Porucznik Hornblower - Cecil Scott Forester - ebook

Porucznik Hornblower ebook

Cecil Scott Forester

4,5

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Minęły cztery lata w stosunku do akcji "Pana midszypmena Hornblowera", jest rok 1800 i Horatio Hornblower wkracza na karty kolejnego tomu jako porucznik, by u jego końca w 1803 r. doczekać nominacji na kapitana. Terenem działalności są zatoki i wybrzeże wyspy Santo Domingo i Jamajki, nim okręt "Renown" wróci do Anglii i wyrzuci swą załogę na okres wegetacji w czas pokoju.Marynistyczna proza urodzonego w 1899 roku brytyjskiego pisarza Cecila Scotta Forrestera to lektura obowiązkowa każdego szanującego się miłośnika morza.Cykl powieści …

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablogos

Dobrze spędzony czas

klasyka marynistyki,dobra kontynuacja dla fanom morskich klimatów,opisós bitew morskich i codziennego życia na XIX wiecznym okręcie
00

Popularność




POWIEŚCI „HORNBLOWEROWSKIE”: 1. Pan midszypmen Hornblower

,2. PORUCZNIK HORNBLOWER

3. Hornblower i jego okręt „Hotspur”

4. Hornblower i kryzys

5. Hornblower i jego okręt „Atropos”

6. Szczęśliwy powrót

7. Okręt liniowy

8. Z podniesioną banderą (Z

9. Komodor             i/

10. Lord Hornblower

11. Hornblower w Indiach Zachodnich

12. Yademecum Hornblowerowskie

Porucznik Hornblower

C. S. FORESTER

Porucznik Hornblower

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK 1991 „TEKOP” GLIWICE 1991

Tytuł oryginału angielskiego

Lieutenant Hornblower

Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień

Redaktor

Alina Walczak

Opracowanie graficzne

Erwin Pawlusiński

Ryszard Bartnik

Korekta

Teresa Kubica

© Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

ISBN 83-85297-08-1

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 — we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1717/K

Rozdział pierwszy

Porucznik William Bush przybył na pokład okrętu wojennego „Renown”1, stojącego na kotwicy w Hamoaze, i zameldował się u oficera wachtowego, osobnika wysokiego i dość szczupłej budowy, o zapadniętych policzkach i melancholijnym wyrazie twarzy, odzianego w mundur, który wyglądał, jakby go właściciel wkładał po ciemku i nie zdążył porządnie obciągnąć na sobie.

— Miło mi powitać pana na okręcie, sir — przemówił oficer wachtowy. — Moje nazwisko Hornblower. Dowódca jest na lądzie, a pierwszy oficer z bosmanem udali się na dziób dziesięć minut temu.

— Dziękuję — odparł Bush.

Z żywym zainteresowaniem rozejrzał się po pokładzie, na którym wrzało od niezliczonych czynności przygotowujących okręt do długiej służby na odległych wodach.

- Hej, wy tam! Przy taliach! Z wyczuciem! Z wyczuciem! Mocuj! — komenderował Hornblower przez ramię Busha. — Panie Hobbs! Niech pan pilnuje roboty swoich ludzi!

— Tak jest, sir — zabrzmiała mrukliwa odpowiedź.

— Panie Hobbs! Proszę tu, na rufę!

Mężczyzna dużej tuszy, z grubym siwym harcapem, ruszył kołyszącym się krokiem w kierunku rufy, gdzie przy zejściówce stał Hornblower z Bushem. Podniósł wzrok na Hornblowera, mrugając od świecącego mu prosto w oczy słońca, które oświetliło siwy zarost odrastający na policzkach.

— Panie Hobbs! — zwrócił się do niego Hornblower. Mówił spokojnie, lecz Busha zaskoczyła energia wyczuwalna w jego słowach. — Proch musi się znaleźć na pokładzie przed nocą, i pan wie o tym. Proszę więc nie reagować na rozkaz tak ponuro. Następnym razem odpowie pan wesołym tonem. Jak pan chce zachęcić ludzi do pracy, sam chodząc z nosem na kwintę? Proszę iść na dziób i pilnować roboty.

Hornblower mówiąc pochylał się lekko do przodu (splecione za plecami dłonie miały zapewne równoważyć wysunięty podbródek), była to jednak postawa raczej niedbała w zestawieniu z dobitnym tonem słów, mimo że wypowiedzianych głosem przyciszonym, słyszalnym tylko dla nich trzech.

— Tak jest, sir — rzekł Hobbs i odwróciwszy się ruszył na dziób.

Bush notował już sobie w myśli, że z tego Hornblowera musi być młodzik w gorącej wodzie kąpany, gdy napotkawszy jego melancholijne spojrzenie dostrzegł w nim ze zdumieniem cień uśmiechu. I nagle przyszło mu do głowy, że ten srogi porucznik nie jest wcale taki srogi i że ten jego dobitny ton był jedynie udawany, jak u kogoś kto się wprawia w mówieniu obcym językiem.

— Niech tylko raz wpadną w ponury nastrój, a trudno coś z nimi zrobić — wyjaśniał Hornblower — a Hobbs najgorszy z nich wszystkich. — Niby artylerzysta, lecz mamy z niego pożytek. Nie uczą ich ruszać się porządnie.

— Ach, tak — powiedział Bush.

Dwulicowość młodego porucznika — jego zdolność do grania komedii od razu wzbudziła podejrzenia w umyśle Busha. Człowiekowi, który potrafi udawać oburzenie i tak* łatwo przechodzić na inny ton, nie można ufać. Ale nie mógł się powstrzymać od zareagowania mrugnięciem szczerych, błękitnych oczu na ten przebłysk humoru w spojrzeniu ciemnookiego Hornblowera i mimo woli poczuł do niego sympatię. Przezorny z natury Bush opanował jednak natychmiast ten impuls — mieli przecież przed sobą długą podróż, która na pewno nastręczy wiele okazji do bardżiej przemyślanego osądu. Tymczasem Hornblower patrzył badawczo na niego i Bush czuł, że zaraz padnie pytanie i nawet on potrafił domyślić się jakie. Już za chwilę okazało się, że miał słuszność.

— Kiedy otrzymał pan patent oficerski? — spytał Hornblower.

— Lipiec, dziewięćdziesiąty szósty — brzmiała odpowiedź.

— Dziękuję — rzekł Hornblower zwykłym, nic nie mówiącym tonem, więc z kolei Bush spytał go o to samo.

— A pan?

— W sierpniu dziewięćdziesiątego siódmego — powiedział Hornblower. — Jest pan starszy stażem ode mnie. I od Smitha też — on jest ze stycznia dziewięćdziesiątego siódmego.

— A zatem jest pan młodszym porucznikiem?

— Tak — potwierdził Hornblower.

Jego głos nie zdradzał wprawdzie najmniejszego rozczarowania faktem, że nowo przybyły ma dłuższy staż oficerski, lecz Bush się tego domyślił. Jeszcze niedawno sam był młodszym porucznikiem na liniowcu i wiedział, co to znaczy.

— Będzie pan trzecim — ciągnął Hornblower. — Smith czwartym, a ja piątym.

— Ja trzecim? — zadumał się Bush.

Każdy porucznik może chociaż pomarzyć, nawet ci zupełnie bez wyobraźni jak Bush. Awans był rzeczą możliwą, w każdym razie teoretycznie; z gąsienicowego stadium stopnia porucznika można się było przeobrazić w stadium motyla — stopnia dowódcy okrętu — czasem nawet bez przechodzenia przez okres poczwarkowania w stopniu komandora. Porucznicy awansują przecież przy rozmaitych okazjach, przeważnie, rzecz jasna, dzięki temu, że mają przyjaciół na dworze królewskim lub w parlamencie albo gdy uda im się zwrócić na siebie uwagę admirała i mieć szczęście znajdowania się pod jego dowództwem w momencie, kiedy otworzy się wakans. Większość ujętych w rejestrze dowódców okrętów zawdzięczała swój awans którejś z tych okoliczności. Czasami jednak porucznika awansowano za jego zasługi — a przynajmniej dzięki splotowi tej okoliczności z odrobiną szczęścia — niekiedy zaś nawet dzięki czystemu przypadkowi. Jeśli okręt wyróżnił się wybitnie jakąś akcją o historycznym znaczeniu, pierwszy oficer mógł otrzymać awans (który, o ironio, przynosił chwalę dowódcy jednostki) albo też, gdy kapitan zginął w boju, nawet niewielki wyczyn mógł sprawić, że najstarszy stażem porucznik pozostały przy życiu obejmował jego stanowisko. Porucznik dowodzący jakimś wspaniałym wypadem desantowym na łodziach czy mający na swoim koncie wybitny wyczyn na lądzie — naturalnie znowu porucznik najstarszy stażem — mógł również liczyć na awans. Niewiele było tych szans, ale zawsze były.

W większości korzystał z nich oczywiście porucznik o najdłuższym stażu oficerskim albo pierwszy oficer; młodszy porucznik miał tych możliwości o połowę mniej. Ilekroć więc któryś z nich zaczynał marzyć o dojściu do rangi dowódcy okrętu, z godnościami i zabezpieczeniem materialnym, jakie dawało to stanowisko, oraz z dochodami z pryzów, łapał się na tym, że oblicza długość swego stażu w stopniu oficerskim. Jeśli w czasie obecnej wyprawy „Renown” Bush znajdzie się w miejscu, do którego żaden admirał nie będzie mógł przysłać swojego fa-woryta-porucznika, to życie tylko dwóch ludzi będzie go dzieliło od stanowiska pierwszego oficera, ze wszystkimi dodatkowymi możliwościami, jakie otwierał ten awans. Rzecz naturalna, że myślał o tym i że wcale nie brał pod uwagę faktu, iż człowieka, z którym rozmawiał, dzieliło od tego stanowiska życie czterech istot ludzkich.

— Cóż, w każdym razie czekają nas Indie Zachodnie — zauważył filozoficznie Hornblower. — Żółta febra. Malaria. Huragany. Jadowite węże. Obrzydliwa woda. Upał tropikalny. Tyfus. I dziesięć razy więcej okazji do walki niż we flocie Kanału.

— To prawda — zgodził się Bush, z aprobatą w głosie.

Mając za sobą jeden zaledwie trzy, a drugi cztery lata służby w stopniu porucznika, obaj młodzieńcy (z właściwą młodemu wiekowi wiarą we własną nieśmiertelność) mogli z pewnym spokojem ducha patrzeć w oczy niebezpieczeństwom służby w Indiach Zachodnich.

— Wraca dowódca, sir — zameldował pośpiesznie mid-szypmen wachtowy.

Hornblower podniósł lunetę do oczu i skierował ją na łódź zbliżającą się od lądu.

— Zgadza się — powiedział. — Biegnij na dziób i zawiadom pana Bucklanda. Pomocnicy bosmana! Trapowi! Żywo, ruszać się!

Kapitan Sawyer wszedł przez furtę wejściową, zasalutował oficerom i rozejrzał się podejrzliwie wokoło. Na okręcie panowało zamieszanie, jak zwykle w okresie przygotowań do dalekiej wyprawy, ale to nie mogło być przyczyną rozbieganych spojrzeń Sawyera. Miał on dużą twarz z orlim wydatnym nosem. Stojąc na pokładzie rufowym zwracał ten nos to w jedną, to w drugą stronę, aż zauważył Busha, który wystąpił naprzód i zameldował się.

— Pan przybył na okręt pod moją nieobecność, tak? — zapytał Sawyer.

— Tak, sir — odparł Bush nieco zdziwiony.

— Kto panu powiedział, że jestem na lądzie?

— Nikt, sir.

— Więc skąd pan wiedział?

— Nie wiedziałem, sir. Dopiero pan Hornblower powiedział mi o tym.

— Pan Hornblower? Więc panowie już się znają?

— Nie, sir. Zameldowałem się u niego po przybyciu na okręt.

— Żebyście mogli zamienić ze sobą prywatnie parę słów bez mojej wiedzy?

— Nie, sir.

Bush miał zamiar dodać „naturalnie że nie”, lecz nie uczynił tego. Wychowany w twardej szkole, nauczył się nie wypowiadać zbędnych słów w rozmowie z oficerami wyższej szarży, którzy często bywają przewrażliwieni. Ale w tym wypadku drażliwość wydawała się szczególnie nieuzasadniona.

— Chcę, żeby pan wiedział, panie... e... Bush, że nie pozwalam nikomu spiskować za moimi plecami — powiedział kapitan.

— Tak jest, sir.

Bush wytrzymał z miną niewiniątka badawcze spojrzenie dowódcy, starał się przy tym nie dać po sobie poznać zaskoczenia, a że był marnym aktorem, gra uczuć odbiła się na jego obliczu.

— Ma pan winę wypisaną na twarzy, panie Bush — ciągnął kapitan. — Postaram się o tym nie zapomnieć.

Wyrzekłszy te słowa, odwrócił się i podążył pod pokład, a Bush, zwolniony z postawy na baczność, mógł wyrazić Hornblowerowi swe zdumienie. Miał już zamiar go zapytać, co znaczyło to dziwne zachowanie się dowódcy, lecz słowa zamarły mu na ustach, gdy ujrzał kamiennie obojętną minę Hornblowera. Zaskoczony i nieco dotknięty, już miał zakonotować sobie w pamięci Hornblowera jako jednego z tych, co się podlizują kapitanowi — czy nawet za kogoś niespełna rozumu — gdy kącikiem oka dojrzał głowę dowódcy wracającego na pokład. Sawyer pokręcił się widocznie u stóp zejściówki i wrócił po to, aby schwytać swoich oficerów^ jak pozbywszy się ostrożności rozmawiają na jego temat — a Hornblower wiedział więcej od Busha o nawykach dowódcy. Bush zadał sobie ogromny wysiłek, by wyglądać naturalnie.

— Czy mogę prosić o kilku ludzi do wniesienia moich rzeczy? — spytał z nadzieją, że jego słowa nie brzmią w uszach kapitana tak bardzo sztucznie jak w jego własnych.

— Oczywiście, panie Bush — odparł Hornblower bardzo służbowym tonem. — Panie James, proszę się tym zająć.

— Ha! — fuknął kapitan i poszedł z powrotem pod pokład.

Hornblower mrugnął do Busha i był to jedyny znak, że uważa postępowanie dowódcy za dziwne, a Bush idąc za skrzynką z rzeczami niesioną do kajuty uświadomił sobie z konsternacją, że na tym okręcie nikt nie ma odwagi wypowiedzieć jasno swej opinii. Lecz „Renown” sposobił się do wyjścia w morze wśród gwaru i zamieszania towarzyszącego przygotowaniom do podróży, Bush zaś znalazł się na jego pokładzie jako jeden z oficerów i pozostało mu jedynie pogodzić się filozoficznie ze swoim losem. Trzeba będzie przetrwać jakoś tę wyprawę, chyba że któraś z ewentualności wymienionych przez Hornblowera w czasie ich pierwszej rozmowy wybawi go z kłopotu.

Rozdział II

„Renown”, okręt jego królewskiej mości, przechylany wiatrem z zachodu szedł pod zrefowanymi marslami na południe, ku stronom, gdzie wiejący pasat północno-- wschodni mógł go popchać prosto do miejsca przeznaczenia podróży w Indiach Zachodnich. Wiatr gwizdał w naprężonym po nawietrznej olinowaniu i wył Bushowi w uszach, gdy stał przy prawej burcie pokładu rufowego, usiłując zachowywać równowagę przy przechyłach poprzecznych, powodowanych olbrzymimi silnymi falami, gnanymi na okręt przez huczący wiatr. Fala uderzała najpierw w prawą stronę dziobu, który dźwigał się leniwie z bukszprytem coraz bliżej pionu, lecz zanim przechył wzdłużny zdążył się skończyć, okręt wolniutko zaczynał się kiwać na boki, podczas gdy bukszpryt dalej podjeżdżał w górę. Potem, wciąż kiwając się poprzecznie, okręt strząsał wodę z dziobu i zaczynał zsuwać się po drugiej stronie fali w białym wirze spienionej wody. Bukszpryt zjeżdżał w dół po luku, w miarę jak okręt powracał do równowagi. Gdy prostował się pod wiatr pod działaniem przechodzącej pod jego kadłubem fali, na jej grzbiecie rufa unosiła się w górę, dziób zanurzał w wodę i kończył ten korkociąg z imponującą godnością wspaniałego wytworu rąk ludzkich, wiozącego na pokładzie pięćset ton urządzeń artyleryjskich. W dół — na boki — w górę — na boki, rytmicznie, z gracją i majestatem. I Bush, balansując na pokładzie z wprawą nabytą w ciągu dziesięciu lat służby, czułby się prawie szczęśliwy, gdyby nasilanie się wiatru nie wymagało ponownego refowania, a o tym zgodnie z regulaminem okrętowym powinien być informowany kapitan.

Zostało mu jednak parę minut wytchnienia, w czasie których mógł puścić wodze myślom. Nie chodziło o to, żeby Bush czuł w ogóle potrzebę medytacji — ubawiłby się takim przypuszczeniem z czyjejkolwiek strony — lecz ostatnie kilka dni upłynęły w nieprzerwanym wirze zajęć od chwili, gdy otrzymawszy rozkazy pożegnał się z matką i siostrami (spędził z nimi trzy tygodnie po zwolnieniu załogi „Conąuerora”) i pośpieszył do Plymouth, obliczając, czy pieniądze, jakie miał w kieszeni, starczą na zapłacenie przejazdu dyliżansem pocztowym. Zastał „Re-nown” w trakcie przygotowań do wyjścia w podróż na wyznaczoną pozycję na wodach zachodnioindyjskich, i w ciągu trzydziestu sześciu godzin pozostałych do terminu opuszczenia portu Bush nie miał ani chwili czasu, żeby usiąść, nie mówiąc już o spaniu — po raz pierwszy mógł przespać noc, dopiero gdy „Renown” płynął przez zatokę. Ale już od momentu postawienia stopy na okręcie dręczyły go dziwaczne nastroje dowódcy, raz obłędnie podejrzliwego, to znowu idiotycznie niefrasobliwego. Bush nie był człowiekiem ulegającym nastrojom — był solidny, z filozoficznym spokojem spełniał swoje obowiązki we wszelkiego rodzaju trudnych sytuacjach, jakich nie szczędziła służba na morzu — lecz nie mógł nie odczuć napięcia i strachu towarzyszącego życiu na „Renown”. Wiedział, że jest niezadowolony i przygnębiony, ale nie zdawał sobie sprawy, że w ten właśnie sposób reagował na napięcie i strach. W ciągu pierwszych trzech dni w morzu niewiele się dowiedział o swoich kolegach. Buckland, pierwszy oficer, zrobił na nim wrażenie człowieka zdolnego i zrównoważonego, a Roberts, drugi oficer, wydał mu się ludzki i niefrasobliwy; Hornblower wyglądał na młodzieńca aktywnego i inteligentnego, Smith zaś na osobnika o słabym charakterze, w gruncie rzeczy jednak były to tylko domysły. Pozostali oficerowie — porucznicy, nawigator, chirurg oraz płatnik — zachowywali się tajemniczo i z dużą dozą rezerwy. Było to zachowanie w zasadzie słuszne i właściwe — Bush sam nie był zbyt rozmowny — ale tu milczano do przesady, a rozmowy ograniczały się do paru słów, i to wyłącznie na tematy służbowe. Bush mógłby wiele się dowiedzieć o okręcie i jego załodze, gdyby pozostali oficerowie chcieli podzielić się z nim doświadczeniami i obserwacjami z rocznej służby na „Renown”. Jednakże poza jednym porozumiewawczym mrugnięciem Hornblowera w chwili, gdy Bush przybył na okręt, nikt inny nie puścił pary z ust. Człowiekowi z bogatą wyobraźnią mogłoby się zdawać, że jest duchem przebywającym na morzu wśród innych duchów, odciętych od świata i od siebie nawzajem, zmierzających po bezkresie wód ku nieznanemu przeznaczeniu. Lecz nie mając takiej wyobraźni, Bush doszedł do wniosku, że zachowanie się starszych oficerów jest odbiciem nastrojów dowódcy, a myśl ta przypomniała mu o nasilającym się wietrze i konieczności ponownego refowania. Nastawił ucha na śpiew takielunku, spróbował wyczuć ruchy pokładu pod stopami i pokiwał głową z żalem. Nie było na to rady.

— Panie Wellard — odezwał się do stojącego obok wolontariusza. — Proszę iść do kapitana i powiedzieć mu, że moim zdaniem trzeba refować podwójnie.

— Tak jest, sir.

Nie minęło parę sekund, a Wellard był już z powrotem.

— Kapitan już tu idzie, sir.

— Bardzo dobrze — odparł Bush.

Mówiąc to nie patrzył w oczy Wellardowi; nie chciał, żeby chłopiec się zorientował, jak podziałała na niego ta wiadomość, wołał też nie widzieć twarzy Wellarda. Nadszedł kapitan, z długimi, zmierzwionymi włosami targanymi przez wiatr, jak zawsze zwracając swój zakrzywiony nos to w jedną, to w drugą stronę.

— Chce pan refować podwójnie, panie Bush?

— Tak, sir — odpowiedział Bush i czekał na ostrą krytykę. Był mile zdziwiony, gdy jej nie usłyszał. Dowódca miał niemal dobrotliwy wyraz oblicza.

— Bardzo dobrze, panie Bush. Niech pan wywołuje załogę.

Gwizdki rozświergotały się na pokładach.

— Cała załoga! Cała załoga! Wszyscy do refowania marsli. Cała załoga!

Marynarze zaczęli się zbiegać. Wezwanie „cała załoga” sprawiło, że oficerowie wyszli z mesy i kabin, a midszyp-meni opuścili koję, sprawdzając w biegu, czy mają przy sobie rozkład stanowisk, aby załoga znalazła się na właściwych miejscach. Poprzez wycie wiatru dobiegał głos kapitana wydającego rozkazy. Marynarze chwycili za fały i reflinki, okręt tak mocno nurzał się dziobem i kołysał wzdłużnie na szarym morzu pod ołowianym niebem, że ktoś obserwujący go z lądu mógłby się dziwić, jak można się utrzymać na nogach na pokładzie, a cóż dopiero na wantach. Nagle w trakcie wykonywania manewru czyjś młody, wibrujący głos przekrzyczał słowa dowódcy:

- Hej, wy tam! Przestać wybierać! Przestać wybierać!

Polecenie zostało wykrzyczane tak ostrym, przekonywującym tonem, że marynarze przerwali pracę. Kapitan ryknął z rufówki:

— Któż to zmienia moje rozkazy?

— To ja, sir... Wellard.

Młody wolontariusz zwrócił twarz w kierunku rufy, usiłując przekrzyczeć wiatr. Ze swego stanowiska Bush zobaczył, że kapitan ogarnięty wściekłością ruszył w stronę relingu rufowego; ze swym wielkim nosem wysuniętym do przodu wyglądał na węszącego za ofiarą.

— Pożałuje pan tego, panie Wellard. Bardzo pan pożałuje.

W tej chwili obok Wellarda zjawił się Hornblower, z twarzą zieloną z powodu choroby morskiej, która go nie opuszczała od chwili wyjścia „Renown” z cieśniny Plymouth.

— Sir, refsejzing po nawietrznej wczepił się w blok talii refowej — zawołał i Bush podszedłszy bliżej zobaczył, że tak było rzeczywiście. Gdyby marynarze wybierali dalej, mogłoby dojść do uszkodzenia żagla.

— Jak pan śmie stawać między mną a kimś, kto okazał mi nieposłuszeństwo? — ryknął kapitan. — Próba osłaniania go na nic się nie zda.

— To ja odpowiadam za ten odcinek, sir — zauważył Hornblower. — Pan Wellard robił to, co było jego obowiązkiem.

— To spisek! — krzyczał dowódca. — Jesteście obaj w zmowie!

Na tak absurdalny zarzut Hornblower mógł odpowiedzieć tylko milczeniem. Stał, pobladłą twarz zwróciwszy ku kapitanowi.

— Zejdzie pan pod pokład, panie Wellard — grzmiał kapitan, gdy nie doczekał się odpowiedzi. — I pan, Horn-blower, także. Zajmę się wami za kilka minut. Słyszeliście? Ruszać na dół! Nauczę was spiskowania.

Taki bezpośredni rozkaz musiał zostać wykonany. Horn-blower i Wellard ruszyli wolno w stronę rufy; Hornblower starał się unikać wymiany spojrzeń z midszypmenem, aby nie narazić się ponownie na zarzut spiskowania. Kapitan odprowadzał ich wzrokiem. Gdy głowy ich zniknęły już na zejściówce, podniósł znowu w górę swój wielki nochal.

— Posłać kogoś, żeby odczepił refsejzing — rozkazał normalnym tonem, stłumionym tylko przez wiatr. — Wybierać!

Zrefowano podwójnie marsie i załoga zaczęła schodzić z rei. Dowódca stał przy relingu rufówki, patrząc po okręcie najzupełniej normalnym spojrzeniem.

— Wiatr zmienia się na pełny — powiedział do Buck-landa. — Hej, tam, na marsie! Posłać marynarza do padunów przy krawężnicy marsa. Marynarze do brasów nawietrznych. Obsada rufy! Wybrać grotbras z nawietrznej! Razem wybierać, chłopcy! Fokreja dobrze! Grotreja dobrze! Obłożyć porządnie!

Rozkazy były dorzeCzne i sensowne. Marynarze stali, czekając na zwolnienie wachty wolnej od zajęć.

— Pomocniku bosmana! Zanieście pozdrowienia ode mnie panu Lomaxowi i niech przyjdzie tu do mnie na pokład.

Pan Lomax był płatnikiem, toteż oficerowie obecni na pokładzie rufowym z trudem powstrzymali się od wymiany spojrzeń, nie umieli wyobrazić sobie powodu wzywania płatnika na pokład w tej chwili.

— Pan posyłał po mnie, sir? — przemówił płatnik, zdyszany szybkim biegiem.

— Tak, panie Lomax. Załoga wybierała nawietrzny grotbras.

— Tak, sir?

— A teraz go spleciemy.

— Sir?

— Słyszy pan, co mówię? Spleciemy grotbras2. Po łyku rumu dla wszystkich marynarzy. I dla chłopców okrętowych też.

— Sir?

— Powiedziałem: po łyku rumu dla każdego. Czy muszę powtarzać rozkazy? Rum dla wszystkich. Daję panu na to pięć minut, panie Lomax, i ani sekundy więcej.

Dowódca wyjął zegarek i spojrzał znacząco na wskazówki.

— Tak jest, sir — wyjąkał Lomax, ale stał jeszcze przez chwilę, aż nochal kapitana zaczął się obracać w jego stronę, a krzaczaste brwi się zbiegły. Na ten widok płatnik odwrócił się i pobiegł. Jeśli miał wykonać ten niewiarygodny rozkaz, to pięć minut było niewiele na przywołanie pomocników, otwarcie schowka i przyniesienie rumu na pokład. Rozmowę kapitana z płatnikiem mogło słyszeć nie więcej niż pół tuzina osób, lecz obserwowała ją cała załoga; jedni spoglądali po sobie z niedowierzaniem, inni z uśmiechami, które Bush chciałby zetrzeć z ich twarzy.

— Pomocniku bosmana! Biegnijcie do pana Lomaxa i powiedzcie mu, że minęło dwie minuty. Panie Buckland! Proszę zebrać załogę tu, na rufie.

Marynarze zaczęli nadchodzić od śródokręcia. Bushowi się zdawało, że szli powoli i niedbale, ale może była to wina nadmiernie pobudzonej wyobraźni. Dowódca podszedł do relingu, cały w uśmiechach, tak nie pasujących do dzikich wrzasków, jakie wyrzucał z siebie przed chwilą.

— Marynarze, wiem, gdzie szukać lojalności — za-grzmial. — Byłem jej świadkiem. I znajduję ją tutaj. Widzę

17

na wskroś wasze oddane serca. Obserwuję wasz nieustanny trud. Dostrzegam go, tak jak zauważam wszystko, co się dzieje na okręcie. Wszystko, powiadam. Zdrajcy dostają, na co zasłużyli, a lojalni członkowie załogi otrzymują nagrodę. Wznieście okrzyk, chłopcy.

Rozkaz został spełniony, przez jednych bez entuzjazmu, przez innych z przesadną gorliwością. W otworze głównego luku pojawił się Lomax, a za nim czterej pomocnicy, każdy z dwugalonową baryłką.

— W sam czas, panie Lomax. Miałby się pan z pyszna w razie spóźnienia. Proszę dopilnować, aby rozdział odbył się sprawiedliwie, bez kombinacji, jakie się zdarzają na innych okrętach. Panie Booth! Proszę tu do mnie, na rufę.

Tęgi bosman podbiegł na swoich krótkich nóżkach.

— Spodziewam się, że ma pan przy sobie swoją laskę trzcinową?

— Tak jest, sir.

Booth zaprezentował długi posrebrzany kij bambusowy, z grubymi guzami wystającymi co dwa cale. Opieszali marynarze znali dobrze tę laskę, nie tylko zresztą oni — w chwilach złości pan Booth częstował nią każdego, kto znalazł się w zasięgu jego ręki.

— Niech pan weźmie dwóch najtęższych ludzi spośród swoich pomocników. Będzie wymierzana sprawiedliwość.

Twarz dowódcy przybrała teraz nieodgadniony wyraz. Na grubych wargach igrał przypuszczalnie nieświadomy uśmiech, gdyż nie miał on odbicia w spojrzeniu.

— Za mną — rzucił kapitan do Bootha i jego ludzi i ruszył, zostawiając znowu pokład na głowie Busha, który mógł teraz snuć ponure rozmyślania nad dezorganizacją normalnego toku zajęć i naruszeniem dyscypliny przez ten dziwaczny kaprys dowódcy.

Gdy rum został rozdzielony i wypity, Bush mógł odesłać wachtę wolną od zajęć i dopilnować, aby wachta służbowa wróciła do swych obowiązków, ostrymi słowami besztając marynarzy za ponure miny i opieszałość. Nie sprawiało mu już przyjemności stać na huśtającym się pokładzie i wyczuwać stopami korkociągowe przechyły okrętu, obserwować szybki bieg fal atlantyckich, trymowanie żagli i obracanie kołem sterowym — Bush wciąż nie uświadamiał sobie wyraźnie, że można znajdować zadowolenie w takich zwykłych, codziennych rzeczach, czuł jednak niejasno, że jego życie zostało o coś zubożone.

Zobaczył Bootha wracającego z pomocnikami na dziób, a po chwili na pokładzie rufowym pojawił się Wellard.

— Melduję się do służby, sir — rzekł.

Chłopiec miał twarz pobladłą i stężałą i Bush przyjrzawszy mu się uważnie dostrzegł ślad łez w kącikach jego oczu. Wellard poruszał się sztywno; duma mogła być powodem, że wypinał pierś i trzymał głowę wysoko, ale niemożność zginania się w pasie musiała mieć inną przyczynę.

— Bardzo dobrze, panie Wellard — odparł Bush.

Pomyślał o guzach na lasce Bootha. On sam dostatecznie często doznawał niesprawiedliwości. Nie tylko chłopcy, lecz i dorośli mężczyźni byli czasami bici bez powodu i Bush przezornie nie protestował w takich wypadkach, uważając że na tym z gruntu niesprawiedliwym świecie kontakt z niesprawiedliwością należy do programu wychowania. A dorośli uśmiechali się do siebie na widok bitych chłopców i byli zgodni w przeświadczeniu, że wszystkim to wyjdzie na dobre. Chłopców bito od zarania dziejów i gdyby miano przestać — co zresztą nie mieściło im się w głowie — nastałby sądny dzień dla świata. To wszystko prawda, a jednak Bushowi żal było Wellarda. Na szczęście miał coś dla niego do roboty, zajęcie odpowiednie do stanu i nastroju chłopca.

— Trzeba porównać klepsydry, panie Wellard — powiedział, wskazując ruchem głowy na kompas. — Proszę porównać klepsydrę minutową z półgodzinną, jak tylko zostanie obrócona, kiedy wybiją siedem szklanek.

— Tak jest, sir.

— Niech pan zaznacza każdą minutę kreską na tabliczce, bo inaczej mógłby się pan zgubić w obliczeniach — dodał Bush.

— Tak jest, sir.

To był dobry sposób na odpędzenie od chłopca myśli o kłopotach, przy tym zajęcie nie wymagające wysiłku fizycznego. Wystarczyło patrzeć, jak piasek wysypuje się z klepsydry minutowej i szybko ją obracać, robiąc znak na tabliczce, po czym obserwować dalej. Bush miał wątpliwości co do działania klepsydry półgodzinnej i takie sprawdzenie mogło się przydać. Wellard podszedł sztywnym krokiem do kompasu i rozpoczął przygotowania do obserwacji.

Lecz oto dowódca wracał na pokład, zwracając nochal to w tę, to inną stronę. Jego nastrój znowu uległ zmianie, znikła poprzednia aktywność i nerwowość zachowania. Teraz wyglądał jak człowiek, który dobrze sobie podjadł. Zgodnie z wymaganiami etykiety okrętowej Bush odsunął się od relingu nawietrznego z chwilą pojawienia się kapitana, który zaczął się przechadzać wolnym krokiem po tej stronie pokładu rufowego, dzięki długoletniej wprawie dostosowując swój krok do ruchów okrętu na fali. Wellard rzucił na niego jedno spojrzenie, a potem skoncentrował się znowu na klepsydrach. Siódma szklanka właśnie się rozległa i klepsydra półgodzinna została odwrócona. Kapitan chodził krótką chwilę tam i z powrotem. Potem przystanął, badając stan pogody po nawietrznej, wyczul podmuch wiatru na policzku, skierował uważne spojrzenie na wimpel i wyżej, na marsie, aby sprawdzić, czy reje są dobrze wytrymo-wane, po czym podszedł do kompasu sprawdzić kurs, na którym sternik trzymał okręt. Całe to zachowanie było absolutnie normalne, każdy kapitan na każdym okręcie zrobiłby to samo znalazłszy się na pokładzie. Wellard czuł bliskość dowódcy, ale starał się nie dać poznać po sobie niepokoju, odwrócił klepsydrę minutową i zrobił kolejny znaczek na tabliczce.

— Pan Wellard przy pracy? — zauważył kapitan.

Mówił głosem przytłumionym i trochę niewyraźnym, jego ton był zupełnie inny od tonu wyostrzonego lękiem, jakim mówił poprzednio. Wellard ze wzrokiem utkwionym w klepsydry odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Bush się domyślał, że chłopiec zastanawia się, jaka odpowiedź będzie najbezpieczniejsza, a przy tym najbardziej poprawna.

— Tak jest, sir.

W marynarce wojennej nikt nic nie ryzykował odzywając się do przełożonego w ten sposób.

— Tak jest3 sir — powtórzył jego słowa kapitan. — Może pan Wellard wie już teraz, że lepiej nie spiskować przeciwko swemu dowódcy, przeciwko zwierzchnikowi postawionemu nad nim rozkazem jego najłaskawszej mości króla Jerzego II?

Trudno było znaleźć odpowiedź na tak sformułowany zarzut. Wellard czekał, aż z klepsydry wypłyną ostatnie ziarenka piasku; „tak” lub „nie” mogło być jednakowo zgubne w skutkach.

— Pan Wellard jest bez humoru — ciągnął kapitan. — Może rozmyśla nad tym, co przeszedł. Co przeszedł. „Siedzieliśmy płacząc nad brzegami Babilonu”. Lecz dumny pan Wellard nie zapłakał. Ani nie usiadł. Nie, będzie się starał nie siadać. Niegodna część jego ciała zapłaciła za jego niegodziwości. Dorosły mężczyzna za honorowe przewinienia bywa chłostany po plecach, ale chłopca, wstrętnego smarkacza, co miewa brzydkie myśli, traktuje się inaczej. Nieprawdaż, panie Wellard?

— Tak, sir — szepnął Wellard. Cóż innego mógł odpowiedzieć, a musiał dać jakąś odpowiedź.

— Na tę okazję nadała się doskonale laska pana Bootha. Dobrze wykonała swoje zadanie. Przegięty przez działo złoczyńca mógł rozmyślać o swoich niegodziwościach.

Wellard znowu odwrócił klepsydrę, a kapitan, widocznie usatysfakcjonowany, przeszedł się, ku uldze Busha, kilka razy tam i z powrotem. Lecz w połowie drogi nagle przystanął przy Wellardzie i ciągnął dalej, teraz już wyższym tonem.

— Chciał pan spiskować przeciwko mnie? — nalegał z uporem. — Próbował pan wystawić mnie na pośmiewisko na oczach załogi?

— Nie, sir — odparł Wellard, znów ogarnięty strachem. — Nie, sir. Naprawdę nie, sir.

— Pan i ten szczeniak Hornblower. Pan Hornblo-wer. Snuliście spisek i zamierzaliście poderwać mój służbowy autorytet.

— Nie, sir!

— Tylko załoga jest mi wierna na tym okręcie, gdzie wszyscy spiskują przeciwko mnie. A wy próbujecie chytrze podważyć wpływ, jaki mam na nich. Uczynić ze mnie w ich oczach śmieszną postać. Niech pan się przyzna!

— Nie, sir. Nie uczyniłem tego!

— Po co próbować zaprzeczać? To sprawa oczywista, logiczna. Kto wymyślił, żeby zaczepić refsejzing o blok reftalii?

— Nikt, sir. To...

— Któż zatem zmienił moje rozkazy? Kto okrył mnie wstydem przed obydwiema wachtami, przy całej załodze na pokładzie? To był spisek misternie uknuty. Wszystko wskazuje na to.

Kapitan splótł dłonie na plecach i bez trudu utrzymywał równowagę stojąc na pokładzie, na wietrze targającym połami jego płaszcza i zdmuchującym mu włosy na policzki, ale Bush widział, że znowu dygoce z wściekłości — a może ze strachu. Wellard odwrócił raz jeszcze klepsydrę minutową i naniósł nowy znaczek na tabliczkę.

— Chowa pan twarz, żeby ukryć wypisaną na niej winę? — zagrzmiał nagle kapitan. — Udaje pan zajętego, żeby mnie zwodzić. Hipokryzja!

— Dałem panu Wellardowi polecenie, żeby sprawdził zgodność wskazań klepsydr — wtrącił Bush.

Interweniował niechętnie, lecz przyszło mu to łatwiej, niż przyglądać się jako bierny świadek. Dowódca spojrzał na niego, jakby teraz dopiero go zobaczył.

— Pan, panie Bush? Myli się pan głęboko sądząc, że w tym chłopcu jest coś dobrego. Chyba że... — na twarzy kapitana pojawił się nagle wyraz podejrzliwej obawy — chyba że pan sam maczał palce w tej niecnej sprawie. Ale pan tego nie uczynił, panie Bush? Nie pan. Zawsze miałem dobre zdanie o panu, panie Bush.

Obawa malująca się poprzednio na jego twarzy przeszła w wyraz przymilnej solidarności.

— Tak, sir.

— Mając świat przeciwko sobie, zawsze liczyłem na pana, panie Bush — ciągnął kapitan, rzucając niespokojne spojrzenia spod brwi. — A więc na pewno ucieszy się pan, gdy to wcielenie zła spotka się z zasłużoną karą. Wydobę-dziemy z niego prawdę.

Bush czuł, że gdyby miał zdolność szybkiego myślenia i znajdowania odpowiednich słów, mógłby wyzyskać ten nowy nastrój, aby uchronić Wellarda przed niebezpieczeństwem. Udając osobę oddaną kapitanowi w trudnych dla niego chwilach, a równocześnie wykpiwając samą myśl o groźbie spisku, mógłby skierować obawy dowódcy w inną stronę. Tak mu się wydawało, ale sam nie wierzył, że potrafi tego dokonać.

— On nie ma o niczym pojęcia, sir — zaczął, zmuszając się do uśmiechu. — Nie odróżnia watersztagu od bomu sterżagla.

— Tak pan myśli? — rzeki kapitan z powątpiewaniem w głosie, kołysząc się na piętach w takt przechyłów okrętu. Już wyglądało, że uwierzył, gdy nagle coś nowego przyszło mu do głowy.

— Nie, panie Bush. Pan jest zbyt uczciwy. Zauważyłem to, gdy po raz pierwszy ujrzałem pana na oczy. Nie ma pan pojęcia, w jakie otchłanie zła może się stoczy'ć ten świat. Ten spryciarz zwiódł pana! Zwiódł pana!

Głos kapitana podniósł się do ochrypłego krzyku i Wel-lard zwrócił w stronę Busha zbielałą twarz wykrzywioną przerażeniem.

— Naprawdę, sir... — zaczął Bush, wysilając się na uśmiech, który przypominał raczej grymas trupiej czaszki.

— Nie, nie, nie! — krzyczał kapitan. — Sprawiedliwości musi stać się zadość! Prawda musi wyjść na jaw! Wydobędę ją z niego! Podoficer wachtowy! Biegiem na dziób i wezwijcie tu do mnie pana Bootha. Z pomocnikami!

Kapitan odwrócił się i zaczął dalej chodzić po pokładzie, jakby chcąc się uspokoić, ale po chwili już był z powrotem.

— Wydobędę z niego przyznanie się! Albo wyskoczy za burtę! Słyszycie, co mówię? Gdzież ten bosman?

— Pan Wellard nie skończył jeszcze sprawdzać klepsydr — Bush uczynił ostatnią próbę odwleczenia kaźni.

— I nie skończy — powiedział kapitan.

Bosman na krótkich nóżkach nadbiegał z pomocnikami na rufę.

— Panie Booth! — powiedział kapitan i bezlitosny uśmieszek zaigrał mu na wargach. — Weźmie pan tego łotra. Sprawiedliwość żąda, abyście się nim znowu zajęli. Jeszcze tuzin porządnych kijów. Jeszcze tuzin, a zacznie śpiewać jak z nut.

— Tak jest, sir — odparł bosman, lecz się zawahał.

Przez chwilę stali tak, tworząc żywy obraz; kapitan, z połami surduta trzepocącymi na wietrze; bosman, patrzący błagalnie na Busha, i jego krzepcy pomocnicy stojący za nim jak potężne posągi; sternik, pozornie spokojny w obliczu wszystkiego, co działo się wokół niego, trzymający ster i obserwujący pilnie górne żagle; i młody nieszczęśnik przy kompasie — wszyscy tak stali pod szarym niebem, z sinym morzem huczącym dokoła, ciągnącym się aż po bezkresny widnokrąg.

— Panie Booth, bierzcie go na dół, na pokład główny — rozkazał dowódca.

Polecenie musiało być wykonane. Za słowami kapitana stał autorytet parlamentu, wspierała go odwieczna tradycja. Nic nie można było zrobić. Dłonie Wellarda leżały na kompasie, jakby przyrosły do niego, i wyglądało, że trzeba je będzie odrywać silą. Lecz chłopiec sam opuścił ręce i ruszył za bosmanem, a kapitan odprowadzał go uśmiechem.

W tej sytuacji pożądaną dystrakcją były dla Busha słowa podoficera wachtowego: — Dziesięć minut do ośmiu szklanek.

— Bardzo dobrze. Gwizdać na pobudkę wstępujących na wachtę.

Na pokładzie rufowym pojawił się Hornblower i zmierzał ku Bushowi.

— Nie pan mnie zmienia — zauważył Bush.

— Ja. Rozkaz kapitana.

Hornblower mówił te słowa z kamiennym wyrazem twarzy — Bush przywykł już do takiego opanowania oficerów na tym okręcie i wiedział, co jest tego przyczyną. Lecz ciekawość kazała mu zapytać:

— Dlaczego?

— Mam pełnić wachtę na dwie zmiany — wyjaśnił Hornblower ze spokojem. — Aż do dalszych rozkazów.

Mówiąc to patrzył na horyzont nie zdradzając najmniejszego zdenerwowania.

— A to pech — powiedział Bush i przez chwilę myślał, czy nie posunął się zbyt daleko, okazując w ten sposób swoje współczucie.

— Mam nie dostawać przydziału alkoholu aż do odwołania. Ani z moich racji, ani z niczyich innych.

Dla niektórych oficerów byłaby to kara cięższa niż wachta na dwie zmiany: cztery godziny pracy — cztery wolne, w dzień i noc, ale Bush zbyt słabo znał nawyki Hornblowera, aby osądzić, czy tak jest w jego wypadku. Miał już powtórzyć: — A to pech! — gdy poprzez wycie wiatru dobiegł jego uszu dziki krzyk bólu. Po chwili krzyk rozległ się znowu, tym razem jeszcze głośniej. Hornblower patrzył wciąż na widnokrąg i żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Bush spojrzawszy na niego postanowił nie zwracać uwagi na krzyki.

— A to pech — powiedział.

— Mogłoby być gorzej — stwierdził Hornblower.

Rozdział III

Był niedzielny poranek. „Renown” chwycił w żagle pasat północno-wschodni i gnał przez Atlantyk najlepszą swą prędkością, z bocznymi żaglami postawionymi z obu stron, wznosząc się i opadając regularnie pod naporem wyjącego pasatu, a jego tępy dziób wyrzucał od czasu do czasu w górę strumień wody, której kropelki tworzyły przelotną tęczę. Od takielunku szedł wysoki, przenikliwy gwizd, który zlewał się z niskimi dźwiękami poszycia okrętu w symfonię morską, od dyszkantu przez baryton aż do basa. Spośród chmur olśniewającej białości, rozsianych na szafirze nieba, przeświecało ożywcze słońce, odbijając się na stromiznach roztańczonych fal od królewskiego błękitu morza. Okręt wyglądał zjawiskowo na tle tej urzekająco pięknej scenerii, lecz pełny kształt dziobu i rzędy armat wnosiły niepokój w ten obraz. „Renown” był świetną machiną bojową, królem wód, po których żeglował w osamotnionym majestacie. Ta zupełna samotność mówiła sama za siebie; wrogie flotylle tłoczyły się zamknięte w portach strzeżonych przez czujne eskadry, czyhające tylko, aby wziąć się z nimi za bary. Tpteż „Renown” mógł żeglować bez najmniejszych obaw. Żaden okręt, któremu by się udało przekraść przez blokadę, nie dorównywał jemu silą; nigdzie na morzach nie było eskadry, która byłaby w stanie zmierzyć się z nim w bitwie. Mógł sobie kpić z wybrzeży obsadzonych przez nieprzyjaciela, bezradnego, zduszonego blokadą, i mógł zadać potężny cios, gdzie tylko zechciał. Może właśnie płynął w tym celu, wysłany rozkazem lordów Admiralicji na drugi koniec oceanu.

Na pokładzie głównym stali w szeregach marynarze, których zadaniem było utrzymywać nieprzerwanie ten twór ręki ludzkiej w stanie maksymalnej sprawności i usuwać nieustannie skutki działania morza, pogody i zwyczajnego upływu czasu na jego kadłub. Śnieżnobiałe pokłady, świeżo odmalowane powierzchnie, precyzyjny i celowy układ lin i drzewc — wszystko to świadczyło o staranności ich pracy, oni też obsadzą działa, gdy „Renown” będzie musiał odegrać rolę argumentu w wojnie o panowanie na morzu. „Renown” był wspaniałą machiną bojową, ale tylko dzięki wysiłkom kruchych istot ludzkich, które go obsługiwały. A ci ludzie, podobnie jak „Renown”, stanowili tylko kółka jeszcze potężniejszej machiny, jaką była królewska marynarka wojenna, i większość z nich, trzymana w kleszczach uświęconej przez czas rutyny i dyscypliny wojskowej, rada była z tej roli pionków, których zadaniem było zmywać pokłady i stawiać żagle, kierować działa na cel lub z kordami w dłoniach szarżować przez nadburcia na pokład okrętu nieprzyjacielskiego, nie zastanawiając się nad tym, czy dziób okrętu jest skierowany na północ, czy na południe, czy aborda-żowana przez nich jednostka to hiszpan, francuz czy holender. W tym dniu jedynie dowódca znał misję, z jaką „Renown” został wysłany przez lordów Admiralicji — przypuszczalnie w porozumieniu z rządem. Domyślano się, że zdąża do Indii Zachodnich, lecz szczegóły dotyczące rejonu i zadania, jakie tam ma wykonać, były wiadome tylko jednemu człowiekowi spośród siedmiuset czterdziestu obecnych na pokładzie okrętu.

Tego niedzielnego poranka kto żyw stał w szeregu na pokładzie głównym, nie tylko obie wachty, lecz także „walkonie” nie przydzieleni do żadnej wachty — ludzie z obsługi ładowni, którzy pracowali tak głęboko pod pokładem, że dosłownie nie oglądali słońca od niedzieli do niedzieli: bednarz i jego pomocnicy, zbrojmistrz ze swoimi ludźmi, żaglomistrz, kucharz i stewardowie, każdy w odświętnej odzieży. A oficerowie, w trójgraniastych kapeluszach, ze szpadami u pasa, stali przy swoich sekcjach. W szeregach wyprężonych na baczność na śródokręciu i falujących w takt ruchu pokładu brakowało tylko oficera wachtowego i pełniącego z nim wachtę podoficera, sterników stojących przy kole sterowym i tuzina marynarzy niezbędnych do pełnienia wachty na „oku” i wyznaczonych do obsługi okrętu na wypadek nagłego zaskoczenia.

Był to poranek niedzielny i wszystkie czapki były zdjęte, wszystkie głowy obnażone, ponieważ załoga okrętu słuchała słów dowódcy. Nie było to jednak nabożeństwo. Ci mężczyźni z obnażonymi głowami nie wielbili swojego Stwórcy. Nabożeństwa odbywały się w trzy niedziele każdego miesiąca, jednakże bez nacisku na obecność wszystkich członków załogi — tolerancyjna Admiralicja zarządziła ostatnio, że z uczestnictwa w nabożeństwach mogą być zwolnieni katolicy, żydzi, a nawet dysydenci. W tę czwartą niedzielę rezygnowano z oddawania czci Bogu na rzecz ceremoniału surowszego i bardziej uroczystego, który również wymagał czystych koszul i odkrytych głów. Jednakże marynarze nie musieli stać ze spuszczonymi oczyma, a przeciwnie, wszyscy mieli spojrzenia skierowane wprost przed siebie. Wiatr targał im* włosy, a oni z czapkami w rękach słuchali nakazów równie wszechogarniających jak dziesięcioro przykazań, praw bezwzględnych jak kodeks Leviticusa, ponieważ w każdą czwartą niedzielę miesiąca dowódca miał obowiązek odczytać załodze na głos Regulamin Wojenny, aby nawet analfabeci nie mogli się tłumaczyć, że go nie znają. Religijny kapitan mógł przy tym odprawić krótkie nabożeństwo, ale Regulamin Wojenny musiał być odczytany przede wszystkim.

Kapitan odwrócił stronicę.

„Artykuł dziewiętnasty — czytał. — Jeśli jakaś osoba z floty lub należąca do niej uczyni próbę zorganizowania buntowniczego zgromadzenia dla dokonania przestępstwa, każda osoba w takim zgromadzeniu uczestnicząca i uznana za winną wyrokiem sądu wojennego poniesie śmierć”.

Stojąc przy swojej sekcji Bush wysłuchał tych słów, jak dziesiątki razy przedtem. Wygłaszano je w jego obecności tak często, że zazwyczaj nie przysłuchiwał się im ze szczególną uwagą; poprzednie osiemnaście artykułów przeszło mu właściwie mimo uszu. Lecz ten, dziewiętnasty, dotarł do jego świadomości z niezwykłą wyrazistością, może dlatego że kapitan odczytał go ze specjalnym naciskiem. Ponadto Bush, podniósłszy wzrok na błogosławione słońce, pochwycił spojrzenie Hornblowera, oficera wachtowego, który słuchał tego również stojąc przy relingu rufowym. Bushowi się wydało, że słowo „śmierć” kapitan wypowiedział z wyjątkowym naciskiem. Rzecz dziwna, ale w jego uszach zabrzmiało ono dobitnie i bezapelacyjnie, jak odgłos kamienia rzuconego do studni, chociaż słowo „śmierć” powtarzało się często także w innych artykułach odczytywanych przez kapitana — śmierć groziła za uchylanie się przed niebezpieczeństwem, za zaśnięcie na posterunku.

Kapitan czytał dalej:

„Jeśli ktoś wypowie słowa sprzeciwu lub buntu, czeka go śmierć”.

„Jeśli którykolwiek oficer, marynarz lub żołnierz zachowa się lekceważąco wobec swego przełożonego...”

Pod ciężkim spojrzeniem Hornblowera te słowa nabrały dla Busha głębszego znaczenia; poczuł dziwne wzburzenie. Spojrzał na dowódcę, niechlujnego, w wyświechtanym mundurze, i wrócił pamięcią do wydarzeń ostatnich kilku dni. Jeśli ktoś okazał się niezdatny do wykonywania swych obowiązków, to właśnie kapitan, utrzymywała go jednak na stanowisku nieograniczona siła odczytywanego właśnie Regulaminu Wojennego. Bush znowu przeniósł wzrok na Hornblowera, miał wrażenie, że wie dokładnie, co myśli Hornblower stojący przy relingu rufowym, i sam się zdziwił stwierdziwszy, że odczuwa sympatię do tego niezdarnego, kanciastego młodego porucznika, z którym tak mało miał do czynienia.

„A jeśli jakiś oficer, marynarz, żołnierz lub jakakolwiek osoba należąca do floty — kapitan doszedł już do artykułu dwudziestego drugiego — ośmieli się sprzeciwić komukolwiek z postawionych nad nim oficerów lub okaźe nieposłuszeństwo wobec jakiegoś prawowitego rozkazu, zostanie ukarany śmiercią”.

Bush nie zdawał sobie dotąd sprawy, że w Regulaminie Wojennym powtarza się w kółko to samo. Poddawał się ochoczo dyscyplinie i zawsze mówił sobie filozoficznie, że można jakoś przeżyć niesprawiedliwość czy błędne rozkazy dowódców. Teraz zaczął pojmować cel tych wszystkich przepisów. Jak gdyby chcąc rozstrzygnąć jego wątpliwości, kapitan odczytał artykuł końcowy, stawiający kropkę nad i.

„Wszelkie inne zbrodnie popełnione przez osobę lub osoby należące do floty, a nie wymienione w niniejszym Regulaminie...”

Bush pamiętał ten artykuł. Na jego podstawie oficer mógł zniszczyć każdego podwładnego, któremu udało się wymigać od odpowiedzialności na podstawie innych artykułów.

Dowódca odczytał ostatnie uroczyste słowa i podniósł wzrok znad kartki. Jego wielki nos obracał się jak lufa działa nastawionego na cel, gdy tak przyglądał się wszystkim oficerom po kolei; na twarzy o nie ogolonych policzkach malował się wyraz ordynarnego triumfu. Odczytanie regulaminu wydawało się utwierdzać go w jego obawach. Wypiął klatkę piersiową i uniósł się na plecach jakby do wygłoszenia zakończenia.

— Chcę, żebyście wszyscy wiedzieli, że artykuły te dotyczą moich oficerów w tym stopniu co wszystkich innych.

Bush nie wierzył w to, co słyszał. W głowie mu się nie mieściło, że dowódca mógł wypowiedzieć te słowa wobec załogi. Jeśli jakieś odezwanie mogło podważyć dyscyplinę, to właśnie takie. Ale kapitan powiedział tylko jak zwykle:

— Proszę dalej wydawać komendy, panie Buckland.

— Tak jest, sir. — Zgodnie z ceremoniałem Buckland wystąpił krok do przodu.

— Czapki włóż!

Teraz, po zakończeniu ceremonii, oficerowie i marynarze mogli już włożyć nakrycia głowy.

— Oficerowie sekcyjni, odprawić swoje sekcje!

Na tę chwilę czekała orkiestra okrętowa. Sierżant sekcji doboszy machnął batutą i pałeczki zadudniły przeciągle na bębnach. Przejmująco i słodko zawtórowały im flety w skocznej melodii „Praczki irlandzkiej”. Raz — raz — raz — na rozkaz żołnierze piechoty morskiej przełożyli muszkiety na ramię. Ich kapitan z pobladłą twarzą rzucał głośno rozkazy, zmuszając szkarłatno odziane szeregi do maszerowania tam i z powrotem po oświetlonej blaskiem słońca wydzielonej części pokładu rufowego.

Dowódca stał, przyglądając się temu zwykłemu na okręcie widowisku. Nagle zawołał podniesionym głosem:

— Panie Buckland!

— Sir!

Kapitan wszedł na dwa stopnie trapu pokładu rufowego, aby wszyscy go dobrze widzieli, i podniósł głos jeszcze bardziej, by słyszano go w najdalszych szeregach.

— Dziś niedziela wolna od pracy.

— Tak jest, sir.

— I podwójna racja rumu dla tych poczciwców.

— Tak jest, sir.

Buckland robił wszystko, by ukryć w głosie niezadowolenie. Tego było już za wiele. Niedziela wolna od pracy oznaczała, że resztę dnia załoga spędzi na walkonieniu się. A podwójny rum w takiej sytuacji to nieuniknione bijatyki i kłótnie między marynarzami. Idąc pokładem głównym w kierunku rufy, Bush widział oznaki dezorganizacji szerzącej się wśród załogi, a wynikającej z pobłażliwości dowódcy. Utrzymanie dyscypliny było niemożliwe w warunkach, gdy kapitan nie przyjmował do wiadomości żadnych niepomyślnych raportów składanych przez oficerów. Źle sprawujący się członkowie załogi chodzili bezkarnie, chętni do pracy zniechęcali się, a buntownicze duchy zaczęły się buntować otwarcie. „Ci poczciwcy”, powiedział kapitan. A oni doskonale wiedzieli, jak marnie wyglądało ich konto za ubiegły tydzień. Jeśli teraz, po tym wszystkim, dowódca nazwał ich „poczciwcami”, to w następnym tygodniu należy się spodziewać jeszcze gorszych rzeczy. A do tego marynarze na pewno się orientowali, jak kapitan traktuje swoich poruczników, jak im wymyśla i jak surowo karze. Zgodnie z przysłowiem „Z igły widły”, to co się dzieje na rufie, będzie wkrótce w wypaczonej formie roztrząsane dokładnie na dziobie; trudno oczekiwać od marynarzy posłuszeństwa wobec oficerów traktowanych z pogardą przez dowódcę okrętu. Bush myślał o tym wszystkim wchodząc na pokład rufowy.

Kapitan odszedł półpokładem do swojej kajuty; Buckland i Roberts stali przy siatkach hamakowych, zatopieni w rozmowie, i Bush przyłączył się do nich w chwili, gdy Buckland cytował słowa kapitana:

— Te artykuły odnoszą się do moich oficerów.

— Niedziela wolna od pracy i podwójny rum — dodał Roberts. — Dla tych wszystkich poczciwców.

Buckland mówił dalej, ale przedtem obrzucił pokład ukradkowym spojrzeniem. Był to żałosny widok, że pierwszy oficer okrętu liniowego musial podejmować środki ostrożności, aby nie podsłuchiwano jego słów. Ale Horn-blower z Wellardem byli po drugiej stronie koła sterowego. Na rufówce oficer nawigacyjny zbierał midszypmenów z klasy nawigacyjnej z sekstantami do brania wysokości w południe.

— To szaleniec — rzeki Buckland tak cicho, jak na to pozwalał pasat północno-wschodni.

— Wszyscy wiemy o tym — dorzucił Roberts.

Bush się nie odzywał. Był zbyt ostrożny, żeby angażować się obecnie.

— Clive nie ruszy palcem — rzeki Buckland. — Jeśli ktoś tu jest mięczakiem, to właśnie on.

Clive był lekarzem okrętowym.

— Pytałeś go? — wtrącił Roberts.

— Próbowałem. Ale on nie powie ani słowa. Boi się.

— Nie ruszać się z miejsc, panowie — rozległ się głośny, ochrypły głos, dobrze znany glos kapitana mówiącego wyraźnie z poziomu pokładu, na którym stali. Oficerowie zamarli ze zdumienia. — Wszystkie objawy winy — grzmiał głos. — Panie Hobbs, niech pan będzie świadkiem.

Rozejrzeli się dokoła. Świetlik nad kajutą kapitańską był podniesiony na kilka cali i przez ten otwór dowódca

patrzył na nich; widzieli jego oczy i nos. Był wysokiego wzrostu i stanąwszy na książce albo podnóżku mógł wyjrzeć ze świetlika nad zrębnicą. Stojąc na baczność oficerowie czekali, aż pod świetlikiem obok oczu kapitańskich ukazały się jeszcze inne, należące do Hobbsa, pełniącego obowiązki artylerzysty.

— Nie ruszajcie się, panowie, póki nie przyjdę do was — rozkazał kapitan, uśmiechając się szyderczo przy słowie „panowie”. — Doskonale, panie Hobbs.

Obie twarze zniknęły spod świetlika i oficerowie ledwie zdążyli wymienić zrozpaczone spojrzenia, gdy już dowódca szedł od trapu w ich stronę.

— To zebranie buntowników — rzekł.

— Nie, sir — odparł Buckland. Każde słowo nie będące zaprzeczeniem byłoby przyznaniem się, że są winni przestępstwa, które mogło doprowadzić do założenia im stryczka na szyję.

— Śmie pan mi tu kłamać, na moim pokładzie rufowym! — wrzasnął kapitan. — Miałem rację, podejrzewając swoich oficerów. Spiskowanie. Szepty. Knowania. Planowanie. A teraz traktowanie mnie z absolutnym brakiem respektu. Dopilnuję, panie Buckland, aby od tej chwili zaczął pan tego żałować.

— Nie było moją intencją zachować się z brakiem szacunku — zaprotestował Buckland.

— I znowu kłamie mi pan prosto w oczy! A wy, reszta, stoicie tu biernie i popieracie go! Aprobujecie jego postępowanie! Miałem dotąd lepsze zdanie o panu, panie Bush.

Bush uznał, że najlepiej milczeć.

— Oniemieliście wszyscy, co? — ciągnął kapitan. — Ale zaraz zaczynacie gadać, jak tylko spuszczę z was oko.

Kapitan rozejrzał się po pokładzie.

— A pan, panie Hornblower — dodał — nie uznał za stosowne donieść mi o tym zebraniu. Oficer wachtowy, patrzcie go! Wellard też naturalnie maczał w tym palce. Można się było tego spodziewać. Ale coś mi się zdaje, panie Wellard, że będzie pan miał tarapaty z tymi dżentelmenami. Nie był pan dla nich dostatecznie czujnym

33

3 Porucznik Hornblower

obserwatorem. A właściwie to już jest pan w poważnych tarapatach, panie Wellard, nie mając żadnego przyjaciela na okręcie, poza córeczką artylerzysty, którą niedługo znów pan będzie całował.

Kapitan stał, górując nad nimi na pokładzie rufowym, ze spojrzeniem utkwionym w nieszczęsnego Wellarda, który drżąc cofał się przed nim. Całować córeczkę artylerzysty znaczyło zostać przegiętym przez działo i otrzymać chłostę.

— Ale na pana przyjdzie później kolej, panie Wellard. Najpierw porucznicy, jak nakazuje ich wysoka ranga.

Kapitan przeniósł wzrok na poruczników, a strach i triumf malowały się na przemian na jego obliczu.

— Pan Hornblower pełni już wachtę na dwie zmiany — rzekł. — A wy, reszta, leniuchujecie z tego powodu i szatan znalazł głupie zajęcie dla waszych bezczynnych rąk. Pan Buckland nie pełni wachty. To ważna osoba wysokiej rangi, pełen aspiracji pierwszy oficer.

— Sir... — zaczął Buckland, ale urwał. Słowa „pełen aspiracji” niewątpliwie miały oznaczać, że spiskował, aby przejąć dowództwo nad okrętem, lecz sąd wojenny nie przyzna im tego znaczenia. Każdy oficer powinien mieć aspiracje i takie słowa nie stanowiły obrazy.

— Sir! — szydził dowódca. — Sir! A więc ma pan jeszcze tyle poczucia przyzwoitości, żeby panować nad swoim językiem. Może przez chytrość. Lecz nie uniknie pan konsekwencji swoich czynów. Pan Hornblower może dalej pełnić wachtę na dwie zmiany. Lecz ci dwaj dżentelmeni mają się u pana meldować przy wywoływaniu każdej wachty, i o dwóch szklankach, o czterech i sześciu szklankach w każdej wachcie. Meldując się, mają być porządnie ubrani, a pan powinien być dostatecznie rozbudzony. Zrozumiano?

Przez chwilę żaden z osłupiałej trójki nie był w stanie przemówić.

— Odpowiadać!

— Tak jest, sir — rzekł Buckland.

— Tak jest, sir — zawtórowali Bush i Roberts, gdy kapitan zwrócił wzrok na nich.

— Niech nie będzie zaniedbania w wykonywaniu moich rozkazów — dodał kapitan. — Mam sposoby, żeby wiedzieć, czy jesteście mi posłuszni, czy nie.

— Tak jest, sir — rzekł Buckland.

Wyrok dowódcy skazał jego samego, Busha i Ro-bertsa na to, by byli budzeni i wstawali co godzina, dniem i nocą.

Rozdział IV

Ciemno tu było, choć oko wykol, bez najmniejszego przebłysku światła. Okręt sunął w mroku bezksiężycowej nocy i tutaj, trzy pokłady pod powierzchnią morza, przez dębowe poszycie dochodził tylko szmer wody przy burtach i uderzenia fal, po których płynął „Renown”. Drewniane części okrętu stękały pod naciskiem przechyłów to wzdłużnych, to bocznych. Uczepiony stromego trapu Bush szukał po omacku oparcia dla stóp; znalazłszy je, zszedł między baryłki z wodą i schylony nisko ppsuwał się w gęstych ciemnościach w stronę rufy. Obok z piskiem przeleciał szczur, ale tu, w ładowni, można się było szczurów spodziewać, i Bush nie zwróciwszy na to uwagi szedł dalej, wyczuwając rękami drogę. Od przodu, z głębokiej czerni, poprzez mnogość szmerów okrętowych, dobiegł go cichutki syk. Zatrzymał się i odpowiedział takim samym sykiem. Nie krępowała go ta cała konspiracja. Środki ostrożności były niezbędne, gdyż to, co czynił, było bardzo niebezpieczne.

— Bush! — usłyszał szept Bucklanda.

— Tak.

— Wszyscy już są tutaj.

Przed dziesięcioma minutami, o dwóch szklankach pierwszej wachty, po północy, Bush i Roberts, zgodnie z rozkazem kapitana zameldowali się w kabinie Bucklanda. Mrugnięcie okiem, gest, szept i już spotkanie zostało uzgodnione; trudno sobie było wyobrazić sytuację, żeby porucznicy na okręcie królewskim musieli działać w ten sposób, w obawie przed szpiclami i podsłuchiwa-czami, ale było to konieczne. Potem rozeszli się i okrężnymi drogami, przez różne luki przedostali się do tego miejsca. Hornblower, zastąpiony przez Smitha na wachcie, przyszedł pierwszy.

— Nie możemy zostawać tu długo — szepnął Roberts.

Nawet tutaj, w ciemnościach, ton jego szeptu zdradzał zdenerwowanie. Nie było wątpliwości, że jest to spotkanie spiskowców planujących bunt. Wszyscy mogli zawisnąć za to na stryczku.

— Może ogłosimy go niezdolnym do dowodzenia? — szepnął Buckland. — I zakujemy w kajdany?

— Musielibyśmy dokonać tego w sposób szybki i zdecydowany — zauważył szeptem Hornblower. — Inaczej odwoła się do załogi, która mogłaby stanąć po jego stronie, a wtedy...

Hornblower nie musiał mówić, co wtedy. Wszyscy obecni oczyma wyobraźni ujrzeli trupy kołyszące się na rejach.

— Przypuśćmy, że zrobimy to szybko i zdecydowanie — zgodził się Buckland. — Że zakujemy go w kajdany. I co dalej?

— Dopłyniemy do Antiguy — rzekł Roberts.

— I będzie sąd wojenny — dorzucił Bush, po raz pierwszy w tej trudnej sytuacji wybiegając tak daleko myślami w przyszłość.

— Tak — potwierdził Buckland.

W jego bezbarwnym mruknięciu zawarta była cała gama nastrojów: niepewność i rozpacz, desperacja i zwątpienie.

— W tym sęk — ciągnął szeptem Hornblower. — Przedstawi dowody. W sądzie wszystko będzie wyglądało inaczej. Karano nas: służba dwuwachtowa, pozbawienie racji rumu. To się może przydarzyć każdemu. Nie daje podstaw do buntu.

— Ale on demoralizuje załogę.

— Podwójne racje rumu. Czas wolny od pracy. W sądzie zabrzmi to całkiem naturalnie. Nie nasza sprawa krytykować metody dowódcy — takie będzie stanowisko sądu.

— Ale przecież będą go widzieli na własne oczy.

— On jest sprytny. I nie z tych wariatów, co bredzą. Potrafi mówić, znaleźć uzasadnienie dla wszystkiego. Słyszeliście go. To, co powie, będzie brzmiało wiarygodnie.

— Ale przecież traktował nas pogardliwie na oczach załogi, kazał Hobbsowi szpiegować nas.

— Będzie to świadczyło, w jak trudnej był sytuacji, otoczony przez takich złoczyńców jak my. Jeśli go aresztujemy, będziemy winni, dopóki nie dowiedziemy swojej niewinności. Każdy sąd stanie po stronie kapitana. Za bunt grozi stryczek.

Hornblower wyraził słowami wszystkie wątpliwości, jakie Bush przeczuwał, lecz nie potrafił ich sformułować.

— To prawda — mruknął Bush.

— A co z Wellardem? — spytał szeptem Roberts. — Słyszeliście jego krzyki ostatnim razem?

-— To tylko wolontariusz. Nawet nie midszypmen. Bez przyjaciół, bez rodziny. Jak myślicie, co powiedzą sędziowie usłyszawszy, że kapitan spuścił chłopcu lanie parę razy? Roześmieją się. My byśmy też się śmieli, gdybyśmy nie znali prawdy. Wyjdzie mu tylko na dobre, mówilibyśmy, tak jak wyszło nam samym.

Po tym tak oczywistym stwierdzeniu przez chwilę panowała cisza, przerwana wreszcie przez Bucklanda, który ulżył sobie nieco w rozpaczy, wyrzuciwszy z siebie szeptem stek najgorszych przekleństw.

— Wniesie oskarżenia przeciwko nam — odezwał się Roberts. — Jak tylko znajdziemy się w pobliżu innych okrętów. Wiem, że tak zrobi.

— Dwadzieścia dwa lata jestem oficerem — westchnął Buckland. — A teraz on zniszczy mnie. I was także.

Nie będzie najmniejszych szans dla oficerów oskarżonych przez kapitana przed sądem wojennym o lekceważące zachowanie wobec niego, w sposób naruszający dyscyplinę. Każdy z nich wiedział o tym. Pogłębiło to jeszcze bardziej ich rozpacz. Oskarżenia miotane przez kapitana z tym samym obłąkańczym uporem i przebiegłością, jakie przejawiał dotychczas, mogły się skończyć czymś więcej niż dymisją z floty. Mogły doprowadzić do więzienia i stryczka.

— Dzieli nas jeszcze dziesięć dni od Antiguy — powiedział Roberts. — Jeśli utrzyma się pomyślny wiatr, a na pewno się utrzyma.

— Nie mamy przecież pewności, czy idziemy do Antiguy — zauważył Homblower. — Domyślamy się tylko. Może to trwać jeszcze tygodnie... albo i miesiące.

— Niech nas Bóg ma w swej opiece! — westchnął Buckland.

Cichutki stukot w ładowni od strony rufy — szmer inny od szmerów płynącego okrętu — sprawił, że wstrząsnął nimi dreszcz. Bush zacisnął owłosione pięści. Uspokoili się, słysząc przytłumiony głos:

— Panie Buckland... panie Hornblower... sir!

— Wellard, na Boga! — zdumiał się Roberts.

Usłyszeli, jak Wellard gramoli się do nich.

— Kapitan, sir! — powiedział. — Idzie w tę stronę.

— Boże święty!

— Którędy? — rzucił Hornblower.

— Lukiem między pokładowym. Pobiegłem do rufowej części międzypokładu i stamtąd przedostałem się tutaj. Wysyłał Hobbsa...

— Wy trzej na dziób! — zadecydował Hornblower, przerywając wyjaśnienia. — Na pokładzie rozejdźcie się w różne strony. Szybko!

Nikt nie zastanawiał się nad tym, że Homblower wydaj e rozkazy oficerom o niebo starszym szarżą od niego. Każda chwila była droga i nie wolno było stracić czasu na wahania czy próżne złorzeczenia. Stało się to rzeczą jasną dla wszystkich, gdy tylko się odezwał. Bush dał nura za innymi w ciemność, w kierunku dziobu, boleśnie obijając sobie golenie o niewidoczne przeszkody. Uciekając w panice usłyszał jeszcze, jak Hornblower powiedział: — Idziemy, Wellard.

Komora lin kotwicznych — trap — a potem cudowne bezpieczeństwo dolnego pokładu działowego. Po kompletnych ciemnościach ładowni było tu na tyle jasno, że mógł widzieć wyraźnie. Buckland i Roberts spieszyli na pokład główny, Bush zawrócił w kierunku rufy. Marynarze z wachty wolnej od służby posnęli głęboko w hamakach; ze szmerami okrętowymi mieszało się tu chrapanie śpiących w rzędach hamaków zawieszonych jeden przy drugim i kołysanych tak równo w takt ruchów okrętu, że robiły wrażenie jednej zwartej masy. Pomiędzy najdalszymi rzędami pojawiło się światełko. Była to latarnia tubowa z zapalonym stoczkiem, niesiona przez idącego szybkim krokiem Hobbsa, p. o. działonowego, za którym postępowali dwaj marynarze. W momencie mijania grupy przez Busha nastąpiła wymiana spojrzeń. Chwila wahania ze strony Hobbsa zdradziła, że bardzo chciałby zapytać Busha, co robi na dolnym pokładzie działowym, ale było to coś, o co żaden podoficer, nawet faworyt kapitana, nie miał prawa zapytać porucznika. Na twarzy Hobbsa odmalowało się rozczarowanie; widocznie śpieszył zabezpieczyć wszystkie wyjścia z ładowni i był wściekły, że Bush mu się wymknął. Oblicza marynarzy zdradzały zwykłe zaskoczenie tym, co się działo na pierwszej wachcie po północy. Hobbs odsunął się, by przepuścić wyższego szarżą, i Bush przeszedł rzuciwszy mu tylko jedno spojrzenie. Teraz, po bezpiecznym wydostaniu się z ładowni i odłączeniu od zebranych spiskowców, poczuł się znacznie pewniej. Postanowił wrócić do kabiny; niedaleko było do czterech szklanek, kiedy zgodnie z rozkazem kapitana miał się znowu zameldować u Bucklanda. Chłopiec wysłany przez oficera wachtowego, żeby go zbudzić, zastanie go leżącego w koi. Gdy jednak zbliżył się do grotmasztu, trafił w sam środek zamieszania, które niewątpliwie powinien był zauważyć, gdyby był niewinny, i o którego przyczyny musiał (tak postanowił) zapytać. Teraz, gdy już tu był, nie powinien iść dalej bez rzucenia jakiegoś pytania. Kwaterowali tu żołnierze piechoty morskiej, którzy opuściwszy hamaki spiesznie wdziewali ekwipunek — ci, co mieli już na sobie spodnie i koszule, nakładali pasy, gotując się do akcji.

— Co to wszystko znaczy? — zapytał Bush, starając się, aby głos jego zabrzmiał tak, jakby nie miał pojęcia, że coś niezwykłego dzieje się na okręcie, poza sceną, jaką właśnie oglądał.

— Bo ja wiem, sir — odparł zapytany szeregowiec. — Kazali wyleźć z hamaków, brać muszkiety, broń boczną i kule, sir.

Sierżant piechoty morskiej wyjrzał przez zasłonę oddzielającą część zajętą przez podoficerów od reszty pokładu.

— Rozkaz kapitana, sir — wyjaśnił, a potem, z rykiem, do żołnierzy: — Ruszać się! Ty tam, zapnij się porządnie.

— A gdzie kapitan? — pytał dalej Bush z całą niewinnością, na jaką potrafił się zdobyć.

— Gdziesik na rufie, sir. Przysłał po straż akurat, jak nam kazali go to wić się.

Czterech żołnierzy i kapral uzupełnili posterunek stojący dniem i nocą pod kajutą kapitańską. Wystarczył jeden rozkaz, aby przywołać straż i zapewnić kapitanowi przynajmniej garstkę uzbrojonych i zdyscyplinowanych ludzi gotowych do czynu.

— Bardzo dobrze, sierżancie — odparł Bush i usiłując przybrać zaintrygowany wyraz twarzy pospieszył, jak należało, na rufę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ale Bush bal się. Wołałby wszystko inne, niż iść dalej na spotkanie tego, co go czekało. Pojawił się Whiting, kapitan piechoty morskiej, zaspany i nie ogolony, zapinając na koszuli pas ze szpadą.

— Co, u diabła?... — zaczął, gdy ujrzał Busha.

— Proszę nie pytać mnie! — odparł Bush, starając się o zwyczajny wygląd. Był w tym momencie w stanie takiego napięcia i desperacji, że jego zwykle bierna wyobraźnia zaczęła pracować gwałtownie. Zobaczył prokuratora i usłyszał zadawane Whitingowi pytanie w zwodniczej ciszy sądu wojennego: „Czy pan Bush zachowywał się normalnie?” — i było sprawą straszliwie ważną, żeby Whiting mógł odpowiedzieć: „Tak”. Bush zdołał nawet wyobrazić sobie kosmate dotknięcie sznura na szyi. Ale za chwilę nie musiał już udawać zdumienia i nieświadomości i mógł reagować na wypadki w swój naturalny sposób.

— Po lekarza — dobiegł go krzyk. — Hej, poślijcie po lekarza!

Nadbiegł pędem Wellard z pobladłą twarzą.

— Trzeba posłać po doktora. Po pana Clive’a.

— Kto jest ranny, Wellard? — spytał Bush.

— Kapitan, sir.

Wellard, wstrząśnięty, wyglądał jakby postradał zmysły. Za chwilę, dysząc ciężko, zjawił się Hornblower, blady jak Wellard, ale panujący nad sobą. Rozejrzał się wokoło w słabym blasku latarni i przesunął spojrzeniem po Bushu, jakby go nie poznał.

— Sprowadzić pan Clive’a — rzucił do midszypmena, który wyjrzał z koi. — A ty — wskazał na innego — leć po pierwszego oficera. Poproś, żeby tu zeszedł. Biegiem!

Hornblower zauważył Whitinga i żołnierzy piechoty morskiej chwytających muszkiety ze stojaków.

— Kapitanie Whiting, dlaczego pańscy ludzie stają pod broń?

— Rozkaz dowódcy okrętu.

— Proszę zatem czynić swoje. Nie sądzę jednak, aby groziło nam jakieś niebezpieczeństwo.

Dopiero teraz wzrok Hornblowera objął i Busha.

— O, pan Bush. Skoro pan tu jest, może przejmie pan odpowiedzialność. Zostałem wysłany po pierwszego oficera. Kapitan jest ranny... obawiam się, że bardzo ciężko, sir.

— Ale co się stało? — pytał Bush.

— Kapitan wpadł do luku, sir — wyjaśnił Hornblower.

W słabym świetle Hornblower patrzył Bushowi prosto w oczy, ale Bush nie umiał wyczytać nieczego z jego spojrzenia. Teraz w części rufowej dolnego pokładu działowego pełno już było ludzi i wyraźne oświadczenie Horn-blowera, pierwsze, jakie usłyszeli, wywołało poruszenie. Był to ten rodzaj niezdyscyplinowanego hałasu, który najłatwiej wywoływał gniew Busha, i może dobrze się stało, że zareagował w sposób naturalny dla siebie.

— Milczeć tam! — ryknął. — Wracając do swoich zajęć.

Bush potoczył wzrokiem po obecnych i tłum zamilkł.

— Za pańskim pozwoleniem, sir, pójdę pod pokład — rzekł Hornblower. — Muszę zająć się kapitanem.

— Bardzo dobrze, panie Hornblower — zgodził się Bush; ten stereotypowy zwrot używany był tak często, że nie zabrzmiał sztucznie.

— Proszę za mną, panie Wellard — powiedział Horn-blower i oddalił się.

Tymczasem nadeszło jeszcze kilka osób: Buckland, ze zbielałą, pełną napięcia twarzą, za nim Roberts, zaspany Clive, w koszuli i spodniach, gramolił się niemrawo z kabiny. Wszyscy byli nieco zaskoczeni widokiem żołnierzy ustawiających się w szeregi na ciasnym pokładzie, błyskających lufami muszkietów w mdłym blasku latarni.

— Przyjdzie pan zaraz, sir? — pytał Hornblower, zawracając na widok Bucklandg.

— Już idę — odparł Buckland.

— Co, na Boga, tu się dzieje? — dopytywał się Clive.

— Kapitan jest ranny — odparł krótko Hornblower. — Niech pan natychmiast idzie, będzie potrzebne światło.

— Kapitan? — zamrugał Clive, otwierając szerzej oczy. — Gdzież on jest? Ty, chłopcze, daj mi latarnię. Gdzie moi pomocnicy? Biegnij i pobudź ich. Śpią w hamakach w lazarecie.

Procesja złożona z pół tuzina osób z latarniami: czterej porucznicy, Clive i Wellard, ruszyła na dół. Przystanąwszy u szczytu trapu, Bush rzucił ukradkowe spojrzenie na Bucklanda; na jego twarzy widać było walkę ze strachem. Wołałby sto razy iść pooranym pociskami pokładem wśród gradu kartaczy. Skierował pytający wzrok na Busha, ale mając Clive’a w zasięgu słuchu Bush nie odważył się wyrzec ani słowa — w gruncie rzeczy nie wiedział więcej od Bucklanda. Nie wiadomo, co czekało ich u stóp trapu — areszt, ruina, niełaska czy może śmierć.

Nikłe światło latarni wydobyło z mroku szkarłatną tunikę i biały pas żołnierza piechoty morskiej stojącego przy luku. Miał odznaki kaprala.

— Coś do zameldowania? — zapytał Hornblower.

— Nie, sir. Nic, sir.

— Na dole jest kapitan, nieprzytomny. Pilnują go dwaj żołnierze — poinformował Clive’a Hornblower, wskazując na luk. Clive z trudem opuścił swe ciężkie ciało na trap i zaczął schodzić.

— A wy, kapralu — rozkazał Hornblower — powiedzcie pierwszemu oficerowi wszystko, co wam o tym wiadomo.

Kapral stal sztywno na baczność. Zdenerwował się, czując na sobie wzrok aż czterech poruczników, a ponadto miał niejasne przeczucie oparte na doświadczeniu wyniesionym ze służby wojskowej, że gdy wyższe szarże mają jakiś kłopot, może się to skrupić na zwykłym kapralu, który miał pecha być za wikłanym w tę sprawę nawet bez najmniejszej winy z jego strony. Stał sztywno, starając się nie patrzeć w oczy żadnemu z oficerów.

— Mówże, człowieku — parsknął gniewnie Buckland. On też był zdenerwowany, ale to było naturalne w wypadku pierwszego oficera, którego dowódca uległ ciężkiemu wypadkowi.

— Byłem dowódcą warty. Jak wybili dwie szklanki na dzwonie, zmieniłem posterunek przed drzwiami kajuty kapitana.

— I co dalej?

— A... a wtenczas to ja żem znowuż usnął.

— Do diabła — rozgniewał się Roberts. — Składajcie meldunek.

— Obudził mnie, sir — ciągnął kapral — jakiś pan. On jest chyba artylerzysta.

— Pan Hobbs?

— Może i tak jemu na nazwisko, sir. I powiada: „Rozkaz kapitana, straż pod broń”. No to ja żem postawił straż pod broń, a tu idzie kapitan, z Wadem, wartownikiem, com go postawił na posterunku. Miał w rękach pistolety, sir.

— Kto... Wadę?

— Nie, sir, kapitan, sir.

— Jak się zachowywał? — pytał dalej Hornblower.

— No więc, sir... — kapral bał się wypowiedzieć słowa krytyki na temat dowódcy okrętu nawet wobec porucznika.

— Zostawmy to. Mów dalej.

— To on powiada, sir, no, kapitan, sir, mówi tak do nas: „Za mną”, a potem do tego pana powiada tak: „Proszę, niech pan czyni pańską powinność, panie Hobbs”. To pan Hobbs idzie dalej, a my z kapitanem tu na dół, sir. „Gotuje się bunt — powiada kapitan — podstępny, podły bunt. Musiem złapać spiskowców. Przyłapać na gorącym uczynku” — tak gada kapitan.

W otworze luku ukazała się głowa doktora.

— Dajcie tu jeszcze jedną latarnię — powiedział.

— Jak kapitan? — spytał Buckland.

— Wygląda na wstrząs mózgu i złamanie kości.

— Ciężko ranny?

— Jeszcze nie wiem. Gdzie moi pomocnicy? A, jesteś tu, Coleman. Łubki i bandaże, ale duchem! Szeroka deska, płótno żaglowe, liny. Ruszajźe się, człowieku! A ty, Pierce, chodź ze mną na dół, pomożesz mi.

Tak więc obaj pomocnicy doktora, ledwo się pojawiwszy, już spiesznie odeszli.

— Mówcie dalej, kapralu — rozkazał Buckland.

— Nie wiem, na czym żem stanął sir.

— Kapitan przyprowadził was tutaj.

— Aha, tak, sir. No to jak mówiłem, trzymał w rękach pistolety. Dwóch z nas posyła na dziób. „Zamknijcie wszystkie drogi ucieczki” — tak powiada. A potem do mnie: „Wy, kapralu, weźcie tych dwóch ludzi na dół i róbcie poszukiwania”. I tak ryczał, sir. I trzymał pistolety w ręcach.

Mówiąc to kapral patrzył niepewnie na Bucklanda.

— W porządku, kapralu — uspokoił go Buckland. — Mówcie tylko prawdę.

Świadomość, że dowódca jest nieprzytomny i być może ciężko ranny przydała mu pewności siebie, podobnie jak Bushowi.

— No to my zeszli, z tern drugiem po trapie, sir — ciągnął kapral. — Ja poszłem przodkiem z latarnią i tak myślę, czemu żem nie wziął muszkietu ze sobą. Zeszliśmy z trapu, pomiędzy te skrzynie, sir, a kapitan krzyczał na dół, do luku: „Prędzej! — krzyczał. — Pospieszyć się! Nie dać im uciec. Prędzej!” To my zaczęli leźć po ładunku w stonę dziobu, sir.

Zbliżając się do punktu kulminacyjnego opowieści kapral zaczął zdradzać objawy wahania. Może chcial zakończyć je w sposób bardzo dramatyczny, a może też — co było prawdopodobniejsze — wciąż bał się wplątania w okoliczności, które mogły mu zaszkodzić mimo braku winy.

— Co było potem? — nalegał Buckland.

— No więc, sir...

W tej chwili pojawił się znowu obładowany Coleman; na plecach dźwigał deskę o długości sześciu stóp. Spojrzeniem poprosił Bucklanda o pozwolenie na kontynuowanie zleconego mu zadania, a gdy ten skinął głową przyzwalająco, złożył deskę na pokładzie, na niej płótno i liny, i zszedł za innymi po trapie.

— I co? — zwrócił się Buckland do kaprala.

— Nie wiem, co się stało, sir.

— Powiedz to, co wiesz.

— Usłyszałem krzyk, sir. I gruchnięcie. Nie uszłem nawet i dziesięć jardów, sir. Więc się zawróciłem z latarnią.

— Co zobaczyłeś?

— To był kapitan, sir, leżał tam na dole, koło trapu. Wyglądał jakby nie żył, sir. Zleciał do luku, sir.

— Co zrobiłeś?

— Próbowałem jego odwrócić, sir. Cała twarz była czerwona od krwi. I był bez zmysłów, sir. Myślałem, że może już trup z niego, ale wyczułem, że serce jeszcze puka.

— I co dalej?

— Nie miałem pojęcia, co robić, sir. Ja żem nic zupełnie nie wiedział o tym spotkaniu tutaj, sir.

— Ale cóżeś zrobił w końcu?

— Zostawiłem moich dwóch ludzi koło kapitana, sir, i poszłem na pokład, żeby zrobić alarm. Ja się bał, sir, posyłać kogoś innego.

Była jakaś ironia w tej sytuacji — kapral w strachu, żeby go nie zwymyślano za taki drobiazg: czy powinien był wysłać kogoś z wiadomością, czy iść sam, gdy tymczasem czterem przyglądającym mu się porucznikom groził stryczek.

— I co?

— Wtedy ja żem zobaczył pana Hornblowera, sir.

— Ulga w głosie kaprala musiała być odbiciem ulgi, jaką poczuł znalazłszy kogoś, kto mógłby zdjąć z niego ogromną odpowiedzialność. -— Był z młodym panem Wellardem, chyba tak jemu na nazwisko. Ja... ja powiedział panu Hornblowerowi o kapitanie, sir, i on mnie kazał stanąć tutaj na warcie.

— Myślę, kapralu, żeście postąpili jak trzeba — zawyrokował Buckland.

— Dziękuję, sir. Dziękuję, sir.

U szczytu trapu pojawił się Coleman i znowu poprosiwszy wzrokiem Bucklanda o przyzwolenie podał pozostawiony sprzęt komuś na dole i zszedł z powrotem. Bush patrzył na kaprala, który skończywszy swą opowieść znów zaczął odczuwać skrępowanie pod spojrzeniami czterech poruczników.

— A więc, kapralu — przemówił Hornblower nieoczekiwanie zdecydowanym tonem — nie ma pan pojęcia, jak to się stało, że kapitan spadł do luku?

— Nie, sir. Naprawdę nie wiem, sir.

Hornblower rzucił spojrzenie na kolegów. Tylko jedno. Słowa kaprala i _to spojrzenie Hornblowera bardzo ich uspokoiły.

— Powiadacie, że był bardzo zdenerwowany? No dalej, człowieku, mówcie.

— Ano tak, sir. — Kapral przypomniał sobie swoje wcześniejsze pochopne słowa i nagle stał się bardzo rozmowny. — Krzyczał do nas, na dół, do luku, sir. I chyba się za bardzo schylił, akurat kiedy okręt gibnął się, sir. Mógł potknąć się o zrębnicę i poleciał głową w dół, sir.

— Tak właśnie musiało być — stwierdził Horn-blower.

Clive wdrapał się po trapie i z trudem przelazł przez zrębnicę.

— Będę go teraz wyciągał na górę — oświadczył. Powiódł wzrokiem po czterech porucznikach, a potem sięgnął za pazuchę i wyjął pistolet. — To leżało koło kapitana.

—eZajmę się tym — rzeki Buckland.

— Sądząc z tego, co słyszeliśmy przed chwilą, tam na dole musi być jeszcze jeden — odezwał się Roberts po raz pierwszy. Pod wpływem podniecenia mówił przesadnie głośno, a jego zachowanie mogło się wydać podejrzane dla każdego, kto miałby podstawy do jakichkolwiek podejrzeń. Bush poczuł złość i obawę.

— Każę poszukać, jak wyniesiemy kapitana — powiedział Clive.

Pochylił się nad lukiem i zawołał: — Dawać na górę.