Hornblower i jego okręt Hotspur - Cecil Scott Forester - ebook

Hornblower i jego okręt Hotspur ebook

Cecil Scott Forester

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Na treść tego tomu, obejmującego okres wiosny 1803 i lata 1805, składa się głównie opis różnych wydarzeń związanych z dowództwem "Hotspura", biorącego udział w blokadzie Brestu i w wypadzie pod Kadyks, mającego uniemożliwić Napoleonowi zrealizowanie inwazji Irlandii.

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Morągu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

POWIEŚCI „HORNBLOWEROWSKIE”:

Pan midszypmen Hornblower

Porucznik Hornblower

HORNBLOWER I JEGO OKRĘT „HOTSPUR”

Hornblower i kryzys

Hornblower i jego okręt „Atropos”

Szczęśliwy powrót

Okręt liniowy

Z podniesioną banderą

Komodor

Lord Hornblower

Hornblower w Indiach Zachodnich

Vademecum Hornblowerowskie

 

C.S. FORESTER

Hornbloweri jego okrętHotspur

„WYDAWNICTWO MORSKIE” GDAŃSK„TEKOP” GLIWICE1991

 

Tytuł oryginału angielskiego

Hornblower and the Hotspur

Tłumaczyła z angielskiego

Henryka Stępień

Redaktor

Alina Walczak

Opracowanie graficzne

Erwin Pawlusiński

Ryszard Bartnik

Korekta

Teresa Kubica

© Copyright for the Polish edition, by Wydawnictwo Morskie 1974

ISBN 83-85297-16-2

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1718/K

Rozdział I

— Powtarzaj za mną — powiedział pastor. — „Ja, Horatio, biorę sobie ciebie, Marię Ellen...”

Przez głowę Hornblowera przemknęła myśl, że są to ostatnie sekundy, w których może się jeszcze cofnąć przed tym nie przemyślanym krokiem. Maria nie była odpowiednią kobietą na żonę dla niego, gdyby nawet on sam nadawał się w ogóle do małżeństwa. Przy szczypcie rozsądku przerwałby tę ceremonię choćby w ostatnim momencie, oznajmiając o zmianie decyzji i uciekając, jako człowiek wolny, od ołtarza, pastora i Marii.

„Na dobre i na złe,..” — powtarzał dalej za pastorem jak automat. A przy nim stała Maria, w bieli, w której tak jej było nie do twarzy, rozpływając się wprost ze szczęścia. Kochała go bezbrzeżnie, jego, który był tak nieodpowiednim przedmiotem jej uczuć. Nie mógł, po prostu nie mógł zadać jej tak okrutnego ciosu. Czuł, jak drży u jego boku. Nie był w stanie zmusić się do zachwiania jej ufności, tak jak nie potrafiłby odmówić przyjęcia dowództwa na „Hotspurze”.

„I ślubuję ci wierność” — powtórzył Hornblower. A więc stało się, pomyślał. To były ostatnie, decydujące słowa, które uprawomocniły obrzęd. Złożył przysięgę i nie było już dla niego odwrotu. Pewną pociechą była mu myśl, że faktycznie związał się z Marią już przed tygodniem, gdy rzuciła mu się w ramiona, wyznając we łzach swoją miłość, a on był człowiekiem o zbyt miękkim sercu, aby to wyznanie zbyć żartem; i może też za dobrym? przesadnie uczciwym? — żeby ją wykorzystać i porzucić. Od momentu gdy wysłuchał jej słów, gdy delikatnie odwzajemnił jej pocałunki, wszystko, co nastąpiło później, stało się nieuniknione: ta suknia ślubna, ta ceremonia w kościele Św. Tomasza z Becketta i niejasne przeczucie przesytu jej miłością.

Bush podał obrączkę; Hornblower wsunął ją na palec Marii, wypowiadając końcowe słowa przysięgi.

— Ogłaszam, że jesteście mężem i żoną — zakończył pastor i pobłogosławił ich, po czym nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia, przerwana przez Marię, która z westchnieniem „Och, Horry” wsunęła mu dłoń pod ramię.

Hornblower zmusił się do uśmiechu, nie dając po sobie poznać, że jeszcze bardziej nie lubi zdrobnienia „Horry” niż swego pełnego imienia.

— Najszczęśliwszy dzień w moim życiu — przemówił. Skoro trzeba coś zrobić, czemuż nie zrobić tego sumiennie, więc dodał tym samym tonem: — W moim dotychczasowym życiu.

I było mu przykro, gdy widział uśmiech nieopisanego szczęścia, jakim Maria zareagowała na te szarmanckie słowa. Zarzuciła mu na szyję obie ręce; uświadomił sobie, że czeka na pocałunek, teraz i tutaj, przed ołtarzem. Uznał to za rzecz wysoce niewłaściwą, w tym poświęconym miejscu — w swojej ignorancji bał się urazić pobożnisiów — lecz i tym razem nie było odwrotu, więc schylił się i ucałował jej miękkie wargi.

— Musicie się podpisać w rejestrze — przypomniał pastor i ruszył przodem w stronę zakrystii.

Gdy dokonali tej formalności, pani Mason oświadczyła dobitnie:

— Teraz mogę ucałować mego zięcia — i objąwszy go uściskiem mocnych ramion, głośno cmoknęła w policzek. Pomyślał, że chyba wszyscy mężczyźni muszą czuć awersję do swoich teściowych.

Ale już zjawił się Bush, wybawiając go z opresji. Wyciągnął dłoń i z niezwyczajnym u niego uśmiechem składał gratulacje i najlepsze życzenia.

— Bardzo dziękuję — rzekł Hornblower i dodał: — Dziękuję również za okazaną nam pomoc.

Bush w zakłopotaniu wykonywał gesty, jakby się opędzał od much. Był równie przydatny na tym ślubie, jak podczas przygotowań „Hotspura” do wyjścia w morze.

— Zobaczymy się na przyjęciu, sir — powiedział i wyszedł z zakrystii. Nastąpiła teraz chwila kłopotliwego milczenia.

— Liczyłam, że pan Bush poda mi ramię, gdy będziemy wychodzić z kościoła — powiedziała pani Mason ostrym tonem.

Nie pasowało to do Busha, tak opuścić kogoś w krytycznej chwili; było sprzeczne z jego zachowaniem w czasie kilku ostatnich zwariowanych dni.

— Pani Mason, możemy wyjść razem — wtrąciła żona pastora. — Pani Clive może iść za nami.

— To bardzo miło z pani strony, pani Clive — odparła pani Mason tonem, który bynajmniej nie świadczył, że tak naprawdę myśli. — A zatem szczęśliwa para może ruszać. Mario, weź kapitana pod rękę.

Pani Mason rzeczowo komenderowała małą procesją. Hornblower poczuł, jak Maria wsunęła mu dłoń pod ramię i nieśmiało przytuliła się do jego boku. Byłoby okrucieństwem zignorować ten gest, więc przycisnął jej rękę łokciem do żebra, otrzymując w podzięce jeszcze jeden uśmiech. Pchnięty lekko z tyłu przez panią Mason, ruszył z powrotem do kościoła, gdzie powitał go grzmot organów. Muzyka ta kosztowała panią Mason pół korony dla organisty i szylinga dla kalikanta; można było wydać te pieniądze na lepszy cel. Hornblower myślał o tej sprawie przez parę sekund, jak zwykle dziwiąc się, że ktoś może znajdować przyjemność w przykrym hałasie nazywanym muzyką. Gdy wrócił myślami do rzeczywistości, byli już z Marią w połowie nawy.

— Wszyscy marynarze poszli — zauważyła Maria łamiącym się głosem. — Nikt prawie nie został w kościele.

I rzeczywiście, dwie czy trzy osoby siedzące w ławkach wyraźnie znalazły się tu przez przypadek. Nieliczni zaproszeni goście towarzyszyli im w zakrystii przy składaniu podpisów, a pięćdziesięciu marynarzy przywiedzionych przez Busha z „Hotspura” — wszyscy ci, co do których można było mieć pewność, że nie zdezerterują — już znikło. Hornblower poczuł się lekko rozczarowany faktem, że i w tym wypadku Bush nie dorósł do sytuacji.

— Czy to ważne? — rzekł, szukając śpiesznie słów mogących pocieszyć Marię. — Po cóż jakiś cień ma padać na dzień naszego ślubu?

Z dziwnym uczuciem przykrości obserwował natychmiastową reakcję Marii, która od razu ruszyła pewniejszym krokiem przez opustoszały kościół. Zbliżali się do drzwi przedsionka tonącego w ostrym blasku słońca, a on myślał, co by tu jeszcze mógł powiedzieć czuły, świeżo poślubiony małżonek.

— Szczęśliwa ta panna młoda, nad którą świeci słońce.

Gdy wyszli z półmroku w pełne światło, stanęli zaskoczeni. Bush nie zawiódł jednak; okazało się, że znalazł się na wysokości zadania. Hornblower usłyszał krótki rozkaz i nierówny szczęk stali. To pięćdziesięciu marynarzy ustawionych w podwójny szereg od podwoi kościoła, skrzyżowawszy obnażone kordy, utworzyło luk nad głowami przechodzącej pary.

— Och, jak cudownie! — zawołała Maria z dziecinną radością; w dodatku zwarty szyk marynarzy u drzwi kościelnych zwabił tłumek gapiów, którzy wyciągali szyje, żeby zobaczyć kapitana i jego świeżo poślubioną żonę. Hornblower obrzucił kolejno oba szeregi fachowym spojrzeniem. Wszyscy marynarze byli odziani w nowe bluzy w niebiesko-białą kratę, które wyfasował dla załogi „Hotspura”; białe spodnie drelichowe, przeważnie bardzo znoszone, były porządnie uprane i dostatecznie długie i luźne, aby ukryć braki w obuwiu. Prezentowali się doskonale.

Za szpalerem kordów czekała nie zaprzężona kareta pocztowa, a przy niej Bush. Hornblower powiódł Marię w tamtą stronę; Bush szarmancko pomógł jej wejść na przednie siedzenie, a obok usadowił się Hornblower, który zdążył już włożyć na głowę trzymany dotąd pod pachą trójgraniasty kapelusz. Usłyszał szczęk kordów wkładanych do pochew i zaraz straż honorowa podeszła równym krokiem do karety. W miejsce zaprzęgu założone były natarte białą glinką liny do przeciągania lawet i pięćdziesięciu chłopa — dwudziestu pięciu na linę — chwyciło za nie i rozciągnęło na całą długość. Bush pochylił się do Hornblowera.

— Sir, proszę zwolnić hamulec. Tą rączką, sir.

Gdy Hornblower spełniał jego prośbę, Bush odwrócił się i wydał rozkaz przytłumionym rykiem. Marynarze przyśpieszyli kroku, aby naprężyć liny, a potem ruszyli truchtem. Kareta zaturkotała po kocich łbach, zebrani pożegnali odjeżdżających okrzykami i machaniem kapeluszy.

— Horry... kochany... nigdy nie myślałam, że mogę być tak szczęśliwa — westchnęła Maria.

Podnieceni, jak zawsze, zejściem na ląd marynarze w zaprzęgu z lin skręcili w High Street i w zdwojonym tempie ruszyli w kierunku zajazdu George’a. Gdy na zakręcie Marię rzuciło na Hornblowera, przywarła do niego w zachwyconym przestrachu. Teraz, jadąc z góry, kareta mogła wpaść na ciągnących ją marynarzy. Hornblower szybko sięgnął do hamulca, uwalniając się śpiesznie z objęć Marii, a potem zaczął się zastanawiać, co dalej. Przy takiej okazji powinien ich przywitać właściciel oberży z żoną, pachołkami, służbą hotelową, stajennym, bufetowym i pokojówkami, ale przed domem nie było nikogo. Hornblower bez pomocy zeskoczył z karety i pomógł Marii wysiąść. — Dziękuję wam, chłopcy — zawołał za odchodzącymi marynarzami, a oni w odpowiedzi zasalutowali i wykrzyknęli coś nierówno.

Zza rogu ulicy nadbiegał Bush; Hornblower mógł więc zostawić wszystko na jego głowie, a sam powiódł zwyczajnie Marię do gospody.

Pojawił się wreszcie gospodarz, biegnąc z serwetką przewieszoną przez ramię, a za nim gospodyni.

— Witamy, sir, witamy, madam. Tędy proszę, sir, madam. — Otworzył drzwi wiodące do kawiarni, ukazując stół ze śniadaniem weselnym na śnieżnym obrusie. — Zaledwie pięć minut temu, sir, przybył admirał, musi więc nam pan wybaczyć, sir.

— Jaki admirał?

— Jego ekscelencja admirał Sir William Cornwallis, sir, dowódca Floty Kanału1. Jego woźnica mówi, że na pewno będzie wojna, sir.

Hornblower był przekonany o tym samym od czasu, gdy dziewięć dni temu przeczytał pismo króla do parlamentu i był świadkiem branki do floty; kiedy to powiadomiony został o mianowaniu go dowódcą „Hotspura” i (jak sobie przypomniał) zaręczył się z Marią. Pozbawione skrupułów zachowanie się Bonapartego na Kontynencie oznaczało...

— Szklaneczkę wina, madam? sir?

Po tych słowach gospodarza Hornblower poczuł na sobie pytające spojrzenie Marii. Nie ośmieliłaby się odpowiedzieć, nie upewniwszy się, co na ten temat myśli jej świeżo poślubiony mąż.

— Poczekamy na resztę towarzystwa — odparł Hornblower. — Ach...

Ciężkie kroki na progu obwieściły przybycie Busha. — Będą tu wszyscy za dwie minuty — oznajmił.

— Panie Bush, bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że załatwił pan ten powóz i sprowadził marynarzy — mówiąc to Hornblower jednocześnie myślał, co by jeszcze mógł rzec miły i uważający małżonek. Wsunął dłoń pod ramię Marii i dodał: — Pani Hornblower mówi, że zrobił jej pan ogromną przyjemność.

Jak się spodziewał, Maria zachichotała radośnie, zachwycona tym niespodziewanym użyciem jej nowego nazwiska.

— Moje gratulacje, pani Hornblower — przemówił Bush uroczyście, a potem rzekł do Hornblowera: — Sir, jeśli pan pozwoli, wrócę na okręt.

— Teraz, panie Bush? — zdziwiła się Maria.

— Obawiam się, że to konieczne, proszę pani — odparł Bush i zaraz zwrócił się do Hornblowera: — Zabiorę ze sobą marynarzy. Może trafimy akurat na odpływające barki z zapasami.

— Ma pan chyba słuszność, panie Bush — zgodził się Hornblower. — Ale proszę informować mnie o wszystkim.

— Tak jest, sir — odpowiedział Bush i już go nie było.

— Zaczynali schodzić się goście. Gdy pani Mason rozsadziła ich, znikły wszelkie obawy o to, by przyjęcie się nie udało, i śniadanie potoczyło się swoim torem. Strzeliły korki, wzniesiono pierwsze toasty. Trzeba było pokroić tort i pani Mason uparła się, żeby Maria ukroiła pierwszy kawałek szpadą Hornblowera; była przekonana, że tak właśnie czynią świeżo poślubione żony marynarzy z wyższych sfer Londynu. Hornblower wahał się; dziesięć lat przeżył w absolutnym przekonaniu, że nigdy nie należy wydobywać szpady pod dachem lub pod pokładem. Lecz na nic się nie zdał jego nieśmiały protest, i Maria, trzymając szpadę obu dłońmi przecięła tort wśród ogólnego aplauzu. Hornblower sięgnął niecierpliwie po broń i śpiesznie wytarł jej ostrze z lukru, zastanawiając się przy tym, co pomyśleliby goście, gdyby wiedzieli, że kiedyś ścierał z niego ludzką krew. W trakcie wycierania szpady usłyszał ochrypły szept oberżysty.

— Przepraszam, sir, przepraszam.

— O co chodzi?

— Admirał przesyła pozdrowienia, sir, i chciałby zobaczyć się z panem, jak tylko pan będzie mógł.

Hornblower stał ze szpadą w dłoni, patrząc na oberżystę nie rozumiejącym spojrzeniem.

— Admirał, sir. Jest na pierwszym piętrze, w pokoju frontowym, co się u nas nazywa „pokojem admiralskim”.

— Pan mówi o Sir Williamie?

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze. Proszę przekazać admirałowi wyrazy szacunku i... Albo nie, pójdę zaraz do niego. Dziękuję.

— Dziękuję, sir. I jeszcze raz przepraszam.

Hornblower wsunął szpadę do pochwy i obrzucił zebranych spojrzeniem. Wszyscy patrzyli w tej chwili na pokojówkę roznoszącą kawałki tortu weselnego. Poprawił szpadę u boku, wygładził halsztuk i niepostrzeżenie opuścił pokój, wziąwszy po drodze kapelusz.

Na jego pukanie do drzwi we frontowej części pierwszego piętra głęboki głos, który dobrze pamiętał, odpowiedział „Wejść”. Pokój był tak duży, że łoże z czterema kolumnami w drugim jego końcu zupełnie nie rzucało się w oczy, podobnie jak sekretarzyk ustawiony pod oknem. Cornwallis stał pośrodku pokoju, zajęty dyktowaniem.

— Ach, to Hornblower. Dzień dobry.

— Dzień dobry, sir.

— Ostatnim razem widzieliśmy się z okazji tej niefortunnej sprawy buntownika irlandzkiego. Pamiętam, że musieliśmy go powiesić.

Cornwallis, „Błękitny Billy”, nie zmienił się zbytnio w ciągu czterech lat. Był wciąż tęgim mężczyzną o spokojnym sposobie bycia, gotowym stawić czoło każdej krytycznej sytuacji.

— Proszę siadać. Szklaneczkę wina?

— Nie, sir. Dziękuję.

— Spodziewałem się tego, wiedząc o uroczystości, z której pan tu przyszedł. Przepraszam za przerwanie uczty weselnej, ale niech pan wini za to Bonia, nie mnie.

— Oczywiście, sir. — Hornblower czuł, że należałoby w tej chwili powiedzieć coś więcej, ale nie potrafił nic wymyślić.

— Zatrzymam pana możliwie jak najkrócej. Słyszał pan, że powierzono mi dowództwo Floty Kanału?

— Tak, sir.

— I wie pan, że „Hotspur” jest pod moją komendą?

— Nie wiedziałem, sir, ale spodziewałem się tego.

— Przywiozłem ze sobą list od Admiralicji w tej sprawie. Będzie czekał na pana na pokładzie.

— Tak, sir.

— Czy „Hotspur” jest gotowy do wyjścia w morze?

— Nie, sir. — Powiedział czystą prawdę. Wymówki nie zdałyby się na nic.

— Ile czasu pan potrzebuje?

— Dwa dni, sir. Dłużej, jeżeli nie zdążą z dostawą zapasów artyleryjskich.

Cornwallis popatrzył na niego bardzo ostro, lecz Hornblower wytrzymał to spojrzenie. Nie miał sobie nic do zarzucenia; dziewięć dni temu „Hotspur” był jeszcze okrętem rezerwowym.

— Okręt był w doku, czy ma oczyszczone dno? — Tak, sir.

— Jest obsadzony załogą?

— Tak, sir. Dobrą załogą — śmietanka spośród tych z branki.

— Olinowanie założone?

— Tak, sir.

— Reje umocowane?

— Tak, sir.

— Oficerowie wyznaczeni?

— Tak, sir. Porucznik i czterech młodszych oficerów.

— Będzie pan potrzebował zapasów i wody na trzy miesiące.

— Mam miejsce na żywność na sto jedenaście dni przy pełnych racjach, sir. Bednarze dostarczą w południe baryłki na wodę. Do zmroku wszystko będzie załadowane, sir.

— Czy pan go przeholował?

— Tak, sir. Stoi teraz na kotwicy w Spithead.

— Dobrze się pan sprawił — stwierdził Cornwallis.

Hornblower usiłował nie dać po sobie poznać ulgi po tych słowach, które w ustach Cornwallisa były więcej niż aprobatą — były szczerą pochwałą.

— Dziękuję, sir.

— Czego więc pan teraz potrzebuje?

— Zapasów bosmańskich, sir. Lin, płótna, zapasowych drzewc.

— Niełatwo będzie w tej chwili nakłonić stocznię do rozstania się z tymi materiałami. Pomówię z nimi. Wspomniał pan także o zaopatrzeniu artylerii?

— Tak, sir. Artylerzyści czekają na pociski do dziewięciofuntówek. Na razie nie można ich tu wcale dostać.

Dziesięć minut temu Hornblower zastanawiał się, co powiedzieć, żeby sprawić przyjemność Marii. Teraz dobierał słów, chcąc złożyć rzetelny raport Cornwallisowi.

— Tym też się zajmę — oświadczył admirał. — Może pan liczyć na wyjście w morze pojutrze, jeśli będzie sprzyjał wiatr.

— Tak, sir.

— A teraz, jeśli chodzi o rozkazy dla pana. Na piśmie otrzyma je pan w ciągu dnia, ale już w tej chwili przekażę je panu ustnie, żeby wysłuchać ewentualnych pytań. Zbliża się wojna. Jeszcze nie została wypowiedziana, ale Bonio może nas zaskoczyć.

— Tak, sir.

— Mam zamiar rozpocząć blokadę Brestu, gdy tylko wyprowadzę flotę w morze. A pan ma iść przed nami.

— Tak, sir.

— Ma pan nie czynić nic, co by mogło przyspieszyć wojnę. Nie wolno panu dać Boniowi okazji do wymówki.

— Tak, sir.

— Po wypowiedzeniu wojny może pan oczywiście podjąć odpowiednie kroki. Na razie zadaniem pana jest wyłącznie obserwacja. Proszę mieć oko na Brest. Niech pan się stara prowadzić jak najdokładniejszą obserwację z możliwie najmniejszej odległości, bez prowokowania ognia. Proszę liczyć okręty wojenne — liczbę i klasę jednostek z założonymi rejami, okręty rezerwowe, statki na redach i te gotujące się do wyjścia w morze.

— Tak, sir.

— Bonio posłał w zeszłym roku najlepsze swoje jednostki do Indii Zachodnich. Będzie miał chyba więcej kłopotów od nas ze znalezieniem załóg dla swojej floty. Chcę mieć raport od pana, gdy tylko przybędę na pozycję. Jakie „Hotspur” ma zanurzenie?

— Trzynaście stóp na rufie pod pełnym obciążeniem, sir.

— A zatem będzie pan mógł bez trudu korzystać z Goulet. Nie muszę przestrzegać pana, żebyście się nie władowali na mieliznę.

— Nie, sir.

— Proszę jednak pamiętać, że trudno będzie panu wykonywać swe zadanie bez wystawiania okrętu na ryzyko. Niech pan dokonuje właściwego wyboru między bufonadą i nierozważnym ryzykanctwem a odwagą i chłodną oceną szans. A ja przyjdę z pomocą, ilekroć znajdzie się pan w opałach.

Cornwallis utkwił spojrzenie swych dużych niebieskich oczu w brązowych oczach Hornblowera, którego równie głęboko interesowały słowa admirała, jak i to, co nie zostało wypowiedziane. Przyrzekając wsparcie, Cornwallis powstrzymał się od pogróżek, które powinny być naturalnym następstwem jego słów. Nie był to ani zwrot retoryczny, ani łatwy chwyt dowódcy — taki był właśnie Cornwallis. Wołał dowodzić, niż poganiać; bardzo interesujące.

Hornblower uświadomił sobie nagle, że rozmyślając nad tym od paru chwil gapi się bezmyślnie na swego głównodowodzącego. Nie było to zbyt taktowne z jego strony.

— Rozumiem, sir — przemówił i Cornwallis podniósł się z krzesła.

— Spotkamy się znowu na morzu. Niech pan nie uczyni nic, co mogłoby sprowokować wojnę przed jej wypowiedzeniem — dodał z uśmiechem, który zdradzał człowieka czynu. Hornblower już go rozszyfrował. Cornwallis to ktoś, kogo cieszy i pobudza perspektywa działania; kto nigdy nie będzie szukał powodów czy wymówek do odwlekania decyzji.

Admirał cofnął nagle wyciągniętą dłoń.

— U licha! — zawołał. — Zupełnie zapomniałem. Dziś przecież pańskie wesele.

— Tak, sir.

— Wziął pan ślub dziś rano?

— Godzinę temu, sir.

— A ja wyciągnąłem pana z przyjęcia weselnego.

— Tak, sir. — Dodanie jakiegoś frazesu w rodzaju „Dla Króla i Ojczyzny” czy „Obowiązek przede wszystkim” byłoby tanim chwytem retorycznym.

— Pańska małżonka nie będzie zachwycona.

A jeszcze bardziej teściowa, pomyślał Hornblower. Ale byłoby nietaktem mówić o tym. Zadowolił się więc słowami:

— Postaram się to jakoś wytłumaczyć, sir.

— To ja powinienem to uczynić — rzekł Cornwallis. — Może mógłbym przyłączyć się do gości weselnych i wypić zdrowie panny młodej?

— Byłoby to bardzo uprzejmie z pańskiej strony, sir — odparł Hornblower. Jeśli cokolwiek mogłoby sprawić, by pani Mason darowała mu niestosowne jej zdaniem zachowanie, to właśnie obecność admirała, ekscelencji Sir Williama Cornwallisa, przy stole weselnym. — Idę więc, jeśli jest pan pewien, że nie będę źle widziany. Hachett, poszukaj mojej szpady. Gdzie kapelusz?

Tak więc w momencie, gdy Hornblower pojawił się znowu w drzwiach sali, gorzkie wymówki, którymi już go chciała poczęstować pani Mason, zamarły na jej wargach na widok znakomitego gościa. Zauważyła lśniące epolety, czerwoną wstęgę z gwiazdą, którą taktowny Cornwallis założył, aby uhonorować okazję. Hornblower dokonał prezentacji.

— Długiego życia i wiele szczęścia — przemówił Cornwallis, pochylając się nad dłonią Marii — żonie jednego z najbardziej obiecujących oficerów w służbie króla.

W obliczu takiej znakomitości Maria, zmieszana, zdobyła się tylko na dyg.

— Niezmiernie mi miło poznać pana, Sir Williamie — powiedziała pani Mason.

A pozostali goście — pastor z żoną i parę osób z sąsiedztwa pani Mason — byli wniebowzięci z powodu przebywania w jednym pomieszczeniu z synem lorda, kawalerem Orderu Łaźni, i głównodowodzącym w jednej osobie, a co dopiero, gdy zwracał się do nich osobiście.

— Szklaneczkę wina, sir? — zapytał Hornblower.

— Z przyjemnością.

Cornwallis wziął szklanicę do ręki i potoczył wokoło wzrokiem. Było rzeczą znamienną, że zwrócił się właśnie do pani Mason.

— Czy wypito już zdrowie młodej pary?

— Nie, sir — odparła pani Mason, nie posiadając się ze szczęścia.

— A zatem może ja to uczynię? Panie, panowie. Proszę, wstańcie wszyscy i wypijcie ze mną z tej radosnej okazji. Niech nowożeńcy nigdy nie zaznają smutku. Niech zawsze towarzyszy im zdrowie i pomyślność. Niech małżonka zawsze znajduje pociechę w myśli, że mąż jej spełnia swój obowiązek wobec króla i ojczyzny, a mąż, pełniąc go, niech zawsze czuje oparcie w lojalności swej żony. Miejmy nadzieję, że wkrótce pojawi się na świecie sznur młodzieńców w mundurach żołnierzy królewskich, jak ich ojciec, i cały rząd młodych dam, które staną się matkami przyszłych młodzieńców. Wznoszę zdrowie młodej pary!

Wypito toast wśród oklasków; oczy wszystkich zwróciły się na oblani rumieńcem Marię, a potem przeniosły na Hornblowera, który podniósł się z miejsca. Zanim Cornwallis doszedł do punktu kulminacyjnego swego przemówienia, Hornblower pomyślał, że admirał wypowiada słowa użyte już przedtem przez niego dziesiątki razy na weselach innych oficerów. Podniecony okazją, Hornblower poszukał wzroku Cornwallisa i wyszczerzył zęby. Odpłaci mu tą samą monetą; jego odpowiedź będzie zupełnie podobna do dziesiątków odpowiedzi wysłuchanych przez Cornwallisa.

— Sir Williamie, panie i panowie, mogę tylko złożyć podziękowanie w imieniu — zaczął, biorąc Marię za rękę — mojej żony i swoim.

Gdy śmiech ucichł — Hornblower wiedział dobrze, że wywołała go ta wzmianka o Marii jako jego żonie, chociaż sam nie widział w tym nic śmiesznego — Cornwallis spojrzał na zegarek, więc Hornblower śpiesznie podziękował mu za przybycie i ruszył odprowadzić go do drzwi. Za progiem Cornwallis odwrócił się i klepnął go wielką dłonią w piersi.

— Dodam jedno zdanie do moich rozkazów dla pana — rzeki; Hornblower czuł, że przyjaznemu uśmiechowi admirała towarzyszy badawcze spojrzenie.

— Tak, sir?

— Dodam zezwolenie na piśmie na spanie poza okrętem tej nocy i następnej.

Hornblower otworzył usta do odpowiedzi, lecz nie rzekł nic; po raz pierwszy w życiu zabrakło mu konceptu. Był tak zaskoczony, że nie zdołał znaleźć odpowiednich słów.

— Pomyślałem, że mógłby pan zapomnieć — ciągnął Cornwallis z uśmiechem — że „Hotspur” jest teraz częścią Floty Kanału, a jego dowódcy prawo zabrania bez zezwolenia głównodowodzącego spać gdzie indziej niż na pokładzie. No więc ma je pan.

— Dziękuję, sir — wydusił wreszcie z siebie Hornblower.

— Może nie będzie pan mógł potem spać na lądzie przez parę lat. Albo i dłużej, jeśli Bonio będzie się bił do końca.

— Jestem przekonany, że będzie, sir.

— Wobec tego spotkamy się znów pod Ushant2 za trzy tygodnie. Do widzenia raz jeszcze.

Gdy Cornwallis odszedł, Hornblower przez jakiś czas stał głęboko zamyślony przy uchylonych drzwiach sali weselnej, przestępując z nogi na nogę; nie mógł przecież zacząć swoim zwyczajem chodzić tam i z powrotem. Zbliżała się wojna. On sam był o tym przekonany od dawna; Bonaparte nie zrezygnuje nigdy z zajętych już pozycji. Dotychczas jednak Hornblower sądził lekkomyślnie, że zostanie wysłany w morze dopiero z chwilą wypowiedzenia wojny, za jakieś dwa-trzy tygodnie, po ostatecznym zerwaniu rokowań. Był wściekły na siebie, że tak bardzo się pomylił. To, że miał dobrą załogę — pierwsze żniwo branki — że jego okręt można było szybko przygotować do wyjścia w morze, że jako mała jednostka nic nie znaczył w bilansie sił, a także i to, że przy swym małym zanurzeniu doskonale nadawał się do wyznaczonej mu przez Cornwallisa misji, powinno było mu nasunąć myśl, że właśnie „Hotspur” zostanie najwcześniej wysłany w drogę. A on tego nie przewidział, chociaż powinien.

To była pierwsza sprawa, pierwsza pigułka do przełknięcia. Teraz należało się zastanowić, czemu jego ocena była tak fałszywa. Odpowiedź przyszła od razu, lecz wzdrygał się przed uświadomieniem jej sobie — za co czuł do siebie jeszcze większą pogardę. Ale fakt był faktem. Dopuścił, że jego zdolność chłodnej oceny osłabła z powodu Marii. Nie chciał jej urazić i w rezultacie odsuwał od siebie myśl o przyszłości. Uczynił lekkomyślny krok w bezpodstawnej nadziei, że dobry los uchroni go od zadania jej tego ciosu.

W tym momencie zżymnął się nagle. Dobry los? Nonsens. Jest dowódcą swojego okrętu i wysyłają go na przedpole bitwy. Nadarza mu się wspaniała okazja do wyróżnienia się. To jest dla niego dobry los — a okrutnym pechem byłoby, gdyby musiał pozostać w porcie. Hornblower poczuł dobrze sobie znane uczucie podniecenia na myśl o walce, o rzucaniu na szale ryzyka swojej reputacji — i życia — przy pełnieniu swej powinności, przy zdobywaniu sławy i (co było naprawdę istotne) przy usprawiedliwianiu siebie we własnych oczach. Teraz znów myślał trzeźwo; widział rzeczy we właściwych proporcjach. Przede wszystkim jest oficerem marynarki wojennej, a dopiero potem mężem — i to daleko potem. Ale... ale... przez to sytuacja nie stawała się bynajmniej łatwiejsza. Będzie musiał wyrwać się jakoś z ramion Marii.

Nie może też stać tak tu dłużej. Mimo wzburzenia umysłu musi wracać. Obrócił się i wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

— Wzmianka, że głównodowodzący wzniósł toast za zdrowie młodej pary będzie doskonale wyglądała w „Naval Chronicie” — zauważyła pani Mason. — Dalej, Horatio, niektórzy z gości nie mają nic na talerzach.

Hornblower jeszcze pełnił, jak umiał, obowiązki dobrego gospodarza, gdy w drugim końcu pokoju zobaczył znowu zaaferowane oblicze oberżysty; musiał spojrzeć powtórnie, aby się zorientować, co było przyczyną jego wejścia. Wiódł on Hewitta, nowego sternika łodzi Hornblowera. Nie zauważył go od razu z powodu jego małego wzrostu. Braki we wzroście kompensował sobie Hewitt tuszą; nosił wspaniałe kruczoczarne bokobrody wedle najnowszej mody panującej na dolnym pokładzie. Przeszedł przez pokój kołyszącym się krokiem, ze słomianym kapeluszem w ręku, i zasalutowawszy podał Hornblowerowi pismo zaadresowane przez Busha poprawnie, chociaż nieco staroświecko: Horatio Hornblower Esq.,3 Kapitan i Dowódca. Zebrani zamilkli — niezbyt grzecznie, pomyślał Hornblower — gdy odczytywał te kilka wierszy. „Hotspur” Slup JKM 2 kwietnia 1803 Sir,

Powiadomiono mnie ze stoczni, że pierwsza z barek jest gotowa do podejścia pod burtę. Nie zezwolono jeszcze na nadgodziny dla robotników stoczniowych, więc przerwą oni pracę o zmroku. Z szacunkiem przedkładam, że mogę nadzorować załadunek zapasów, jeśli uzna Pan swój powrót na okręt za niedogodny.

Pański posłuszny sługa W. Bush

— Czy łódź jest w Hard? — zapytał Hornblower.

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze. Będę tam za pięć minut.

— Tak jest, sir.

— Och, Horry — westchnęła Maria z lekką wymówką w głosie. Nie, to było rozczarowanie, a nie wymówka.

— Moja droga — zaczął Hornblower. Przyszło mu do głowy, że mógłby teraz zacytować „Kochana, nie mógłbym cię miłować tak bardzo”, lecz od razu uznał to za rzecz zupełnie niestosowną w takim momencie i przy takiej żonie.

— Znowu jedziesz na statek — westchnęła Maria. — Tak.

Nie mógł tam nie być, gdy czekały sprawy do załatwienia. Dzisiaj, poganiając ludzi, mogą mieć przynajmniej połowę zapasów przeładowanych na okręt. Jutro mogliby skończyć i jeśli dział zaopatrzenia zareaguje na interwencję admirała, może dostaną także proch i kule. A wówczas pojutrze o świcie mogliby wyjść w morze.

— Wrócę wieczorem — pocieszał ją, zmuszając się do uśmiechu. Starał się udawać, że mu na tym zależy, zapomnieć, że stoi u progu przygody, że otwiera się wielka szansa na wyróżnienie się. — Nic nie utrzyma mnie z dala od ciebie, kochana — dodał.

Położył dłonie na jej ramionach i ucałował z głośnym cmoknięciem przy aplauzie zebranych. Rozładowawszy atmosferę tym komediowym nieco chwytem, wyszedł przy akompaniamencie śmiechu gości. Gdy śpieszył do Hard, dwie sprawy splatały się w jego myślach, jak węże na lekarskim kaduceuszu — czuła miłość, jaką Maria pragnęła go otoczyć, i fakt, że pojutrze rano będzie dowodził okrętem na morzu.

Rozdział II

Ktoś musiał od pewnego czasu stukać do drzwi sypialni. Hornblower słyszał, lecz był zbyt rozespany, aby się tym przejmować. Zaraz jednak drzwi otwarły się ze szczękiem zamka i Maria, zbudziwszy się nagle, przerażona, przywarła do męża, a on sam ocknął się wreszcie ze snu. Światło ledwie sączyło się przez ciężkie zasłony łoża. Po dębowej posadzce sypialni zaszurały czyjeś kroki, a potem piskliwy głos kobiecy oznajmił:

— Osiem szklanek, sir. Osiem szklanek.

Zasłony rozchyliły się nieco, przepuszczając promień jaśniejszego światła, i Maria mocniej przytuliła się do Hornblowera. Zwisły znów szczelnie, gdy Hornblower dobył z siebie głos:

— Bardzo dobrze. Już nie śpię.

— Zapalę państwu świecę — oznajmił glos kobiecy równie cienko i skrzekliwie; powłócząc nogami niewiasta przeszła przez pokój, i jasność za zasłonami nasiliła się.

— A wiatr? Skąd wieje? — pytał Hornblower na tyle już rozbudzony, że poczuł przyśpieszone bicie serca i napięcie mięśni na myśl, co ten ranek znaczy dla niego.

— A tego to już panu nie umiem powiedzieć, sir — odparła niewiasta. — Nie znam się na kompasie, a wszyscy inni jeszcze śpią.

Hornblower żachnął się, zirytowany, że nie może otrzymać tak istotnej dla siebie informacji, i nie zastanawiając się sięgnął ku zasłonom loża, by je rozsunąć i zbadać sprawę samemu. Maria wciąż trzymała go w ramionach, więc się zreflektował, że nie może tak po kawalersku wyskoczyć z łóżka. Musi postępować zgodnie z rytuałem i znieść cierpliwie zwłokę. Odwrócił się i ucałował ją, a ona skwapliwie oddała mu pocałunek, ale inaczej niż dotąd. Poczuł wilgoć na policzku; to była łza, lecz tylko jedna, bo Maria opanowała się z wysiłkiem. Jego przedtem zdawkowy uśmiech stal się czulszy.

— Kochany, rozdzielają nas — szeptała Maria. — Wiem, najdroższy, musisz iść. Ale... ale... Nie potrafię sobie wyobrazić, jak będę żyć bez ciebie. Jesteś całym moim życiem. Jesteś...

W piersi Hornblowera wezbrała wielka fala tkliwości, poczuł skrupuły i wyrzuty sumienia. Najdoskonalszy mężczyzna na świecie nie zasługiwałby na tyle oddania. Gdyby go Maria przejrzała, odwróciłaby się od niego, a cały jej świat ległby w gruzach. Okrucieństwem byłoby dać jej poznać prawdę o sobie, nie wolno mu za nic tego uczynić. Świadomość, że jest tak bardzo kochany, poruszała w nim coraz głębsze fale czułości. Ucałował jej policzki, poszukał miękkich, spragnionych ust. Lecz nagle wargi jej stwardniały i cofnęły się.

— Nie, aniele najdroższy. Nie, nie wolno mi wstrzymywać ciebie. Będziesz zły na mnie... później. Och, życie moje, powiedz mi teraz do widzenia. Powiedz, że mnie kochasz... że zawsze będziesz mnie kochał. A potem powiedz do widzenia i że czasem o mnie pomyślisz, tak jak ja zawsze będę myśleć o tobie.

Hornblower wypowiadał słowa, które pragnęła słyszeć, a czułość nadała im właściwy ton. Maria ucałowała go raz jeszcze, a potem oderwała się od niego i odsunęła w drugi koniec łoża. Podczas gdy Hornblower leżał nieruchomo, czekając ze wstawaniem, aż opanuje wzruszenie, Maria odezwała się znowu; twarz miała na pół ukrytą w poduszce, która tłumiła jej głos, lecz mimo to można było odczuć wymuszoną zmianę nastroju.

— Kochanie, czysta koszula leży na krześle, a przy kominku stoi jedna z par twoich najlepszych butów.

Hornblower wyskoczył z łoża. Powietrze w sypialni było dużo świeższe niż za zasłonami. Klamka u drzwi szczęknęła znowu i ledwie zdążył zasłonić się koszulą nocną, gdy stara służąca wsunęła głowę. Zarechotała śmiechem na widok tego gestu skromności.

— Stajenny mówi, że jest lekki powiew z kierunku południowego, sir.

— Dziękuję.

Drzwi zamknęły się za staruchą.

— Czy to tak, jak chciałeś, kochanie? — spytała Maria spoza zasłon. — Lekki powiew z kierunku południowego... to znaczy z południa, prawda?

— Tak, może być — odparł Hornblower, śpiesząc do umywalki. Poprawił świece, aby dobrze oświetlały mu twarz.

Lekki powiew z południa teraz, w końcu marca, nie mógł się długo utrzymać. Może się odwrócić lub zmienić kierunek, ale na pewno nasili się z nastaniem dnia. Jeśli „Hotspur” jest łatwy do manewrowania, o czym był przekonany, będzie mógł minąć Foreland po nawietrznej i czekać na dalszy rozwój wydarzeń, mając wokół okrętu dosyć przestrzeni morskiej. Ale, oczywiście — jak zawsze w marynarce wojennej — nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu. Skrobiąc policzki brzytwą i spoglądając w lustro widział niewyraźne odbicie Marii ubierającej się w głębi pokoju. Nalał chłodnej wody do umywalki, żeby się umyć. Odświeżony, odwrócił się, jak zwykle szybko, żeby włożyć koszulę.

— Och, tak prędko się ubierasz — zawołała Maria z konsternacją.

Hornblower usłyszał stukot jej bucików po dębowej posadzce; naciągała z pośpiechem na włosy świeży czepek i bardzo się śpieszyła z ubieraniem, rezygnując nawet z przestrzegania zwyczajowych form.

— Muszę zejść na dół sprawdzić, czy śniadanie dla ciebie gotowe — powiedziała i wybiegła, nim zdążył zaprotestować.

Wprawnymi palcami starannie założył halsztuk, wdział mundur i rzuciwszy okiem na zegarek, wsunął go do kieszeni, a potem wzuł trzewiki. Powkładał przybory toaletowe do zawiniątka, zawiązał tasiemki i umieścił zawiniątko na wierzchu w przygotowanym worku, gdzie już wczoraj wpakował koszulę dzienną, a teraz dołożył koszulę nocną i szlafrok. Obrzucił pokój spojrzeniem sprawdzającym, czy czegoś nie zostawił; musiał to uczynić dokładniej niż zwykle, bo tu i ówdzie leżały porozrzucane rzeczy Marii. Kipiąc podnieceniem rozsunął firanki w oknie i wyjrzał na zewnątrz — świt jeszcze nie dawał znać o sobie. Z workiem w ręku zszedł schodami do pokoju śniadaniowego. Panował tam stęchły zaduch, a lampa oliwna zawieszona u sufitu rzucała przyćmione światło. Z przeciwległych drzwi wyjrzała Maria.

— Siadaj tu, kochanie — powiedziała. — Śniadanie będzie za chwilę.

Odsunęła krzesło, żeby mógł usiąść.

— Najpierw ty usiądź — zaprotestował Hornblower. Postąpiłby wbrew swojej naturze, gdyby pozwolił, by Maria mu usługiwała.

— O, nie — odparła Maria. — Muszę dopilnować twego śniadania. Na razie tylko ta stara jest na nogach.

Zmusiła go do zajęcia miejsca. Poczuł pocałunek w czubek głowy, muśnięcie policzka o policzek, ale nim zdążył sięgnąć do tyłu, żeby ją przytrzymać, już jej nie było. Usłyszał tylko jakby pociągnięcie nosem czy może szloch; przez otwarte drzwi wdarły się zapachy kuchenne, syczenie czegoś na patelni i głosy krótkiej rozmowy między Marią a staruchą. Potem nadeszła Maria, z pośpiechem świadczącym, że niesiony talerz parzył jej ręce. Opuściła go przed nim na stół, ze skwierczącym jeszcze olbrzymim befsztykiem.

— Jedz, kochanie — mówiła, przysuwając mu dodatki, a on patrzył na ten kawał mięsa z konsternacją.

— Wybrałam go wczoraj specjalnie dla ciebie — oznajmiła z dumą. — Poszłam do rzeźnika, jak byłeś na okręcie.

Hornblower musiał się powstrzymać od grymasu, słysząc żonę oficera marynarki wojennej mówiącą w ten sposób, zamiast po prostu „na burcie”. Musiał się także zmusić do zjedzenia befsztyka na śniadanie, chociaż nie była to jego ulubiona potrawa, a zdenerwowanie odebrało mu apetyt. Widział już niejasno, jak w przyszłości — jeśli w ogóle wróci i jeśli, co trudno mu było sobie wyobrazić, zacznie żyć domowym życiem — będzie mu podawany befsztyk przy każdej szczególnej okazji. Ta myśl była ostatnią kroplą, która przelała kielich; czuł, że nie przełknie ani kęsa, a nie chciał urazić Marii.

— A gdzie twój befsztyk? — zapytał, grając na zwłokę.

— Och, ja w ogóle nie będę jadła mięsa — odparła Maria tonem świadczącym, że nie mieściło się jej w głowie, aby żona mogła jeść tak samo dobrze jak mąż.

Hornblower odwrócił głowę i zawołał:

— Hej tam, w kuchni! Przynieść drugi talerz — ogrzany!

— O nie, kochany — zaprotestowała Maria, cała poruszona, ale Hornblower już podniósł się z krzesła, aby ją w nim usadzić.

— Siadaj — mówił — i ani słowa. Nie zniosę buntowników w rodzinie!

Podano drugi talerz. Hornblower przekroił płat mięsa i nałożył Marii większą część.

— Ale, kochanie...

— Powiedziałem, że nie chcę słyszeć o buncie — huknął Hornblower, parodiując swój sposób mówienia na pokładzie oficerskim.

— Och, Horry, kochany, jesteś dobry dla mnie, o wiele za dobry. — Na chwilę Maria przyłożyła dłonie z chusteczką do twarzy i Hornblower przeraził się, że się w końcu załamie, ale Maria już złożyła ręce na podołku i siadła wyprostowana, opanowując bohatersko wzruszenie. Hornblowerowi zrobiło się jej żal. Ujął i ścisnął dłoń, którą podała mu ochoczo.

— Niech zobaczę, jak zajadasz solidne śniadanie — rzekł; wciąż mówił tym samym żartobliwie strofującym tonem, przez który teraz wyraźnie przebijała czułość. Maria wzięła nóż i widelec. Hornblower uczynił to samo. Zmusił się do przełknięcia paru kęsów, a resztę porcji tak porozgarniał na talerzu, że wyglądało, iż nie zostawił dużo. Pociągnął łyk piwa — nie znosił piwa na śniadanie, nawet tak małej szklaneczki, ale uświadomił sobie, że trudno się spodziewać, aby starucha miała dostęp do puszki z herbatą.

Uwagę ich zwrócił zgrzyt za oknem; to oberżysta otwierał żaluzje. Twarz jego mignęła niewyraźnie w mroku panującym jeszcze na zewnątrz. Hornblower rzucił okiem na zegarek; za dziesięć piąta, a łódź zamówił w Sally Port na piątą. Maria zauważyła spojrzenie i podniosła wzrok na niego. Wargi jej drżały lekko, oczy miała trochę wilgotne, ale panowała nad sobą.

— Wezmę okrycie — rzekła i wybiegła z pokoju. Po chwili była już z powrotem, owinięta w szare palto, z twarzą ocienioną kapturem; niosła ciężki płaszcz Hornblowera.

— Pan już nas opuszcza, sir? — zaskrzeczała starucha wchodząc do pokoju śniadaniowego.

— Tak. Pani załatwi rozliczenie, jak wróci — odparł Hornblower. Pogmerał w kieszeni i położył na stole półkoronówkę.

— Uprzejmie dziękuję, sir. Dobrej drogi i całej masy pryzowego. — Słuchając jej śpiewnej mowy Hornblower pomyślał, że musiała widzieć setki oficerów marynarki wojennej odchodzących z zajazdu na morze — pamiętała pewnie Hawkego i Boscawena.

Zapiął płaszcz i sięgnął po swój worek marynarski.

— Powiem gospodarzowi, żeby wziął latarnię i poszedł z nami. Odprowadzi cię z powrotem do domu — mówił z troską.

— Och, nie, kochanie, proszę cię. To tylko kawałek drogi i znam ją na pamięć — zaprotestowała Maria tak przekonywująco, że już więcej nie nalegał.

Wyszli na rześkie, chłodne powietrze. Oczy ich musiały przywykać do ciemności po słabo oświetlonym pokoju śniadaniowym. Hornblower pomyślał, że gdyby był admirałem czy nawet bardziej znanym dowódcą, nie pozwolono by mu odejść tak zwyczajnie, bez żadnego ceremoniału; właściciel zajazdu z żoną wstaliby na pewno i ubrali się, aby pożegnać go przed drogą. Za rogiem skręcili i zaczęli schodzić stromo w dół, do Sally Port. Hornblower znów przypomniał sobie, że wyrusza na wojnę. Zmartwienie o Marię oderwało go od tej myśli, ale teraz poczuł, że przełyka ślinę z podniecenia.

— Kochany — odezwała się Maria — mam dla ciebie mały podarunek.

Wyjęła coś z kieszeni palta i wcisnęła mu do rąk.

— To tylko rękawiczki, mój drogi, ale daję ci z nimi moją miłość — ciągnęła. — Za mało było czasu, żeby zrobić coś lepszego. Wołałabym wyhaftować coś dla ciebie — dać ci rzecz, która byłaby ciebie warta. Te rękawiczki robiłam na drutach cały czas od chwili... od chwili, gdy...

Nie mogła mówić dalej. Wyprostowała plecy i opanowała się.

— Będę myślał o tobie, ile razy je włożę — odparł Hornblower. Naciągnął je, chociaż przeszkadzał mu trzymany w rękach worek; były to wspaniałe, grube wełniane rękawiczki, z dwoma palcami, wskazującym i kciukiem.

— Świetnie pasują. Dziękuję ci, moja droga, że pomyślałaś o tym.

Byli już na końcu Hard, na stromym zejściu. Zaraz skończy się ta ciężka próba.

— Schowałaś dobrze te siedemnaście funtów? — zadał Hornblower niepotrzebne pytanie.

— Tak, najdroższy, dziękuję. Ale czy to nie za dużo?...

-— Będziesz mogła także pobierać połowę mojej miesięcznej gaży — ciągnął szorstko Hornblower, żeby nie dało się wyczuć czułości w jego głosie. Zreflektowawszy się jednak, jak oschłym mówi tonem, dodał:

— A teraz, skarbie, czas się pożegnać.

Zmusił się, żeby dodać to „skarbie”. Jeszcze nie nawykł do używania takich słów. Poziom wody w Hard podniósł się znacznie, tak jak przewidywał w czasie wydawania rozkazów. Teraz jest przypływ. Będzie zatem mógł skorzystać z odpływu.

— Kochanie! — przemówiła Maria, podnosząc ku niemu twarz w kapturku.

Ucałował ją. Od wody dobiegł znajomy szczęk wioseł w dulkach, echo głosów męskich. Załoga łodzi dostrzegła dwie postacie majaczące na brzegu Hard. Maria usłyszała te odgłosy równie wyraźnie jak on i szybko oderwała chłodne wargi od jego ust.

— Do widzenia, mój aniele.

Nic więcej nie można było powiedzieć ani zrobić, to był koniec krótkiego epizodu. Odwrócił się od Marii, odwrócił się od pokoju, od życia małżeńskiego na lądzie i ruszył na spotkanie wojny.

Rozdział III

— Mamy martwą wodę, sir — oznajmił Bush. — Odpływ zacznie się za dziesięć minut. Kotwica wybrana prawie do pionu, sir.

— Dziękuję, panie Bush. — Rozjaśniło się na tyle, że przestał widzieć jego twarz jako zamazaną plamę. U boku Busha stał Prowse, z funkcyjnym stopniem chorążego, pełniący obowiązki oficera nawigacyjnego. Widać było, że podobnie jak Bush usiłuje dyskretnie ściągnąć uwagę Hornblowera na siebie. Zgodnie z instrukcjami Admiralicji Prowse’owi powierzono „nawigację i prowadzenie okrętu z portu do portu pod kierunkiem dowódcy”. Nie było jednak powodu, aby Hornblower nie dawał oficerom możliwości korzystania z każdej okazji do wykazania swoich umiejętności; wprost przeciwnie. A równocześnie było rzeczą całkiem możliwą, a nawet prawdopodobną, że Prowse, ze swoimi trzydziestoma latami służby na morzu, będzie próbował przejąć kierowanie okrętem z rąk młodego i niedoświadczonego kapitana.

— Panie Bush! Proszę podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower — i wziąć kurs na opłynięcie Forelandu po nawietrznej.

— Tak jest, sir.

Starając się nie dać poznać tego po sobie, Hornblower uważnie obserwował Busha. Bush raz jeszcze potoczył wokół spojrzeniem, oceniając siłę łagodnego wiatru i przypuszczalny kierunek odpływu.

— Przy kabestanie, czekać w pogotowiu! — zarządził. — Zluzować kliwry. Marynarze na maszty do luzowania marsli.

Hornblower od razu się zorientował, że może całkowicie polegać na umiejętnościach żeglarskich Busha. Wiedział, że nie powinien był w to wątpić, lecz pamiętał go sprzed dwóch lat, a pamięć miała prawo się zatrzeć z upływem czasu. Bush wydawał rozkazy we właściwym czasie i w odpowiedniej kolejności. Po wyrwaniu kotwicy z dna „Hotspur” początkowo ruszył wstecz. Jednakże przełożenie steru na burtę i postawienie kliwrów na wiatr przez obsługę dziobu sprawiło, że okręt zaczął się obracać. Bush kazał wybrać szoty i skierował ludzi do brasów. „Hotspur” złapał bardzo spokojnie łagodny wiatr, przechylając się o stopień, najwyżej o dwa. I już, nabrawszy prędkości, ten żywy, piękny wytwór rąk ludzkich, sunął naprzód po wodzie ze sterem ustawionym odpowiednio do oporu żagli.

Nie było potrzeby chwalić Busha za tak prostą operację, jak wyprowadzenie okrętu w morze. Hornblower mógł napawać się radością, że już płynie, gdy tymczasem marynarze szybko stawiali bramsle i żagle dolne. Nagle coś sobie przypomniał.

— Panie Prowse, proszę podać mi lunetę.

Przyłożył masywny przyrząd do oczu i wycelował go nad ćwiartką rufową lewej burty. Jeszcze nie rozwidniło się zupełnie i nad wodą stała zwykła mgiełka, a „Hotspur” zostawił kotwicowisko co najmniej pół mili za rufą. Mimo to dojrzał ją, samotną szarą plamkę na skraju wody, tam, na nabrzeżu Hard. A także — chyba — trzepot czegoś białego; może to Maria machała chusteczką, choć nie był tego pewny. Ale raczej nie. Tam była tylko samotna szara plamka. Hornblower popatrzył raz jeszcze, a potem zmusił się do opuszczenia lunety. Była ciężka i ręce drżały mu trochę, toteż obraz był niewyraźny. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze zostawiając kogoś, kogo obchodził jego los.

— Dziękuję, panie Prowse — rzekł szorstko, oddając lunetę. Musi pomyśleć o czymś innym, szybko znaleźć coś, co go zajmie; na szczęście dowódca okrętu wychodzący w morze nie może narzekać na brak problemów

— Panie Prowse — powiedział, rzuciwszy okiem na ślad torowy i trym żagli. — Wiatr jest teraz stały. Proszę wziąć kurs na Ushant.

— Ushant, sir? — Prowse stał, ze swoją długą, ponurą twarzą muła, przetrawiając, bez zmiany jej wyrazu, otrzymaną informację.

— Słyszał pan, co powiedziałem — warknął Hornblower w nagłej irytacji.

— Tak, sir — odparł śpiesznie Prowse. — Ushant, sir. Tak jest, sir.

Jego pierwsza reakcja była w pewnym stopniu usprawiedliwiona. Nikt na okręcie poza Hornblowerem nie znał treści rozkazów, z którymi wysyłano „Hotspura” w morze; nikt nie miał pojęcia, do jakiego zakątka na świecie ma on płynąć. Wzmianka o Ushant zawężała nieco zakres możliwości. Morze Północne i Bałtyk były wykluczone. Tak samo Irlandia i Morze Irlandzkie, i Zatoka Św. Wawrzyńca po drugiej stronie Atlantyku. Ale mogły to być Indie Zachodnie czy Przylądek Dobrej Nadziei lub Morze Śródziemne — do tych wszystkich rejonów wyruszało się z pozycji odejścia od lądu przy Ushant.

— Panie Bush! — odezwał się Hornblower.

— Sir?

— Może pan odprawić wolną wachtę i posłać ludzi na śniadanie, kiedy uzna to pan za stosowne.

— Tak jest, sir.

— Kto jest oficerem wachtowym?

— Cargill, sir.

— Niech więc przejmie obowiązki.

Hornblower rozejrzał się wokoło. Wszystko było w porządku, a „Hotspur” wypływał na wody Kanału. Coś jednak wydało mu się dziwne, odmienne, niezwykłe. Po chwili zrozumiał, co. Po raz pierwszy w życiu wychodził w morze w czas pokoju. Nie zdarzyło mu się to dotychczas w ciągu dziesięciu lat służby w marynarce wojennej. Ilekroć okręt jego opuszczał port, narażony był zawsze nie tylko na niebezpieczeństwa morza. We wszystkich poprzednich podróżach nieprzyjaciel mógł w każdej chwili pojawić się na widnokręgu; po upływie godziny okręt wraz z załogą mógł już walczyć o życie. A najniebezpieczniejsze było wypływanie po raz pierwszy z surową załogą, jeszcze nie wyszkoloną i niezupełnie zorganizowaną — był to wielce niedogodny moment dla zawsze przecież możliwego natknięcia się na nieprzyjaciela.

Teraz jednak wychodzili w morze bez żadnego z tych problemów. To było niezwykłe uczucie, coś zupełnie nowego — tak nowego, jak pozostawienie Marii na lądzie. Próbował otrząsnąć się z tej myśli; zapragnął, by zniknęła wraz z boją, która przemknęła z prawej burty rufy. A potem z ulgą spostrzegł, że Prowse znowu zbliża się do niego z kawałkiem papieru w ręce, spoglądając w górę, na proporczyk okrętowy, a potem na horyzont i próbując przewidzieć pogodę.

— Kurs południowy zachód ku zachodowi, sir — rzekł. — Gdy zrobimy zwrot przez sztag, możemy dojść tam bejdewindem.

— Dziękuję, panie Prowse, Proszę to zaznaczyć na tablicy.

— Tak jest, sir. — Prowse czuł się pogłaskany tą oznaką zaufania. Nie miał, oczywiście, pojęcia, że Hornblower, przemyślawszy ubiegłego popołudnia wszystkie decyzje, jakie będzie musiał podjąć następnego ranka, doszedł w swoich obliczeniach do tych samych wyników. Zamglone słońce, stojące jeszcze bardzo nisko, oświetliło na chwilę zielone wzgórza wyspy Wight.

— Tu jest boja, sir — oznajmił Prowse.

— Dziękuję. Panie Cargill! Proszę wykonać zwrot przez sztag.

— Tak jest, sir.

Hornblower wycofał się na rufę. Chciał obserwować wykonywanie manewru przez Cargilla jak również zachowanie się „Hotspura”. W razie wojny od zwrotności „Hotspura” i łatwości manewrowania nim zależeć może sukces czy fiasko, wolność lub niewola.

Cargill był trzydziestoletnim mężczyzną o ciemnej twarzy, nieco zbyt korpulentnym jak na swój wiek; widać było, że robi wszystko, aby nie pamiętać, że dowódca, pierwszy oficer i nawigator patrzą, jak zabiera się do wykonania manewru. Stał obok steru spoglądając z napiętą uwagą w górę na żagle i do tyłu, na ślad torowy. Hornblower zauważył, że opuszczona w dół prawa dłoń Cargilla to zamyka się, to otwiera. Mógł to być objaw zdenerwowania, ale równie dobrze jakiś sposób liczenia. Cała wachta służbowa była na swoich stanowiskach. Na razie wszystkie twarze były dla Hornblowera jednakowo obce; warto by jednak, poświęcić trochę uwagi również reakcjom marynarzy z załogi.

Cargill, zebrawszy się w sobie, rzucił pierwszy rozkaz sternikowi.

— Ster na nawietrzną! — ryknął, ale nie wyszło to zbyt pewnie, bo głos mu się załamał w połowie zdania.

— Na szotach kliwrów! — Teraz poszło trochę lepiej. Rozkaz był dostatecznie głośny, jak na warunki panujące w danej chwili, ale w czasie wichury nie byłby słyszalny. Kliwer i marsel fokmasztu poczęły łopotać.

— Luzować szoty!

„Hotspur” wykręcał się na wiatr, prostując się z przechyłu. Obracał się na wiatr, na wiatr — czyżby miał zatrzymać się w linii wiatru?

— Wybierać grotżagiel! Wybierać!

To była chwila krytyczna. Marynarze wiedzieli, co mają robić. Zrzucili zręcznie buliny i brasy z lewej burty i zaczęli wybierać brasy prawoburtowe. Reje obróciły się, lecz „Hotspur” nie zareagował. Stanął okoniem, zwrócony prosto w kierunku, z którego wiał wiatr, a potem znowu odpadł o dwa rumby w lewo; wszystkie żagle łopotały, a cały rozpęd został zmarnowany. Bezradny, jak w okowach, czekał na dalsze poczynania załogi.

— Ładnie byśmy wyglądali przy brzegu zawietrznym, sir — mruknął Bush.

— Zaczekać — powiedział Hornblower. Był rozczarowany, że Cargill ogląda się na niego, czekając na rozkazy. Bardziej przydałby mu się oficer prowadzący manewr konsekwentnie, aż do opanowania sytuacji. — Proszę kontynuować, panie Cargill.

Marynarze zachowywali się prawidłowo. Bez słowa stali na stanowiskach, gotowi na dalsze rozkazy. Cargill bębnił palcami o prawe udo; trudno, dla własnego dobra sam musi wykaraskać się z opresji. Hornblower spostrzegł, że jego palce zwarły się w pięść. Cargill, opanowawszy się, spojrzał w kierunku dziobu i rufy. Nacisk wiatru na żagle pchał okręt prosto do tyłu, i „Hotspur” powoli zaczynał się cofać. Cargill zdobył się na wysiłek, podjął decyzję. Na jego zdecydowany rozkaz przełożono ster na prawą burtę, na drugi rozkaz z trudem znowu przebrasowano reje. „Hotspur” opierał się przez chwilę, by wreszcie obrócić się niechętnie na prawy hals i ruszyć do przodu, gdy Cargill błyskawicznie rozkazał oddać ster i wybrać brasy. Przestrzeni morskiej mieli dosyć, nie było też niebezpiecznego brzegu po zawietrznej, który wymagałby natychmiastowej akcji, toteż Cargill mógł zaczekać, aż wszystkie żagle znowu wypełnią się wiatrem, zaś „Hotspur” płynął już dostatecznie prędko, by posłuchać steru. Cargill miał nawet na tyle rozsądku, że pozwolił okrętowi odpaść o dalszy rumb, uzyskując w ten sposób dosyć impetu dla następnej próby zwrotu, chociaż Hornblower zauważył z pewnym żalem, że uczynił to zbyt szybko. Powinien był odczekać jeszcze około dwóch minut.

— Na szotach kliwrów! — rzucił Cargill nowy rozkaz; zdenerwowany czekaniem, znów zaczął bębnić palcami po udzie.

Niemniej umysł jego pracował dostatecznie jasno, a rozkazy wydawane były w prawidłowej kolejności. „Hotspur” znowu obrócił się na wiatr. Załoga dobrze sobie radziła z szotami i brasami. Nastąpił jednak groźny moment, gdy okręt zatrzymał się w obrocie, jakby raz jeszcze miał nie przejść linii wiatru, lecz tym razem szedł z nieco większym rozpędem, toteż w ostatniej niemal sekundzie szczęśliwa kombinacja działania wiatru i fali przepchnęła dziób przez końcowe najważniejsze stopnie obrotu i „Hotspur” wykonał nareszcie zwrot przez sztag.

— Pełnymi żaglami ostro na wiatr — rozkazał Cargill sternikowi; w jego głosie czuć było ulgę. — Na grocie, zamocować szoty i brasy!

Po zakończeniu manewru obrócił twarz ku przełożonym, czekając na krytyczne uwagi; z czoła spływał mu pot. Hornblower czuł, że stojący obok Bush jest gotów porządnie złajać Cargilla; Bush uważał, że solidne zbesztanie dobrze robi każdemu we wszelkich okolicznościach, i zwykle miał rację. Lecz Hornblower śledził uważnie zachowanie „Hotspura”.

— Proszę kontynuować, panie Cargill — rzekł, i Cargill odwrócił się z ulgą, a Bush, nieco zdziwiony, poszukał wzroku Hornblowera.

— Okręt ma za duży trym na dziób — zauważył Hornblower. — Dlatego tak trudno mu odpadać po przejściu linii wiatru.

— Bardzo możliwe — zgodził się z powątpiewaniem Bush.

Gdyby dziób mocniej zanurzał się w wodzie niż rufa, „Hotspur” kręciłby się jak wiatrowskaz, dążąc do utrzymania się dziobem do wiatru.

— Trzeba będzie to sprawdzić — zakonkludował Hornblower. — Bo w takim stanie nigdy nie będzie reagował prawidłowo. Będziemy musieli go przetrymować, żeby zagłębienie na rufie było większe o sześć cali niż na dziobie. Co najmniej. Jak pan myśli, co by tu można było przenieść na rufę?

— No cóż... — zaczął Bush.

Oczyma duszy widział wnętrze „Hotspura”, z każdym skrawkiem miejsca wypchanym zapasami. Przygotowanie go do wyjścia w morze było wysiłkiem herkulesowym; znalezienie miejsca na wszystko, co musieli zabrać, wymagało olbrzymiej pomysłowości, Trudno będzie coś zmienić w tym układzie. Ale może...

— Może by... — ciągnął Bush; zagłębili się w dyskusję na temat szczegółów technicznych.

Nadszedł Prowse i salutując zaraportował, że „Hotspur” jest już w stanie wziąć kurs na Ushant. Bush aż uszczypnął się w ucho, słysząc tę nazwę. Prowse został wciągnięty w dyskusję na temat przetrymowania okrętu. Musieli odsunąć się, żeby zrobić miejsce na cogodzinne wypuszczanie logu; powiew wiatru zatrzepotał połami ich mundurów. Oto byli już w morzu; skończyły się koszmarne dni i noce spędzane na przygotowaniach do drogi. Minęły, jak by tu je nazwać? Może nierealne — nierealne dni małżeństwa. Tu było normalne życie. Życie twórcze, stwarzanie żywego organizmu z „Hotspura”, wypracowywanie ulepszeń w materiale i w ludziach.

Bush i Prowse wciąż omawiali ewentualne zmiany w trymie okrętu, gdy Hornblower wrócił myślami do świata, który go otaczał.

— Na samej rufie po obu stronach są wolne furty — powiedział. Proste rozwiązanie przyszło mu samo na myśl, jak nieraz gdy rozmyślał nad czymś zupełnie innym. — Możemy przenieść dwie armaty z dziobu na rufę.

Gdy Prowse i Bush jeszcze zastanawiali się nad propozycją, szybki umysł Hornblowera już rozważał jej aspekty matematyczne. Dziewięciofuntówki okrętowe ważyły po dwadzieścia sześć cetnarów. Wraz z lawetami i przygotowanymi do ewentualnego użytku pociskami, które też trzeba będzie przetransportować na rufę, dawało to razem cztery tony. Hornblower ocenił wzrokiem odległości do przodu i do tyłu od środka wodnicy, od czterdziestu stóp w kierunku dziobu do trzydziestu w kierunku rufy. Nie, ramię będzie nieco zbyt duże nawet przy nośności „Hotspura” wynoszącej przeszło czterysta ton.

— Może to będzie trochę za dużo, sir — wtrącił Prowse, doszedłszy do tego samego wniosku w dwie minuty później.

— Tak. Weźmiemy działa nr 3. Będą w sam raz.

— I zostawimy lukę, sir? — zaprotestował nieśmiało Bush.

Tak, luka na pewno pozostanie, tak widoczna, jak brakujący ząb na przodzie. W dwóch porządnych rzędach dział zrobi się przerwa, nadając okrętowi wygląd jednostki uzbrojonej prowizorycznie.

— Wolę mieć brzydki okręt na wodzie — odparł Hornblower — niż piękny na skałach brzegu zawietrznego.

— Tak, sir — przyznał Bush, potulnie ustępując przed tą ryzykowną decyzją.

— Po zużyciu pewnej części zapasów znowu ustawimy wszystko jak było — dodał pocieszająco Hornblower. — Może zechce pan zająć się tym od razu?

— Tak jest, sir. — Bush skierował myśli na praktyczną stronę problemu przesuwania dział na płynącym okręcie. — Wyjmę je z lawet, podnosząc w górę przy pomocy talii na sztagu, i opuszczę na matę...

— Słusznie. Jestem pewien, panie Bush, że pan sobie z tym poradzi.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby przesuwać działa po przechylającym się pokładzie — w mgnieniu oka wyrwałoby się spod kontroli i zaczęło toczyć bezwładnie. Ale zdjęte z wózka i złożone bezpiecznie na macie, bo jego czopy zahaczą o nią, mogło być przeciągnięte dosyć łatwo i z powrotem ułożone na lawecie przesuniętej w nowe położenie. Bush przekazał już rozkaz bosmanowi, panu Wise, żeby przewleczono talie sztagowe.

— Trzeba będzie zmienić rozkład alarmowy — Hornblower niebacznie powiedział na głos myśl, która mu w tej chwili przyszła do głowy. — Obsady armat będą musiały zostać przegrupowane.

— Tak jest, sir — przytaknął Bush. Miał zbyt silne poczucie dysypliny, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż leciutki odcień wyrzutu w głosie. Do jego obowiązków jako pierwszego oficera należało pamiętanie o takich sprawach bez przypominania. Hornblower usiłował jak mógł zatrzeć wrażenie swoich słów.

— Zostawiam wszystko na pańskiej głowie, panie Bush. Proszę mi dać znać, gdy działo zostanie już przesunięte.

— Tak jest, sir.

Idąc przez pokład rufowy do swojej kabiny Hornblower minął Cargilla, który pilnował marynarzy przewlekających talie sztagowe.

— Panie Cargill — odezwał się do niego — łatwiej będzie można wykonywać zwrot przez sztag po przesunięciu tych dział. Będzie pan miał jeszcze okazję pokazania, jak pan manewruje okrętem.

— Dziękuję, sir — odparł Cargill. Wciąż gryzł się swoim niedawnym niepowodzeniem.

Hornblower podążył do swojej kajuty; obracające się kółka w tak skomplikowanej maszynie jak okręt zawsze wymagają smarowania, a obowiązkiem dowódcy jest pilnować, aby smaru nie zabrakło. Gdy przechodził, wartownik u drzwi stanął na baczność. Rozejrzał się po skąpym umeblowaniu wnętrza. Z belek pokładowych zwisała koją; było też jedno krzesło, a pod lustrem przymocowanym do ścianki grodziowej tkwiła w stojaku płócienna miednica. Pod biurkiem podsuniętym pod przeciwległą grodź stała skrzynka z jego rzeczami. Kawałek płótna przytwierdzony do belek pokładu, tworząc rodzaj szafy na ubrania, zasłaniał miejsce, gdzie wisiała jego odzież. To było wszystko; na nic więcej nie znalazłoby się nawet miejsca. Ale ten mały rozmiar kajuty miał swoją dobrą stronę. Znajdowała się na samej rufie i nie stała w niej żadna armata, toteż nie trzeba będzie usuwać z niej wszystkiego na wypadek przygotowywania okrętu do akcji bojowej.

To był luksus, bogactwo, najszczęśliwsze zrządzenie losu. Dziewięć dni temu — nie, teraz już dziesięć — był porucznikiem wegetującym na połowie pensji, której zresztą nie dostawał, ponieważ w wyniku pokoju zawartego w Amiens nie uzyskał potwierdzenia swojego awansu. Nie wiedział, skąd weźmie na następny posiłek. Jedna noc zmieniła to wszystko. Wygrał czterdzieści pięć funtów w czasie jednego wieczora, grając w wista z wysokimi rangą oficerami, z których jeden był lordem Admiralicji. Król przekazał parlamentowi wiadomość o decyzji rządu postawienia znowu marynarki wojennej w stan gotowości wojennej. A jego mianowano dowódcą okrętu i przydzielono mu „Hotspura”, żeby go przygotował do wyjścia w morze. Już nie musiał się martwić o następny posiłek, chociaż składać się on będzie z solnej wołowiny i suchara. A w dodatku — nie tyle przez zbieg okoliczności co w następstwie tych wydarzeń — zaręczył się z Marią i szybko musiał wziąć z nią ślub.

Hornblower posłyszał odgłos przeciągania na rufę jednej z dziewięciofuntówek; Bush umiał działać szybko. Dziesięć dni temu i on, jak Hornblower, mimo że starszy stażem, był na połowie pensji, Hornblower bardzo nieśmiało zaproponował mu służbę na „Hotspurze”, pod swoją komendą, w charakterze pierwszego oficera — jedynego porucznika przewidzianego w składzie załogi słupa. Był zaskoczony i mile połechtany widząc, z jaką radością Bush przyjął propozycję.

— Miałem nadzieję, że pan się z tym zwróci do mnie, sir — powiedział. — Chociaż tak naprawdę nie wierzyłem, że zechce mnie pan mieć jako pierwszego oficera.

— Nikogo nie chciałbym bardziej — odparł Hornblower.

Nagle mało nie upadł, gdy „Hotspur” uniósł w górę dziób, zakołysał się, a potem podniósł rufę w sposób typowy dla okrętu idącego ostro pod wiatr. Wyszedłszy zza osłony wyspy Wight, „Hotspur” napotkał silne uderzenie wałów wodnych Kanału. Cóż z niego za dureń! Prawie o tym zapomniał; gdy raz czy dwa w ciągu ubiegłych dziesięciu dni pomyślał o chorobie morskiej, zbywał te myśli w beztroskiej wierze, że wyrósł z tej słabości w ciągu osiemnastomiesięcznego pobytu na lądzie. Nawet i tego ranka był zbyt zajęty, aby zaprzątać sobie tym głowę. A teraz, gdy doczekał się pierwszej chwili oddechu, zaczęło się. Odwykł od stania na pokładzie przy rozkołysanym morzu — po nowym uderzeniu fali zatoczył się i zrobiło mu się niedobrze. Oblał go zimny pot. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Oto złośliwość losu — właśnie gratulował sobie, że nie musi się martwić, gdzie będzie jadł swój następny posiłek, a teraz wie, gdzie się znajdzie jego posiłek ostatni. Choroba zaatakowała go gwałtownie.

Leżąc w poprzek koi, z twarzą w pościeli, usłyszał turkot kół. Myśli rozjaśniły mu się na tyle, że domyślił się, iż to Bush przetransportowawszy działa na rufę, posyłał w ślad za nimi ich lawety. Ale mało go to obeszło. Żołądek znów się buntował i teraz było mu już wszystko jedno. Nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o swej niedoli. Ale cóż to? Ktoś mocno walił w drzwi kajuty i Hornblower uzmysłowił sobie, że musiał nie zareagować na wcześniejsze delikatne pukanie.

— O co chodzi? — krzyknął chrapliwie.

— Wiadomość od oficera nawigacyjnego, sir — odparł nieznany głos. — Od pana Prowse’a.

Musi wysłuchać, z czym przybył posłaniec. Zwlókł się z koi, przeszedł chwiejnie do krzesła i opadł na nie, zgarbiwszy się nad biurkiem, tak że nie było widać twarzy.

— Wejść! — krzyknął.

Przez otwarte drzwi wdzierał się coraz głośniejszy hałas.

— O co chodzi? — powtórzył Hornblower w nadziei, że robi wrażenie głęboko skoncentrowanego na papierkowej robocie związanej z dowodzeniem okrętem.

— Wiadomość od pana Prowse’a, sir — odparł głos, którego Hornblower nie potrafił zidentyfikować. — Wiatr przybiera na sile i wyostrza się. Trzeba będzie zmienić kurs, sir.

— Bardzo dobrze, Już przychodzę.

— Tak jest, sir.

Musi iść koniecznie. Wstał i jedną ręką trzymając się biurka drugą obciągnął mundur. Zebrawszy się w sobie, ruszył na pokład rufowy. Zapomniał o wszystkim, co go tam czekało, o tym, jak mocny jest wiatr na morzu, jak skrzypi takielunek pod jego podmuchami i jak pokład kołysze się pod odwykłymi stopami. Rufa poszła w górę, rzucając go do przodu; z trudem walcząc o zachowanie swej godności, ledwo zdołał chwycić się siatki hamakowej. Od razu pojawił się Prowse.

— Kurs jest teraz południowy zachód ku południu, sir — oznajmił. — Musiałem pozowlić mu odpaść o parę rumbów. Wiatr dalej skręca na zachód.

— Widzę — odparł Hornblower. Wytężając umysł, popatrzył na niebo i na morze. — A jak barometr?

— Prawie nie spadł w ogóle, sir. Ale przed nocą wiatr się nasili, sir.

— Chyba tak.

W tej chwili nadszedł Bush i zasalutował, dotykając palcami kapelusza mocno naciągniętego na głowę.

— Działa przetransportowane na rufę, sir. Talie dobrze zamocowane.

— Dziękuję.

Hornblower położył dłonie na siatce do hamaków i patrzył wprost przed siebie; jeśli nie odwróci się do Busha czy do Prowse’a, bladość jego oblicza przypominającego w tej chwili twarz szczura lądowego, może zostać nie zauważona. Usiłował wyobrazić sobie mapę Kanału, którą wczoraj studiował tak dokładnie. Casquets i Start dzieliła od siebie odległość sześćdziesięciu mil morskich; nieprawidłowa decyzja może spowodować, że przeciwny wiatr uwięzi ich w tej luce na wiele dni.

— Moglibyśmy obejść Start po nawietrznej na tym kursie — nastawał Prowse.

Hornblower poczuł nagły atak nudności; ruchami ciała usiłował go opanować. Prowse nie będzie go ponaglał. Odwróciwszy się spostrzegł Cargilla obok steru. Jego wachta nie skończyła się jeszcze — i to był dodatkowy czynnik, obok raportu Busha i ponagleń Prowse’a, który skłonił Hornblowera do podjęcia decyzji.

— Nie — odparł. — Zmienimy hals.

— Tak jest, sir — zgodził się Prowse niechętnie.

Hornblower spojrzał na Cargilla, próbując przywołać go wzrokiem; wołał nie opuszczać bezpiecznego miejsca przy siatce hamakowej.

— Panie Cargill — przemówił. — Zobaczmy, jak panu pójdzie zwrot przez sztag teraz, po zmianie trymu.

— Tak jest, sir — odkrzyknął Cargill. Nic innego zresztą biedak nie mógł odpowiedzieć na taki bezpośredni rozkaz. Ale widać było po nim zdenerwowanie. Wrócił do steru i wyjął tubę z uchwytów. Było to konieczne przy nasilającym się wietrze.

— Marynarze do zwrotu przez sztag! — zawołał, a rozkaz został natychmiast podany dalej przez pomocników bosmana i głośnymi okrzykami pana Wise’a. Marynarze ruszyli pędem na stanowiska. Cargill wpatrywał się w morze; starał się przy tym wyczuć wiatr. Hornblower widział, jak w zdenerwowaniu przełyka ślinę. Potem rzucił rozkaz sternikowi; tym razem bębnił o udo palcami lewej ręki, bo w prawej trzymał tubę. „Hotspur” prostował się, w miarę jak manipulowano szotami i brasami. Obracał się... obracał.

— Brasować na przeciwną burtę! — krzyknął Cargill głośno do tuby.

Hornblower pomyślał, że on sam poczekałby trzy, cztery sekundy z wydaniem tego rozkazu; ale mógł być w błędzie nie tylko dlatego, że choroba morska zaciemniała mu umysł. Zwrócony do rufy nie „czuł” dobrze okrętu. Jak się okazało, Cargill go czuł, czy też miał szczęście, bo „Hotspur” wykonywał zwrot bez oporu.

— Ster na nawietrzną! — rzucił Cargill sternikowi, który natychmiast zaczął przebierać szprychami koła, przytrzymując „Hotspura” w chwili, gdy zaczynał zanadto odpadać od wiatru. Gromadka marynarzy wybierała z wysiłkiem szot fokmasztu, inni ciągnęli za buliny. „Hotspur” bez najmniejszego oporu przeszedł na nowy hals.

Hornblower zbliżył się do steru.

— Czy idzie na wiatr? — zapytał sternika.

Sternik oddał kilka szprych kola sterowego, zezując na lik grotmarsla, a potem ustawił okręt z powrotem na bejdewind.

— Trudno powiedzieć, sir — stwierdził. — Może i ciut-ciut idzie. Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że idzie. Troszkę tylko trzymać ster na zawietrzną, to wszystko, czego mu teraz trzeba, sir.

— Tak powinno być — zauważył Hornblower. Bush i Prowse nie rzekli ani słowa i nie było potrzeby podkreślać sytuacji spojrzeniem w ich kierunku, ale wypadało odezwać się do Cargilla. — Panie Cargill, teraz, schodząc z wachty, może pan być bardziej z siebie zadowolony.

— Tak, sir, dziękuję, sir — odpowiedział Cargill.

Jego okrągła czerwona twarz rozciągnęła się w uśmiechu. „Hotspur” podniósł się na fali i przechylił, a zaskoczony Hornblower poleciał przez pokład, wpadając prosto na szeroką pierś Cargilla. Na szczęście Cargill był ciężki i mocno trzymał się na nogach, nie zachwiał się pod uderzeniem — w przeciwnym razie obaj z dowódcą mogliby się stoczyć po pokładzie do otworów ściekowych. Hornblowerowi zrobiło się wstyd. Trzymał się na nogach nie lepiej niż pierwszy lepszy szczur lądowy. Był zły na Cargilla, Busha i Prowse’a, że stoją pewnie, poddając się przechyłom okrętu. A żołądek znów zaczynał się burzyć. Jego kapitańska powaga była zagrożona, więc ratując jej resztki zwrócił się do Busha; miał zesztywniałe nogi i kark.

— Panie Bush, proszę dopilnować, aby mnie wezwano, gdyby zaszła potrzeba zmiany kursu — rozkazał.

— Tak jest, sir.

Pokład chwiał się, lecz Hornblower wiedział, że jego znużony umysł wyolbrzymia przechyły. Zmusił się jakoś do przejścia na rufę, do swojej kabiny; dwa razy musiał przystanąć, żeby zebrać siły, a kiedy „Hotspur” podniósł się na fali, ruszył prawie pędem — na pewno szybciej niż przystało dowódcy — i minąwszy wartownika, nieco zbyt pośpiesznie chwycił się drzwi. Fakt, że na pokładzie obok wartownika stało wiadro, nie przyniósł mu pociechy — wprost przeciwnie, pogłębił tylko jego złe samopoczucie. Otworzył szarpnięciem drzwi i uczepiony ich, odczekał moment, aż „Hotspur” z rufą w powietrzu dokończył przechyłu wzdłużnego, a potem runął z jękiem na koję, szurając nogami po pokładzie w takt jej kołysania się.

Rozdział IV

Hornblower siedział przy biurku w swojej kabinie, trzymając pakiet w ręku. Przed pięcioma minutami otworzył skrzynkę z rzeczami, aby go stamtąd wyjąć; za pięć minut wolno mu będzie go otworzyć — tak przynajmniej wypadło ze zliczenia nawigacyjnego. Pakiet był wyjątkowo ciężki, jakby został obciążony pociskiem czy kawałkiem żelaza, a przecież po admirale Cornwallisie nie można się było spodziewać, że będzie chciał przekazać coś z tych rzeczy któremuś z kapitanów. Wielkie pieczęcie w czterech rogach pakietu były nienaruszone. Napis tuszem na płóciennej powłoce brzmiał: „Instrukcje dla Pana Horatia Hornblowera, Esq., Dowódcy królewskiego słupa »Hotspur«. Otworzyć podczas przechodzenia przez szósty stopień długości geograficznej na zachód od Greenwich”.

Zapieczętowane rozkazy. Przez cały okres służby Hornblower słyszał o nich, ale teraz, po raz pierwszy, sam miał z nimi do czynienia. Przesłano je na pokład „Hotspura” w dniu jego ślubu, a on pokwitował ich odbiór. Teraz właśnie okręt ma przepływać przez szósty południk; przeprawa przez Kanał przeszła wyjątkowo gładko; zdarzyła się tylko jedna jedyna wachta, w czasie której mieli trudności z utrzymaniem bezpośredniego kursu. Wykonanie zwrotu przez sztag, pomyślane ze względu na przywrócenie Cargillowi wiary w siebie, okazało się bardzo szczęśliwym posunięciem. Wiatr nie odchylał się ku zachodowi albo tylko chwilami. „Hotspurowi” udało się uniknąć uwięzienia w zatoce Lyme; zgrabnie opłynął Casquets po nawietrznej, a wszystko to było skutkiem owego szczęśliwego rozkazu. Hornblower wiedział, że Prowse poczuł dla niego większy respekt jako dla nawigatora i proroka pogody. Bardzo dobrze; nie miał zamiaru dopuścić, aby Prowse domyślił się, że udane przejście było wynikiem pomyślnej zmiany wiatru i sprzyjającego zbiegu okoliczności.

Hornblower spojrzał na zegarek i krzyknął do wartownika pod drzwiami:

— Wezwać pana Busha.

Słyszał, jak powtórzony przez wartownika rozkaz jest przekazywany wzdłuż pokładu rufowego. „Hotspur” miał bardzo długie przechyły wzdłużne, ale prawie bez kołysania bocznego. Wychodził teraz na spotkanie długiej, martwej atlantyckiej fali, zmieniając sposób posuwania się po wodzie, na lepszy według Hornblowera, któremu choroba morska szybko mijała. Bush długo nie reagował na wezwanie — nie było go widocznie na pokładzie rufowym — przypuszczalnie drzemał albo załatwiał jakieś prywatne sprawy. Bush nie rozłości się ani nie zdziwi, jeżeli zostanie od nich oderwany. Takie jest życie w marynarce wojennej.

Wreszcie Bush zastukał i wszedł.

— Sir?

— A, pan Bush — powiedział Hornblower oficjalnym tonem. Bush był jego najlepszym przyjacielem, ale sprawa była służbowa i należało załatwić ją formalnie. — Czy może mi pan w tej chwili podać pozycję okrętu?

— Nie, sir, tak dokładnie to nie, sir — odparł zaintrygowany Bush. — Ushant jest trzydzieści mil morskich na wschód, tak mi się wydaje, sir.

— W tej chwili jesteśmy — stwierdził Hornblower — na długości geograficznej sześć stopni i parę sekund na zachód. Szerokość 48°40', ale tym razem nie musimy zaprzątać sobie głowy szerokością geograficzną. Ważna jest długość. Zechce pan obejrzeć ten pakiet?

— Ach, rozumiem, sir — rzekł Bush przeczytawszy adres.

— Stwierdza pan, że pieczęcie są nienaruszone?

— Tak, sir.

— Może będzie pan zatem łaskaw po wyjściu z mojej kabiny upewnić się, jaka jest długość geograficzna, tak aby w razie potrzeby mógł pan poświadczyć, że wykonałem przeznaczone dla mnie rozkazy.

— Tak, sir, uczynię to — a potem, po dłuższej pauzie, która wystarczyła, by się zorientować, że Hornblower chce zakończyć rozmowę, dodał; — Tak jest, sir.

Gdy Bush opuścił kabinę, Hornblower stwierdził, że bardzo go kusiło podroczyć się z Bushem. Wołał jednak oprzeć się pokusie i nie przeciągać struny, gdyż mogłoby to skończyć się urazą; poza tym Bush jest zbyt łatwym celem — jak ptak siedzący na gałęzi.

Te myśli opóźniły o kilka sekund podniecający moment otwarcia koperty z rozkazami. Hornblower wziął do ręki nóż do temperowania piór i przeciął szew. Teraz ciężar pakietu wyjaśnił się. Były tam trzy rolki bilonu — złotego bilonu. Hornblower wysypał pieniądze na biurko, pięćdziesiąt małych monet o rozmiarze sześciopensówek, dwadzieścia dużych i dziesięć jeszcze większych. Po obejrzeniu okazało się, że te średnie to francuskie dwudziestofrankówki, takie same jakie widział u lorda Parry’ego tydzień czy dwa temu, z napisem „Napoleon Pierwszy Konsul” z jednej strony i „Republika Francuska” z drugiej. Te małe to monety dziesięciofrankowe, a te największe — czterdziestofrankowe. Razem tworzyły znaczną sumę, ponad pięćdziesiąt funtów, nie licząc zysku na złocie w Anglii trapionej plagą spadku wartości pieniędzy papierowych.