Komodor - Cecil Scott Forester - ebook

Komodor ebook

Cecil Scott Forester

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Hornblower jako Komodor na Bałtyku niszczy okręt korsarski oraz pomaga obronić Rygę przed atakiem sił marszałka Macdonalda

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POWIEŚCI „HORNBLOWEROWSKIE”:

1. Pan midszypmen Hornblower

2. Porucznik Hornblower

3. Hornblower i jego okręt „Hotspur”

4. Hornblower i kryzys

5. Hornblower i jego okręt „Atropos”

6. Szczęśliwy powrót

7. Okręt liniowy

8. Z podniesioną banderą

9. KOMODOR

10. Lord Hornblower

11. Hornblower w Indiach Zachodnich

12. Yademecum Hornblowerowskie

Komodor

C.S. FORESTER

Komodor

Przekład Henryka Stępień

WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK „TEKOP” GLIWICE 1991

Tytuł oryginału angielskiego: The Commodore

Redaktor:

Alina Walczak

Opracowanie graficzne:

Erwin Pawlusiński

Ryszard Bartnik

Korekta:

Teresa Kubica

© Copyright 1945 by C. S. Forester

ISBN 83-215-5792-9 (Wyd. Morskie)

ISBN 83-85297-64-2 (Tekop)

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991 we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1724/K

Rozdział I

składek

Kapitan Sir Horatio Hornblower siedział w krótkiej wannie i patrzył z niesmakiem na swoje nogi przewieszone przez jej brzeg. Cienkie i owłosione, przywodziły mu na myśl nóżki pająków, jakie widywał w Ameryce Środkowej. Trudno było myśleć o czymkolwiek innym siedząc w skurczonej pozycji w tej idiotycznej nasiadówce, z kolanami pod nosem; z jednej strony nogi zwisały za wannę, a z drugiej wystawała z wody górna partia ciała. Zanurzona w wodzie była tylko środkowa część korpusu, od pasa do kolan, a do tego zgięta prawie w pół. Hornblower był zły, że musi brać kąpiel w tej pozycji; starał się opanować irytację i usilnie próbował nie myśleć o tysiącach wygodniejszych kąpieli na pokładzie okrętu, pod pompą do zmywania pokładu, wyrzucającą na niego strumienie orzeźwiającej wody morskiej. Sięgnął po mydło i flanelową myjkę i zaczął wściekle szorować nie zanurzone okolice ciała, rozpryskując wodę przez brzegi wanny na wyfroterowaną dębową podłogę ubieralni. Pokojówka będzie miała z tym kłopot, ale w swoim obecnym nastroju Hornblower był rad, że przysporzy komuś kłopotu.

Podniósł się niezdarnie, ociekając wodą, namydlił i opłukał środkowe partie ciała i krzyknął na Browna. Brown nadszedł natychmiast z sypialni, chociaż doświadczony służący wyczułby nastrój swego pana i opóźnił trochę przybycie, dając mu możność wyrzucenia z siebie paru mocnych słów. Narzucił ogrzany ręcznik na plecy Hornblowera, uważając, aby końce się nie zamoczyły.

Hornblower wyszedł z mętnej od mydła kąpieli i ruszył przez pokój, zostawiając na podłodze ścieżkę z kropel i mokre ślady stóp. Wycierając się patrzył ponuro przez drzwi sypialni na ubranie wyłożone tam przez Browna.

— Ładny poranek, sir — odezwał się Brown.

— Do diabła z twoim porankiem — burknął Hornblower.

Będzie musial włożyć to przeklęte tabaczkowo-niebie-skie ubranie, lakierowane trzewiki i złotą dewizkę; nigdy dotąd nie miał na sobie czegoś takiego i czuł obrzydzenie do tego stroju, podziwianego przez żonę już w czasie przymiarek u krawca, a bał się, że przyjdzie mu je nosić do końca życia. Na to uczucie odrazy składała się zwykła ślepa niechęć, bez żadnego powodu, a do tego wstręt do czegoś, w czym nie jest mu do twarzy i w czym wygląda już nie pospolicie, ale idiotycznie. Wdział przez głowę koszulę lnianą za dwie gwinee, a potem z wielkim trudem wbił łydki w ciasne tabaczkowe spodnie. Opinały mu nogi jak skóra. Kiedy już wciągnął je do końca, a Brown, stojąc za jego plecami, dociągnął mu je w stanie, Hornblower spostrzegł się, że nie włożył pończoch. Zdjęcie teraz spodni byłoby przyznaniem się do błędu, czego nie miał zamiaru robić. Odmówił, gdy Brown mu to zaproponował i poczęstował go nowym przekleństwem. Z filozoficznym spokojem Brown ukląkł i zaczął podwijać ciasne nogawki, które nie dały się jednak podciągnąć nawet do kolan, toteż próba nałożenia długich pończoch w ten sposób skończyła się niepowodzeniem.

— Obetnij to świństwo u góry! — warknął Hornblower.

—Klęcząc na podłodze Brown podniósł na niego protestujące spojrzenie, ale widząc wyraz twarzy swego pana, nie odezwał się ani słowem. W zdyscyplinowanym milczeniu zaczął wypełniać rozkaz. Wziął z toaletki nożyczki i ciach, ciach, ciach! Górna część pończoch spadła na podłogę, a Hornblower wsunął stopy w obcięte końce i po raz pierWszy tego dnia poczuł satysfakcję, gdy Brown odwijał nogawki spodni na to, co pozostało z pończoch. Los może się sprzysiąc przeciwko niemu, ale, na Boga, on mu pokaże, że potrafi postawić na swoim. Wbił stopy w lakierowe trzewiki, już nie złorzecząc, że ciasne — przypomniał sobie, z poczuciem winy, że uległ namowom modnego szewca i nie nalegał na wygodę, gdy obecna przy braniu miary małżonka pilnowała, aby stało się zadość wymogom mody.

Stąpając sztywno podszedł do toaletki i owinął szyję halsztukiem, a Brown przypiął mu fontaź. Ten głupi halsztuk drapał go w uszy przy ruchach głowy, a sztywna szyja zrobiła się jakby dwa razy dłuższa. Nigdy dotąd nie czuł się bardziej skrępowany; jak tu oddychać swobodnie w tym przeklętym stojącym kołnierzu, który stał się modny, gdyż tak nosili się Brummell1 i książę regent2. Wdział kamizelkę w kwiatki — niebieskie z różowymi gałązkami — i surdut z najlepszego sukna, tabaczkowy, z wielkimi niebieskimi guzami; spód klap kieszeni i podszycie wyłogów i kołnierza było w odpowiednim odcieniu niebieskiego. Przez dwadzieścia lat Hornblower nosił wyłącznie mundur, toteż obraz ukazany przez lustro jego niechętnym oczom wydał mu się nienaturalny, groteskowy, śmieszny. Mundur to rzecz wygodna — nikt nie mógł mu zarzucić, że źle w nim wygląda, bo przecież musiał w nim chodzić. Natomiast w ubraniu cywilnym powinien się przejawiać jego własny smak i gust — nawet jeśli jest człowiekiem żonatym — i niech sobie ludzie śmieją się z tego, co nosi. Brown przyczepił mu złoty zegarek do dewizki i wepchnął go do kieszonki w spodniach. Na brzuchu powstało wskutek tego nieznaczne wybrzuszenie, ale Hornblower nie miał zamiaru obywać się bez zegarka tylko dlatego, żeby ubranie lepiej leżało. Wsunął w rękaw płócienną chusteczkę podaną mu przez Browna po spryskaniu jej wodą kwiatową i już był gotów.

— To piękny strój, sir — zauważył Brown.

— Piękna tandeta! — odburknął Hornblower.

Przeszedł, wciąż na sztywnych nogach, przez ubieralnię i zastukał do przeciwległych drzwi.

— Proszę — usłyszał głos małżonki.

Barbara siedziała w kąpieli — jak on sam niedawno — z nogami zwieszonymi za wannę.

— Jak świetnie wyglądasz, mój drogi — zawołała. — Co za miła odmiana zobaczyć cię nie w mundurze.

Nawet Barbara, najmilsza kobieta na świecie, nie była wolna od przykrej przywary niewieściej, polegającej na chwaleniu zmiany dla niej samej, ale Hornblower nie odburknął jej tak jak Brownowi.

— Dziękuję — powiedział, mozolnie zdobywając się na nadanie głosowi miłego tonu.

— Podaj ręcznik, Hebe — zwróciła się Barbara do służki wychodząc z kąpieli. Drobna Murzynka podeszła bezszelestnie i owinęła ją ręcznikiem.

— Wenus wynurza się z fal — zażartował szarmancko Hornblower. Robił, co mógł, żeby opanować uczucie skrępowania na widok żony nagiej w obecności innej kobiety, mimo że Hebe to tylko służąca i do tego kolorowa.

— Myślę — mówiła Barbara, gdy Hebe osuszała jej skórę ręcznikiem — że ludzie na wsi wiedzą już o naszym dziwnym zwyczaju brania kąpieli, co dzień. Trudno mi sobie wyobrazić, co o tym sądzą.

Hornblowerowi nie było trudno; sam był kiedyś chłopcem wiejskim. Barbara odrzuciła ręcznik i znowu przez moment stała naga, gdy Hebe wciągała jej jedwabną koszulę przez głowę. Raz przełamawszy bariery, kobiety zupełnie tracą poczucie skromności — w swojej przeźroczystej koszuli Barbara wyglądała bardziej szokująco niż bez niej. Usiadła przy toaletce i zaczęła smarować twarz kremem, a Hebe czesała jej włosy; na toaletce stało mnóstwo słoików i słoiczków i Barbara sięgała do nich kolejno jak czarownica przygotowująca swój napój.

— Cieszę się — ciągnęła, oglądając uważnie swoje odbicie w lustrze — że świeci słońce. Dobrze, że mamy ładny dzień na dzisiejszą uroczystość.

Hornblower myślał o uroczystości od chwili przebudzenia; nie tyle może z niechęcią, co z niepewnością.

Będzie to pierwsza ważna chwila w jego nowym życiu, toteż — rzecz całkiem naturalna — nie wiedział na pewno, jak zareaguje na odmianę. Barbara wciąż studiowała odbicie swojej twarzy w lustrze.

— Witamy nowego dziedzica Smallbridge — powiedziała, odwracając się do niego z uśmiechem.

Uśmiech odmienił nie tylko jej oblicze, ale i nastrój Hornblowera. Barbara przestała być wielką damą, córką lorda, z najbłękitniej szą arystokratyczną krwią w żyłach, damą, której doskonała równowaga duchowa i pewność siebie tak onieśmielały Hornblowera, czego bardzo nie lubił; teraz stała się znów tą samą kobietą, która trwała przy nim nieustraszenie na zoranym pociskami pokładzie „Lydii” na Pacyfiku, kobietą drżącą z miłości w jego ramionach, ukochanym przyjacielem i przyjazną kochanką. Serce Hornblowera zabiło szybciej dla niej. Wziąłby ją w ramiona i całował, gdyby w pokoju nie było Hebe. Lecz spojrzenie Barbary napotkało jego wzrok i wyczytało z niego te myśli. Jeszcze raz uśmiechnęła się do niego; rozumieli się cudownie, mieli własne, sobie tylko znane sekrety i świat pojaśniał dla obojga.

Barbara wciągnęła białe jedwabne pończochy i zawiązała na udach szkarłatne jedwabne podwiązki. Hebe czekała już z uniesioną w rękach suknią i Barbara dała pod nią nura. Suknia falowała i kłębiła się, aż Barbara wysunęła spod niej potarganą głowę, wymachując rękami w trakcie wsuwania w rękawy. W takich warunkach żadna nie wyglądałaby na wielką damę i Hornblower kochał ją bardziej niż zwykle. Hebe ułożyła fałdy sukni na swojej pani i narzuciła jej na ramiona koronkową pelerynkę, żeby poprawić jeszcze włosy. Gdy ostatnia szpilka została wetknięta i ostatni loczek przypięty, Hebe nachyliła się i pomagając łyżką do butów wsunęła pantofelki na stopy Barbary, która z wielką uwagą wkładała na głowę ogromny kapelusz przybrany różami i wstążkami.

— Któraż to godzina, kochany? — spytała.

— Dziewiąta — odparł Hornblower, z trudem wysupławszy zegarek z ciasnej kieszonki w spodniach.

— Doskonale — powiedziała Barbara, sięgając po długie białe jedwabne rękawiczki, które dotarły do niej z Paryża krętymi ścieżkami przemytniczymi. — Hebe, panicz Ryszard jest już pewnie gotów. Powiedz niani, żeby go tu przyniosła. Myślę też, kochany, że twoja wstęga i gwiazda będą bardzo na miejscu na dzisiejszą uroczystość.

— Na progu mego własnego domu? — zaprotestował Hornblower.

— Niestety tak — odparła Barbara. Kiwnęła głową z piramidą róż i zamiast, jak przedtem, tylko się uśmiechnąć, ukazała szeroko zęby i wszystkie obiekcje Horn-blowera na temat założenia orderu rozwiały się od razu. Barbara w ten sposób dała mu do zrozumienia, że jeśli idzie o nią, to jak i on, nie przywiązuje większej wagi do ceremonii powitania go jako nowego dziedzica Smallbrid-ge. Jakby ktoś widzący go na wskroś mrugnął do niego porozumiewawczo.

W sypialni Hornblower wydobył z szuflady w komodzie wstęgę Orderu Łaźni i Gwiazdę, a Brown wyszukał mu rękawiczki irchowe, które naciągał na ręce schodząc po schodach. Spłoszona pokojówka dygnęła przed nim; w hallu czekał szef służby Wiggins, trzymając w ręku wysoki cylinder z futra bobrowego, a przy nim stał lokaj John w nowej liberii wybranej przez Barbarę. Nadeszła i ona sama, z nianią trzymającą Ryszarda na ręku. Chłopczykowi wypomadowano loki, żeby nadać im sztywność. Niania postawiła go i poprawiła na nim sukiene-czki i koronkowy kołnierz. Hornblower śpiesznie ujął go za jedną rączkę, a Barbara za drugą; Ryszard nie przywykł jeszcze stać o własnych silach i mógł puścić się na czworakach w sposób nie licujący z powagą porannej ceremonii. Wiggins i John rozwarli podwoje i wszyscy troje, Barbara, Hornblower i Ryszard między nimi, podeszli do szczytu schodów nad podjazdem; Hornblower w ostatniej chwili, przed przestąpieniem progu, przypomniał sobie o wsadzeniu cylindra na głowę.

Wyglądało, że przed dworem zebrali się prawie wszyscy mieszkańcy Smallbridge. Po jednej stronie stał pastor z gromadką dzieciaków, w środku czterej dzierżawcy folwarków, w źle skrojonych ubraniach z czarnego sukna, ze swoimi ludźmi w bluzach roboczych, a z drugiej strony kobiety w fartuchach i czepkach. W tyle za dziećmi stajenny z zajazdu „Pod Dyliżansem i Końmi” podsunął skrzypce pod brodę i podał ton; pastor dał znak dłonią i dzieci zaczęły przeraźliwie cienkimi głosikami:

Oo-oto kroczy wó-óó-ódz zwycięski, Dmi-ii-ijcie w trą-by, bi-ii-ijcie w bęb-ny!

Słowa te adresowane były oczywiście do Hornblowera, toteż zdjął cylinder i stał zakłopotany; melodia nic nie mówiła jego głuchym na tony uszom, zdołał jednak pochwycić niektóre słowa. Chór zakończył nierówno śpiew i pastor wystąpił do przodu.

— Jej lordowska wysokość — zaczął — Sir Horatio. Witam w imieniu wsi. Witamy cię, Sir Horatio, w całej glorii zdobytej w wojnie przeciwko tyranowi korsykańskiemu. Witamy jej lordowską wysokość małżonkę stojącego przed nami bohatera, siostrę bohatera dowodzącego obecnie naszą dzielną armią w Hiszpanii, córkę rodziny należącej do najwyższej arystokracji kraju! Witamy...

— Pan! — zawołał niespodziewanie Ryszard. — Ta-ta!

Pastor nie zareagował na to nawet mrugnięciem; raz zacząwszy przemowę, ciągnął dalej, wygłaszając przesadnie pochlebne zdania o radości, jaka zapanowała we wsi na wieść, że stała się ona własnością sławnego żeglarza. Hornblower nie nadążał za wątkiem przemowy, bo musiał mocno trzymać Ryszarda za rączkę — gdyby udało mu się wyrwać, malec pognałby na czworakach schodami w dół, do dzieci ze wsi. Hornblower przeniósł spojrzenie na soczystą zieleń parku; w dali falistą linią rysował się masyw wyżyny Downs, a z boku wieża kościoła Small-bridge górowała nad drzewami. Z tej samej strony widać też było sad w pełnym rozkwicie, przedziwnie uroczy. Park, sad i kościół są jego; jest dziedzicem, panem na włościach, właścicielem wielu akrów ziemi witanym właśnie przez dzierżawców. Za plecami jest jego dom, pełen jego służby; na piersi ma wstęgę i gwiazdę orderu rycerskiego; a w Londynie bank Coutts and Company ma w swoich piwnicach stosik złotych gwinei również będących jego własnością. Jest u szczytu męskich ambicji. Sława, bogactwo, bezpieczeństwo, miłość, dziecko — ma wszystko, czego dusza może pragnąć. Pastor gadał dalej monotonnym głosem, a on stojąc u szczytu schodów, stwierdził ku swemu zdumieniu, że wciąż nie jest szczęśliwy. Rozzłościł się za to na siebie. Powinien czuć się przepełniony dumą, radością i szczęściem, a on medytuje nad przyszłością z pewną niechęcią; drażni go myśl o bytowaniu w tym miejscu, a już szczególnie o modnym spędzaniu sezonu w Londynie, nawet gdyby miał mieć Barbarę cały czas przy sobie.

Coś przerwało nagle te chaotyczne rozmyślania Horn-blowera. Usłyszał słowa, które nie powinny zostać wypowiedziane, a ponieważ jedyną osobą mówiącą był pastor, on musiał je wyrzec i mamrotał dalej swoje, wyraźnie nie orientując się, że popełnił gafę. Hornblower rzucił ukradkowe spojrzenie na Barbarę; jej białe zęby błysnęły na moment nad dolną wargą — oczywista oznaka gniewu dla każdego, kto znał ją dobrze. Poza tym jednak zachowywała się ze stoickim spokojem brytyjskich klas wyższych. Co mogło tak ją zdenerwować? Hornblower szukał w podświadomości słów wypowiedzianych przez pastora, które tam zapadły mimo braku uwagi. Tak, to było to. Głupiec mówił o Ryszardzie, jakby był dzieckiem ich obojga. Barbara okropnie się wściekała, gdy brano pasierba za jej własne dziecko. I rzecz ciekawa — im bardziej zaczynała lubić chłopczyka, tym mocniej ją to irytowało.

Pastor skończył i nastała niezręczna pauza. Należało chyba coś odpowiedzieć i Hornblower powinien to uczynić.

— Ha... hm — odchrząknął; za krótko był jeszcze po ślubie, żeby się całkiem wyzbyć dawnego nawyku. Gorączkowo myślał, co by tu powiedzieć. Powinien był oczywiście być już przygotowany do przemowy; powinien był ją obmyślać, zamiast stać tak i śnić na jawie. — Ha... hm. Z dumą spoglądam na ten krajobraz angielski...

Udało mu się powiedzieć wszystko, co należało. O tyranie z Korsyki. O chłopach w armii angielskiej. O królu i księciu regencie. O Lady Barbarze. I o Ryszardzie.

Gdy skończył, zapadła znowu krępująca przerwa; ludzie spoglądali po sobie, aż jeden z wieśniaków wystąpił do przodu.

— Trzy razy „hip-hip-hurra” na cześć jej lordowskiej wysokości!

Wszyscy wznieśli trzykrotny okrzyk, ku zdumieniu Ryszarda, który zareagował głośnym płaczem.

— Niech żyje Sir Horatio! Niech żyje, niech żyje, niech żyje!

Teraz pozostało tylko wycofać się uprzejmie do wnętrza domu i pozwolić dzierżawcom się rozejść. Bogu dzięki, już po wszystkim. Lokaj John stał w hallu w postawie, którą widocznie uważał za postawę na baczność. Znudzony Hornblower zanotował w pamięci, że trzeba nauczyć go trzymania łokci przy sobie. Skoro ma zatrudniać lokaja, zrobi z niego dobrego lokaja. Nadeszła niania i porwała Ryszarda, żeby sprawdzić, czy bardzo ma mokro. Utykając zbliżał się też kamerdyner z listem na tacy. Hornblower poczuł, że krew napływa mu do twarzy; jak się orientował, takiej pieczęci i tego grubego płótno wanego papieru używano tylko w Admiralicji. Upłynęły miesiące, długie jak lata, od ostatniego listu, jaki otrzymał z Admiralicji. Porwał pismo z tacy i tylko dzięki łasce Opatrzności przypomniał sobie, żeby przeprosić Barbarę spojrzeniem przed złamaniem pieczęci.

Lordowie Komisarze Admiralicji Whitehall 10 kwietnia 1812

Sir,

Lordowie Komisarze polecili mi poinformować Pana, że Ich Lordowskie Wysokości pragną zatrudnić Pana natychmiast jako Komodora, z kapitanem pod pańską komendą, w misji, która zdaniem Ich Lordowskich Wysokości zasługuje na powierzenie jej oficerowi o Pańskim stażu i pozycji. Poleca się zatem Panu i uprasza o możliwie najszybsze powiadomienie, za moim pośrednictwem, Ich Lordowskich Wysokości, czy przyjmie Pan tę propozycję, czy nie, a w wypadku Pańskiej zgody poleca się Panu i uprasza stawić się bez zwłoki osobiście w tutejszym biurze dla odebrania ustnych instrukcji od Ich Lordowskich Wysokości, jak również instrukcji od każdego innego Ministra Stanu, z którym skontaktowanie się Pana może zostać uznane za konieczne.

Pański posłuszny sługa E. NEPEAN Sekr. Lordów Komisarzy Admiralicji

Hornblower musiał przeczytać list dwukrotnie — za pierwszym razem nic z niego nie zrozumiał. Przy powtórnym czytaniu fantastyczna treść pisma dotarła do jego świadomości. Przede wszystkim uświadomił sobie, że nie musi przebywać dalej tu, w Smallbridge, czy też na Bond Street. Zostaje uwolniony od tego wszystkiego; będzie mógł brać kąpiel pod pompą pokładową, a nie w tej idiotycznej nasiadówce mieszczącej ledwie kociołek wody; będzie mógł chodzić po swoim pokładzie, wdychać morskie powietrze; zrzuci te przeklęte ciasne spodnie i nigdy już ich nie włoży; nie będzie zmuszony przyjmować żadnych delegacji ani przemawiać do żadnych przeklętych dzierżawców; nigdy więcej nie poczuje odoru chlewni i nie będzie trząść się na grzbiecie konia. To pierwsza sprawa; druga to zaofiarowane mu stanowisko komodora — w dodatku komodora pierwszej klasy, z podległym mu kapitanem, a więc pozycja równa admiralskiej. Będzie miał swój proporczyk na topie grotmasztu, szacunek i honory — nie żeby mu na nich zależało, lecz będą one widomymi oznakami zaufania, jakim go obdarzono, awansu, jaki stał się jego udziałem. Louis w Admiralicji widocznie musi mieć o nim dobre zdanie, skoro mianuje go komodorem, mimo że jest na końcu górnej połowy listy kapitanów. Oczywiście zwrot „zasługuje na powierzenie jej oficerowi o Pańskim stażu i pozycji” to zwykła formułka z góry usprawiedliwiająca przeniesienie go przez Admiralicję — w razie odmowy — na połowę pensji; ale... te końcowe słowa, o konsultacji z ministrami stanu, są ogromnie ważne. Oznaczają, że powierzana mu misja jest zadaniem odpowiedzialnym, o znaczeniu międzynarodowym. Owładnęła nim fala podniecenia.

Wyjął zegarek. Dziesiąta piętnaście — wczesna pora, jak dla szczurów lądowych.

— Gdzie Brown? — huknął do Wigginsa.

Przedziwna rzecz, Brown był na podorędziu — może zresztą nie taka dziwna; wszyscy na dworze wiedzą już oczywiście, że ich pan otrzymał list z Admiralicji.

— Wyjmij mój najlepszy mundur i szpadę. Każ zaprząc konie do powozu. Pojedziesz ze mną, Brown... Będę chciał, żebyś powoził. Przygotuj także rzeczy na noc dla mnie i dla siebie.

Służba rozbiegła się na wszystkie strony — nie tylko należało wykonać ważne polecenia pana, ale szło również o sprawę państwowej wagi, a więc podwójnie ważną. Gdy Hornblower otrząsnął się z pierwszego wrażenia, spostrzegł, że tylko Barbara została przy nim.

Boże, w podnieceniu całkiem o niej zapomniał i ona wie o tym. Stała lekko pochylona, z opadłym kącikiem ust. Gdy oczy ich się spotkały, kącik ten się uniósł, ale zaraz opadl z powrotem.

— To Admiralicja — tłumaczył się nieporadnie. — Chcą mianować mnie komodorem, z kapitanem pod moją komendą.

Przykro mu było patrzeć, jak Barbara próbuje udawać, że jest z tego zadowolona.

— To wielki zaszczyt — powiedziała. — Lecz nie większy, mój drogi, niż na to zasługujesz. Ucieszyłeś się na pewno, ja także.

— Będę musiał opuścić cię w związku z tym — zauważył Hornblower.

— Kochany, spędziłam z tobą sześć miesięcy. Sześć miesięcy szczęścia, jakie mi dałeś, to więcej, niż na to zasługuje jakakolwiek kobieta. I przecież wrócisz do mnie.

— Oczywiście że wrócę — odparł Hornblower.

Rozdział II

Pogoda była typowo kwietniowa. Podczas uroczystości u stóp schodów dworu Smallbridge było bardzo słonecznie, ale w trakcie dwudziestomilowego przejazdu do Londynu spadł gwałtowny deszcz. Potem pokazało się słońce, ogrzało ich i osuszyło; a teraz kiedy przejeżdżali przez Wimbledon Common3, niebo znów pociemniało i pierwsze krople zaczęły padać na ich twarze. Horn-blower ciaśniej owinął się płaszczem i zapiął guziki kołnierza. Trójgraniasty kapelusz ze złotą lamówką i guzem spoczywał na kolanach pod osłoną namiotu z płaszcza; noszone dłużej na deszcu te kapelusze deformowały się pod wpływem wody zbierającej się we wgłębieniu główki i za rondem.

Od zachodu nadleciał deszcz i wiatr, z wyciem niewiarygodnie kontrastującym z cudowną pogodą panującą zaledwie pół godziny temu. Uderzenie szkwału skupiło się na lewym koniu w zaprzęgu. Uchylił się i przestał ciągnąć. Brown przejechał biczem po jego lśniącym zadzie i koń ze świeżą energią wparł się w chomąto. Brown to dobry woźnica — dobry zresztą we wszystkim. Był najlepszym ze znanych Hornblowerowi sterników kapitańskich, lojalnym podwładnym w czasie ucieczki z Francji, a teraz przekształcił się w najlepszego służącego, jakiego można sobie wymarzyć. Siedział na koźle, obojętny na

ulewę, trzymając w dużej opalonej dłoni śliskie skórzane lejce; dłoń, nadgarstek i przedramię pracowały jak sprężyna, utrzymując delikatny nacisk na pyski koni — nie za silny, aby im przeszkadzał, lecz dostateczny dla pewnego biegu po oślizłej drodze i panowania nad końmi w każdej chwili. Ciągnęły teraz powóz błotnistą szosą pod górę po stromym podjeździe do Wimbledon Common z werwą, jakiej Hornblowerowi nie udało się nigdy z nich wykrzesać.

— Brown, chciałbyś iść znowu na morze? — zapytał Hornblower. Sam fakt, że pozwolił sobie na to niekonieczne przecież odezwanie dowodził, jak bardzo podniecenie wytrąciło go z równowagi.

— Faktycznie bym chciał, sir — odparł krótko Brown.

Hornblower musiał sam zdecydować, co Brown miał na myśli — czy ta zwięzła odpowiedź pokrywała typowo po angielsku uczucie entuzjazmu, czy też Brown chciał tylko uprzejmie dostosować się do nastroju swego pana.

Woda ściekała Hornblowerowi z mokrych włosów po szyi za kołnierz. Powinien był zabrać zydwestkę. Skulił się na wyściełanym skórą siedzeniu, oparłszy obie dłonie na rękojeści przytroczonej do pasa szpady — szpady o wartości stu gwinei, ofiarowanej mu przez Fundusz Patriotyczny. Ręce spoczywające na pionowo ustawionej szpadzie podtrzymywały ciężki, przemoczony płaszcz nad kapeluszem leżącym na kolanach. Wzdrygnął się, gdy następny strumyczek pociekł mu za ubranie. Zanim ulewa przeszła, był przemoczony do nitki i czuł się fatalnie, ale oto znów pokazało się wspaniałe słońce. Krople deszczu na jałowcu i jeżynach lśniły jak diamenty; z koni buchała para; wysoko w górze skowronki znów podjęły swój śpiew. Hornblower rozpiął płaszcz i przetarł chusteczką mokre włosy i szyję. Brown zwolnił bieg koni, aby idąc stępa po szczycie wzgórza zdążyły złapać oddech przed szybkim zjazdem w dół.

— Londyn, sir — powiedział.

To był istotnie Londyn. Deszcz oczyścił powietrze z kurzu i dymu, tak że nawet z tej odległości złocony krzyż i dzwon nad katedrą Św. Pawła lśniły w słonecznym

17

2 — Komodor

blasku. Iglice kościoła, wyglądające na niższe z powodu kopuły, sterczały z nienaturalną wyrazistością. Ostro rysowały się szczyty dachu. Brown cmoknął na konie, które ruszyły truchtem, ciągnąc z turkotem powóz po stromym zjeździe do Wandsworth. Hornblower wyjął zegarek. Była dopiero druga — dużo czasu na załatwienie spraw. Mimo że pod płaszczem miał mokrą koszulę, dzień okazał się znacznie lepszy, niż się spodziewał, siedząc rano w swojej nasiadówce.

Brown ściągnął cugle koni, stając przed Admiralicją i od razu zjawił się obdarty włóczęga, który osłonił koło, żeby Hornblower, wysiadając z powozu, nie zabłocił sobie o nie płaszcza i munduru.

— A zatem pod „Złotym Krzyżem”, Brown — powiedział Hornblower, szukając w kieszeni miedziaka dla włóczęgi.

— Tak jest, sir — odparł Brown zawracając konie.

Hornblower starannie włożył swój trój graniasty kapelusz, wygładził na sobie płaszcz i przesunął na środek sprzączkę pasa od szpady. W swoim dworze Smallbridge był Sir Horatiem, panem domu, seniorem, lecz teraz tylko kapitanem Hornblowerem idącym na spotkanie z Lordami Admiralicji. Lecz admirał Louis przywitał go kordialnie. Nie trzymał go w poczekalni dłużej niż trzy minuty — tyle tylko, ile było potrzeba na pozbycie się osoby, którą właśnie przyjmował — i uścisnął mu dłoń, wyraźnie rad, że go widzi; zadzwonił, żeby zabrano mokre okrycie Hornblowera i własnoręcznie postawił mu krzesło przy ogromnym kominku, który płonął u niego latem i zimą od czasu powrotu z dowodzonego przez niego stanowiska w Indiach Wschodnich.

— Lady Barbara, mam nadzieję, czuje się dobrze? — zapytał.

— Tak, sir, doskonale — odparł Hornblower.

— A sam pan domu?

— Też bardzo dobrze, sir.

Hornblower szybko opanowywał onieśmielenie. Siadł głębiej w krześle i chłonął miłe ciepło kominka. Na ścianie był nowy portret Collingwooda. Powieszono go prawdopodobnie na miejsce poprzedniego, lorda Barhama. Hornblowerowi zrobiło się przyjemnie, gdy zauważywszy czerwoną wstęgę i gwiazdę na portrecie, przeniósł wzrok na własną pierś i stwierdził, że jest ozdobiona takim samym orderem.

— A więc porzucił pan błogość domowego zacisza natychmiast po otrzymaniu naszego listu?

— Oczywiście, sir.

Hornblower pomyślał, że może korzystniej byłoby nie zachowywać się tak naturalnie, byłoby lepiej przyjąć jakąś pozę, udawać, że się ociąga z podjęciem obowiązków służbowych lub zgodzić się na to tak, jakby czynił wielkie osobiste poświęcenie dla kraju, ale za nic na świecie nie potrafiłby tego uczynić. Za bardzo ucieszył go ten awans, zbyt był ciekaw misji, jaką Admiralicja ma dla niego w zanadrzu. Bystre oczy Louisa uważnie badały jego twarz, a on otwarcie napotkał to spojrzenie.

— Jaki ma pan plan w stosunku do mnie, sir? — zapytał, nie czekając, aż Louis pierwszy się odezwie.

— Bałtyk — odparł Louis.

Więc to tak. To jedno słowo przerwało cały tok porannych gorączkowych spekulacji, całą pajęczą sieć możliwości. Mogło to być każde miejsce na świecie: Jawa czy Jamajka, przylądek Horn albo Przylądek Dobrej Nadziei, Ocean Indyjski lub Morze Śródziemne, wszędzie na świecie w promieniu dwudziestu pięciu tysięcy mil, gdzie powiewała bandera brytyjska. A ma być Bałtyk; Hornblower próbował odnaleźć w pamięci swoje wiadomości na temat Bałtyku. Nie pływał na wodach północnych od czasu, kiedy był młodszym oficerem.

— Dowodzi tam admirał Keats, czy tak?

— W tej chwili tak. Ale Saumarez idzie na jego miejsce. Otrzyma rozkaz, aby pozostawił panu jak najszerszą swobodę działania.

Ciekawa sprawa. Słowa te zawierały aluzję o podziale dowództwa, a w tym tkwi niebezpieczne ryzyko. Lepszy zły głównodowodzący niż podział dowodzenia. Powiedzenie podwładnemu, że jego przełożony ma rozkaz dać mu dużą swobodę działania to rzecz niebezpieczna, chyba że podwładny jest człowiekiem o wybitnej lojalności i zdrowym rozsądku. Hornblower przełknął ślinę w tym momencie — naprawdę zapomniał przez chwilę, że to on sam jest brany pod uwagę jako ten podwładny; być może ma w Admiralicji opinię „człowieka o wybitnej lojalności i zdrowym rozsądku”.

Louis patrzył na niego z zaciekawieniem.

— Chce pan usłyszeć, jaki będzie zakres pańskiego dowództwa? — zapytał.

— Tak, oczywiście — odparł Hornblower, ale nie bardzo mu na tym zależało. Fakt, że ma w ogóle czymś dowodzić był znacznie ważniejszy niż to, czym ma dowodzić.

— Dostanie pan „Nonsucha”4, siedemdziesiąt cztery działa — rzekł Louis. — Będzie miał pan zatem dobrze uzbrojony okręt w razie potrzeby. Ponadto otrzyma pan tyle małych jednostek, ile udało nam się zebrać dla pana: korwety: „Lotus” i „Raven”5, dwa kecze bombowe, „Moth”6 i „Harvey”, oraz kuter „Clam”7. Na razie tyle, ale może przygotujemy coś jeszcze, zanim pan odpłynie. Chcemy, aby był pan gotów do wszelkich działań przybrzeżnych, jakie mogą się panu przytrafić. A będzie ich chyba niemało.

— Tak sądzę — rzekł Hornblower.

— Nie wiem, czy będzie pan walczył po stronie Rosjan, czy przeciwko nim — ciągnął w zadumie Louis. — To samo dotyczy Szwedów. Bóg wie, jak rozwija się tam teraz sytuacja. Ale Jego Dostojność8 powie panu wszytko na ten temat.

Hornblower spojrzał pytająco.

— Pański czcigodny szwagier, najznakomitszy markiz Wellesley, kawaler Orderu Św. Patryka, minister spraw zagranicznych Jego Brytyjskiej Królewskiej Mości.

Mówimy o nim w skrócie Jego Dostojność. Pójdziemy do niego za chwilę. Ale trzeba jeszcze załatwić pewną ważną sprawę. Kogo pan chce na dowódcę „Nonsucha”?

Hornblowera zatkało to pytanie. Była to możność protekcji na wielką skalę. Zdarzało mu się mianować midszypmenów i pomocników lekarza okrętowego; raz kiedyś pastor o niejasnej przeszłości zabiegał usilnie o mianowanie go kapelanem na jego okręcie. Ale mieć coś do powiedzenia w sprawie mianowania dowódcy okrętu liniowego to rzecz o całe niebo ważniejsza. Jest stu dwudziestu kapitanów młodszych stażem od Hornblowera, w większości to ludzie o wybitnej przeszłości; o ich wyczynach opowiadano z zapartym tchem w czterech stronach świata. Ludzie ci torowali sobie drogę do tej rangi własną krwią, dając dowody zdolności i odwagi nie mające precedensu w historii. Na pewno połowa z nich albo i więcej podskoczyłaby z radości na propozycję dowodzenia siedemdziesięcioczterodziałowym okrętem liniowym. Hornblower wspomniał, jak ucieszyło go powierzenie mu dowództwa „Sutherlanda” dwa lata temu. Kapitanowie żyjący z połowy pensji, kapitanowie zatrudnieni na lądzie, zżerani oczekiwaniem na wysłanie ich w morze — był w mocy zmienić całe życie i karierę jednego z nich. Ale nie wahał się ani chwili przed podjęciem decyzji. Może są świetniejsi kapitanowie, z bardziej tęgą głową, ale on pragnął mieć tylko jednego.

— Chciałbym dostać Busha — odparł — jeśli to możliwe.

— Może pan go mieć — Louis skinął głową. — Spodziewałem się, że to o niego pan poprosi. Tylko czy ta jego drewniana noga nie będzie dla niego zbytnim utrudnieniem?

— Chyba nie — powiedział Hornblower. Byłoby niezmiernie przykro wypływać w morze z kimś innym.

— A więc załatwione — zakonkludował Louis, spoglądając na zegar na ścianie — Cłjadźmy teraz do Jego Dostojności, jeśli nie ma pan /tfeA^^f^Wko temu.

Rozdział III

Hornblower siedział w swoim prywatnym saloniku w gospodzie „Pod Złotym Krzyżem”. Na kominku buzował ogień, a na stoliku, przy którym się usadowił, paliły się aż cztery woskowe świece. Hornblower z trochę nieczystym sumieniem rozkoszował się całym tym luksusem: prywatnym salonem, kominkiem, świecami woskowymi. Tak długo żył w ubóstwie, tak bardzo musiał oszczędzać i odmawiać sobie wszystkiego przez całe dotychczasowe życie, że to nieliczenie się z pieniędzmi dawało mu dziwną, podejrzaną przyjemność, radość, której towarzyszyło poczucie winy. Rachunek, jaki otrzyma jutro rano, będzie zawierał pozycję opiewającą co najmniej na pół korony za światło, a gdyby zadowolił się świeczkami łojowymi, należność nie przekroczyłaby dwóch pensów. Za ogień na kominku też policzą szylinga. Można być pewnym, że właściciel zajazdu zażąda najwyższych stawek od gościa, którego niewątpliwie na to stać, kawalera Orderu Łaźni, ze służącym i i powozem dwukonnym. Jutrzejszy rachunek wyniesie raczej prawie dwie gwinee niż jedną. Hornblower pomacał kieszeń na piersi, żeby sprawdzić, że ma tam wciąż gruby plik banknotów jedno-funtowych. Stać go na wydanie dwóch gwinei dziennie.

Uspokojony pochylił się znowu nad notatkami poczynionymi w trakcie rozmowy z ministrem spraw zagranicznych. Były chaotyczne, zapisywane w miarę jak ta czy inna sprawa przypominała się Wellesleyowi. Okazało się, że nawet Rada Ministrów nie ma pewności, czy Rosjanie będą walczyć przeciwko Bonapartemu, czy nie. Nie, problem należy sformułować inaczej. Nikt nie wie, czy Bonaparte zamierza bić się z Rosjanami, czy też nie. Niezależnie od stopnia niechęci cara w stosunku do Francuzów — a jest on niewątpliwie duży — car nie rozpocznie wofny, póki nie zostanie do tego zmuszony, póki Bonaparte nie zaatakuje go rozmyślnie. Zamiast bić się będzie z pewnością czynił wszelkie możliwe ustępstwa, przynajmniej na razie, dalej próbując rozbudować i zreorganizować swoją armię.

— Trudno sobie wyobrazić — powiedział Wellesley — że Bonio będzie na tyle głupi, żeby szukać zwady, kiedy praktycznie może mieć wszystko, co zechce, bez walki.

Na wypadek jednak wojny jest rzeczą pożądaną, by Anglia dysponowała na Bałtyku siłą uderzeniową.

— Jeżeli Bonio przegna Aleksandra z Rosji — ciągnął Wallesley — chcialbym, aby pan był tam w pogotowiu, żeby go zabrać. Zawsze możemy mieć z niego jakiś pożytek.

Królowie na wygnaniu bywają w najgorszym razie użytecznymi morionetkami, które można postawić na czele wciąż jeszcze istniejącego oporu w krajach podbitych przez Bonapartego. Anglia schroniła pod swoim opiekuńczym skrzydłem władców Sycylii i Sardynii, Niderlandów oraz Portugalii i Hesji, a wszyscy oni pomagają podtrzymywać nadzieje w sercach swoich byłych poddanych, gnębionych teraz pod butem tyrana.

— Tak wiele zależy od Szwecji — zauważył z kolei Wellesley. — Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co zrobi Bernadotte. Tym bardziej że zajęcie Finlandii przez Rosję podrażniło Szwedów. Staramy się wykazać im, że z dwojga złego Bonaparte jest dla nich większym zagrożeniem. Stoi u wrót Bałtyku, a Rosja tylko w jego końcu. Ale Szwecji może być nie na rękę dokonywanie wyboru między Rosją a Bonapartem.

Sprawa jest bardzo skomplikowana, niezależnie od tego, z której strony spojrzy się na nią — Szwecja rządzona przez księcia korony9, który niespełna trzy lata temu był generałem francuskim, w dodatku w pewnym stopniu powiązanym z Bonapartem przez małżeństwo; Dania i Norwegia w rękach tyrana, Finlandia świeżo zawładnięta przez Rosję, a na południowym wybrzeżu Bałtyku roi się od wojsk Bonapartego.

— Ma obozy wojskowe w Gdańsku i w Szczecinie — dodał Wellesley — i oddziały z południowych Niemiec rozmieszczone na całej drodze do Berlina, nie mówiąc już o Prusakach czy Austriakach i innych sprzymierzeńcach.

Mając Europę u stóp, Bonaparte może wlec w swoim ogonie armie byłych przeciwników; gdyby się zdecydował wydać wojnę Rosji, znaczna część jego sil będzie się składała z cudzoziemców — Włochów i Niemców z południa, Prusaków i Austriaków, Holendrów i Duńczyków.

— Słyszałem, że są tam nawet Hiszpanie i Portugalczycy — ciągnął Wellesley.— Mam nadzieję, że miło spędzili ostatnią zimę w Polsce. Mówi pan po hiszpańsku, jak się nie mylę?

— Tak — powiedział Hornblower.

— I po francusku?

— Tak.

— Po rosyjsku?

— Nie.

— A po niemiecku?

— Nie.

— Po szwedzku, polsku, litewsku?

— Nie.

— Szkoda. Słyszałem jednak, że większość wykształconych Rosjan lepiej mówi po francusku niż po rosyjsku — sądząc po tych Rosjanach, których sam poznałem, muszą oni bardzo słabo znać własny język. A mamy dla pana tłumacza szwedzkiego — będzie pan musiał ustalić z Admiralicją, jak zostanie wciągnięty do ksiąg okrętu, tak to się chyba mówi prawidłowo w języku żeglarskim.

Takie wtrącanie drobnych ironicznych uwag było typowe dla Wellesleya. Był on generalnym gubernatorem Indii, a teraz ministrem spraw zagranicznych, osobą błękitnej krwi i u szczytu popularności. W tych paru słowach potrafił wyrazić swą wyniosłą ignorancję i wynikającą z niej wyniosłą pogardę dla spraw żeglarstwa oraz pańską wyniosłość osoby z wyższych sfer w stosunku do nieokrzesanego wilka morskiego, nawet jeśli ten wilk morski był przpadkiem jego własnym szwagrem. Horn-blower, którego to trochę ubodło, wciąż na tyle panował nad sobą, że mógł w rewanżu spróbować dotknąć Wellesleya.

— Jesteś, Ryszardzie, mistrzem we wszystkich rzemiosłach — zauważył spokojnie.

Należało przypomnieć temu snobowi, że wilk morski jest na tyle blisko z nim spowinowacony, iż może mówić mu po imieniu, i wsadzić przy tym markizowi szpileczkę sugestią, że może on mieć coś wspólnego z rzemiosłem.

— Ale chyba nie w twoim, Hornblowerze. Nie potrafiłem nauczyć się rozróżniać tych wszystkich lewych burt i prawych i tych waszych „przebrasować na zawietrzną” i tym podobnych rzeczy. Tego trzeba uczyć się w szkole, jak hic, haec, hoc10.

Trudno było naruszyć wyniosłe zadowolenie z siebie markiza; Hornblower wrócił więc myślami do spraw poważniejszych. Rosjanie mają niezłą flotę wojenną, jakieś czternaście okrętów liniowych, w Rewlu11 i Kronsztadzie; Szwecja prawie tyle samo. W portach Niemiec i Pomorza roi się od korsarzy francuskich, toteż poważna część zadania Hornblowera będzie polegała na ochronie żeglugi brytyjskiej przed tymi rekinami morza, gdyż handel ze Szwecją ma wielkie znaczenie dla Anglii. Z Bałtyku idzie zaopatrzenie okrętowe, umożliwiające Anglii panowanie nad morzami — smoła i terpentyna, sosny na maszty, liny i drewno, żywica i olej. Gdyby Szwecja sprzymierzyła się z Bonapartem przeciwko Rosji, dostawy szwedzkie w tej dziedzinie — znacznie przekraczające połowę całego importu — urwałyby się i Anglia musiałaby toczyć dalej wojnę z tą trochą pozyskaną z Finlandii i Estonii, przewożoną Bałtykiem pod nosem marynarki szwedzkiej i jakoś wyprowadzaną przez Sund mimo panowania Bonapartego w Danii. Rosja chciałaby zatrzymać te zapasy dla własnej marynarki wojennej i trzeba by w taki czy inny sposób przekonać ją, żeby oddała wystarczającą ilość dla utrzymania okrętów Brytyjskiej Marynarki Wojennej na morzu.

Dobrze się jednak stało, że Anglia nie pośpieszyła na pomoc zaatakowanej przez Rosję Finlandii; gdyby to uczyniła, szanse na wdanie się Rosji w wojnę z Bonapartem byłyby znacznie mniejsze. Dyplomacja wspierana siłą uchroni być może Szwecję od sprzymierzenia się z Bonapartem, uczyni bezpiecznym transport towarów po Bałtyku i otworzy północne wybrzeże Niemiec dla wypadów przeciwko transportom Bonapartego — gdyby pod takim naciskiem Bonaparte jakimś cudem odniósł porażkę, nawet Prusy można by namówić do przejścia na stronę przeciwnika. Następnym więc zadaniem dla Hornblowera byłoby pomóc w nakłonieniu Szwecji do zrezygnowania z jej odwiecznej nieufności wobec Rosji, a Prus z narzuconego przymierza z Francją, nie czyniąc przy tym nic, co by zagroziło żegludze po Bałtyku. Fałszywy krok mógłby oznaczać klęskę.

Hornblower odłożył notatki i patrzył nie widząc na przeciwległą ścianę pokoju. Mgła, lody i płycizny na Bałtyku; rosyjska marynarka wojenna, marynarka szwedzka i korsarze francuscy; handel bałtycki, przymierze z Rosją i stanowisko Prus; wielka polityka i sprawy handlowe o ogromnym znaczeniu; w ciągu następnych kilku miesięcy los Europy, historia świata będzie balansować na ostrzu noża, a odpowiedzialność spoczywać będzie na nim. Hornblower poczuł, że serce zaczyna bić mu szybciej, a mięśnie się napinają. Były to od dawna mu znane objawy towarzyszące perspektywie niebezpieczeństwa. Minął prawie rok od chwili, gdy doznawał ich ostatnim razem, wchodząc do ogromnej kajuty na „Victorii”, aby usłyszeć wyrok sądu wojennego, który mógł skazać go na śmierć. Nie lubił tych uczuć, tej perspektywy ogromnej odpowiedzialności; nic z tego nie przeczuwał, gdy radośnie podjeżdżał tu w południe, żeby odebrać rozkazy. Za taką cenę zostawi miłość i przyjaźń Barbary, żywot dziedzica wiejskiego, spokój i ciszę swego świeżo osiągniętego ogniska domowego.

Przecież gdy tak siedział, blisko rozpaczy i desperacji, czuł, że ta przyszłość, ze swymi problemami, zaczyna go kusić. Admiralicja daje mu wolną rękę — w tym względzie nie może mieć zastrzeżeń. Rewel zamarza w grudniu, Kronsztad często już w listopadzie. Na okres zalodzenia będzie musiał przesunąć bazę swoich operacji dalej na południowy Bałtyk. Czy Lubeka w ogóle zamarza? W każdym razie byłoby lepiej... Homblower odsunął gwałtownym ruchem swoje krzesło od stołu, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co czyni. Wciąż nie potrafił na siedząco zaprząc do pracy swej wyobraźni, a jeśliby, to nie na dłużej, niż zdołałby wysiedzieć nie oddychając. Spostrzeżenie o tyle trafne, że kiedy już musiał myśleć na siedząco, odczuwał objawy charakterystyczne dla powolnego duszenia się — wzrastało ciśnienie krwi i zaczynał wiercić się niespokojnie.

Tego wieczora nie musiał siedzieć; odsunąwszy krzesło, mógł chodzić po pokoju, od stołu do okna i z powrotem, na odcinku nie krótszym niż na wielu znanych mu pokładach rufowych, a pewnie bardziej wolnym od przeszkód. Prawie natychmiast drzwi salonu uchyliły się bez szmeru i przez szparę zajrzał Brown, zaalarmowany szuraniem odsuwanego krzesła. Kapitan zaczął chodzić, a to znaczy, że jeszcze bardzo długo nie pójdzie spać.

Brown był inteligentnym człowiekiem, a cały swój rozum użytkował na troskę o swego kapitana. Zamknął cichutko drzwi i wszedł do pokoju dopiero dziesięć minut później. W ciągu tych dziesięciu minut chodzenia Horn-blower wszedł w rytm, a jego umysł pochłonęły gorączkowe rozmyślania, z których trudno byłoby go wybić. Brown potrafił wśliznąć się do pokoju nie zwracając uwagi swego pana — w istocie trudno byłoby powiedzieć, czy Hornblower zauważył w ogóle jego wejście. Dostosowując dokładnie swoje ruchy do rytmu kroków kapitana, Brown utarł nadpalone knoty świec — zaczęły już bowiem ociekać i rozsiewać niemiły swąd — oraz dołożył węgla do ledwie żarzącego się ognia na kominku. Potem opuścił pokój i nastawił się na długie czekanie; zazwyczaj kapitan był wyrozumiałym panem i nie przychodziło mu do głowy trzymać służącego do późna na nogach po to tylko, żeby pomógł mu położyć się do łóżka. Właśnie dlatego, że Brown zdawał sobie z tego sprawę, nie miał tego wieczora żalu do Hornblowera, że raz zapomniał powiedzieć mu, że może iść spać.

Hornblower chodził po pokoju równym, odmierzonym krokiem, zawracając na dwa cale przed boazerią pod oknem w jednym końcu, a w drugim prawie ocierając się biodrem o stół. Rosjanie i Szwedzi, konwoje i korsarze, Sztokholm i Gdańsk — miał o czym myśleć. W dodatku na Bałtyku będzie zimno, więc musi się zastanowić, jak zadbać o zdrowie załogi w okresie chłodów. A pierwsza rzecz do zrobienia natychmiast po zgromadzeniu się flotylli to dopilnowanie, żeby na każdej jednostce znalazł się oficer, który na pewno potrafi prawidłowo odczytywać i nadawać sygnały. Jeśli nie będzie dobrej łączności, cała dyscyplina i organizacja pójdą na marne, a on może dać sobie spokój z obmyślaniem jakichkolwiek planów. Wadą keczów bombowych jest...

Rozległo się pukanie do drzwi, przerywając rozmyślania Hornblowera.

— Wejść — warknął.

Drzwi otworzyły się powoli, ukazując Browna i zalęknionego właściciela zajazdu w zielonym rypsowym fartuchu.

— Co jest? — syknął Hornblower. Przerwawszy spacer „po pokładzie rufowym”, poczuł nagle, że jest zmęczony; wiele rzeczy zdarzyło się od rana, gdy był witany przez dzierżawców jako dziedzic Smallbridge, a nogi dawały mu znać, że musiał się dużo nachodzić.

Brown i gospodarz wymienili spojrzenia i gospodarz zdecydował się odezwać.

— Sir, sprawa jest taka — zaczął nerwowo. — Jego lordowska wysokość zajmuje czwórkę, zaraz pod tym salonem, sir. Jego lordowska wysokość, sir, to, za pańskim przeproszeniem, bardzo popędliwy pan. On mówi — jeszcze raz przepraszam, sir — że druga po północy to wystarczająco późno na chodzenie tam i z powrotem nad czyjąś głową. On powiada...

— Druga w nocy? — zdziwił się Hornblower.

— Bliżej trzeciej, sir — wtrącił delikatnie Brown.

— Tak, sir. Biło akurat pół do trzeciej, jak on zadzwonił na mnie drugi raz. Mówi, że jakby pan coś kopnął albo sobie zanucił, to już byłoby lepiej. Ale słuchać, jak pan chodzi tam i nazad, sir... Jego lordowska wysokość powiada, że przywodzi mu to na myśl śmierć i Sąd Ostateczny. Chyba dlatego, że pan chodzi za regularnie. Powiedziałem mu, sir, kim pan jest, jak dzwonił pierwszy raz. A teraz...

Hornblower już zupełnie oprzytomniał, otrząsnął się całkiem z fali pogrążających go myśli. Widział nerwową gestykulację właściciela zajazdu, miotającego się między Scyllą w postaci tego nieznanego lorda na dole i Charybdą — kapitanem Sir Horatiem Hornblowerem na górze. Z ogromnym trudem powstrzymał się od wybuchnięcia głośnym śmiechem. Wyobraził sobie całą tę humorystyczną sytuację: nieznajomego impetycznego para na dole, gospodarza przerażonego perspektywą obrażenia któregoś z dwójki swych zamożnych i wpływowych gości i jako ukoronowanie komplikacji — Browna, uparcie do ostatniej chwili nie dopuszczającego do przerwania rozmyślań swego pana. Ujrzał wyraźną ulgę na twarzach ich obu na widok jego uśmiechu i to sprawiło, że naprawdę się roześmiał. Ostatnio szybko wpadał w złość, toteż Brown spodziewał się wybuchu, a biedny właściciel zajazdu w ogóle nie oczekiwał niczego innego — właściciele zajazdów zawsze są przygotowani na wybuchy gniewu ze strony ludzi, których los zmuszał ich gościć u siebie. Hornblower przypomniał sobie, że rano zgromił Browna bez powodu za jego uwagę o pięknym poranku; Brown mógłby lepiej wyczuwać sytuację, bo przecież gdy Horn-blower wściekał się rano, był jeszcze bezrobotnym oficerem marynarki wojennej skazanym na żywot na wsi, a teraz jest komodorem, na którego oczekuje flotylla, i nic na świecie nie mogłoby mu zepsuć nastroju — tego wszystkiego Brown nie wziął w rachubę.

— Przekażcie ode mnie wyrazy szacunku jego lordow-skiej wysokości — powiedział. — I zapewnijcie, że z tą chwilą ustaje marsz przeznaczenia. Brown, idę spać.

Gospodarz pobiegł schodami na dół z ogromną ulgą, a Brown wziął lichtarz z prawie już wypalonymi świecami i oświetlił swemu panu drogę do sypialni. Hornblower ściągnął mundur z ciężkimi złotymi epoletami, a Brown pochwycił go, zanim zdążył upaść na podłogę. Zdjąwszy następnie buty, koszulę i spodnie Hornblower naciągnął na siebie wspaniałą koszulę nocną, przygotowaną przez Browna na łóżku; koszulę z grubego jedwabiu chińskiego, zdobną brokatem, z zawiązadełkami przy mankietach i szyi, po którą Barbara wysłała specjalne zamówienie aż na Wschód przez swoich przyjaciół z Kompanii Wschod-nioindyjskiej. Włożona do łóżka cegła owinięta w koc już zdążyła ostygnąć, ale jej przyjemne ciepło rozeszło się po pościeli; Hornblower wsunął się w przytulne objęcia posłania.

— Dobranoc, sir — powiedział Brown i zdmuchnął świecę. Z kątów wypełzła na pokój ciemność, a z nią burzliwe sny. Śpiąc czy czuwając — rano Hornblower nie umiał co do tego zająć stanowiska — umysł jego roztrząsał przez resztę nocy niezliczone uwarunkowania i możliwości wiążące się z czekającą go wyprawą na Bałtyk, gdzie znowu stawką będzie jego życie, reputacja i szacunek dla samego siebie.

Rozdział IV

Hornblower pochylił się do przodu na siedzeniu w karecie i wyjrzał przez okienko.

— Wiatr wykręca trochę na północ — powiedział. — Chociaż teraz wie je, powiedziałbym, z kierunku zachód ku północy.

— Tak, kochanie — odparła cierpliwie Barbara.

— Przepraszam cię skarbie — zfreflektował się Horn-blower. — Przerwałem ci. Mówiłaś o moich koszulach.

— Nie. Na ten temat już skończyłam, mój drogi. A mówiłam, że masz nie dać nikomu rozpakować płaskiej skrzynki z twoimi rzeczami, póki nie nadejdą chłody. Twój kożuszek barani i długi płaszcz na futrze są tam, dobrze przesypane kamforą, co je zabezpiecza od moli. Jak tylko znajdziesz się na okręcie, każ zaraz zanieść tę skrzynkę do siebie.

— Dobrze, kochanie.

Powóz zaturkotał na kocich łbach Upper Deal12. Barbara poruszyła się na siedzeniu i ujęła znowu rękę Hornblowera w swoje dłonie.

— Wołałabym nie musieć mówić o futrach — ciągnęła. — Mam nadzieję... och, wielką nadzieję... że wrócisz przed nastaniem chłodów.

— I ja też, kochana — odparł Horbnlower naprawdę szczerze.

W powozie było mroczno, lecz światło z zewnątrz padające na twarz Barbary oświetlało ją jak oblicze świętej w kościele. Usta pod wąskim orlim nosem były zacięte; szaroniebieskie oczy miały twardy wyraz. Nikt nie odgadnąłby po wyglądzie Lady Barbary, że serce jej pęka; zsunęła tylko rękawiczkę i przywarła gorączkowo dłonią do ręki Hornblowera.

— Wróć do mnie, kochany. Wróć do mnie! — powiedziała miękko.

— Oczywiście że wrócę — odparł Hornblower.

Mimo swego patrycjuszowskiego pochodzenia, wielkiej bystrości umysłu i żelaznego opanowania Barbara mogła mówić głupstwa jak żona prostego marynarza. Hornblower poczuł, że kocha ją mocniej niż kiedykolwiek za to, że potrafiła zwrócić się do niego ze wzruszającym wezwaniem „wróć do mnie”, jakby miał władzę nad pociskami z wycelowanych w niego armat francuskich albo rosyjskich. W tym jednak momencie w umyśle Hornblowera okropna myśl wyłoniła się jak wzdęte ciało topielca wypływające na powierzchnię z mułu morskiego dna. Lady Barbara odprowadzała już raz męża na wojnę i on nie wrócił. Zmarł pod nożem chirurga w Gibraltarze, gdy odłamek pocisku rozdarł mu pachwinę podczas bitwy w zatoce Rosas. Czy teraz właśnie Barbara myślała o tamtym zmarłym małżonku? Hornblowera przebiegł lekki dreszcz na tę myśl, a Barbara, mimo głębokiego zrozumienia istniejącego między nimi, wytłumaczyła go sobie opacznie.

— Mój kochany — powiedziała — najdroższy.

Podniosła wolną rękę i dotknęła nią jego policzka, a jej wargi poszukały jego ust. Ucałował ją, dusząc w sobie podnoszącą się niemiłą wątpliwość. Przez miesiące udawało mu się nie odczuwać zazdrości o przeszłość — był zły na siebie, że dopuścił do tego właśnie teraz, a niezadowolenie z siebie domieszało się do wiru brzydkich emocji burzących się w jego duszy. Dotknięcie jej warg pomogło mu jednak przemóc się; jego serce otworzyło się dla niej. Całował ją z całą gwałtownością swego uczucia, podczas gdy powóz podskakiwał na kocich łbach. Ogromny kapelusz Barbary zaczął się przekrzywiać; musiała wysunąć

się z ramion męża, żeby go poprawić i nadać sobie swój normalny, pełen godności wygląd. Mimo że błędnie sobie tłumaczyła burzę myśli kłębiących się w mózgu Horn-blowera, Barbara zdawała sobie sprawę, co się z nim dzieje, toteż celowo podjęła rozmowę na inny temat, żeby oboje mogli opanować się przed czekającym ich wkrótce publicznym pojawieniem się.

— Cieszę się — powiedziała — ilekroć pomyślę o dowodzie wielkiego uznania ze strony rządu, wyrażonego zaofiarowaniem ci tego nowego stanowiska.

— A ja jestem rad, kochana, że ty się cieszysz — odparł Hornblower.

— Jesteś na początku górnej połowy listy kapitanów, a oni już ci dają to dowództwo. Będziesz admirałem in petto.

Nie mogłaby powiedzieć niczego, co by lepiej rozładowało nastrój Horpblowera. Uśmiechnął się szeroko do siebie na tę pomyłkę Barbary. Chodziło jej o to, że będzie admirałem na małą skalę, w miniaturze, en petit, jak by to się powiedziało po francusku. Ale en petit wcale nie znaczy tego samego co in petto. Bo in petto to po włosku „w tajemnicy”; gdy papież mianuje kardynała in petto, oznacza to, że chce na razie zachować tę nominację dla siebie, bez podawania jej do wiadomości publicznej. Hornblowera bardzo ubawiła4aka gafa językowa w ustach Barbary. Stała się też znowu ludzka w jego oczach, ulepiona z tej samej gliny co on. Poczuł dla niej na nowo serdeczność, czułość i oddanie obok miłości i namiętności.

Powóz zachybotał i stanął z piskiem hamulców; drzwi się otwarły. Hornblower wyskoczył pierwszy i nie rozglądając się podał dłoń wysiadającej Barbarze. Wiał bardzo silny wiatr, z całą pewnością zachodni ku północy. Rano był słabszy, południowo-zachodni, to znaczy, że skręcał i nasilał się. Jeśli zacznie wiać jeszcze trochę bardziej od północy, zostaną zatrzymani przez niepogodę w Downs13, dopóki kierunek wiatru znów się nie zmieni. Strata godziny może oznaczać stratę całych dni. Niebo

33

i morze były szare, a na falach pojawiły się baranki. W dali widać było konwój wschodnioindyjski na kotwicy — jeśli o nich idzie, to wystarczy, że wiatr zmieni się odrobinę, a będą mogli podnieść kotwice i ruszyć na południe w stronę Kanału14. W kierunku północnym znajdowały się inne jednostki, przypuszczalnie jest tam i „Nonsuch” z resztą flotylli, ale z tej odległości bez lunet trudno odróżnić jeden okręt od drugiego. Wiatr smagał Hornblowera po uszach, zmuszając do przytrzymywania kapelusza. Na końcu ulicy wybrukowanej kocimi łbami był pomost z tuzinem zamocowanych przy nim lugrów dealowskich.

Brown stał czekając na rozkazy, a tymczasem lokaj z woźnicą wyjmowali bagaże z powozu.

— Brown, potrzebuję przewoźnika, żeby zawiózł mnie na okręt — powiedział Hornblower. — Załatw to.

Mógł był kazać, żeby z wieży sygnałowej wysłano do „Nonsucha” sygnał żądający przysłania łodzi, ale pochłonęłoby to trochę cennego czasu. Barbara stała obok, przytrzymując kapelusz na głowie; wiatr z furkotem owijał jej nogi spódnicą jak flagą. Tego ranka jej oczy były szare — gdyby niebo i morze miały kolor błękitu, taki sam kolor miałyby jej oczy. Próbowała uśmiechać się do niego.

— Jeśli zamierzasz, kochany, udać się na okręt lugrem, mogłabym popłynąć z tobą — zaproponowała. — I wróciłabym nim.

— Zmokniesz i przemarzniesz — perswadował jej Hornblower. — Idąc ostro pod wiatr, przy takim wietrze, będziemy mieli ciężką przeprawę.

— Sądzisz, że coś sobie robię z tego? — odparła Barbara i myśl, że ma od niej odjechać, znowu zagrała na strunach jego uczucia.

Wrócił Brown z dwoma przewoźnikami z Deal. Głowy mieli obwiązane chustkami i kolczyki w uszach; ich twarze opalone wiatrem i przeżarte solą, wyglądały jak wyrzeźbione z litego brunatnego drewna. Wzięli skrzynki z rzeczami Hornblowera i ponieśli je jak piórko w kierunku pomostu; przez dziewiętnaście lat wojny skrzynki niezliczonej liczby oficerów wędrowały tak na pomost Deal. Brown szedł za przewoźnikami, a Hornblower i Lady Barbara zamykali pochód. Hornblower ściskał kurczowo w ręku skórzaną teczkę ze swymi „najtajniejszymi” rozkazami.

— Dzień dobry, kapitanie. — Sternik lugra zasalutował Hornblowerowi. — Dzień dobry, wasza lordowska wysokość. Wiatru aż za dużo dzisiaj. Mimo to, kapitanie, będzie pan mógł obejść mielizny Goodwins po nawietrznej, nawet z tymi pańskimi keczami bombowymi, co tak tępo idą do wiatru. Wiatr jest pomyślny dla żeglugi w kierunku Skagen15, jak tylko się wyjdzie z Downs.

A więc tak wygląda tajemnica wojskowa w Anglii; ten przewoźnik z Deal wie, z ilu jednostek składa się eskadra Hornblowera i dokąd się udaje — najpewniej jutro spotka się w środku Kanału z francuskim chasse-maree16 i wymieni tytoń na koniak i wiadomości za wiadomości. Za trzy dni Bonaparte w Paryżu będzie wiedział, że Hornblower pożeglował na Bałtyk na okręcie liniowym z flotyllą mniejszych jednostek.

— Powoli z tymi skrzynkami! — wykrzyknął nagle sternik lugra. — Te butelki nie som zrobione z żelaza!

Opuszczano na lugier z pomostu resztę bagaży Hornblowera; dodatkowe zapasy kapitańskie, zamówione dla niego przez Barbarę, których jakość sprawdzała tak starannie: skrzynka wina, skrzynia żywności i paczka książek, specjalny prezent od niej.

— Czy jej lordowska wysokość zechce zająć miejsce w kabinie? — spytał sternik lugra z nieoczekiwaną, wrodzoną uprzejmością. — Tu będzie mokro w czasie drogi do „Nonsucha”.

Barbara pochwyciła spojrzenie Hornblowera i odmówiła grzecznie; znał te śmierdzące zatęchłe kajuty.

— No to dajcie plandekę dla jej lordowskiej wysokości.

Plandeka założna na ramiona Barbary i zwisająca do desek pokładu przypominała gasidło do świec. Wiatr wciąż przekrzywiał jej kapelusz, więc jednym ruchem ręki zerwała go z głowy i wsunęła pod plandekę. Rześki wiatr natychmiast rozwiał jej włosy, a ona roześmiawszy się potrząsnęła głową i wydała mu na pastwę całą swoją fryzurę. Policzki jej płonęły, oczy błyszczały — Horn-blower pamiętał ją taką z dawnych czasów, gdy na „Lydii” płynęli dookoła przylądka Horn. Zapragnął ją pocałować.

— Odrzucić cumy! Załoga do fału! — komenderował sternik lugra, przechodząc na rufę i od niechcenia przyciskając rumpel do biodra. Marynarze zaczęli ciągnąć za linę i grotżagiel posuwał się w górę stopa za stopą; lugier odchodził rufą od pomostu.

— Teraz żwawo wybierz szot, Ge-arge!

Sternik przełożył rumpel i lugier przestał się cofać, zawrócił i pomknął naprzód, dając się kierować tak łatwo jak koń w rękach doświadczonego jeźdźca. Gdy wyszedł spoza osłony pomostu, wiatr uderzył w niego i przechylił na bok, ale sternik wychylił rumpel, a Ge-arge dotąd ciągnął za szot, aż żagiel naprężył się jak deska i lugier, ustawiwszy się ostro na wiatr — co wyglądało dramatycznie dla kogoś nie obeznanego z tym typem statku — skoczył do przodu, prosto w gardziel wichury, aż poleciały całe bryzgi piany na rufę spod lewej strony dziobu. Nawet w osłoniętej cieśninie Downs woda była tak rozkołysana, że fale, napotkawszy lugier, zaczęły nim rzucać wzdłużnie i poprzecznie, w miarę jak przechodziły pod nim od lewej strony dziobu ku prawej stronie rufy.

Hornblower uświadomił sobie nagle, że teraz powinna się zacząć choroba morska. Nie pamiętał, aby udało mu się kiedykolwiek wyjść w morze nie ulegając jej; podskoki lugra powinny już ją były wywołać. Ale ciekawa rzecz, jak dotąd nic nie odczuwał; z ogromnym zdumieniem zauważył, że w przodzie przed nimi widnokrąg podniósł się wysoko nad dziobem lugra i zaraz zniknął, gdy rufa lugra opadła, a on mimo to nie czuł wcale mdłości. Mniej go dziwiło, że potrafił trzymać się dobrze na nogach przy tak rozhuśtanym morzu; za głęboko tkwiła w nim ta umiejętność po dwudziestu latach służby w marynarce. Stał bez trudu, kołysząc się w takt gwałtownych przechyłów stateczku; tracił tę zdolność tylko w okresach, kiedy choroba morska przyprawiała go o zawrót głowy, ale tym razem nic nie wskazywało na to, że ogarnie go ta przebrzydła przypadłość. Jasna sprawa — wypływając na swoje poprzednie wyprawy zawsze był wyczerpany trudnościami z wyposażeniem swojej jednostki i doprowadzeniem jej do gotowości bojowej, niewyspany, znękany kłopotami i zmartwieniami i gotów rozchorować się nawet nie wychodząc w morze. Będąc komodorem nie miał żadnego z tych zmartwień; Admiralicja, Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Skarbu zasypały go wskazówkami, ale ani rozkazy, ani ciężar odpowiedzialności nie dawały się tak we znaki, jak drobne kłopoty związane z obsadzaniem okrętu załogą i załatwianiem spraw z władzami stoczniowymi. Czuł się zupełnie odprężony.

Barbara musiała trzymać się mocno, a teraz kiedy podniosła na niego wzrok, widać było, że nie jest wewnątrz tak całkiem spokojna; nękały ją wątpliwości, a może i coś innego. Hornblower był ubawiony, ale i dumny; dobrze było ’ wypływać w morze nie czując choroby morskiej, a jeszcze przyjemniej być lepszym pod jakimś względem od Barbary, tej chodzącej doskonałości. Już miał z niej zażartować i pochwalić się swoją odpornością, ale zdrowy rozsądek i delikatność uchroniły go od tak niewybaczalnego błędu. Znienawidziłaby go za coś takiego — pamiętał doskonale, jak sam nienawidził całego świata w czasie choroby morskiej. Powiedział więc rzecz najlepszą, jaką mógł w takiej sytuacji.

— Masz szczęście, kochana, że nie ulegasz chorobie. Statek bardzo się kiwa, ale przecież ty zawsze miałaś odporny żołądek.

Spojrzała na niego, z włosami rozwianymi przez wiatr; nie była tego tak pewna, lecz słowa te dodały jej otuchy. Zrobił dla niej wielką ofiarę, o której ona nigdy się nie dowie.

— Zazdroszczę ci, moja droga — ciągnął. — Sam czuję się bardzo niewyraźnie, jak zwykle na początku podróży. A ty, jak zawsze, świetnie się trzymasz.

Żaden mężczyzna nie potrafiłby dać lepszego dowodu miłości do swojej żony niż on teraz, nie tylko ukrywając swoje uczucie wyższości, ale nawet, dla jej dobra, pozorując chorobę morską. Barbara natychmiast zaczęła okazywać mu swoją troskę.

— Tak mi przykro, najdroższy — powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Tak bardzo bym chciała, żebyś nie chorował. Byłoby to bardzo nie w porę w momencie obejmowania przez ciebie dowództwa.

Podstęp udał się; zmuszona myśleć o czymś ważniejszym niż stan swego żołądka, Barbara zapomniała o własnych mdłościach.

— Mam nadzieję, że jakoś wytrwam — odrzekł Horn-blower; udawał, że uśmiecha się dzielnie na siłę i chociaż był słabym aktorem, Barbara, zwykle taka bystra, tym razem nie przejrzała go. Czuł wyrzuty sumienia widząc, jak jego niezdarnie udawana dzielność sprawia, że staje się jej jeszcze droższy. Patrzyła czule na niego.

— Do zwrotu przez sztag! — ryknął sternik lugra i zaskoczony Hornblower zobaczył, że podchodzą pod burtę „Nonsucha”. Na okręcie postawiono trochę żagli na fokmaszcie, a stermarsel przebrasowano na pracę wstecz, żeby okręt mógł ustawić się burtą do wiatru i zasłonić lugier dobijający do jego prawej zawietrznej burty. Hornblower odrzucił opończę łodziową i stanął wyprostowany, aby go zauważono z pokładu rufowego „Nonsucha”; choćby ze względu na Busha nie chciał wchodzić na pokład bez uprzedzenia. Potem zwrócił się do Barbary.

— Kochana, czas się pożegnać — powiedział.

Jej twarz była bez wyrazu, jak twarz żołnierza piechoty morskiej w trakcie inspekcji.

— Do widzenia, najdroższy — rzekła. Miała zimne wargi i nie pochyliła się ku niemu, żeby podać mu je do pocałunku. Stała sztywno wyprostowana i Hornblower miał wrażenie, że całuje posąg marmurowy. A potem nagle odezwała się wzruszonym głosem: — Kochany, będę dbać o Ryszarda. Nasze dziecko.

Żadne inne słowa nie uczyniłyby jej droższą Horn-blowerowi. Zgniótł jej dłonie w swoich.

Lugier zbliżył się do wiatru z głośnym łopotem żagli, a potem błyskawicznie podsunął się pod osłonę burty dwupokładowca. Hornblower spojrzał w górę; w powietrzu dyndało krzesło bosmańskie gotowe do opuszczenia na lugier.

— Zabrać to krzesło! — krzyknął, a potem zwrócił się do sternika. — Proszę stanąć przy samej burcie.

Nie miał zamiaru dać się wciągać na krześle bosmańskim; wjeżdżanie na pokład z nogami majtającymi w powietrzu nie licowało z powagą kogoś obejmującego dowództwo nad eskadrą. Lugier stał przy wielkim „Non-suchu” wznosząc się i opadając na fali; malowane furty strzelnicze znalazły się na wysokości barków Hornblowe-ra, a w dole, między dwoma jednostkami, widać było zieloną kipiel wody. Był to denerwujący moment. Jeśli źle postawi stopę, spadnie do morza i będą musieli wciągać go na pokład ociekającego wodą, a takie przybycie bardziej zaszkodziłoby jego powadze niż wjazd na krześle bosmańskim. Odrzucił opończę, wbił mocno kapelusz na głowę i przesunął szpadę do tyłu, żeby mu nie przeszkadzała. Potem skoczył przez lukę o szerokości jarda i palcami rąk i nóg utrafiwszy w stopnie pod furtą zaczął wdrapywać się w górę. Tylko pierwsze trzy stopy wspinaczki były trudne; wyżej dośrodkowe pochylenie burty „Nonsucha” ułatwiało zadanie. Mógł nawet zrobić przerwę na opanowanie się przed ostatnim odcinkiem od furty wejściowej i postawieniem stopy na pokładzie z godnością, jaka przystoi komodorowi.

Od strony zawodowej był to szczytowy moment w jego dotychczasowej karierze. Jako kapitan przywykł do oddawanych mu honorów kapitańskich, do gwizdków pomocników bosmańskich, do czterech chłopców przy trapie i wart żołnierzy piechoty morskiej. Ale teraz obejmował dowództwo jako komodor; przy trapie stało sześciu chłopców w białych rękawiczkach, cala służba wartownicza i orkiestra piechoty morskiej oraz długi podwójny szpaler pomocników bosmańskich z gwizdkami, a na końcu szpaleru grupa oficerów w mundurach galowych. Postawił stopę na pokładzie i natychmiast werbel zawtórował gwizdkom, a potem piszczałki zagrały „Dzielne są nasze okręty, A załoga wesołe zejmany...”17. Z dłonią przy rondzie kapelusza Hornblower przeszedł szpalerem; wszystko to dziwnie go podniecało, chociaż perswadował sobie, że te zewnętrzne objawy powagi przywiązane do jego stanowiska to czysta dziecinada. Musiał się pilnować, by nie wypłynął mu na oblicze głupawy ekstatyczny uśmiech; z trudem udało mu się przybrać kamienny wyraz twarzy, odpowiedni dla komodora. Na końcu szpaleru czekał Bush salutując. Stał bez wysiłku mimo swej drewnianej nogi; Hornblower tak się ucieszył na jego widok, że po raz drugi musiał zwalczyć chęć uśmiechnięcia się.

— Dzień dobry, kapitanie Bush — przemówił tak sucho, jak należało, wyciągając ku niemu dłoń z całą serdecznością, na jaką mógł się zdobyć w ramach oficjalnego powitania.

— Dzień dobry, sir.

Bush odjął dłoń od kapelusza i ujął rękę Hornblowera, bardzo starając się utrzymać w swojej roli, jakby ten uścisk dłoni był nie oznaką przyjaźni, a jedynie służbowego szacunku. Hornblower stwierdził, że dłoń Busha jest twarda jak zawsze — awans na kapitana nie zmiękczył jej. Mimo wysiłków Bush nie zdołał utrzymać niewzruszonego wyrazu twarzy. Niebieskie oczy jaśniały radością, a twarde rysy wymknęły się spod kontroli i ułożyły w miękki uśmiech. Hornblowerowi trudniej było teraz zachować powagę.

Kącikiem oka zauważył marynarza śpiesznie ciągnącego za flaglinkę sygnałową grotmasztu. Wzbijała się po nim w górę czarna kula, a gdy dosięgła zblocza, jeden ruch nadgarstka marynarza sprawił, że się rozwinęła. Był to proporczyk wyróżniający okręt, na którym znajdował się komodor. W momencie gdy się rozwijał, na dziobie ukazał się kłąb dymu i z głośnym bang! rozległ się pierwszy wystrzał powitalnego salutu armatniego. Była to chwila szczytowa, najwspanialsza ze wszystkich — tysiące za tysiącami oficerów marynarki wojennej mogło pozostawać w służbie przez całe życie i nie doczekać się zaszczytu podniesienia tego proporczyka i nigdy nie usłyszeć strzału armatniego na swą cześć. Teraz Horn-blower nie mógł już powstrzymać uśmiechu. Pękły ostatnie bariery. Napotkał spojrzenie Busha i roześmiał się w głos, a Bush za nim. Byli jak para uczniaków nie posiadających się z radości z powodu udanej psoty. Szczególnie przyjemna była świadomość, że Bush nie tylko cieszy się, iż znowu razem udają się na wyprawę, ale także dlatego, że Hornblower się cieszy.

Bush popatrzył przez reling lewej burty, a Hornblower też zwrócił spojrzenie w tamtą stronę. Stała tam reszta eskadry, dwa niezgrabne kecze bombowe, dwie duże korwety z takielunkiem pelnorejowym i mały kuter o wdzięcznej sylwetce. Z burt wszystkich tych jednostek wystrzeliły kłębuszki dymu, natychmiast prawie zniesione przez wiatr, a za nimi dobiegły odgłosy wystrzałów. To okręty eskadry oddawały salut proporczykowi, strzelając kolejno ze swoich dział w ślad za działem z okrętu komodorskiego. Bush patrzył przez zmrużone powieki, sprawdzając, czy wszystko odbywa się jak trzeba i w należytym porządku, a gdy się upewnił, znowu jego twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Zabrzmiał ostatni wystrzał salutu; jedenaście rund z każdej jednostki. Hornblower obliczył, że sama ceremonia podniesienia proporczyka komodorskiego kosztowała ojczyznę jakieś pięćdziesiąt funtów, i to w czasie, gdy Anglia walczyła na śmierć i życie z tyranem, który opanował Europę. Ceremonię zakończył świergot gwizdków; załoga wróciła do swoich obowiązków, a żołnierze piechoty morskiej przerzucili broń na ramię i odmaszerowali z głośnym tupotem butów o pokład.

— Radosna to chwila, Bush — odezwał się Hornblower.

— Bardzo radosna, sir.

Trzeba było dokonać prezentacji; Bush wywoływał kolejno oficerów. Na pierwszy rzut oka wszystkie twarze były do siebie podobne, ale Hornblower wiedział, że po krótkim pobycie na zatłoczonym okręcie będzie odróżniał każdego z nich i pozna ich charaktery aż do znudzenia.

— Mam nadzieję, panowie, że poznamy się bliżej — powiedział ubierając swe myśli w uprzejme słowa.

Przy pomocy linobloku zainstalowanego na noku rei grotmasztu wciągnięto z lugra jego rzeczy, a Brown stał obok i pilnował załadunku — musiał dostać się na okręt w jakiś nie zwracający uwagi sposób, pewnie przez furtę strzelniczą. A zatem lugier z Barbarą wciąż jeszcze jest przy burcie. Hornblower podszedł do relingu i popatrzył w dół. Rzeczywiście. Barbara stała, niby posąg, tak jak ją zostawił. Ale widocznie to była ostatnia paczka wciągana na pokład; ledwie Hornblower doszedł do burty, gdy lugier odcumował od podwięzi wantowych „Nonsucha”, postawił swój duży grotżagiel i oddalił się lekko jak mewa.

— Kapitanie Bush — powiedział Hornblower — wyruszamy natychmiast, jeśli łaska. Niech pan da odpowiedni sygnał flotylli.

Rozdział V

— Włożę pistolety do tego schowka — odezwał się Brown kończąc rozpakowywanie rzeczy.

— Pistolety? — zdziwił się Hornblower.

Brown podał mu skrzyneczkę; o pistoletach wspomniał tylko dlatego, że wiedział, iż Hornblower nie ma pojęcia o ich istnieniu. Była to piękna skrzynka mahoniowa, wysłana aksamitem; pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się w oczy Hornblowerowi po jej otwarciu, była biała kartka z kilkoma słowami skreślonymi ręką Barbary: „Dla mojego drogiego męża. Oby nigdy nie potrzebował ich użyć, lecz jeśli będzie musiał, niech wówczas służą mu dobrze i niech mu chociaż przypomną o kochającej żonie, która będzie modlić się co dzień o jego bezpieczeństwo, jego szczęście i pomyślność”. Hornblower dwukrotnie przeczytał kartkę, zanim ją odłożył, aby obejrzeć pistolety. Była to piękna broń, ze stali srebrzanki, inkrustowana srebrem, dwulufowa, z kolbami z hebanu, doskonale leżącymi w ręku. W kasetce, którą następnie otworzył, znalazł dwie rurki miedziane, zawierające kule pistoletowe, odlane bezbłędnie, o doskonale kulistym kształcie. Fakt, że wytwórcy zadali sobie trud odlania specjalnych kul i włożenia ich do skrzynki, przyciągnął ponownie uwagę Hornblowera do pistoletów. Lufy miały wewnątrz jasne spiralne rowki; była to więc broń gwintowana. Drugie miedziane pudełeczko, znajdujące się w Skrzynce, zawierało krążki z cienkiej skórki nasycone olejem, przeznaczone zapewne do owijania kuli przed włożeniem jej do lufy dla zapewnienia doskonałego pasowania. Pręt mosiężny i mały młoteczek, też z mosiądzu, mają chyba służyć do wbijania kul. A mosiężna miseczka to pewnie miarka do ładunków prochu. Jest mała, ale to właśnie zapewnia dokładność — mały ładunek prochu, ciężka kula i właściwa lufa. Z tymi pistoletami mógł być pewien, że trafi w środek małej tarczy z odległości pięćdziesięciu jardów, jeśli dobrze wyceluje.

Zostało jeszcze jedno miedziane pudełeczko do otwarcia. Było pełne małych, kwadratowych i bardzo cienkich kawałeczków blachy miedzianej. Zaintrygował go ten widok; każda blaszka miała w środku wybrzuszenie, gdzie metal był tak cienki, że przeświecało przez niego coś czarnego. Hornblowerowi zaczęło powoli świtać, że są to spłonki, o których słyszał niedawno. Żeby się upewnić, położył jedną z nich na biurku i szybkim ruchem uderzył w nią mosiężnym przybijakiem. Rozległ się ostry trzask i smużka dymu wydobyła się spod przybijaka, a gdy Hornblower uniósł go w górę, zobaczył, że spłonka jest przedziurawiona, a na biurku pozostał ślad jej wybuchu.

Obejrzał jeszcze raz pistolety. Musial być chyba ślepy, że nie zauważył braku krzesiwa i panewki zapłonowej. Kurek spoczywał na czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak zwykły kawałek metalu, ale przy dotknięciu bloczek metalowy obrócił się, ukazując małą wnękę pod spodem, wyraźnie przeznaczoną na łuskę spłonki. W dnie wgłębienia był mały otwór, który musial mieć połączenie z lufą od strony zamka. Wkładamy ładunek do pistoletu, spłonkę do wnęki i dociskamy ją bloczkiem metalowym. Następnie spuszczamy kurek na ten bloczek. Spłonka eksploduje, płomień przechodzi przez otwór do ładunku i pistolet zostaje odpalony. Żadnych zawodnych urządzeń w postaci krzesiwa i panewki zapłonowej; ani deszcz, ani bryzgi wody nie zaszkodzą tym pistoletom. Hornblower pomyślał, że na sto strzałów nie będzie nawet jednego niewypału. Cudowny prezent — bardzo to ładnie ze strony Barbary, że mu je kupiła. Bóg jeden wie, ile musiały kosztować; wykwalifikowany rzemieślnik musial spędzić miesiące nad gwintowaniem czterech luf, a miedziane spłonki — pięćset sztuk, każda ręcznej roboty — też pewnie kosztowały spory grosz. Ale z obu pistoletami załadowanymi będzie miał w ręku życie czterech ludzi, podczas gdy w pogodny dzień, dysponując dwoma pistoletami dwulufowymi z zamkami skałkowami, musiał-by się liczyć z co najmniej jednym lub dwoma niewypałami, zaś gdyby padało lub gdyby się znalazł pod bryzgami wody, nie wiadomo, czy zdołałby oddać choćby jeden strzał. Uważał, że nagwintowanie luf było mniej istotne niż zastosowanie spłonek; w zwykłym starciu na pokładzie okrętu, kiedy zazwyczaj używa się pistoletów, dokładność nie jest ważna, bo na ogół przed pociągnięciem za cyngiel przystawia się lufę do brzucha przeciwnika.

Hornblower odłożył pistolety do wysłanej aksamitem skrzynki i zadumał się. Kochana Barbara. Zawsze myśli o nim, starając się obgadywać jego życzenia, a nawet więcej. Te pistolety są przykładem, że próbuje zaspokoić pragnienia, z których on sam nie zdawał sobie sprawy. Uniosła brwi, gdy powiedział, że w tej wyprawie nic innego nie będzie mu potrzeba do czytania poza Gib-bonem18, a potem kupiła i zapakowała ze dwadzieścia innych książek; z miejsca, gdzie siedział, zobaczył, że jedna z nich to nowy poemat w spenserowskich strofach, „Childe Harold”19 (nie miał pojęcia, co to mogło znaczyć), pióra tego szalonego «para, Lorda Byrona. Przed jego odjazdem poemat ten był na ustach wszystkich; musiał przyznać, że jest rad, iż będzie mógł go przeczytać, chociaż nigdy sam nie pomyślałby o kupieniu tej książki. Wspomniał swój dawny pełen wyrzeczeń spartański żywot z dziwnym żalem, że już minął a potem rozzłoszczony, podniósł się z krzesła. Jeszcze chwila, a pożałuje, że poślubił Barbarę, a to byłby już absolutny nonsens.