Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
JAMES BOND TOCZY WALKĘ ZE SMIERSZEM, BY ZDOBYĆ CENNY EGZEMPLARZ RADZIECKIEGO SPRZĘTU SZPIEGOWSKIEGO
Smiersz, komórka sowieckiego wywiadu, której nazwa oznacza „śmierć szpiegom”, pragnie za wszelką cenę zlikwidować agenta specjalnego Jamesa Bonda. Jego unicestwienie byłoby druzgocącym ciosem wymierzonym w samo serce imperium, czyli brytyjskie tajne służby.
Przynętą jest piękna kobieta, która chce skontaktować się z 007. W zamian za pomoc w ucieczce na Zachód rosyjska agentka, Tatiana Romanowa, obiecuje dostarczyć maszynę szyfrującą o nazwie Spektor. Bond podejrzewa pułapkę, jednak propozycja jest zbyt kusząca: oto nadarza się okazja, by jego kraj uzyskał przewagę na nowym odcinku frontu w toczącej się zimnej wojnie.
Zaczyna się śmiertelna rozgrywka, w której blef i podwójny blef są na porządku dziennym, a ścigany przez zabójców Bond wnika w mroczny świat bałkańskich szpiegów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W SERII UKAŻĄ SIĘ:
Casino Royale
Żyj i pozwól umrzeć
Moonraker
Diamenty są wieczne
Pozdrowienia z Rosji
Doktor No
Goldfinger
Tylko dla twoich oczu
Operacja Piorun
Szpieg, który mnie kochał
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
Żyje się tylko dwa razy
Człowiek ze złotym rewolwerem
Ośmiorniczka / W obliczu śmierci
Okładka
Strona tytułowa
Od autora
Część pierwsza. Plan
1. Kraina róż
2. Rzeźnik
O Autorze
Przypisy
Strona redakcyjna
Spis treści
Nie jest to może szczególnie istotne, ale znaczna część tła tej historii ma odbicie w rzeczywistości.
Smiersz – nazwa stanowi zbitkę rosyjskich słów „smiert’ szpionam”, czyli „śmierć szpiegom” – istnieje naprawdę i po dziś dzień pozostaje działającym w największym sekrecie organem sowieckich władz.
Na początku 1956 roku, kiedy powstawała ta książka, dla Smierszu pracowało w kraju i za granicą mniej więcej czterdzieści tysięcy osób, a kierował nim generał Grubozabojszczykow. Przedstawiony przeze mnie opis jego wyglądu odpowiada prawdzie.
Obecnie główna siedziba Smierszu znajduje się w Moskwie, na ulicy Srietienka, pod numerem 13 – tam, gdzie ją umieściłem w rozdziale 4. Wiernie opisałem salę konferencyjną, a szefowie służb wywiadowczych, którzy zasiadają przy stole, mają swoje pierwowzory w rzeczywistych funkcjonariuszach, często wzywanych do tego pomieszczenia z przyczyn podobnych do wspomnianych w powieści.
I. F., marzec 1956 roku
Nagi mężczyzna leżący obok basenu – na brzuchu, z rozsuniętymi rękami i nogami – mógł być martwy.
Możliwe, że był topielcem, którego zwłoki wyłowiono z wody i ułożono na trawie, żeby wyschły przed przyjazdem policji albo członków najbliższej rodziny. Niewielka kupka przedmiotów widoczna wśród zieleni obok jego głowy mogła być zestawem jego rzeczy osobistych, starannie zebranych w widocznym miejscu, aby nikt nie pomyślał, że ratownicy postanowili coś sobie przywłaszczyć.
Sądząc z zawartości tego błyszczącego stosiku, mężczyzna należał – obecnie lub do niedawna – do osób majętnych. Znajdowały się tam typowe oznaki przynależności do klubu ludzi bogatych – klips wykonany z meksykańskiej monety o nominale pięćdziesięciu pesos, spinający gruby plik banknotów, złota zapalniczka marki Dunhill ze śladami częstego używania, złota papierośnica o owalnym przekroju, ozdobiona falistymi żłobieniami i dyskretnym turkusowym guzikiem symbolizującym warsztat Fabergé, a także książka z rodzaju tych, które zamożny człowiek wyciąga z półki, żeby poczytać sobie w ogrodzie, czyli The Little Nugget, stara powieść P. G. Wodehouse’a. Był tam również pokaźnych rozmiarów złoty zegarek na nieco przetartym brązowym pasku z krokodylej skóry – model marki Girard-Perregaux zaprojektowany z myślą o miłośnikach gadżetów, wyposażony w płynnie przesuwający się sekundnik i dwa małe okienka na cyferblacie, w których pojawiały się bieżący dzień, miesiąc i faza księżyca. Obecnie komunikował zainteresowanym, że jest 10 czerwca, godzina 14.30, a księżyc znajduje się między pełnią a trzecią kwadrą.
Migotliwa niebieskozielona ważka wyleciała spośród krzewów różanych rosnących na końcu ogrodu i zawisła w powietrzu kilka centymetrów nad lędźwiami mężczyzny. Zwabił ją złoty odblask czerwcowego słońca na linii drobnych jasnych włosków nad kością ogonową. Znad morza dotarł podmuch bryzy, a wówczas zarośnięte poletko delikatnie zafalowało. Ważka nerwowo odsunęła się na bok, by zawisnąć nad lewym ramieniem człowieka. Skierowała oczy w dół. Młode źdźbła poniżej otwartych ust nieznacznie drgnęły, a po boku mięsistego nosa stoczyła się duża kropla potu, która spadła w trawę. To wystarczyło. Owad pospiesznie odfrunął między różami, kierując się na drugą stronę wysokiego muru obsypanego u góry potłuczonym szkłem. Być może było to smaczne pożywienie, jednak się poruszało.
Ogród, w którym leżał mężczyzna, miał powierzchnię niemal pół hektara i był starannie utrzymanym trawnikiem otoczonym z trzech stron przez gęsto rosnące krzewy różane. Docierało z nich nieprzerwane brzęczenie pszczół, a tło dla tego sennego owadziego szmeru stanowił przyciszony huk morskich fal rozbijających się u podstawy urwiska na końcu posesji.
Z ogrodu nie było widać morza – zresztą właściwie nie było widać nic poza niebem i chmurami wiszącymi nad czterometrowym murem. Tak naprawdę cokolwiek dało się zobaczyć jedynie z okien dwóch pokoi znajdujących się na piętrze domu, którego ściana zamykała czwarty bok tego niedostępnego terenu. Rozciągał się stamtąd widok na szeroką połać błękitnej wody, zaś po bokach można było dostrzec górne okna sąsiednich willi i wierzchołki drzew rosnących w ich ogrodach – typowych dla klimatu śródziemnomorskiego zimozielonych dębów, pinii i kazuaryn oraz pojedynczych palm.
Willa była nowoczesnym budynkiem – przysadzistym podłużnym klockiem pozbawionym ozdób. Od strony ogrodu pomalowaną na różowo płaską fasadę znaczyły cztery okna w stalowych ramach i centralnie umieszczone szklane drzwi wychodzące na niewielki kwadratowy taras wyłożony płytkami bladozielonej glazury, który łączył się z trawnikiem. Przeciwległa ściana willi, odsunięta o kilka metrów od piaszczystej drogi, wyglądała niemal identycznie, jednak umieszczone w niej okna były zakratowane, a główne drzwi wykonano z dębowego drewna.
Na piętrze znajdowały się dwie średniej wielkości sypialnie, a na parterze pokój dzienny i kuchnia, której część odgrodzono, by urządzić tam toaletę. W budynku nie było łazienki.
Błogą senną ciszę wczesnego popołudnia zakłócił odgłos nadjeżdżającego samochodu. Wóz zatrzymał się przed wejściem do willi. Rozległ się metaliczny szczęk zatrzaskiwanych drzwi, a potem auto ruszyło ponownie. Dwukrotnie zabrzmiał dzwonek u drzwi. Nagi mężczyzna leżący przy basenie się nie poruszył, jednak dźwięk dzwonka i hałas odjeżdżającego auta sprawiły, że na moment otworzył bardzo szeroko oczy. Przypominało to instynktowny odruch, jak u zaalarmowanego zwierzęcia, które strzyże uszami. Człowiek natychmiast sobie przypomniał, gdzie się znajduje i jaki jest dzień tygodnia oraz pora dnia. Odgłosy zostały zidentyfikowane. Powieki zakończone krótkimi firankami piaskowych rzęs znów leniwie opadły na bardzo jasne bladoniebieskie oczy, matowe i nieprzeniknione. Wąskie, okrutne wargi otworzyły się do rozciągającego szczęki ziewnięcia, po którym do ust napłynęła ślina. Mężczyzna splunął na trawę i czekał.
Młoda kobieta ubrana w białą bawełnianą bluzkę i krótką, niezbyt atrakcyjną niebieską spódnicę, niosąca niewielką siatkę na zakupy, otworzyła przeszklone drzwi i męskim krokiem przemaszerowała po tarasie i przez trawnik ku nagiemu mężczyźnie. Gdy znalazła się kilka kroków od niego, upuściła torbę na ziemię i usiadła, a potem zsunęła z nóg tanie, lekko przybrudzone buty. Wyprostowawszy się, rozpięła bluzkę, zdjęła ją i starannie złożyła, a następnie umieściła obok siatki.
Pod spodem nie miała bielizny. Jej skóra była przyjemnie opalona, a ramiona i kształtne piersi odznaczały się zdrowym połyskiem. Kiedy zgięła ręce, żeby rozpiąć guziki na boku spódnicy, pod pachami ukazały się małe kępki włosów. Wrażenie krzepkiej wiejskiej dziewczyny potęgowały masywne biodra osłonięte bladoniebieskimi kąpielówkami z elastycznej dzianiny oraz grube uda i łydki, które się ukazały, gdy zsunęła spódnicę.
Dziewczyna starannie ułożyła ją obok bluzki. Otworzyła torbę i wyjęła z niej butelkę po wodzie sodowej wypełnioną gęstym bezbarwnym płynem, a potem podeszła do mężczyzny i uklękła przy nim na trawie. Wylała trochę cieczy – łagodnej oliwy z oliwek, pachnącej różami, jak wszystko w tej części świata – między jego łopatki, i zgiąwszy palce jak pianistka, zaczęła masować mięśnie czworogłowe i mostkowo-obojczykowo-sutkowe na jego szyi i karku.
To była ciężka praca. Człowiek odznaczał się niesłychanie mocną budową, a nabrzmiałe mięśnie grzbietu nie poddawały się łatwo naciskowi kciuków nawet wówczas, gdy dziewczyna wkładała w to całą siłę ramion. Wiedziała, że kiedy skończy się nim zajmować, bez wątpienia będzie zlana potem i kompletnie wyczerpana, a wtedy po prostu wskoczy do basenu. Później ułoży się w cieniu i prześpi do momentu, gdy przybędzie po nią samochód. Jednak gdy automatycznymi ruchami ugniatała plecy mężczyzny, jej myśli zaprzątało coś innego. Chodziło o instynktowną trwogę, którą budziło w niej najwspanialsze ciało, jakie zdarzyło się jej widzieć.
Płaska, obojętna twarz masażystki nie zdradzała żadnych oznak tej trwogi, a skośne czarne oczy osłonięte krótką grzywką szorstkich ciemnych włosów wydawały się pozbawione wyrazu niczym plamy oleju na powierzchni wody, jednak ukryte w jej duszy zwierzę wyło i kuliło się z obrzydzenia, a gdyby postanowiła zmierzyć sobie tętno, na pewno okazałoby się wysokie.
Po raz kolejny – a w ciągu ostatnich dwóch lat zdarzało się to bardzo często – zastanawiała się, dlaczego nienawidzi tego imponującego ciała. Po raz kolejny spróbowała też poszukać przyczyn ogarniającej ją odrazy. Być może tym razem uda się jej pozbyć uczuć, które, co ze wstydem przyznawała, były znacznie bardziej niegodne profesjonalistki niż pożądanie seksualne odczuwane do niektórych pacjentów.
Zacznijmy od drobiazgów: jego włosy. Przypatrzyła się niewielkiej okrągłej głowie umieszczonej na muskularnym karku. Była porośnięta gęstymi złotorudymi lokami, które powinny się jej skojarzyć z konwencjonalnymi fryzurami klasycznych posągów widzianych kiedyś na zdjęciach. Loki wydawały się jednak zbyt gęste, zbyt mocno ściśnięte obok siebie i przylegające do czaszki. Masażystce działało to na nerwy, jak gdyby ktoś drapał paznokciami po szorstkiej gąbce. Do tego złociste kędziory sięgały daleko na kark, niemal do piątego kręgu szyjnego – zauważyła z zawodową precyzją. Kończyły się tam nagle, zamknięte prostym odcinkiem sztywnych włosków.
Przerwała pracę, żeby dać odpocząć dłoniom. Przysiadła w kucki. Górna część jej kształtnego ciała błyszczała już od potu. Otarłszy czoło przedramieniem, dziewczyna sięgnęła po butelkę z oliwą. Wylała mniej więcej łyżkę płynu na niewielki, porośnięty meszkiem, płaski obszar u podstawy kręgosłupa mężczyzny, a potem poruszyła palcami i ponownie się nachyliła.
Ten szczątkowy ogon, odrobina złotego puchu tuż nad szparą międzypośladkową, u kochanka byłby czymś zabawnym i interesującym, jednak u tego człowieka wydawał się nieludzki, zwierzęcy. A właściwie gadzi. Chociaż nie, węże nie mają owłosienia… No cóż, w każdym razie jej skojarzyło się to z gadami. Przesunęła dłonie na dwa pagórki mięśni pośladkowych. Zwykle w tym momencie wielu jej pacjentów – zwłaszcza tych młodszych, członków drużyny piłkarskiej – zaczynało dowcipkować. Później, o ile nie była dostatecznie ostrożna, pojawiały się różne sugestie. Czasami potrafiła je uciszyć mocnym, szybkim uciśnięciem nerwu kulszowego. W innych sytuacjach, zwłaszcza wtedy, gdy mężczyzna był atrakcyjny fizycznie, wywiązywały się żartobliwe sprzeczki, po których następował krótki zapaśniczy pojedynek zakończony szybką, rozkoszną kapitulacją.
W wypadku tego człowieka było inaczej – można powiedzieć, że niepokojąco inaczej. Od samego początku zachowywał się jak kawał pozbawionego świadomości mięsa. Minęły dwa lata, a on nie odezwał się do niej ani słowem. Kiedy kończyła masaż pleców i przychodziła pora na zmianę pozycji, ani jego oczy, ani reszta ciała nigdy nie zdradziły choćby w najmniejszym stopniu zainteresowania jej osobą. Gdy stukała go w ramię, po prostu przewracał się brzuchem do góry i zaczynał wpatrywać w niebo spod półprzymkniętych powiek, i tylko raz na jakiś czas pozwalał sobie na długie, przeraźliwe ziewnięcie, jedyną oznakę świadczącą o tym, że jest zdolny do normalnych ludzkich odruchów.
Dziewczyna zmieniła pozycję i zajęła się prawą nogą, powoli zmierzając ku ścięgnu Achillesa. Kiedy do niego dotarła, jeszcze raz popatrzyła na piękne męskie ciało. Czy jej odraza miała wyłącznie charakter fizyczny? Czy chodziło o czerwonawą opaleniznę naturalnie mlecznobiałej cery, kojarzącą się z kolorem pieczonego mięsa? O samą fakturę skóry, o głębokie, szeroko rozstawione pory widoczne na połyskującej powierzchni? Gęsto rozmieszczone pomarańczowe piegi na ramionach? Czyżby kluczem były seksualność tego mężczyzny i obojętność tych wspaniałych, bezczelnie naprężonych mięśni? A może to sprawa duchowa, zwierzęcy instynkt, który podpowiadał jej, że we wnętrzu tego cudownego ciała kryje się zły człowiek?
Masażystka podniosła się i wyprostowała, powoli kręcąc głową w prawo i w lewo, rozluźniając barki. Rozciągnęła ręce w bok, a potem je uniosła i przez moment trzymała w górze, żeby odpłynęło z nich nieco krwi. Podszedłszy do torby, wyciągnęła z niej mały ręcznik i za jego pomocą starła pot z twarzy i z całego ciała.
Kiedy odwróciła się ku mężczyźnie, dostrzegła, że zdążył przekręcić się na plecy i leżał teraz z głową opartą na otwartej dłoni, wpatrując się pustym wzrokiem w niebo. Swobodna ręka spoczywała wyciągnięta na trawie i czekała na ciąg dalszy.
Dziewczyna podeszła bliżej i przyklękła za głową pacjenta. Rozsmarowała nieco oliwy w rękach, po czym podniosła jego bezwładną, półotwartą dłoń i zaczęła ugniatać krótkie, grube palce.
Nerwowo zerknęła spod oka na czerwonobrązową twarz zwieńczoną gęstymi złocistymi lokami. Pozornie wszystko było w porządku – mężczyzna odznaczał się urodą wiejskiego chłopaka: miał pucołowate różowe policzki, zadarty nos i zaokrąglony podbródek. Jeśli jednak przypatrzyć się nieco bliżej, w wąskich, lekko zaciśniętych wargach dało się dostrzec okrucieństwo, w szerokich nozdrzach było coś świńskiego, a bezmyślna mgła przesłaniająca niezmiernie blade niebieskie oczy ogarniała całą twarz i nadawała jej wyraz typowy dla topielca albo trupa z kostnicy. Kobieta doszła do wniosku, że wygląda to tak, jak gdyby ktoś pomalował porcelanową lalkę w taki sposób, by jej oblicze budziło przerażenie widza.
Kontynuowała masaż ręki, przesuwając się w górę, aż do ogromnego bicepsa. Jak ten człowiek dorobił się tak fantastycznych mięśni? Czyżby był bokserem? Do czego właściwie wykorzystywał swoje potężne ciało? Krążyły plotki, że willa należy do milicji. Dwaj służący byli bez wątpienia jakimiś ochroniarzami, chociaż zajmowali się również gotowaniem i sprzątaniem. Regularnie co miesiąc mężczyzna wyjeżdżał na kilka dni, a wtedy informowano ją, że nie musi przychodzić. Od czasu do czasu kazano jej powstrzymać się od odwiedzin przez tydzień, przez dwa tygodnie albo przez miesiąc. Kiedyś, po jednej z takich przerw, zauważyła, że kark pacjenta i cała górna część jego ciała są pokryte mnóstwem siniaków. Innym razem dostrzegła czerwony narożnik częściowo zagojonej rany wystający – nieco powyżej serca – spod prostokąta plastra chirurgicznego przyklejonego na wysokości żeber. Nigdy nie odważyła się wypytywać o tego człowieka ani w szpitalu, ani na mieście. Kiedy została po raz pierwszy przysłana do tego domu, jeden z pracowników ostrzegł ją, że trafi do więzienia, jeśli zdradzi komukolwiek, co tutaj widziała. Z kolei w szpitalu ordynator, który wcześniej nie zwracał na nią w ogóle uwagi, wezwał ją do gabinetu i powiedział to samo. Trafi do więzienia.
Silne palce dziewczyny wbiły się niespokojnie w wielki mięsień naramienny na krawędzi barku. Zawsze się domyślała, że chodzi o sprawy związane z bezpieczeństwem państwa. Być może właśnie to ją odrzucało w tym wspaniałym ciele, być może chodziło o strach przed organizacją, która sprawowała nad nim kontrolę. Zacisnęła powieki na myśl o tym, kim może być ten człowiek i co byliby w stanie jej zrobić, gdyby tylko wydał taki rozkaz. Szybko otworzyła je ponownie, przecież mógł coś zauważyć! Jego oczy jednak nadal spoglądały bez wyrazu w niebo.
Pora zająć się twarzą. Sięgnęła po butelkę.
Jej kciuki zdążyły zaledwie dotknąć oczodołów pod zamkniętymi powiekami, kiedy wewnątrz budynku zaczął dzwonić telefon. Cichy do tej pory ogród wypełniło niecierpliwe brzęczenie. Mężczyzna natychmiast przyklęknął na jedno kolano niczym biegacz oczekujący na wystrzał startera. Nie ruszył się jednak. Dzwonek ucichł, rozległ się za to niewyraźny głos. Dziewczyna nie mogła zrozumieć słów, ale ktoś przemawiał tonem pełnym pokory, jak osoba słuchająca przekazywanych instrukcji. Po chwili głos ucichł. Jeden z pracowników pojawił się na chwilę przy drzwiach i wykonał przyzywający gest, po czym ponownie zniknął we wnętrzu willi. Jeszcze zanim ochroniarz skończył machać ręką, nagi człowiek zerwał się do biegu. Masażystka obserwowała jego opalone na brązowo plecy przemykające na drugą stronę szklanych drzwi. Lepiej, żeby jej nie dostrzegł w tym samym miejscu, kiedy już wróci do ogrodu – siedzącej bezczynnie i kto wie, może nawet podsłuchującej. Podniosła się, zrobiła dwa kroki w stronę betonowej krawędzi basenu i z gracją zanurkowała pod wodę.
Gdyby wiedziała, kim jest człowiek, którego ciało poddawała masażowi, zrozumiałaby powody swojej instynktownej niechęci, mimo to było dla niej lepiej, że pozostawała w nieświadomości.
Mężczyzna naprawdę nazywał się Donovan Grant, mówiono też na niego „Red” Grant. Jednak przez ostatnie dziesięć lat występował jako Krassno Granitski i używał kryptonimu „Granit”.
Był głównym egzekutorem Smierszu, śmiercionośnej machiny podlegającej MGB – Ministerstwu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR – i właśnie w tym momencie przez bezpośrednie łącze odbierał polecenia od swoich przełożonych z Moskwy.
Grant ostrożnie odłożył słuchawkę na widełki i usiadł, wpatrując się w aparat.
Okrągłogłowy funkcjonariusz, który stał za jego plecami, odezwał się po chwili:
– Powinieneś chyba ruszać w drogę.
– Czy powiedzieli ci, na czym polega zadanie? – Grant mówił po rosyjsku płynnie, jednak z silnym akcentem. Mógł uchodzić za obywatela którejś z republik bałtyckich. Głos miał wysoki i bezbarwny, jak gdyby recytował fragment jakiejś nudnej książki.
– Nie. Tylko tyle, że wzywają cię do Moskwy. Samolot jest już w drodze i wyląduje tu mniej więcej za godzinę. Pół godziny zajmie zatankowanie, a potem czekają cię trzy albo cztery godziny lotu, w zależności od tego, czy będzie międzylądowanie w Charkowie. Do Moskwy dotrzesz przed północą. Zacznij się pakować, zadzwonię po samochód.
Grant niespokojnie podniósł się z krzesła.
– Słusznie. Masz rację. Ale czy chociaż wspomnieli, że chodzi o misję? Warto by było wiedzieć. To zabezpieczona linia, mogli przynajmniej zostawić jakąś wskazówkę. Zwykle tak robią.
– Ale tym razem tak nie zrobili.
Grant otworzył przeszklone drzwi i powolnym krokiem przemierzył trawnik. Jeśli nawet zauważył dziewczynę siedzącą na drugim brzegu basenu, nie zareagował w żaden sposób. Schyliwszy się, podniósł książkę i pozbierał złote trofea – nagrodę za pracę – a potem wrócił do budynku i pokonał kilka stopni, by wejść do swojego pokoju.
Pomieszczenie było ponure, a jego jedyne wyposażenie stanowiły żelazne łóżko, z którego z jednej strony zwieszały się pomięte prześcieradła, oraz wiklinowe krzesło, niepolakierowana szafa na ubrania i tania toaletka z blaszaną umywalką. Na podłodze walały się angielskie i amerykańskie czasopisma, a przy ścianie pod oknem piętrzyły się sterty tanich wydań książek, z krzykliwymi kolorowymi okładkami, a także kryminałów w twardej oprawie.
Grant schylił się i wyciągnął spod łóżka sfatygowaną włoską walizkę z laminatu. Umieścił w niej zestaw tanich, ale przyzwoitych ubrań przechowywanych w szafie. Następnie prędko się umył w zimnej wodzie z mydłem – oczywiście o różanym zapachu – i wytarł się jednym z prześcieradeł.
Z zewnątrz dotarł odgłos podjeżdżającego samochodu. Grant pospiesznie włożył na siebie rzeczy równie szare i pozbawione wyrazu jak odzież, którą przed chwilą zapakował, zapiął na ręku zegarek, schował pozostałe przedmioty do kieszeni i wreszcie z walizką w dłoni zszedł na parter.
Drzwi frontowe były otwarte. Dostrzegł, że pilnujący go mężczyźni rozmawiają z kierowcą podniszczonej limuzyny marki ZiS.
Cholerni idioci – pomyślał (wciąż na ogół formułował myśli po angielsku). Pewnie mu mówią, że musi dopilnować, żebym na pewno wsiadł do samolotu. Chyba wciąż nie potrafią uwierzyć, że cudzoziemiec chce mieszkać w ich przeklętym kraju.
Zimne oczy zmierzyły go szyderczym spojrzeniem, gdy postawił bagaż na progu i zaczął grzebać wśród wiszących na drzwiach kuchni okryć. W końcu odnalazł swój „mundur”, czyli bury płaszcz przeciwdeszczowy i czarny kaszkiet typowy dla członka sowieckiej nomenklatury. Ubrał się, podniósł walizkę i wsiadł do wozu obok odzianego po cywilnemu szofera, bezceremonialnie odpychając ramieniem jednego z ochroniarzy.
Obaj mężczyźni cofnęli się bez słowa, jednak ich oczy spoglądały na niego niezbyt przyjaźnie. Kierowca zdjął nogę z pedału sprzęgła i samochód, z silnikiem już pracującym na pierwszym biegu, szybko odjechał piaszczystą drogą.
Willa znajdowała się na południowo-wschodnim krańcu Krymu, mniej więcej w połowie drogi między Teodozją i Jałtą. Była jedną z wielu państwowych dacz zbudowanych na najpopularniejszym odcinku górzystego wybrzeża Morza Czarnego stanowiącym część Riwiery Krymskiej. Red Grant wiedział, że powinien czuć się wyróżniony, bo został zakwaterowany właśnie tutaj, a nie w jakiejś obskurnej willi na przedmieściach Moskwy. Kiedy auto wjeżdżało w góry, pomyślał, że traktują go najlepiej jak potrafią, nawet jeśli ta troska o jego samopoczucie wynika z różnych przyczyn.
Sześćdziesiąt kilometrów dzielące dom od lotniska w Symferopolu udało się pokonać w godzinę. Na szosie nie napotkali innych samochodów, a pojawiające się raz na jakiś czas konne wozy z okolicznych winnic natychmiast zjeżdżały do rowu, gdy tylko rozlegał się klakson limuzyny. Jak to w Związku Radzieckim, samochód oznaczał przedstawiciela władz, a z obecnością przedstawiciela władz nieuchronnie wiązało się niebezpieczeństwo.
Wszędzie na trasie widzieli róże, były ich tutaj całe plantacje na przemian z winnicami, wzdłuż drogi rosły żywopłoty z różanych krzewów, a przy dojeździe do lotniska znajdował się rozległy okrągły klomb obsadzony czerwonymi i białymi odmianami tych kwiatów w taki sposób, że tworzyły czerwoną gwiazdę na białym tle. Grant miał ich już serdecznie dosyć i pragnął jak najszybciej znaleźć się w Moskwie, żeby uciec od ich słodkiego smrodu.
Minęli wjazd do portu cywilnego i przebyli mniej więcej półtora kilometra wzdłuż solidnego muru, kierując się do wojskowej części lotniska. Przy wysokiej bramie z siatki kierowca pokazał przepustkę dwóm strażnikom uzbrojonym w pistolety maszynowe, a potem wjechał na płytę. Stało na niej kilka maszyn – między innymi wielkie transportowce w maskujących barwach, parę małych dwusilnikowych samolotów szkoleniowych i dwa śmigłowce marynarki wojennej. Szofer zatrzymał się na moment, żeby zapytać jakiegoś człowieka w kombinezonie o miejsce postoju samolotu Granta. Z czujnej wieży kontrolnej natychmiast dotarł do nich metaliczny brzęk, a w głośnikach zabrzmiał szorstki głos:
– W lewo! Na samym końcu. Oznaczenie V-BO.
Kierowca posłusznie ruszył przez płytę.
– Stój! – warknął nagle stalowy głos.
Szofer wcisnął hamulec i w tym momencie nad autem rozległ się ogłuszający jazgot. Obaj mężczyźni odruchowo pochylili głowy. Eskadra złożona z czterech myśliwców MiG-17 nadleciała od strony zachodzącego słońca z niezgrabnymi hamulcami aerodynamicznymi ustawionymi do lądowania. Odrzutowce jeden po drugim uderzyły podwoziami w szeroką drogę startową i spod przednich kół wystrzeliły kłęby błękitnego dymu. Wśród wycia silników maszyny dotarły do odległej linii granicznej, gdzie zawróciły, by dokołować do wieży kontrolnej i hangarów.
– Jedź dalej!
Po przebyciu kolejnych stu metrów zbliżyli się do samolotu o znaku rozpoznawczym V-BO. Był to dwusilnikowy ił-12. Pod drzwiami kabiny wisiała krótka aluminiowa drabinka i wóz zatrzymał się tuż obok niej. Przy wejściu pojawił się jeden z członków załogi. Zszedł na płytę i uważnie sprawdził przepustkę szofera oraz dokumenty Granta. Odprawiwszy kierowcę ruchem ręki, dał znak Grantowi, zapraszając go na pokład. Nie zaofiarował pomocy w dźwiganiu walizki, lecz Donovan bez problemu wniósł ją do samolotu, jak gdyby nie była cięższa niż książka. Lotnik wciągnął drabinkę do wnętrza, zatrzasnął szerokie drzwi i udał się do kokpitu.
Grant mógł wybrać jeden z dwudziestu wolnych foteli. Zajął miejsce znajdujące się najbliżej wejścia i zapiął pas. Przez otwarte drzwi kabiny pilota dotarł do niego krótki fragment pełnej trzasków rozmowy z wieżą kontrolną, potem jęknęły i zakaszlały oba silniki, a kiedy zaczęły pracować, samolot zrobił szybki skręt, niczym samochód osobowy, po czym ruszył na początek pasa leżącego na kierunku północ–południe, gdzie bez zbędnych manewrów rozpędził się i wzbił w powietrze.
Grant rozpiął pas, zapalił papierosa „Trojka” ze złotym ustnikiem i usadowił się wygodniej w fotelu, żeby przemyśleć swoje dotychczasowe dokonania i zastanowić się nad najbliższą przyszłością.
Donovan Grant był owocem nocnego zbliżenia między zawodowym niemieckim siłaczem i kelnerką pochodzącą z południowej Irlandii. Zbliżenie trwało kwadrans i odbyło się na kawałku mokrej trawy za namiotem cyrkowym na przedmieściach Belfastu, a po jego zakończeniu ojciec wręczył matce półkoronówkę, zaś matka z radością wróciła do swojego łóżka stojącego w kuchni pewnej taniej knajpki w pobliżu dworca kolejowego. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, przeprowadziła się do ciotki, do granicznego miasteczka Aughnacloy, zaś sześć miesięcy później zmarła z powodu gorączki połogowej, tuż po urodzeniu ważącego dwanaście funtów chłopca. Przed śmiercią oświadczyła, że dziecko ma otrzymać imię Donovan (ciężarowiec używał pseudonimu „Potężny O’Donovan”) i nosić po matce nazwisko Grant.
Donovanem z konieczności opiekowała się ciotka. Wyrósł na zdrowego i niezmiernie silnego, ale bardzo cichego chłopca. Nie miał kolegów. Nie chciał rozmawiać z innymi dziećmi, a jeśli czegoś od nich potrzebował, korzystał ze swoich pięści i zabierał to siłą. W szkole także nie był lubiany i wciąż się go bano, jednak stał się szerzej znany z powodu udziału w walkach bokserskich i zapaśniczych na okolicznych jarmarkach, bo niespotykana wściekłość, z jaką podejmował atak, w połączeniu ze sprytem pozwalały mu odnieść zwycięstwo w pojedynkach ze znacznie starszymi i większymi chłopakami.
Właśnie dzięki takim umiejętnościom zwrócił na siebie uwagę ludzi z Sinn Féin, dla których Aughnacloy było głównym punktem kontaktowym na szlaku prowadzącym na Północ, a także miejscowych przemytników wykorzystujących miasteczko w podobny sposób. Kiedy Donovan skończył naukę w szkole, obie grupy zaczęły go zatrudniać w roli egzekutora. Za pracę otrzymywał niezłe wynagrodzenie, chociaż zleceniodawcy starali się spotykać z nim jak najrzadziej.
Mniej więcej wtedy jego ciało zaczęło odczuwać dziwne, gwałtowne pragnienia w dniach, w których przypadała pełnia księżyca. Kiedy w szesnastym roku życia, w październiku, po raz pierwszy dopadły go „ciągoty”, jak nazywał to w myślach, wyruszył z domu i zadusił kota. Dzięki temu przez cały miesiąc czuł się nieco lepiej. W listopadzie był to wielki owczarek, zaś na Boże Narodzenie rozpłatał gardło krowie. Zrobił to o północy w oborze sąsiada. Teraz też poczuł się nieźle. Miał dość rozsądku, by zrozumieć, że niedługo mieszkańcy miasteczka zaczną się zastanawiać nad przyczynami tajemniczych zgonów, kupił więc rower i raz w miesiącu odbywał nocną przejażdżkę po okolicy. Często musiał wybierać się bardzo daleko, żeby znaleźć to, czego szukał. Po dwóch miesiącach, w których z konieczności zadowalał się gęsiami i kurami, skorzystał w końcu z okazji i poderżnął gardło śpiącemu włóczędze.
W nocy można było spotkać bardzo niewielu ludzi, dlatego wkrótce zaczął wyruszać w drogę wcześniej. Jeździł wszędzie, gdzie się dało, i przybywał do odległych wiosek o zmierzchu, w porze, gdy pojedyncze osoby wracały do domu z pola, a dziewczęta zmierzały na miejsce schadzki.
Jeśli zdarzało mu się zabić jedną z takich dziewczyn, nie molestował jej w żaden sposób. Ten aspekt życia, o którym czasami rozmawiali ludzie, był dla niego całkowicie niezrozumiały. Radość sprawiał mu jedynie wspaniały akt pozbawienia życia, nic innego.
Zbliżały się siedemnaste urodziny Donovana, a wśród mieszkańców hrabstw Fermanagh, Tyrone i Armagh zaczęły się rozchodzić przerażające pogłoski. Kiedy w biały dzień zabito kobietę – została uduszona, a jej zwłoki morderca niedbale wrzucił w stóg siana – pogłoski przerodziły się w panikę. W poszczególnych wioskach tworzono patrole obywatelskie, sprowadzono też dodatkowe oddziały policji wyposażone w psy tropiące, a opowieści o „Księżycowym Zabójcy” zwabiły na miejsce reporterów. Kilkakrotnie się zdarzyło, że Grant został zatrzymany podczas podróży na rowerze, jednak miał w Aughnacloy wpływowych znajomych, a jego wyjaśnienia, że przejażdżki odbywa dla treningu, bo pozwalają mu utrzymać formę, zawsze brzmiały wiarygodnie, ponieważ zdążył już się stać chlubą swojego miasteczka i kandydatem do tytułu bokserskiego mistrza Irlandii Północnej w wadze półciężkiej.
Znowu instynkt pozwolił mu ustrzec się przed zdemaskowaniem. W odpowiednim momencie opuścił Aughnacloy i przeniósł się do Belfastu, gdzie trafił pod opiekę pewnego podupadłego organizatora walk bokserskich, który chciał zrobić z niego zawodowca. W obskurnej sali treningowej panowała surowa, niemal więzienna dyscyplina. Kiedy w żyłach Granta znowu zagotowała się krew, nie pozostało mu nic innego niż próba zabicia sparingpartnera. Dwa razy trzeba było go odciągać od przeciwnika na ringu i jedynie zwycięstwo w mistrzostwach uchroniło go od wyrzucenia przez promotora.
Grant zdobył tytuł w 1945 roku, w dniu swoich osiemnastych urodzin. Potem musiał zaliczyć obowiązkową służbę wojskową. Został kierowcą w Królewskim Korpusie Łączności. W trakcie odbywanego w Anglii wstępnego szkolenia nieco otrzeźwiał, a przynajmniej stał się ostrożniejszy w dniach, gdy miał swoje „ciągoty”. Podczas pełni księżyca po prostu zaczynał pić. Brał butelkę whisky i chował się w lesie w okolicach Aldershot. Opróżniał ją do dna i bez emocji obserwował reakcje swojego organizmu aż do momentu utraty przytomności. Rankiem następnego dnia na chwiejnych nogach wracał do obozu, usatysfakcjonowany jedynie częściowo, ale już niegroźny dla otoczenia. Jeśli przyłapał go strażnik, kończyło się to tylko jednodniowym zakazem opuszczania koszar, ponieważ dowódca nie chciał psuć Grantowi humoru przed zbliżającymi się zawodami o mistrzostwo armii.
Nie wziął w nich jednak udziału, bo sekcja transportowa została skierowana do Berlina, gdy doszło do konfliktu z Rosjanami i rozpoczęła się blokada zachodnich sektorów. W Berlinie zafascynowała go atmosfera ciągłego zagrożenia, przez którą stał się jeszcze bardziej ostrożny i sprytny. Podczas pełni nadal upijał się do nieprzytomności, lecz w pozostałe dni uważnie wszystko obserwował i snuł plany. Podobało mu się to, co mówiono o Rosjanach – o ich brutalności, braku szacunku dla ludzkiego życia, a także o ich przebiegłości. Postanowił, że do nich ucieknie. Tylko jak miał to zrobić? Co mógłby im dostarczyć na początek? Czego potrzebowali?
Ostateczną decyzję podjął podczas mistrzostw Brytyjskiej Armii Renu. Tak się akurat złożyło, że odbywały się wieczorem w dniu, w którym przypadała pełnia księżyca. Grant, występujący jako zawodnik korpusu łączności, otrzymał ostrzeżenia za przytrzymywanie i cios poniżej pasa, a w trzeciej rundzie został zdyskwalifikowany za ciągłe prowadzenie nieprzepisowej walki. Zszedł z ringu żegnany gwizdami, przy czym najwięcej hałasu narobili żołnierze z jego pułku. Następnego ranka wezwał go dowódca i chłodnym tonem oświadczył, że Grant skompromitował całą jednostkę i zostanie odesłany do domu przy następnej zmianie kontyngentu. Pozostali kierowcy przestali się do niego odzywać, a ponieważ nikt nie chciał z nim jeździć, musiał zostać przeniesiony do oddziału kurierów motocyklowych, na czym mu skądinąd zależało.
Nic lepszego nie mogło mu się przydarzyć. Dał sobie jeszcze kilka dni i w końcu wieczorem, po odebraniu korespondencji z siedziby wywiadu wojskowego na Reichskanzlerplatz, ruszył prosto na granicę radzieckiego sektora. Z włączonym silnikiem poczekał, aż Brytyjczycy otworzą szlaban, żeby przepuścić taksówkę, a wówczas z prędkością czterdziestu mil na godzinę popędził na drugą stronę i z poślizgiem zahamował przed betonowym bunkrem sowieckiego posterunku.
Rosjanie brutalnie zaciągnęli go do wartowni. Siedzący za biurkiem oficer, mężczyzna o pozbawionej wyrazu twarzy, zapytał go, czego tu właściwie chce.
– Chcę rozmawiać z waszymi tajnymi służbami – odparł stanowczo Grant. – Z dowódcą.
Oficer zmierzył go chłodnym spojrzeniem, po czym powiedział parę słów po rosyjsku. Żołnierze, którzy wprowadzili Donovana do budynku, chwycili go, żeby znów wyrzucić go na ulicę. Bez problemu wyrwał się z uścisku. Jeden ze strażników uniósł lufę pistoletu maszynowego.
– Mam mnóstwo tajnych dokumentów. – Grant starał się mówić spokojnie i wyraźnie. – Na zewnątrz. W skórzanych sakwach na motocyklu. – Nagle doznał olśnienia. – Będziecie mieć kłopoty, jeśli papiery nie dotrą do służb specjalnych.
Oficer znów odezwał się do podwładnych, a wówczas cofnęli się o krok.
– Nie mamy służb specjalnych – oświadczył sztywną angielszczyzną. – Siadaj i wypełnij ten formularz.
Grant usiadł i zaczął wpisywać dane w pełnym rubryk formularzu przeznaczonym dla każdego, kto chciał odwiedzić wschodnią strefę okupacyjną – imię i nazwisko, adres, cel podróży i tak dalej. Oficer w tym czasie odbył półgłosem krótką rozmowę telefoniczną.
Kiedy Grant skończył, do sali weszło dwóch kolejnych żołnierzy, podoficerów w zielonych furażerkach, z zielonymi pagonami na mundurach w kolorze khaki. Dowódca posterunku wręczył jednemu z nich formularz, nie przyjrzawszy się jego treści. Nowo przybyli wyprowadzili Granta na zewnątrz. Wsadzili go razem z motocyklem na platformę furgonetki o zamkniętym nadwoziu i zatrzasnęli za nim drzwi. Po kwadransie szybkiej jazdy samochód się zatrzymał, a kiedy Grant wysiadł, zobaczył, że znajduje się na tylnym dziedzińcu jakiegoś dużego nowego budynku. Wprowadzono go do środka i zawieziono windą na górę, po czym umieszczono w celi pozbawionej okien. Stała tu tylko pojedyncza żelazna ława. Po godzinie oczekiwania, w czasie której, jak przypuszczał, Rosjanie przeglądali tajne dokumenty, Donovan został zaprowadzony do porządnie urządzonego gabinetu, w którym siedział przy biurku mężczyzna w mundurze z trzema rzędami odznaczeń i złotymi insygniami pułkownika.
Na blacie nie było nic oprócz wazonu z różami.
Dziesięć lat później Grant, spoglądając przez okno samolotu na rozległe skupisko świateł leżące sześć kilometrów niżej, czyli zapewne Charków, uśmiechnął się smutno do swojego odbicia w pleksiglasowej szybie.
Róże. Od tamtej chwili jego życie było usłane różami.
Róże, róże, nic tylko róże.
Ian Lancaster Fleming urodził się 28 maja 1908 roku w Londynie. Uczęszczał do Eton College, a najważniejszy okres swojej młodości spędził w różnych krajach Europy, studiując języki obce. Pierwszą pracę zdobył w Agencji Reutera, potem przez krótki czas był maklerem giełdowym. Po wybuchu II wojny światowej został adiutantem admirała Johna Godfreya, dyrektora Wywiadu Marynarki Wojennej. Miał okazję odegrać znaczącą rolę w działaniach szpiegowskich prowadzonych przez Wielką Brytanię i inne sprzymierzone państwa.
Po wojnie został zatrudniony przez wydawnictwo Kemsley Newspapers na stanowisku szefa działu zagranicznego dziennika „The Sunday Times”. Był odpowiedzialny za siatkę korespondentów mocno zaangażowanych w wydarzenia okresu zimnej wojny.Jego pierwsza powieść, Casino Royale, została wydana w 1953 roku. Po raz pierwszy pojawia się w niej postać Jamesa Bonda, agenta specjalnego numer 007. Pierwszy nakład sprzedał się w ciągu miesiąca. W następstwie odniesionego sukcesu Fleming co roku aż do śmierci publikował kolejną książkę z cyklu o Bondzie. Jego podróże, zainteresowania i doświadczenia wojenne nadają wiarygodność wszystkim stworzonym przez niego dziełom. Raymond Chandler nazwał go „najbardziej dynamicznym i przebojowym autorem thrillerów w Anglii”. Piąta z kolei powieść, zatytułowana From Russia With Love (Pozdrowienia z Rosji), została przyjęta szczególnie dobrze, a jej sprzedaż gwałtownie wzrosła, kiedy prezydent John F. Kennedy wymienił ją wśród swoich ulubionych książek. Łącznie sprzedano ponad 100 milionów egzemplarzy powieści o Bondzie, stały się one również materiałem wyjściowym dla niezmiernie popularnej serii filmów, której pierwszą odsłoną był wprowadzony na ekrany w 1962 roku Doktor No. W rolę agenta 007 wcielił się w nim Sean Connery.
Książki z serii o Bondzie zostały napisane na Jamajce – w kraju, który Fleming pokochał podczas wojny i w którym zbudował swój dom znany pod nazwą Goldeneye. W roku 1952 poślubił Ann Rothermere. Jego historia o magicznym samochodzie, napisana w 1961 roku dla jedynego syna państwa Flemingów, Caspara, przybrała później postać powieści Chitty Chitty Bang Bang, która również została zekranizowana2.
Ian Fleming zmarł na zawał serca 12 sierpnia 1964 roku.
www.ianfleming.com
Twitter/X: TheIanFleming
Instagram: Ianflemings007
Facebook: IanFlemingBooks
2 Książkę wydano w Polsce nakładem wydawnictwa Znak Emotikon pod tytułem Bang Bang! Wystrzałowy samochód w tłumaczeniu Katarzyny Szczepańskiej-Kowalczuk; polski tytuł filmu to Nasz cudowny samochodzik (przyp. tłum.).
FROM RUSSIA WITH LOVE
Copyright © Ian Fleming Publications Ltd, 1957
The moral rights of the author have been asserted.
JAMES BOND and 007 are the registered trade marks of Danjaq LLC, used under licence by Ian Fleming Publications Limited. The Ian Fleming Logo and the Ian Fleming Signature are both trade marks owned by The Ian Fleming Estate, used under licence by Ian Fleming Publications Ltd
Polish edition copyright © 2025 Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
Polish translation copyright © 2025 Tomasz Konatkowski
Autorskie prawa osobiste twórcy zostały zachowane.
Redakcja: Monika Orłowska
Tłumaczenie: Tomasz Konatkowski
Korekta: Joanna Rodkiewicz
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Skład i łamanie wersji do druku: Agnieszka Kielak
Wydanie pierwsze
ISBN: 9788384300343
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum