować, czy jeśli teraz stąd wyjdzie, to zacznę go gonić.
– Bo wróżki nie istnieją.
Staram się zasłonić mu usta ręką, ale tylko wylewam resztki kawy na stolik.
– Nie mów tak!!! – krzyczę tak głośno, że kilka osób patrzy na nas oceniająco.
Theodore odtrąca moją dłoń, a oczy zmieniają mu się w dwa wielkie spodki.
– Chcesz mi powiedzieć, na serio, na poważnie, że wierzysz we wróżki?! Ile ty masz lat?! Sześć?!
No, przynajmniej w końcu zaczyna brzmieć jak człowiek.
– Nie mówię, że wierzę, ale nie mówię też, że nie wierzę – odpowiadam, trzymając się kurczowo resztek cierpliwości, które pozostały w moim ciele. – Był sobie kiedyś taki koleś, Blaise Pascal.
Kolejne oceniające spojrzenie dosięga mojej twarzy.
– Nazywasz jednego z najwybitniejszych filozofów kolesiem?
– No, i on wymyślił coś bardzo mądrego. Założył, że bardziej opłaca się wierzyć w Boga niż nie…
– Wiem, czym jest zakład Pascala.
– No właśnie. Więc zakładając, że wszechświat jest nieskończenie ogromny, zupełnie niezbadany i ogólnie tajemniczy, nie możemy wykluczyć istnienia wróżek. A jeśli istnieją i umierają, gdy ktoś powie, że w nie nie wierzy, to… czy naprawdę chcesz ryzykować? Mieć na sumieniu niewinne stworzenie? Być mordercą? – Celuję w niego łyżeczką. Chciałam wyglądać przy tym groźnie, ale ściekający mi po ręce karmel chyba mi to uniemożliwił. No, ale chyba pierwszy raz wyciągnęłam z Theodore’a namiastkę uśmiechu. Złośliwego, ale hej!, uśmiech to uśmiech.
– Z tego, co pamiętam, to one nie są wcale takie niewinne. Dzwoneczek chyba chciała wykończyć Wendy.
– Nieważne! Trzymaj się tematu! – przerywam mu, zanim na dobre zacznie tę analizę literacką.
– Trzymam się tematu, tematu wróżek.
– Tematem nie są wróżki. Tylko miłość. Ja uważam, że kiedy ktoś przestaje w nią wierzyć, to umiera w środku. Jak te wróżki.
Theodore marszczy nos i patrzy w swoją kawę, jakby sprawdzając, czy nie ma w niej ukrytej kamery.
– Te, które nie istnieją? – pyta.
– Bam! Pierwsza ofiara. Gratuluję. – Odśpiewuję pierwsze takty marszu pogrzebowego na ich cześć, po czym kontynuuję: – Nie do końca jak wróżki. One są skazane na innych. Ale ty! Ty sam możesz się uratować przed zagładą!
Siebie i mnie, dodaję w myślach.
Theo podpiera twarz rękoma i wykrzywia usta w paskudnym grymasie.
– Zastanawiam się, pod którym zaburzeniem w Googlach widnieje twoje zdjęcie.
Puszczam ten tekst mimo uszu.
– Nie no. Posłuchaj. Wiara w miłość daje nadzieję. Sprawia, że świat jest piękniejszy. Nie byłeś szczęśliwszy, kiedy jednak w nią wierzyłeś?
Po jego minie widzę, że w końcu napatoczył mi się jakiś dobry argument.
– To już nie wróci.
– Czemu?
– Bo nie… bo ona tego nie chce.
Ha, czyli jest jakaś ona. Mamy to.
– Opowiedz mi dokładnie, co się stało. Może da się to jeszcze odkręcić. Szczególnie jeśli była to prawdziwa miłość – mówię i idę zamówić drugą kawę.
Badania dowodzą, że około pięćdziesięciu procent par wraca do siebie po rozstaniu. Chłopak może tego nie wie, ale wcale nie jest na straconej pozycji.
Płacę za nasze napoje i zezuję lekko w stronę Theo. Trochę mnie dziwi, że jeszcze nie uciekł. Ja pewnie na jego miejscu byłabym już w połowie drogi do domu. A on nadal tu siedzi, słucha tego wszystkiego z przerażeniem w oczach, ale się nie rusza. To chyba dobry znak. Może faktycznie uda mi się go do tego wszystkiego przekonać.
– Ech… zwierzam się lasce, która wierzy we wróżki. Tak nisko upaść… – mruczy pod nosem.
– Udam, że tego nie słyszałam – odpowiadam, stawiając przed nim kolejne espresso. – Gadaj.
Chwilę ciszy, która następuje, umilam sobie gapieniem się przez okno. Zaczęło padać. Ludzie wyjęli parasolki, do których przyklejają się spadające z drzew liście. Starsza pani z dwoma jamnikami pakuje się prosto w kałużę. Błoto na nosach psów przypomina czekoladę. Moja mama zawsze robiła mi czekoladę w takie dni jak ten…
– No więc tydzień temu zerwała ze mną moja dziewczyna… Diana.
Kiwam głową i tworzę mentalny folder z napisem „Diana”. Nic o niej nie wiem, ale już mam mnóstwo wyobrażeń. Samo imię mówi dużo o człowieku. Diana księżna Walii, Diana przyjaciółka Ani Shirley, Diana bogini łowów…
– Jak się poznaliście?
Kocham to pytanie. Zadaję je każdej parze. Jest coś pięknego w tym pierwszym momencie, którego waga zmienia całą grawitację poprzedniego życia. Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia? Albo wręcz przeciwnie – antypatia? Czy może jednak jedna strona od razu wpadła po uszy, a druga potrzebowała dużo więcej czasu? Możliwości jest mnóstwo, a każda jest wyjątkowa.
– W kinie. Puszczali Powiększenie Antonioniego. Byliśmy jedynymi osobami na sali.
O Jezu, tak. Idealne spotkanie. Wyobrażam to sobie. Ciemna sala, ukradkowe spojrzenia, nagłe połączenie dusz… To jest dobra historia. Warto w nią zainwestować.
– Jak długo byliście razem?
Najchętniej otworzyłabym zeszyt i zaczęła notować, ale boję się, że to by odstraszyło Theodore’a na dobre.
– Niewiele ponad rok.
W świecie licealistów to jak dekada. Związki nastolatków mnoży się razy siedem, jak lata życia psów.
– A dlaczego się rozstaliście?
Theodore wzdycha ciężko i odrzuca głowę do tyłu. Może nie chce, żebym zobaczyła, jak płacze? Wydaje mi się, że dostrzegam błysk łzy w jego oku.
Cisza ciągnie się jak lukier na resztce mojej cynamonki.
– Jeśli mam ci pomóc, to muszę wiedzieć. Pokłóciliście się? Ktoś kogoś zdradził? Okazało się, że tak naprawdę jesteście rodzeństwem? – Moja wyobraźnia zerwała się ze smyczy i pędzi tysiąc mil na godzinę.
– Problem w tym, że ja sam nie mam pojęcia.
Eee, na to nie wpadła nawet moja chora wyobraźnia.
– Jak to? Nie powiedziała ci?
Theodore kręci głową.
– Niezbyt.
– Nie rozumiem.
– Ja też nie. Po prostu pewnego dnia wysłała mi SMS-a, że nasz związek się wypalił i nic z tego nie będzie. I tyle. Nie odbierała telefonów. Nie odpisywała na wiadomości, a jak poszedłem z nią porozmawiać, to spojrzała na mnie z takim obrzydzeniem… – Theo bierze głęboki wdech. – Kazała mi się nie ośmieszać i dać jej spokój. Więc wróciłem do domu i już się do niej nie odezwałem.
Smutek barwi jego oczy na ciemniejszy odcień brązu. Stają się prawie czarne.
– Nie próbowałeś znowu?
Ja bym próbowała. Do skutku. Tak się nie robi, nie można z kimś zerwać bez słowa wyjaśnienia…
– Nie. Diana bardzo jasno artykułuje swoje potrzeby. I nigdy, ale to przenigdy nie zmienia zdania.
Nie wiem, co powiedzieć. To wszystko brzmi dziwnie. Przechodzi mnie lekki dreszcz. Wiem, co to znaczy. Tak się czuję, kiedy zaczynam czytać dobry kryminał – muszę się dowiedzieć, co tu się zadziało.
Dopijam resztę swojej kawy i zdecydowanym ruchem odstawiam kubek na blat.
– Dobra. Zdecydowałam, że wezmę tę sprawę. Pomogę ci.
– Eee… nikt cię o to nie prosił, Sherlocku.
– Pod jednym warunkiem…
Theodore parska śmiechem, który zaskakuje zarówno jego, jak i mnie.
– Jeszcze chcesz stawiać warunki?
– Jeśli okaże się, że to prawdziwa miłość i wszystko się dobrze skończy, to będę mogła się zainspirować waszą historią w tworzeniu swojej nowej powieści.
Jego pociągła twarz wydłuża się jeszcze bardziej w wyrazie zaskoczenia.
– Chcesz napisać o mnie książkę?
Tym razem ja dostaję ataku nagłej wesołości. Nie powinnam, ale nie mogę się powstrzymać.
– Nie o tobie. Nie jesteś dobrym materiałem na bohatera romansu. Żadna z czytelniczek by cię nie chciała na książkowego męża – wypalam, bo nie ma sensu kłamać. – Ale historia… – zniżam głos, aby podkreślić wagę tego, co mówię – …ona ma potencjał. Ludzie lubią czytać romanse drugiej szansy.
Theodore odchrząkuje i wyciera usta serwetką.
– Nie masz lepszych tematów? – pyta z niedowierzaniem.
– Niestety w tym momencie nie. Mogę być z tobą szczera?
Nie wiem, czemu te słowa wychodzą z moich ust. Może przedawkowałam kofeinę? Albo się przecukrzyłam? To na pewno wina wyrzutu insuliny.
Theodore wzrusza ramionami, które w jego za dużej marynarce wydają się nieproporcjonalnie szerokie.
– Czemu nie? Ja przed chwilą wylałem na ciebie wszystkie swoje problemy – odpowiada, wrzucając zmiętą serwetkę do pustej filiżanki.
– Moja pierwsza książka… ona była inspirowana prawdziwym życiem.
Theodore prostuje się na swoim fotelu. Czyżbym właśnie dostrzegła iskierkę zainteresowania w jego oczach?
– Pisałaś o sobie? – pyta, a jego ton w końcu nie jest protekcjonalny.
Uśmiecham się gorzko. Chciałabym. Złamane serce to pestka w porównaniu z tym, przez co właśnie przechodzę.
– Gorzej. To historia miłości moich rodziców. Którzy właśnie postanowili się rozwieść.
Wracam do domu okrężną trasą. Robię tak od czasu Tego Dnia. Dnia, który rozbił moje dzieciństwo w pył. Wiem. Rozwód rodziców to nie koniec świata. Takie rzeczy się zdarzają. Ludzie się zmieniają, ich drogi się rozchodzą… bla, bla, bla. Znam tę śpiewkę, ale no… moi rodzice mieli być wyjątkiem. My mieliśmy być wyjątkiem. Byliśmy jedną z tych „idealnych” rodzin. Uwielbialiśmy spędzać ze sobą czas. Chodziliśmy do kina. Układaliśmy puzzle. Robiliśmy głupie przebierane konkursy zupełnie bez okazji. A moi rodzice… och, moi rodzice to było coś. Chemia uosobiona. Wsobne żarty. Prezenty bez powodu. Ukradkowe pocałunki. Tarzanie się ze śmiechu po dywanie. Piruety w kuchni nad gwiżdżącym czajnikiem. Para żywcem wyjęta z komedii romantycznej.
Tak było kiedyś… Teraz nie są w stanie wytrzymać ze sobą w jednym pomieszczeniu. Mamie imię taty nie przechodzi przez usta. Mówi o nim „Wasz Ojciec” albo „Pan P”. Wyrzuciła wszystkie wspólne zdjęcia. A za to on… wolę o tym nawet nie mówić.
Wchodzę do domu, mając nadzieję, że rodzicielka jeszcze nie wróciła z pracy. Dzięki temu będę mogła w spokoju wyprowadzić psa na spacer, obejrzeć film, może nawet pobyć przez chwilę sama ze sobą. Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, że kiedyś czekałam na powrót rodziców bardziej niż na ulubiony serial.
– Jeszcze jej nie ma. – Mój młodszy brat najwyraźniej czyta mi w myślach.
Jeśli ktoś w tej sytuacji jest bardziej poszkodowany niż ja, to właśnie on. Ma jedenaście lat. Do zeszłego roku nadal wierzył w Świętego Mikołaja. Powinien teraz dostawać list z Hogwartu, a nie słuchać o tym, jaką zdradziecką szują jest jego ojciec.
Skręcam w stronę salonu, zostawiając za sobą ślady z błota.
– Co robisz? – pytam, chociaż dobrze znam odpowiedź.
Leo zawsze lubił Lego. Ale od Tego Dnia nie zajmuje się praktycznie niczym innym. Składa zestaw za zestawem. Nasze mieszkanie tonie w klockach. Są na półkach, stolikach i na podłodze. Nie ma dnia, żebym nie nadziała się bosą stopą na przynajmniej jeden element. Efekt uboczny rozwodu moich rodziców: zaraz zostanę fakirem. Albo będą musieli mi amputować stopę, zobaczymy.
– Układam Rivendell.
– To uważaj, bo Chewbacca zaraz ci zeżre Froda. – Siłą odsuwam naszego wielkiego wilczarza irlandzkiego od stołu. Pasma jego śliny lądują mi na rękawie. – Nie nakarmiłeś go, co?
Rumieniec na pucołowatych policzkach młodego informuje mnie, że oczywiście zapomniał.
– A sam chociaż coś zjadłeś?
– Taaak…
Znam ten ton.
– Coś innego niż kanapka z nutellą?
Rumieniec się pogłębia.
Ech, czyli muszę: a) nakarmić brata, b) nakarmić psa, c) wyprowadzić psa, d) odrobić pracę domową i dopiero później będę mogła zabrać się za udawanie, że piszę następną książkę. Najgorzej. A chciałam sobie obejrzeć Gilmore Girls. Albo Bridgertonów.
Otwieram lodówkę, która wita mnie światłem i absolutną pustką. Zupa z ketchupu, wody i starej cytryny nie brzmi zachęcająco, więc już wiem, że czas wstawić „zakupy” na pierwsze miejsce na liście zadań.
Dobrze, że jeszcze nie zdążyłam zdjąć płaszcza.
– Niech zgadnę, mama zapomniała kupić żarcie? – pyta młody, widząc, że znowu zakładam buty.
– Wiesz, jak z nią ostatnio jest… ciężki okres.
Nie rozumiem, czemu ją tłumaczę. Sama jestem na nią wściekła.
Leo zaczyna sobie skubać skórę na ramieniu. Ostatnio robi to coraz częściej. Łapię go za rękę, aby przestał.
– Nie przejmuj się. I tak chciałam się przejść do sklepu. Może będą mieli promocję na dziale z książkami.
– Papier toaletowy też się kończy.
Przewracam oczami. No cóż, wkrótce wyjadę na studia, chyba muszę się przyzwyczajać do takich prozaicznych problemów.
– Pomożesz mi potem z matmą? – pyta Leo, zanim zamknę za sobą drzwi.
– Równie dobrze możesz prosić Chewbaccę o pomoc! – odpowiadam, bo znam się na literach, a nie cyfrach i przerasta mnie nawet matematyka dla dziesięciolatków.
Jestem akurat przy kasie, kiedy mój telefon zaczyna wibrować. Nie muszę patrzeć na wyświetlacz, by sprawdzić, kto dzwoni. To już trzydzieste ósme nieodebrane połączenie w tym tygodniu (nie żebym liczyła). Wiem, powinnam z nim porozmawiać, w końcu to mój ojciec. Ale nie mam mu nic miłego do powiedzenia. Wręcz przeciwnie. Pod tym względem mogę być nawet gorsza od mamy – mam szerszy zasób słownictwa. Nadal nie chce mi się wierzyć, że tak po prostu sprowadził nas do banału. Zmienił najpiękniejszą historię miłosną w odcinek podrzędnej telenoweli. Zdradził moją mamę z dwa razy młodszą kobietą. A gdy go na tym przyłapałam, to miał czelność oczekiwać, że będę go kryła.
Sok ściekający mi po nadgarstku informuje mnie, że za mocno ścisnęłam pomarańczę. Uśmiecham się przepraszająco do pana kasjera, płacę i uciekam ze sklepu, zanim zniszczę coś więcej.
Po powrocie do domu zastaję mamę siedzącą w naszym ogromnym fotelu w pozycji embrionalnej z paczką chusteczek w ręku.
Kiedyś ten fotel był moim miejscem – rodzice wspólnie rozkładali się na kanapie, a ja z Leo zajmowaliśmy fotele. Teraz przesiaduje w nim mama, a ja w stronę salonu raczej w ogóle się nie zapuszczam.
– Kupiłaś czekoladę? – pyta mnie, gdy tylko wchodzę.
Nie: Jak ci minął dzień? Nie: Jak poszło spotkanie autorskie? Nie: Co tam u ciebie? Tylko: czy kupiłam czekoladę.
Kupiłam. Dla siebie, na pocieszenie. No ale trudno, jakkolwiek źle by mi było, mamie pewnie jest ciężej. Podaję jej Tony’s z orzechami, nakrywam ją kocem i całuję w mokry od łez policzek.
– Leo potrzebuje pomocy z matematyką…
– Wiem, zajmę się tym.
– Anioł, a nie córka – odpowiada mama z uśmiechem, po czym podciąga koc pod brodę i odwraca się do mnie tyłem.
Nie jestem aniołem. Anioł nie byłby na nią taki wściekły.
Chcę jej powiedzieć, że ostatnio czuję się jak matka, a nie córka. Oraz że mam poczucie, że straciłam nie tylko ojca, ale również ją. Że sama zaraz rozpadnę się na kawałki i nie będzie czego zbierać. Ale nie powiem jej tego. To by ją jeszcze bardziej dobiło. Wcisnęło w ramiona fotela na zawsze. Nie mogę na to pozwolić, więc zamiast się odgryźć, uśmiecham się grzecznie, zakładam słuchawki z audiobookiem i zabieram się do swoich licznych obowiązków. Gotuję obiad, sprzątam kuchnię, wyprowadzam psa na spacer, prasuję młodemu mundurek do szkoły, pomagam mu z matematyką, zmywam naczynia i tylko dwa razy nucę pod nosem piosenkę z Kopciuszka. W takie dni jak ten najchętniej zaprzyjaźniłabym się ze stadem myszy, które odwalałyby za mnie całą czarną robotę. Niestety mój pies je wszystkie skutecznie odstrasza. Nie wiem czemu, sam jakoś się do pomocy nie garnie. Wręcz przeciwnie, w tym momencie dywan w salonie składa się głównie z jego sierści.
Kiedy w końcu mam okazję pójść do swojego pokoju i spojrzeć na telefon, jest grubo po dziesiątej. Na wyświetlaczu czeka na mnie czterdzieści wiadomości od moich przyjaciółek. Przelatuje przez nie wzrokiem. Chcą wiedzieć, jak poszło spotkanie. Wkurzają się, że zabroniłam im wpaść. Zachwycają się Jonathanem Baileyem. Pytają, kiedy robimy rewatch Bridgertonów (Shabana chce nawet uszyć nam kostiumy. Jako że jestem ruda, mam być Penelope).
Od razu mi lepiej, kiedy czytam te wiadomości. Mimi, Lara, Georgiana i Shabana – tkwią w moim życiu jak obelisk. Niewzruszone, niezmienne, nie do zdarcia. Wszystko się zmienia, tylko nie one. Znamy się połowę mojego życia, przechodziłyśmy razem przez wszystko: zakładanie aparatów na zęby, pierwsze miesiączki, pandemia, egzaminy GCSE, The Eras Tour, fatalne zauroczenia i kryzysy tożsamości. Są dla mnie jak druga – a w tym momencie chyba nawet jak pierwsza – rodzina.
Nie mam siły pisać, więc nagrywam im głosówkę, streszczając swój dzień. Z jakiegoś powodu omijam temat Theodore’a. Wiem, jak bardzo dziewczyny czekają, aż wróci mi chęć do pisania. Nie chcę zapeszać. Nawet jeśli całe moje ciało krzyczy: „Znalazłam swoją nową muzę”, wolę być ostrożna. Faceci i muzy potrafią rozczarować.
Otwieram swój dziennik i zaczynam tworzyć listę rzeczy, których muszę dowiedzieć się zarówno o Theo, jak i o Dianie. Co ich połączyło? Jakie mieli trudności? Czego mogło im w tym związku brakować? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Wysyłam je wszystkie mailem do Theo. Nie odpisuje, więc pingam go SMS-em.
Oszalałaś? Cztery strony A4 osobistych pytań? Nie mam na to czasu – odpowiada w końcu.
Luz. Odpowiesz na żywo. Wpadnę jutro do księgarni.
Nie ma mowy.
I tak muszę tam wpaść, przypadkiem ukradłam wam książkę.
Co?
Mam jeden egzemplarz Pocztu papieży. Zapomniałam zapłacić. Zrobię to jutro.
Interesujesz się papiestwem?
Interesuję się wieloma rzeczami. Jeszcze zobaczysz.
– Czegoś mi nie mówisz. – Shabana nie gustuje w tradycyjnych powitaniach. Nigdy nie zaczyna rozmowy od: „Cześć, co u ciebie?”. Kasjerki w sklepach za nią nie przepadają.
– Wielu rzeczy. Na przykład tego, że muszę golić włosy na dużym palcu u stopy – odpowiadam bez mrugnięcia okiem. Jestem już przyzwyczajona do jej odpałów.
– Sama mam stopy hobbita, więc nie robi to na mnie wrażenia. Nie mówisz mi czegoś dużego.
– To całkiem duży palec.
– Przestań! – Uderza mnie książką w ramię. Jak na osobę niższą nawet ode mnie, jest zaskakująco silna. – Dobrze wiesz, że znam cię lepiej niż ktokolwiek na świecie. Twoja wiadomość wczoraj była dziwna.
– Dziwna?
– Bardzo zwięzła. Pozbawiona kilometrowych zboczeń z tematu, półgodzinnych dygresji i żartów, których nikt nie rozumie.
Patrzę na telefon, grając na czas. Za chwilę zaczynamy zajęcia. Różne. Ja idę na literaturę i język angielski, a Shabana ma w tym czasie nauki ścisłe. Skończyły się stare, dobre czasy, kiedy wszystkie zajęcia miałyśmy razem i przez wszystkie lekcje prowadziłyśmy wędrujący dziennik zwierzeń.
– Może byłam po prostu zmęczona?
– Kiedy jesteś zmęczona, gadasz jeszcze więcej, bo filtr ci się wyłącza. Chociaż w sumie masz trochę cieni pod oczami. Pożyczyłabym ci swój korektor, ale odbijałby się na tej twojej woskowej skórze jak bronzer.
– O patrz! Mimi przyszła! – Nie zdobyłabym się na więcej entuzjazmu, nawet jeśli właśnie wracałaby z wojny w Iraku.
– I ma ze sobą muffiny!
Nagle rozmowa o chłopaku, którego poznałam lub też nie, idzie w odstawkę, bo nie ma na świecie nic lepszego i ważniejszego niż muffiny Mimi. Muffiny Mimi oznaczają, że miała dobry dzień. Dzień, w którym nic jej nie bolało. Dzień, który pozwolił jej przyjść do szkoły. I to o własnych nogach.
Mimi wciska koszyk w moje ręce.
– Z okazji twojego spotkania autorskiego.
– I poznania nowego chłopaka – dodaje Lara, która zmaterializowała się, nie wiem skąd, ze swoją torbą ćwiczeniową w ręce.
Za chwilę zaczną się lekcje, korytarz powoli się zapełnia. Stoimy w przejściu i raz po raz obrywami plecakami. Przesuwam nas bliżej okna.
– Jakiego chłopaka?! – krzyczę, próbując przebić się przez szkolny harmider.
O tej porze na korytarzu trudno usłyszeć nawet własne myśli.
– Podobno nam czegoś nie mówisz. A mówisz nam o wszystkim…
– Chyba że o dużym palcu… – wtrąca Shabs, wkładając sobie całego muffina do ust. Okruszki unoszą się jak wielki atomowy grzyb.
– Ale twoje życie uczuciowe zawsze stanowiło zagadkę.
– Tajemnicę – wtrąca Mimi.
– Enigmę!
Niezbyt mi się podoba, że dziewczyny właśnie sobie zbijają grupową piątkę. Dobrze wiedzą, że miłość nie przychodzi na pstryknięcie palców. No chyba że jest się Gigi.
– Tak, sama bym chciała rozgryźć zagadkę tego, dlaczego nie istnieje – odpowiadam.
– Czyli nie było żadnego chłopaka?
Trzy pary oczu wlepiają się we mnie podejrzliwie. Czuję się jak na przesłuchaniu…
– Wysokiego, szczupłego, z brązowymi włosami i uroczymi odstającymi uszami? – Shabana krzyżuje ręce na piersi i już wiem, że jest po mnie.
Zostałam przyłapana na gorącym uczynku. Czas wyznać swoje winy.
– S-skąd?
– Gigi was widziała. Twoja mania siadania przy oknie ma swoje plusy.
Rozglądam się w poszukiwaniu winowajczyni. Ani śladu blond czupryny.
– To nie to, co myślicie – odpowiadam. – Po prostu pomagam koledze.
Wolę nie myśleć, jaką minę zrobiłby Theo, gdyby usłyszał, że nazywam go swoim kolegą.
– Koledze? Czyżby? – Gigi w końcu do nas dołącza.
Po raz pierwszy nie cieszę się na jej widok. Głupia Gigi i jej doskonały wzrok. Ja na jej miejscu bym widziała tylko rozmazane kształty. A ona? Opisała Theodore’a do ostatniego piega na twarzy. Jakby jej nie wystarczyło, że ma doskonałą figurę, najlepsze oceny i głos księżniczki Disneya. Musi mieć jeszcze sokole oko. Życie zdecydowanie nie jest sprawiedliwe.
– Daj spokój, Clem, znamy wszystkich twoich kolegów – mówi Shabana.
To akurat prawda. Głównie dlatego, że niezbyt ich mam. Chociaż nasza szkoła jest koedukacyjna, moja paczka jest stricte damska. Czasami dołącza do nas aktualny chłopak Gigi, ale oni zmieniają się tak często, że trudno zapamiętać ich imiona, o bliższej znajomości nie mówiąc.
Shabana uderza mnie w ramię.
– Mów!
– To nowy kolega… – Próbuję wziąć jeszcze jednego muffina, ale Mimi odsuwa koszyk.
– Jak nowy? – pyta.
– Poznałam go wczoraj. – Dalsze kłamstwo nie ma sensu. Naoczny świadek mnie pogrążył.
– Poznałaś chłopaka podczas spotkania autorskiego, na które zabroniłaś nam przychodzić?! – Ton Shabany wskazuje, że właśnie dopuściłam się najwyższej zdrady.
Mimi odsuwa koszyk poza zasięg moich dłoni. Posyłam jej smutne spojrzenie, ale kręci głową. No cóż, najwyraźniej sobie na to zasłużyłam.
– No trudno. Jakoś nam to wynagrodzisz – mówi Gigi, wkładając moją porcję muffinów do swojej torby. – Opowiesz nam wszystko dzisiaj przy Bridgertonach.
Wzdycham ciężko. Teraz dopiero się zacznie.
– Dzisiaj nie mogę.
Gigi przewraca oczami, Mimi wydaje z siebie przeciągłe westchnięcie, a Shabana krzyżuje ramiona na piersi. Co jest?! Wiem, że jestem w szkole, ale to chyba nie przyjaciółki mają mnie oceniać?
– Jestem umówiona.
– Z kim? – Zielone oczy Lary przeszywają mnie jak dwa lasery.
– Skoro przekładasz nasze plany, to musi być ktoś ważny.
– Nie każ mi znowu iść na przeszpiegi, Clem.
Przygryzam wargę. Nie mam wyjścia. Muszę im powiedzieć.
– Widzę się z Theo.
– Ha!
Gigi i Mimi zbijają piątkę, a Shabana klepie mnie po plecach.
– Brawo, Clem. Ileż można żyć fikcyjnymi zauroczeniami – mówi Lara.
Tak długo jak się da, odpowiadam jej w myślach. Fikcyjny chłopak nigdy cię nie zawiedzie.
Musiałam przyrzec dziewczynom, że spotkam się z nimi w piątek i opowiem wszystko ze szczegółami. A jakby tego było mało, obiecałam Shabs, że założę strój Penelope, który dla mnie uszyje. Ostatnio przeistaczam się w ludzkiego manekina, bo zbliża się termin złożenia portfolio do London School of Fashion – wymarzonej szkoły Shabany.
Od miesiąca każda rzecz przypomina mi, że za rok będziemy już na studiach. Na różnych uczelniach. Daleko od siebie. Wtedy wszystko się zmieni. Nienawidzę zmian. Koniec ulubionego serialu opłakuję przez tydzień. Jak długo będę opłakiwać koniec dzieciństwa?
Stoję przed witryną księgarni. Złoty napis „Cornucopia” odcina się od czerwonej farby. Podoba mi się ta nazwa. Księgarnie naprawdę są swoistym rogiem obfitości.
Tym razem się nie spieszę, więc przyglądam się wystrojowi. Nawet z zewnątrz widać, jak klimatyczne jest to miejsce. Wysokie regały wyposażone w drabinki sięgają aż do sufitu, kręte schody owinięte są przypominającymi bluszcz lampkami choinkowymi. Na ścianie wiszą dopasowane kolorystycznie winyle – motywem przewodnim musi być jesień. Widzę jakieś drzewa, debiut Eda Sheerana i chyba którąś z płyt Taylor Swift.
Sama witryna też jest małym dziełem sztuki – wypełniona książkami, których okładki utrzymują się w pomarańczowych odcieniach, przypomina wielką patchworkową kołdrę. Przerzucam wzrok z jednego tomu na drugi. Umieszczone między ozdobnymi dyniami i sztucznymi liśćmi stanowią kuszącą mozaikę oranżu, czerwieni i złota. Wyglądają jak egzotyczne owoce, coś, czego chce się dotknąć, pogłaskać, powąchać, co chce się włożyć do kieszeni i ukraść. Uwielbiam książki. Nie tylko jako źródło historii, ale jako przedmioty. Kocham faktury okładek, wypukły druk, barwione brzegi kartek. Mogę godzinami przeglądać fonty, sposoby na wydzielenie kolejnych rozdziałów, numerację stron. Interesuje mnie wszystko – łamanie tekstu, szycie, naprawianie popękanych grzbietów. Każda książka jest dla mnie artefaktem. Czymś, co powinno się czcić.
Przechodzę przez drzwi i z jakiegoś powodu mam ochotę się przeżegnać. To miejsce jest trochę jak świątynia. Nie wierzę, że nie trafiłam tu wcześniej. Przecież dokładnie tak wygląda mój mózg od środka – kolorowe lampki, plakaty na ścianach, fotele ukryte w ciemnych zakamarkach i kontrolowany bałagan. Żałuję, że nie jestem sową, która potrafi obracać głowę o trzysta sześćdziesiąt stopni… tak wiele jest do zobaczenia. Dostrzegam, że na regałach przyczepione są kartki z recenzjami książek. Napisane ręcznie przez klientów. Niektóre z małymi rysuneczkami. Uwielbiam takie detale… nie mogę się na to wszystko napatrzeć…
– Czy tu pachnie… cynamonem? – Niezamierzenie wypowiadam to na głos.
– Tak, to pomysł mamy – odpowiada Theo, chociaż pytanie na pewno nie było skierowane w jego kędzierzawą stronę.
Znowu jest ubrany jak mój dziadek – ma na sobie brązową marynarkę, a pod nią kardigan z dekoltem w serek. I paskudną musztardową koszulę. Cofam swoje słowa, nawet mój dziadek ubiera się bardziej nowocześnie.
Mijam stolik z „Poleceniami z TikToka”. Są tam tylko książki z zegarami na okładkach. Doceniam ten żart i robię zdjęcie na rozmowę grupową z dziewczynami. Wchodzę po schodach na część antykwaryczną i zamieram. Tu są tysiące książek! Nigdy w życiu nie zapamiętam wszystkich tytułów. Autorów. Wydawnictw. Całe życie będę nadganiać swoje braki. Próba przeczytania wszystkich książek z mojej listy jest jak próba przejścia za horyzont. Ambitna, ale nie do zrealizowania.
Przechodzę między regałami z rozciągniętymi rękoma i czuję się jak Odyseusz powracający do Itaki. To jest moje miejsce na ziemi. Tu powinnam żyć.
Theo odchrząkuje, aby zwrócić moją uwagę. Bańka iluzji pęka, znów jestem na ziemi.
– Przyszłam się rozliczyć – mówię, chociaż w torbie ciąży mi dziennik z listą pytań.
– Możesz po prostu zwrócić tę książkę. Oboje wiemy, że jej nie przeczytasz.
– Mylisz się. Już nawet zaczęłam.
Na dowód swoich słów pokazuję mu zaznaczone fragmenty w pierwszym rozdziale.
– Piszesz po książkach? – Theo nawet nie próbuje ukryć odrazy w swoim tonie.
– Wnioskuję, że ty nie.
Schodzę na dół, zanim dorzucę kolejny tuzin książek do swojej listy zakupów. Kupka wstydu przy moim łóżku jest wyższa od mojego brata.
– Nie jestem zwierzęciem – odpowiada Theo.
– A mimo to czasem zachowujesz się jak totalny osioł – mówię, zanim zdążę się ugryźć w język.
Liczę na ostrą ripostę, ale Theo tylko się uśmiecha. Delikatnie, prawie niezauważalnie, jakby nie chciał, aby ktoś go na tym przyłapał. Tak naprawdę zdradza go tylko dołeczek w prawym policzku.
Interesujące. Muszę to sobie zapisać. Może mi się to przydać później.
– To co, poodpowiadasz na moje pytania? – zagajam, bo nie przyszłam się tu gapić na jego policzki. Mam cel. Mam zadanie. Mam misję!
– Jestem w pracy.
Urocze. Mnie nie da się tak łatwo zniechęcić.
– Spokojnie. Poczekam. Kończysz o szóstej, tak?
Siadam na wielkiej, obitej tapicerką ławie, którą ktoś otoczył regałami, tworząc idealną kryjówkę.
– Nie. Potem muszę jeszcze posprzątać, ogarnąć kasę, pozmieniać płyty na wystawce…
Dobrze wiem, że próbuje mnie spławić. Nic z tego.
– Luzik, pomogę ci.
Otwieram książkę. Specjalnie łamię grzbiet, bo wiem, że Theo dostanie od tego palpitacji.
– Nie musisz.
– Ale chcę.
– Ale… – Moja muza wyraźnie chce się wymigać od dzisiejszego spotkania.
– Nie przeszkadzaj mi, nie widzisz, że jestem zajęta? Właśnie czytam o tym, jak ekshumowali jednego papieża, aby go pośmiertnie osądzić, skazać, poćwiartować i wrzucić do Tybru. – Szczerzę się do niego znad książki.
– Co?!
– Poważnie mówię. To się nazywało synod trupi, sprawdź sobie.
Theo przewraca oczami, ale daje mi spokój.
Przez najbliższą godzinę towarzyszą mi tylko kurz i głos Arethy Franklin, który dobywa się z ustawionego obok gramofonu. Trzaski płyty kojarzą mi się z rozpalonym kominkiem. Okrywam się szalikiem jak kocem i jedyne, czego brakuje mi do szczęścia, to gęsta, gorąca czekolada z odrobiną chili.
– Masz. – Theo najwyraźniej czyta mi w myślach, bo staje przede mną z czymś, co, jeśli wierzyć moim nozdrzom, jest właśnie gorącą czekoladą.
– Myślałam, że tu nie można pić.
– Mama ci zrobiła.
Ha, czyli to Blanche czyta mi w myślach.
– Twoja mama tu była?
– Tak, ale najwyraźniej zbyt wciągnęli cię papieże, żebyś to w ogóle zauważyła.
Całkiem przyjemny głos Theo wchodzi w nosowe rejestry, gdy zaczyna mnie oceniać.
– Zaraz zamykacie? – pytam, próbując ukryć lekki rumieniec za kubkiem z Muminkami.
– Już zamknęliśmy. Jest już dwadzieścia po szóstej.
Rozglądam się na boki i faktycznie, światła są przygaszone, stosy książek na ladzie pochowane, a rolety na oknach – zasunięte. Musiałam spędzić ostatnie pół godziny w półmroku i zupełnie tego nie dostrzegłam.
– Przepraszam, zaczytałam się.
– Nic się nie stało. Okazuje się, że kiedy się nie odzywasz, jesteś o wiele mniej irytująca.
Przechylam głowę, próbując zrozumieć, czy jest to obelga, czy może raczej komplement.
– Nic nie knebluje mnie lepiej niż dobra książka. No chyba że kaganiec.
Theo uśmiecha się do mnie krzywo. To chyba dobre wychowanie, a nie rozbawienie, ale no cóż, nie ma co wybrzydzać.
– Jeszcze tylko zmienię płyty na ścianie i możemy się zmywać.
– Pomogę ci! – wołam, zeskakując z ławy.
Krople gorącej czekolady lądują mi na butach. Próbuję wytrzeć wszystko podeszwą, ale tylko rozmazuję brązową ciecz po parkiecie.
– Właśnie przez takie osoby jak ty wprowadziliśmy zakaz spożywania napojów – mówi Theo z niesmakiem. Rzuca we mnie paczką chusteczek higienicznych. Próbuję ją złapać, ale przelatuje mi nad głową i z cichym pacnięciem uderza w szybę.
– I właśnie dla takich osób jak ja ten sam zakaz łamiecie.
Chusteczka niewiele pomaga, ta podłoga potrzebuje porządnego mopa.
Podchodzę do sekcji z płytami i niemal łapię własną szczękę w ręce. Dopiero z bliska zauważam, że są ich tysiące. Stare, nowe, używane, prosto z fabryki, pop, rock, folk, rap i wszystko pomiędzy. W kartonach, pudłach, przegródkach, stosach, szafkach, komodach, etażerkach. Jest ich tyle, że byłabym skłonna uwierzyć, że mnożą się przez podział. Porastają ściany jak czarna pleśń. Wkradają się w każdy zakamarek.
– Wooow.
– Mój tata jest audiofilem. Książki to pomysł mamy. Płyty, taty. Nie jesteśmy w stanie ich wszystkich pomieścić. Mamy drugie tyle w mieszkaniu. Kiedyś jeden regał się osunął i mnie przygniótł. Dwa miesiące miałem rękę w gipsie.
– Szaleństwo.
– Mogło być gorzej. To mogłyby być porcelanowe lalki. – Iskierka rozbawienia pojawia się w jego oczach. Ma dzisiaj zdecydowanie lepszy humor niż za pierwszym razem.
– Albo wypchane zwierzęta.
– Kosmyki cudzych włosów.
– Dziwne guzy!
Nie wiem, czemu aż tak nas to bawi. W blasku uśmiechu twarz Theo prezentuje się zupełnie inaczej, przyjemniej. Miło jest go czasem takiego zobaczyć, przekonać się, że ten kij w jego tyłku jest zrobiony z dość giętkiego drewna.
– Jaki motyw przewodni? – pytam, sięgając po jeden z winyli. – Bo z tego, co zdążyłam zauważyć, lubicie takie rzeczy, co nie?
– Dłonie?
– Ludzkie? – wolę się upewnić.
– Tak, ludzkie dłonie. Wystarczy jedna, ale może być wiele. Duże, małe, dziecięce, dorosłe…
Marszczę brwi. Jak dużo płyt może mieć łapy na okładkach?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej