Okręt liniowy - Cecil Scott Forester - ebook

Okręt liniowy ebook

Cecil Scott Forester

3,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Czasy napoleońskie. Tyran z Korsyki ściągnął na siebie gniew Wysp Brytyjskich. Opowieść o kapitanie Horatio Hornblowerze, który na okręcie liniowym "Sutherland" Jego Królewskiej Mości Króla Brytanii, nęka wybrzeża francusko-hiszpańskie od strony Morza Śródziemnomorskiego. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

C. S. FORESTER

OKRĘT LINIOWY

Przełożyła

Henryka Stępień

 

"Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1971

Tytuł oryginału angielskiegoA Ship of the Line

Fachowa konsultacjakpt. ż. w. Józef Miłobędzki

OkładkaTadeusz Ciesiulewicz

MapkiMarian Trocha

(źródło: C.S. Forester, The Hornblower Companion - With Maps and Drawings by Samuel H. Bryant. Michael Joseph, London 1964

Redaktor

Alina Walczak

Redaktor techniczny

Władysław Kawecki

Korektor

Małgorzata Boczkowska

WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1971 Wydanie pierwsze. Nakład 10 000 + 250 egz. Ark. wyd. 13,32. Ark. druk. 10. Papier druk. mat. IV kl. 60 g z Fabryki Papieru w Kluczach. Oddano do gkładania 8 VI 1971 r. Podpisano do druku i druk ukończono w grudniu 1971 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23. Zam. nr 2570 — F-3. Cena zł 25,—

Rozdział I

Kapitan Horatio Hornblower przeglądał zamazaną odbitkę, którą drukarze dostarczyli mu właśnie do mieszkania.

„Do wszystkich Młodych Ludzi Dzielnych Duchem — czytał. Marynarzy, Mężczyzn z lądu i Chłopców pragnących walczyć o sprawę wolności i przyczynić się do tego, aby tyran z Korsyki przeklął chwilę, w której ściągnął na siebie gniew Wysp Brytyjskich. »Sutherland«, dwupokładowy okręt Jego Królewskiej Mości Króla Brytanii, uzbrojony w siedemdziesiąt cztery działa, jest właśnie doprowadzany w Plymouth do stanu gotowości bojowej i zostało jeszcze kilka wolnych miejsc do kompletu załogi. Dowódca, kapitan Horatio Hornblower, wrócił ostatnio z wyprawy na Morze Południowe, podczas której, dowodząc fregatą »Lydia«, uzbrojoną w trzydzieści sześć dział, związał walką i zatopił dwakroć silniejszy dwupokładowy okręt hiszpański »Natividad«. Oficerowie, podoficerowie i marynarze z »Lydii«, wszyscy przeszli za nim na »Sutherlanda«. Jakiż człowiek mężny mógłby się oprzeć wezwaniu, by przyłączyć się do tej Kompanii Bohaterów i dzielić z nimi dalsze czekające ich splendory? Kto pokaże monsieur Jeanowi Crapaud [1], że morza należą do Brytanii i że żaden francuski zjadacz żab nie ma tam czego szukać? Kto pragnie kapelusza pełnego złotych ludwików tytułem pryzowego? Będą na okręcie skrzypkowie i tańce co wieczór, i zaprowiantowanie — po pełnych szesnaście uncji w funcie [2] — najlepszy gatunek wołowiny, najwspanialszy chleb, a do tego grog, każdego dnia w południe i co niedziela. I to wszystko jako dodatek do żołdu wypłacanego pod gwarancją Jego Najmiłościwszego Majestatu Króla Jerzego! W miejscu, gdzie przeczytacie to ogłoszenie, będzie oficer z królewskiego okrętu »Sutherland«, który wpisze na listę załogi wszystkich ochotnych zuchów łaknących Sławy.”

Czytając odbitkę kapitan Hornblower walczył z opanowującym go uczuciem beznadziejności. W każdym mieście, gdzie odbywają się jarmarki, można przeczytać tuziny takich apeli. Trudno się spodziewać, że uda mu się przyciągnąć rekrutów na zwykły liniowiec, gdy po kraju grasują dziarscy kapitanowie fregat o dwakroć głośniejszej reputacji, mogący podać sumy pryzowego istotnie zdobytego w poprzednich wyprawach. Wysłanie czterech poruczników, każdego w towarzystwie pół tuzina ludzi, na objazd południowych hrabstw z zadaniem werbowania rekrutów zgodnie z tym obwieszczeniem będzie go kosztowało niemal cały żołd, należny mu za czas ostatniej kampanii, i obawiał się, że pieniądze te okażą się wyrzucone na marne.

Jednakże coś trzeba było robić. „Lydia” dała mu dwustu wykwalifikowanych marynarzy (plakat nic nie mówił o tym, że przeniesiono ich pod przymusem, nie dawszy stanąć stopą na ziemi angielskiej po powrocie z dwuletniej wyprawy), lecz do kompletu załogi potrzebował jeszcze pięćdziesięciu marynarzy oraz dwustu szczurów lądowych, dorosłych mężczyzn i chłopców. Statek strażniczy nie znalazł nikogo. Niemożność uzupełnienia załogi mogła oznaczać utratę stanowiska dowódcy, a co za tym idzie, bezrobocie i połowę pensji — osiem szylingów dziennie — do końca życia. Nie miał absolutnie pojęcia, jak dalece jest w łaskach u Admiralicji, i przypuszczał, rzecz dla niego naturalna, iż jego zatrudnienie wisi na włosku.

Siedział postukując ołówkiem w odbitkę, a niepokój i przemęczenie wywołały przekleństwa na jego usta — idiotyczne złorzeczenia, z których bezsensowności zdawał sobie w pełni sprawę w momencie, gdy je wypowiadał. Pilnował się jednak, by mówić przyciszonym głosem; Maria odpoczywała w sypialni za podwójnymi drzwiami i nie chciał jej obudzić. Maria (chociaż to jeszcze za wcześnie, aby mieć co do tego pewność) była przekonana, że jest w ciąży, i Hornblower czuł przesyt jej nadmierną tkliwością. Gdy sobie o tym przypomniał, rozdrażnienie jego wzrosło jeszcze bardziej; nienawidził lądu, konieczności pogoni za rekrutami, dusznej bawialni i utraty niezależności, w której zasmakował w czasie miesięcy swej ostatniej wyprawy. Ze złością sięgnął po kapelusz i wyszedł na palcach z pokoju. Posłaniec od drukarza czekał w hallu z czapką w ręku. Hornblower przechodząc wręczył mu odbitkę i szorstkim tonem polecił przygotowanie jednego grosa [3] plakatów, po czym ruszył w hałaśliwe ulice.

Na widok jego munduru mostowy przy barierze pomostu Halfpenny przepuścił go bez pobierania myta. Dwunastu wioślarzy u przewozu znało go jako kapitana „Sutherlanda” i każdy usiłował ściągnąć na siebie jego wzrok — za przewiezienie kapitana na okręt poprzez całą długość Hamoaze mogli się spodziewać hojnej zapłaty. Hornblower zajął miejsce w dwuwiosłowej łodzi; odczuł pewną satysfakcję, że nie odezwał się ani słowem, gdy odpychali łódź od brzegu i ruszali w długą, powolną żeglugę przez gąszcz stateczków, statków i okrętów. Wzorowy [4] przesunął prymkę w kącik ust i już miał rzucić jakąś banalną uwagę, lecz widząc nachmurzone oblicze pasażera i gniewną zmarszczkę na jego czole zreflektował się i zamiast słów wydał z siebie kaszlnięcie. Hornblower, który ani razu nie spojrzawszy otwarcie na wioślarza, doskonale widział, co się dzieje, poczuł, że humor poprawia mu się trochę. Zauważył grę muskułów w brązowych ramionach, kiedy człowiek ten wiosłował co sił; miał tatuowany nadgarstek, a w lewym uchu błyszczące cienkie kółko ze złota. Musiał być marynarzem, zanim zaczął pracować jako przewoźnik — Hornblower zapragnął niewymownie wziąć go ze sobą na pokład „Sutherlanda”; gdyby tylko mógł dostać w swe ręce kilka tuzinów prawdziwych marynarzy, skończyłyby się jego kłopoty. Ale ten właśnie na pewno ma zaświadczenie zwalniające go od służby wojskowej, w przeciwnym razie absolutnie nie mógłby uprawiać swego zawodu tu, gdzie zjeżdża się jedna czwarta personelu Brytyjskiej Marynarki Wojennej w poszukiwaniu załóg.

W składzie aprowizacyjnym i w stoczni, które mijali po drodze, roiło się także od mężczyzn; wszyscy nadawali się do służby wojskowej, a połowa z nich to marynarze — cieśle okrętowi i takielarze — Hornblower patrzył na nich pożądliwie i beznadziejnie, jak kot na złotą rybkę w akwarium. Przepłynęli wolno mimo dużego placu, gdzie splatano liny obok masztówki i kadłuba hulka, na którym zamontowano dźwig nożycowy, minęli dymiące kominy fabryki sucharów. Oto i „Sutherland”, przycumowany do beczki za cyplem Buli; przypatrując się swemu okrętowi poprzez szerokość lekko rozhuśtanej wody Hornblower stwierdził, że w całkiem naturalnej dumie, jaką napełniało go nowe stanowisko, jest dziwna domieszka konserwatywnej niechęci. Obły kształt dziobu wyglądał dziwacznie w okresie, gdy każdy liniowiec budowany w Anglii miał galion, do którego od dawna przywykło jego oko; linie okrętu były niezgrabne i zdradzały (co Hornblower zauważał, ilekroć patrzył na „Sutherlanda”), że budując go zrezygnowano z innych zalet na rzecz małej głębokości zanurzenia. Wszystko na nim — oprócz kolumn masztowych będących pochodzenia angielskiego — wskazywało, że zbudowany został w Holandii z przeznaczeniem do żeglowania pomiędzy glinianymi obwałowaniami kanałów i po płytkich ujściach rzek wybrzeża holenderskiego. „Sutherland” — faktycznie dawny siedemdziesięcioczterodziałowy holenderski „Eendracht”, który zdobyto pod Texel — teraz, po przezbrojeniu, był najbrzydszym i najmniej mile widzianym dwupokładowcem na liście okrętów Brytyjskiej Marynarki Wojennej.

Niech Bóg ma mnie w swej opiece — pomyślał Hornblower patrząc na okręt z niesmakiem tym silniejszym, że wciąż jeszcze brakło mu ludzi do skompletowania załogi — jeśli miałbym kiedykolwiek manewrować na nim blisko brzegu po zawietrznej. Dryfowałby na zawietrzną jak papierowa łódeczka, a potem, na rozprawie sądu wojennego, nikt nie uwierzyłby w żadne gadanie o niedostatecznej dzielności morskiej okrętu.

— Lżej wiosłować! — rzucił do przewoźników i ludzie spoczęli, a wiosła przestały trzeć o dulki; odgłos fal bijących o burty łodzi stał się naraz wyraźniejszy.

Dryfowali na rozkołysanej wodzie, a Hornblower kontynuował nie zadowalające go oględziny. Okręt był świeżo pomalowany, ale w stoczni poskąpili farby — ponurej żółci i czerni nie ożywiała ani odrobina bieli czy szkarłatu. Zamożny kapitan albo pierwszy oficer uzupełniliby ten niedostatek z własnej kieszeni i kazaliby tu i ówdzie pacnąć pozłotą, ale Hornblower nie miał na to pieniędzy i wiedział, że Bush, utrzymujący ze swej pensji cztery siostry i matkę, też ich nie ma — choćby nawet jego zawodowa przyszłość zależała w pewnej mierze od wyglądu „Sutherlanda”. Niektórzy kapitanowie — co sobie Hornblower szczerze w duchu powiedział — nie przebierając w środkach wydusiliby ze stoczni więcej farby, a także pozłotę, jeśli już o to chodzi. Ale on nie nadawał się do tego i nawet perspektywa posiadania całej pozłoty świata nie mogłaby go skłonić, aby zaczął poklepywać po ramieniu urzędnika stoczni i zdobywać jego względy pochlebstwem i udawaną dobrodusznością; powstrzymałoby go nie sumienie, lecz nieśmiałość.

Ktoś na pokładzie już go wypatrzył. Usłyszał świergot gwizdków towarzyszących przygotowaniom na jego przyjęcie. Niech poczekają jeszcze trochę; nie miał zamiaru dziś się śpieszyć. Pusty wewnątrz „Sutherland” unosił się wysoko na wodzie, ukazując szeroki pas miedzianych blach poszycia. Są nowe, dzięki Bogu. Idąc pełnym wiatrem to brzydkie stare okręcisko może rozwijać niezłą szybkość. W tej chwili wiatr obrócił go w poprzek pływu i wtedy odsłoniły się linie jego rufy. Oceniając wzrokiem kształt okrętu Hornblower zastanawiał się, jak można by wydobyć zeń maksimum tego, na co go stać. Pomagało mu w tym dwudziestodwuletnie doświadczenie w pływaniu po morzach. Przywoływał na myśl skomplikowany układ wszelkich sił, jakie będą działać na okręt w morzu, nacisk wiatru na żagle, równoważenie wpływu kliwrów odchyleniem steru, boczny opór stępki, tarcie powierzchniowe, uderzenia fal o dziób. Obmyślił w ogólnych zarysach wstępne ustawienie próbne, postanawiając (zanim próby praktyczne nie dadzą mu więcej danych), jak odchyli maszty od pionu i wytrymuje okręt. Natychmiast jednak przypomniał sobie z goryczą, że nie ma na razie ludzi do skompletowania załogi i że póki ich nie znajdzie, wszystkie te plany na nic się zdadzą.

— Naprzód! — krzyknął do przewoźników, którzy znów nacisnęli na wiosła z całą siłą.

— Złóż wiosło, Jake — powiedział bosakowy do wzorowego, oglądając się przez ramię.

Łódź zakręciła pod rufą „Sutherlanda” — miał nadzieję, że ci ludzie wiedzą, jak dobić do burty okrętu wojennego — ukazując Hornblowerowi galerię rufową, jedno z najbardziej dla niego atrakcyjnych miejsc na okręcie. Był zadowolony, że stocznia nie usunęła jej, jak to uczyniono na tylu liniowcach. Tam, na tej galerii będzie mógł napawać się wiatrem, morzem i słońcem w odosobnieniu nieosiągalnym na pokładzie. Każę sobie zrobić leżak i tam ustawić. Będzie mógł nawet robić gimnastykę poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku — galeria ma osiemnaście stóp długości i tylko pod nawisami balkonów bocznych trzeba się będzie nieco schylać. Hornblower tęsknił niewymownie do chwili, gdy znajdzie się na morzu, z dala od wszystkich dokuczliwych kłopotów lądu, przechadzając się po swej galerii rufowej w samotności, w której tylko mógł teraz szukać odprężenia. Lecz bez kompletnej załogi cała ta błoga perspektywa oddalała się na czas nieokreślony. Musi gdzieś zdobyć ludzi.

Pogrzebał w kieszeni, żeby zapłacić przewoźnikom, i chociaż tak bardzo brakowało mu srebra, nieśmiałość kazała mu dać im więcej, niż się należało, gdyż uważał, że tak właśnie postępują jego koledzy, kapitanowie okrętów liniowych.

— Dziękujemy, sir, dziękujemy — powiedział wzorowy kłaniając się uniżenie.

Hornblower wspiął się po trapie i wszedł przez fitrtę burtową, pomalowaną na brudno-brązowy kolor, która za czasów służby pod banderą holenderską musiała pięknie błyszczeć złoceniami. Rozświergotały się donośnie gwizdki bosmańskie, kompania piechoty morskiej sprezentowała broń, trapowi stanęli wyprężeni na baczność. Gray, zastępca oficera nawigacyjnego — porucznicy nie mieli wacht w porcie — który był oficerem służbowym, zasalutował, gdy kapitan przechodząc przez pokład rufowy dotknął swego kapelusza. Mimo że Gray był jego ulubieńcem, Hornblower nie raczył odezwać się do niego; postanowił twardo bronić się przed swoją skłonnością do zbytniej rozmowności. Rozejrzał się dookoła w milczeniu.

Pokłady zawalone były osprzętem, gdyż zakładano właśnie olinowanie, lecz Hornblower nie mógł nie zauważyć, że pod powierzchownym bałaganem kryje się porządek. Zwoje lin, grupy ludzi zajętych pracą na pokładzie, pomocnicy żaglomistrza zszywający marsel na baku — wszystko to dawało wprawdzie wrażenie nieładu, lecz był to nieład zdyscyplinowany. Surowe rozkazy wydane oficerom przynosiły owoce. Załoga „Lydii” usłyszawszy, że ma być przeniesiona w komplecie na „Sutherlanda” nie spędziwszy nawet ani dnia na lądzie, omal się nie zbuntowała. Teraz znów trzymał ją w garści.

— Oficer żandarmerii pragnie złożyć raport, sir — powiedział Gray.
— Proszę więc posłać po niego — odrzekł Hornblower.

Oficerem odpowiedzialnym za wdrażanie dyscypliny był człowiek nowy, nie znany Hornblowerowi, o nazwisku Price. Hornblower domyślił się, że chce on złożyć skargę na brak zdyscyplinowania, i westchnął, układając przy tym twarz w wyraz bezlitosnej surowości. Pewnie zajdzie konieczność chłosty, a on nienawidził myśli o krwi i katuszach. Jednakże obejmując dowództwo w tego rodzaju wyprawie, mając pod rozkazami krnąbrną załogę, musi bez wahania wymierzać chłostę w razie potrzeby — tak aby skóra schodziła z pleców winowajcy.

Price szedł już ku niemu po schodni na czele bardzo dziwnej procesji złożonej z trzydziestu mężczyzn, skutych parami ze sobą, z wyjątkiem dwóch ostatnich, którzy podzwaniali posępnie łańcuchami u nóg. Wszyscy niemal byli w łachmanach, niczym nie przypominających odzieży marynarskiej. Przeważnie składały się na nie strzępy worków, czasem sztruksu, a przyjrzawszy się baczniej Hornblower zobaczył, że jeden z ludzi ma na sobie resztki spodni moleskinowych [5]. Inny odziany był w coś, co było niegdyś przyzwoitym ubraniem z pierwszorzędnego czarnego sukna — przez dziurę na plecach przeświecała biała skóra. Wszyscy mieli szczeciniaste brody, czarne, brązowe, rudawe i siwe, a ci spośród nich, którzy nie byli łysi, mieli ogromne wiechcie skołtunionych włosów. Dwaj kaprale żandarmerii okrętowej zamykali pochód od tyłu.

— Stój! — krzyknął Price. — Czapki z łbów!

Szurając nogami, procesja mężczyzn o posępnych twarzach zatrzymała się na pokładzie rufowym. Niektórzy wbili oczy w pokład, inni z otwartymi ustami rozglądali się nieśmiało wokół siebie.

— Co, u diabła, znaczy to wszystko? — zapytał ostro Hornblower.

— Nowi, sir — odpowiedział Price. — Podpisałem kwit żołnierzom, co ich tu przyprowadzili, sir.

— Skąd ich wzięli? — rzucił Hornblower ostrym tonem.

— Z aresztu w Exeter, sir — odrzekł Price pokazując listę. — Czworo z nich to kłusownicy. Waites, ten tu, w spodniach moleskinowych, skazany za kradzież owieczek. A tamten, w czarnym — za bigamię, sir, był kierownikiem browaru, zanim mu się to przytrafiło. Reszta przeważnie złodziejaszki, sir, nie licząc tych dwóch z przodu, ich posadzili, bo podpalili stogi, no i ci dwaj, tam z tyłu, zakuci w żelazo. Ich zamkli za rabunek i gwałt.

— Hmm — chrząknął Hornblower. Na moment go zatkało. Nowo przybyli zerkali na niego, niektórzy z nadzieją w oczach, inni z nienawiścią, a jeszcze inni z obojętnością. Wybrali służbę na morzu zamiast szubienicy, deportacji albo więzienia. Swój opłakany wygląd zawdzięczali miesiącom spędzonym w areszcie, w oczekiwaniu na rozprawę. Oto piękne uzupełnienie załogi okrętu — pomyślał Hornblower z goryczą — buntownicy w zarodku, ponure obiboki, wiejskie półgłupki. W każdym razie jednak jest to już jakaś siła robocza i musi wydusić z nich, co się da. Są przestraszeni, ponurzy i nieufni. Warto spróbować zdobyć ich przywiązanie. Po sekundzie namysłu instynktowny humanitaryzm podyktował mu, co ma robić.

— Czemu są jeszcze w kajdanach? — zapytał dość głośno, aby wszyscy go usłyszeli. — Natychmiast ich rozkuć.

— Przepraszam bardzo, sir — usprawiedliwiał się Price. — Nie chciałem bez rozkazu, sir, wiem przecież, co to za ptaszki i jak się tu dostali.
— To nie ma nic do rzeczy — rzucił ostro Hornblower. — Są teraz w służbie królewskiej. Na moim okręcie nie będzie człowieka w kajdanach, chyba że sam znajdę powód, żeby wydać taki rozkaz.

Hornblower pilnował się, aby nie spojrzeć w stronę nowych i słowa swe kierował dalej do Price’a — mimo że pogardzał sobą za uciekanie się do retorycznych sztuczek, wiedział, że taki sposób przemawiania jest bardziej skuteczny.

— Nie chcę więcej widzieć nowych „pod opieką” żandarmerii — ciągnął z gniewem. — Są rekrutami w zaszczytnej służbie, z zaszczytną przyszłością przed sobą. Będę wdzięczny, jeśli pan tego dopilnuje na drugi raz. Proszę teraz znaleźć któregoś z pomocników intendenta i dopilnować, aby zgodnie z mym rozkazem wszyscy ci ludzie zostali odpowiednio przyodziani.

Zbesztanie podległego oficera w obecności ludzi mogło się odbić szkodliwie na dyscyplinie lecz Hornblower wiedział, że w wypadku żandarma szkoda jest niewielka. Prędzej czy później i tak zaczną go nienawidzić — otrzymał przywileje w szarży i płacy po to, aby być kozłem ofiarnym niezadowolenia załogi. Teraz Hornblower mógł złagodzić surowy ton głosu i zwrócić się bezpośrednio do nowych.

— Człowiek spełniający swe obowiązki najlepiej jak potrafi — powiedział łagodnie — nie ma się czego obawiać na tym okręcie, a może oczekiwać wszystkiego, co najlepsze. A teraz chciałbym zobaczyć, jak szykownie zaprezentujecie się w nowym przyodziewku po zmyciu brudu miejsc, z których przybyliście. Rozejść się.

Pozyskałem sobie co najmniej paru z tych biedaków, rzekł do siebie. Niektóre twarze, noszące przedtem wyraz posępnej rozpaczy, jaśniały teraz nadzieją, gdy pierwszy raz od miesięcy — a może i pierwszy raz w życiu — potraktowano ich jak ludzi, a nie jak bydlęta. Patrzył, jak oddalali się po półpokładzie przyburtowym. Biedaczyska; Hornblower uważał, że zrobili marny interes zamieniając więzienie na marynarkę wojenną. W każdym razie jednak było to trzydziestu ludzi z tych dwustu pięćdziesięciu, których potrzebował do ciągnięcia lin i pchania drągów, aby „Sutherland” mógł wyjść w morze.

Porucznik Bush wszedł śpiesznie na pokład rufowy i zasalutował kapitanowi lekkim dotknięciem kapelusza. Smagła, surowa twarz, z nie pasującymi do niej niebieskimi oczyma, zajaśniała równie nie pasującym uśmiechem. Hornblower poczuł dziwny ból, niemal wyrzut sumienia, widząc wyraźną przyjemność, jakiej Bush doświadczał na jego widok. Osobliwe to uczucie wiedzieć, że jest się podziwianym — można by nawet powiedzieć: kochanym — przez tego doskonałego marynarza, mistrza od wpajania dyscypliny i nieustraszonego wojaka, który mógł się chlubić posiadaniem wielu zalet, jakich Hornblowerowi brakowało we własnych oczach.

— Dzień dobry, Bush — odezwał się. — Czy widział pan naszych nowych rekrutów?
— Ćwiczyłem ze swoją wachtą służbę strażniczą na łodziach i dopiero co skończyłem. Skąd oni są, sir?

Hornblower powiedział, a Bush zatarł ręce z radości.

— Trzydziestu! — rzekł. — To niebywałe. Nigdy nie spodziewałem się więcej niż tuzina z Exeter. A dziś w Bodmin zaczyna się sesja wyjazdowa sądu. Prośmy Boga, żebyśmy i stamtąd dostali trzydziestu.
— Z aresztu w Bodmin nie otrzymamy wykwalifikowanych marynarzy — zauważył Hornblower, niezmiernie rad ze spokoju, z jakim Bush przyjął wprowadzenie przestępców do załogi „Sutherlanda”.
— Nie, sir. Ale konwój zachodnioindyjski ma przybyć tu w tym tygodniu. Gwardziści powinni przycapnąć stamtąd ze dwustu. My dostaniemy dwudziestu, jeśli dadzą to, co się nam należy.
— Hmm — mruknął Hornblower i odwrócił się z zakłopotaniem. Nie należał do tego pokroju kapitanów — ani tych wybitnych, ani pochlebców — którzy mogli być pewni łask ze strony admirała-komendanta portu. — Muszę zajrzeć na dół.

Ta uwaga zmieniła dosyć skutecznie przedmiot ich rozmowy.

— Kobiety są niespokojne — rzekł Bush. — Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę lepiej także, sir.

Dolny pokład działowy, słabo oświetlony światłem dochodzącym przez pół tuzina otwartych furt strzelniczych, przedstawiał dziwny widok. Znajdowało się tam pięćdziesiąt kobiet, kilka jeszcze w hamakach; leżąc na boku przyglądały się pozostałym. Inne siedziały w grupkach na pokładzie i gadały podniesionymi głosami, któraś targowała się przez furty strzelnicze o żywność z ludźmi w łodziach z lądu unoszących się na wodzie tuż przy okręcie; siatki przeznaczone do zapobiegania dezercji miały oczka dostatecznie szerokie, aby można było przesunąć przez nie rękę. Dwie inne, każda wspierana przez dodającą otuchy gromadkę, kłóciły się zajadle. Stanowiły osobliwy kontrast — jedna była duża i ciemna, tak postawna, że musiała zgiąć się pod belkami pokładu wysokiego tu na pięć stóp, a druga — mała, pękata i jasnowłosa — stała odważnie przed groźną przeciwniczką.

— Tak właśnie powiedziałam — powtarzała uparcie. — I jeszcze raz powiem to samo. Nic się ciebie nie boję, ty, pani Dawsonowa, jak to siebie nazywasz.

— Ach! — wrzasnęła ciemnowłosa na tę koronną zniewagę. Runęła naprzód i porwała tę drugą za włosy potrząsając jej głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby miała wnet ją urwać. W rewanżu nieulękła przeciwniczka drapała ją po twarzy i kopała w golenie. Szamotały się trzepocząc halkami, gdy jedna z kobiet w hamakach krzyknęła ostrzegawczo:

— Przestańcie, suki. Kapitan jest tutaj.

Odpadły od siebie ciężko dysząc, z potarganymi włosami. Wszystkie oczy zwróciły się ku Hornblowerowi, gdy kroczył przez plamy światła i cienia schylając głowę pod pokładem.

— Następna niewiasta, która wda się w bijatykę, znajdzie się natychmiast na lądzie — warknął.

Ta ciemna odgarnęła włosy z oczu i prychnęła pogardliwie.

— Mnie nie potrzebuje pan wyrzucać na brzeg, kapitanie — powiedziała. — Sama idę. Z tego głodującego statku nie wydusi się złamanego grosza!

Wyraziła widocznie uczucie, które podzielało wiele kobiet, gdyż po jej słowach rozległ się lekki szmer aprobaty.

— Czy mężczyźni nigdy nie dostaną swojego zarobku? — pisnęła kobieta w hamaku.

— Dość tego! — krzyknął nagle Bush. Przepchnął się ku przodowi, pragnąc uchronić kapitana od zniewag, na jakie został narażony przez rząd, który trzymał ludzi w porcie od miesiąca bez wypłaty tego, co im się należało. — Ty tam, co robisz w hamaku po ósmym dzwonie?

— Jeśli pan sobie życzy, panie poruczniku, to wyjdę — powiedziała, odrzucając koc i zwieszając nogi na pokład. — Rozstałam się z suknią, żeby kupić kiełbasy mojemu Tomowi, a za halkę dostałam dla niego kwaterkę piwa West Country. I co, panie poruczniku, mam zejść w koszuli?

Po pokładzie przeleciał chichot.

— Właź z powrotem i zachowuj się przyzwoicie — wymamrotał Bush, z rumieńcem zakłopotania na twarzy.

Hornblower też się śmiał — może dlatego, że był żonaty, widok półnagiej kobiety nie wprawił go w taką panikę, jak jego pierwszego oficera.

— Nie będę mogła zrobić się przyzwoita — odezwała się niewiasta wciągając nogi na hamak i spokojnie owijając się kocem — póki mój Tom nie dostanie kwitu na żołd.
— A kiedy dostanie — odezwała się jasnowłosa — co może z nim zrobić, jak mu nie dają wyjść na brzeg? Sprzeda za ćwierć wartości któremuś złodziejowi ze statku prowiantowego.

— Piątaka za żołd za dwadzieścia trzy miesiące! — dodała druga.

— A mnie stuknął miesiąc ciąży.

— Hola, ty tam — powiedział Bush.

Hornblower dał znak odwrotu, rezygnując z celu inspekcyjnej wizyty na dole, czy może raczej: zapominając o nim. Nie mógł stać i patrzeć w oczy tym kobietom, gdy znów wyszła sprawa żołdu. Mężczyzn potraktowano w sposób skandaliczny, uwięziono na okręcie w zasięgu widoku lądu, a ich żony (niektóre na pewno były żonami, chociaż zgodnie z przepisami Admiralicji wystarczało zwykłe ustne stwierdzenie istnienia małżeństwa, by je wpuścić na pokład) miały uzasadniony powód do skarg. Nikt, nawet Bush, nie wiedział, że te parę gwinei rozdzielonych między załogę stanowiły znaczną część poborów należących się Hornblowerowi — faktycznie wszystko, co mógł wydać ponad niezbędną sumę przeznaczoną na opłacenie wydatków, jakie jego oficerowie będą musieli ponosić w czasie wyprawy po ludzi do załogi.

Jego żywa wyobraźnia i wrażliwość, absurdalna, jeśli chodzi o tych ludzi, wyolbrzymiła być może niedostatki, jakie cierpieli. Myśl o wspólnym bytowaniu pod pokładami, gdzie mężczyzna miał przestrzeń szerokości osiemnastu cali na rozwieszenie swego hamaka, a jego żona te same osiemnaście cali obok niego, wszyscy w długim rzędzie, mężowie, żony i kawalerowie — przerażała go. Tak samo zresztą jak myśl o kobietach, które muszą żyć na obrzydliwym wikcie dolnego pokładu. Być może nie wziął dostatecznie pod uwagę hartującego wpływu długotrwałego przyzwyczajenia.

Wyszedł przez luk dziobowy zjawiając się nieoczekiwanie na pokładzie głównym. Thomson, jeden ze starszych na baku, zabrał się właśnie do nowych członków załogi.

— Może i zrobimy z was marynarzy — mówił — a może i nie. Bardziej prawdopodobne, że wyfruniecie za burtę z żelazną kulą u nóg, przedtem nim zobaczycie Ushant [6]. Choć także szkoda dla was dobrego pocisku. Dalej no, jazda pod pompę. Niech zobaczę kolor waszej skóry, wy hultaje. A jak knut pójdzie w robotę, to wasze grzbiety nabiorą koloru, wy...

— Dość tego, Thompson! — krzyknął z wściekłością Hornblower.

Zgodnie z wprowadzonym przez niego regulaminem nowi członkowie załogi poddawani byli odwszeniu. Nadzy i drżący, stali w grupkach na pokładzie. Dwóch z nich strzyżono właśnie na zero; tych, którzy przeszli już tę operację (było ich z tuzin i wyglądali dziwnie niezdrowo i nie na miejscu ze swą więzienną bladością), Thompson pędził stadem do pompy na pokładzie przeznaczonym do mycia, a kilku marynarzy szczerząc zęby pompowało wodę. Nowi trzęśli się tyleż ze strachu, co z zimna — żaden z nich pewnie nigdy dotąd się nie kąpał i z tą perspektywą, z mrożącymi krew w żyłach uwagami Thompsona w uszach, w tym obcym sobie środowisku przedstawiali naprawdę żałosny widok.

Rozwścieczyło to Hornblowera, który z niewytłumaczonych przyczyn nie zapomniał dotąd cierpień z okresu swych pierwszych dni na morzu. Czuł wstręt do tyranizowania w równym stopniu jak do każdej postaci nieuzasadnionego okrucieństwa i absolutnie nie solidaryzował się z wysiłkami wielu swoich kolegów oficerów, mającymi na celu pognębienie podlegających im ludzi. Któregoś dnia jego reputacja zawodowa i jego przyszłość mogą zależeć właśnie od tego, czy ci ludzie ochoczo i z całą dobrą wolą będą ryzykowali swe życie — poświęcając je, w razie konieczności — a nie mógł sobie wyobrazić, aby ludzie zastraszeni i złamani na duchu byli zdolni do tego. Strzyżenie i kąpiel są niezbędne, jeśli okręt ma być wolny od pcheł, wszy i pluskiew, które uprzykrzyłyby żywot na pokładzie, lecz nie miał zamiaru pozwolić, aby przedstawiający dla niego wartość ludzie zostali zastraszeni ponad konieczność. Rzecz ciekawa, że Hornblower, który nigdy nie umiał dojrzeć w sobie cech przywódcy, zawsze raczej przewodził, niż poganiał.

— Idźcie, ludzie, pod pompę — przemówił łagodnie, a gdy się dalej wahali, dodał: — Gdy wyjdziemy w morze, mnie samego zobaczycie co rano pod tą pompą o siódmym dzwonie. Czyż nie tak?
— Tak jest, sir — odkrzyknęli chórem marynarze przy pompie; dziwne zwyczaje kapitana, który kazał każdego ranka lać na siebie zimną wodę morską, były na „Lydii” częstym powodem dyskusji.
— No to ruszcie się, ą może kiedyś wy wszyscy zostaniecie kapitanami. Ty, Waites, pokaż innym, że się nie boisz.

Szczęśliwym trafem Hornblowerowi udało się nie tylko zapamiętać nazwisko, ale i rozpoznać w nowym odzieniu Waitesa, tego złodzieja owiec, w moleskinowych spodniach. Zerkali na błyszczącego splendorem kapitana, który — ubrany w mundur ze złotym szamerunkiem — przemawiał wesołym tonem i którego godność dopuszczała przecież codzienną kąpiel. Waites zebrał się, dał nura pod pluskający wodą wąż i sapiąc obracał się bohatersko pod zimną wodą. Ktoś rzucił mu cegiełkę, żeby się wyszorował, a pozostali zaczęli się przepychać, by dostać się przed innymi — biedni głupcy, są jak owce; wystarczy spowodować, aby jeden się ruszył, a reszta pójdzie za nim.

Homblower dojrzał czerwoną, zaognioną pręgę na czyimś białym ramieniu. Skinął na Thompsona, żeby odszedł na bok, gdzie by ich nie słyszano.

— Thompson, pozwoliłeś sobie za dużo z tym swoim starterem — rzeki.

Thompson uśmiechnął się niepewnie, bawiąc się kawałkiem liny o długości dwóch stóp, zakończonej węzłem, którą podoficerowie zwykli byli pobudzać aktywność ludzi pod swymi rozkazami.

— Nie chcę mieć na swoim okręcie podoficera — ciągnął Hornblower — który nie wie. kiedy używać startera, a kiedy nie. Ci ludzie nie przyszli jeszcze do siebie i bicie nic tu nie pomoże. Jeszcze jeden taki błąd, Thompson, a zdegraduję cię. A wtedy przez cały czas trwania podróży będziesz czyścił codziennie ustępy okrętowe. To wystarczy.

Thompson skurczył się, stropiony prawdziwością gniewu Hornblowera.

— Panie Bush, proszę mieć oko na niego — dodał Hornblower. — Czasem zbesztany podoficer odgrywa się jeszcze bardziej na ludziach, żeby sobie powetować. A nie chciałbym, by to miało miejsce.
— Tak jest, sir — odrzekł Bush.

Hornblower był jedynym ze znanych mu ze słyszenia kapitanów, który zawracał sobie głowę z powodu stosowania „starterów”. „Startery” w tym samym stopniu składały się na treść życia marynarki wojennej, jak złe jedzenie, osiemnaście cali na hamak i niebezpieczeństwa morza. Bush nie potrafił nigdy zrozumieć metod, jakimi Hornblower utrzymywał dyscyplinę. Przeraził się naprawdę słysząc, jak jego kapitan przyznaje się publicznie, że i on kąpie się pod pompą na pokładzie. Było szaleństwem pozwolić ludziom sądzić, że są z tej samej gliny co ich kapitan. Ale dwa lata służby pod rozkazami Hornblowera nauczyło go, że jego dziwne metody czasami dawały zadziwiające rezultaty. Był gotów słuchać go lojalnie, choć ślepo, zrezygnowany, a pełen podziwu.

Rozdział II

— Chłopiec z oberży „Pod Aniołem” przyniósł list, sir — powiedziała gospodyni, gdy Hornblower zaprosił ją do wejścia usłyszawszy pukanie do drzwi saloniku. — Czeka na odpowiedź.

Hornblowera przebiegł dreszcz, gdy przeczytał adres — wyraźne kobiece pismo, które rozpoznał, mimo że minęły miesiące od czasu, gdy je widział po raz ostatni, znaczyło dla niego tak wiele. Przemówił do żony, starając się ukryć swe uczucia:

— Zaadresowany do nas obojga, kochanie. Czy mam otworzyć?
— Jak chcesz — odparła Maria.

Hornblower złamał pieczęć z opłatka i rozpostarł pismo.

Gospoda „Pod Aniołem”, Plymouth

4 maja 1810

Kontradmirał Sir Percy i Lady Barbara Leighton poczytaliby sobie za zaszczyt, gdyby kapitan Horatio Hornblower i Jego Małżonka zechcieli zjeść z nimi obiad pod podanym wyżej adresem jutro, tj. piątego, o godzinie czwartej.

— Admirał jest „Pod Aniołem”. Chce, żebyśmy zjedli z nim jutro obiad — powiedział Hornblower na tyle obojętnie, na ile pozwoliło mu bijące mocno serce. — Jest z nim Lady Barbara. Myślę, kochanie, że musimy przyjąć to zaproszenie.

Podał pismo żonie.

— Mam tylko tę niebieską suknię z trenem — zaniepokoiła się Maria, podnosząc oczy znad listu.

Otrzymawszy zaproszenie, kobieta natychmiast zaczyna się zastanawiać, co na siebie włoży. Hornblower spróbował nagiąć swój umysł do zajęcia się sprawą niebieskiej sukni z trenem, gdy tymczasem serce jego śpiewało z radości, że Lady Barbara jest tu, oddalona od niego zaledwie o dwieście jardów.

— Wygląda świetnie na tobie, moja droga — powiedział. — Wiesz przecież, jak bardzo mi się zawsze podobała.

Trzeba by znacznie lepszej sukni, żeby wyglądała dobrze na przysadzistej figurze Marii. Hornblower wiedział jednak, że muszą — muszą przyjąć zaproszenie i że w związku z tym powinien rozproszyć wątpliwości Marii. Nie ma znaczenia, co będzie miała na sobie, jeśli tylko uzna, że jej w tym do twarzy. Uśmiech Marii uszczęśliwionej z komplementu ukłuł sumienie Hornblowera. Czuł się jak Judasz. Przy Lady Barbarze Maria będzie wyglądała pospolicie, nieciekawie i źle ubrana, wiedział jednak, że póki będzie udawał, iż ją kocha, pozostanie szczęśliwa i nieświadoma niczego.

Odpisał w starannie dobranych słowach, że przyjmują zaproszenie i zadzwonił, by wręczono odpowiedź posłańcowi. Potem wstał i zapiął mundur.

— Muszę udać się na okręt — rzeki.

Pełne wyrzutu spojrzenie Marii zabolało go. Wiedział, że cieszyła się na wspólne spędzenie popołudnia i prawdę powiedziawszy, nie zamierzał być na okręcie tego dnia. To była tylko wymówka, chęć ucieczki w samotność. Nie mógł znieść myśli o pozostaniu w tej bawialni z Marią i jej paplaniną — czułby się jak w klatce. Pragnął zostać sam, by się napawać świadomością, że Lady Barbara jest w tym samym mieście i że jutro ją zobaczy. Myśli kłębiące się w jego mózgu nie dały mu usiedzieć spokojnie. Mógłby śpiewać z radości, gdy szedł żwawym krokiem do przewozu, odpychając wspomnienie pełnego szacunku przyzwolenia Marii na jego odejście — doskonale wiedziała, jak wielkie wymagania stawia przed kapitanem objęcie dowództwa okrętu liniowego.

Pod wpływem gwałtownego pragnienia samotności ponaglał wioślarzy łodzi, aż zaczęli spływać potem. Wszedłszy na okręt w pośpiechu zasalutował oficerom, powitał oficera wachtowego i skierował się śpiesznie na dół, by pogrążyć się w upragnionej samotności i spokoju. Tysiąc spraw czekało na załatwienie, lecz żadnej nie poświęcił ani sekundy. Przeszedł dużymi krokami przez kabinę, w której panował nieład spowodowany przygotowywaniem jej na mieszkanie dla niego, i wyszedł przez okno na wielką galerię rufową. Tu, niewidoczny dla nikogo, oparł się o poręcz i zaczął patrzeć na wodę.

Szedł odpływ i przy wietrze lekko od północnego wschodu galeria rufowa „Sutherlanda” była zwrócona na południe, dając widok na Hamoaze. Na lewo leżała stocznia, ruchliwa jak ul. Na wprost przed nim połyskliwa woda usiana była statkami i łodziami z lądu, które kręciły się tam i z powrotem. W dali, ponad dachami magazynu prowiantowego dostrzegł Mount Edgcumbe — Plymouth skryte za Diabelskim Cyplem było poza zasięgiem jego oczu; nie będzie miał satysfakcji spoglądania na dach, pod którym przebywa Lady Barbara.

Wszelako jest tam i jutro ją zobaczy. Ogarnięty ekstazą ściskał kurczowo poręcz, aż poczuł ból w palcach. Odwrócił się i zaczął chodzić po galerii tam i z powrotem, z rękami założonymi do tyłu, pochylając się pod nawisami balkonów. Ból, którego doznał, gdy trzy tygodnie temu usłyszał o małżeństwie Lady Barbary z admirałem Leightonem, już minął. Była tylko radość ze świadomości, że ona wciąż go pamięta. Hornblower pieścił się myślą, że mogła przybyć z mężem do Plymouth w nadziei zobaczenia go. Było to rzeczą możliwą — Hornblower odsuwał od siebie przypuszczenie, że być może powodowała nią chęć spędzenia jeszcze kilku dni ze świeżo poślubionym małżonkiem. Nakłoniła pewnie Sir Percy’ego, by wysłał to zaproszenie natychmiast po przybyciu. Homblower nie wziął w rachubę tego, że każdemu admirałowi musi zależeć, aby jak najszybciej przyjrzeć się nie znanemu kapitanowi oddanemu pod jego rozkazy. Musiała namówić Sir Percy’ego, żeby prosił w Admiralicji o przydzielenie Hornblowera do jego eskadry — to by wyjaśniało, czemu znaleźli dla niego nowy okręt i nowe zadanie, nie trzymając go nawet miesiąc na połowie pensji. To Lady Barbarze zawdzięcza ten bardzo potrzebny dodatek dziesięciu szylingów dziennie do pensji, związany ze stanowiskiem dowódcy okrętu liniowego.

Ma już teraz za sobą jedną czwartą kapitańskiego stażu potrzebnego do awansu na wyższy stopień. Za mniej niż dwadzieścia lat — a więc sporo przed sześćdziesiątką — jeśli będzie dalej otrzymywał podobne stanowiska, podniesie swą flagę jako admirał. A wtedy mogą go posłać na emeryturę, jak zechcą. Jemu wystarczy ranga admirała. Na połowie pensji admiralskiej będzie mógł zamieszkać w Londynie, znaleźć protektora, który wysunie jego kandydaturę do parlamentu. Pozna, co to potęga, zaszczyty i poczucie bezpieczeństwa. Wszystko to było rzeczą możliwą — że Lady Barbara wciąż go pamięta, że miło wspomina i chce go znów widzieć, chociaż zachował się tak niedorzecznie wobec niej. Znów opanował go doskonały nastrój.

Mewa, krążąca pod wiatr na nieruchomych skrzydłach, zawisła nagle w powietrzu tuż przed nim i skrzeknęła ochryple. Przez chwilę z piskiem miotała się ślepo po galerii, bijać skrzydłami, by równie nagle odlecieć znowu w dal. Hornblower odprowadził ją wzrokiem, a gdy znów podjął przechadzkę, tok jego myśli został przerwany. Natychmiast wróciła znów świadomość przeklętego niedostatku ludzi do pracy. Jutro będzie musiał niestety przyznać się admirałowi, że na „Sutherlandzie” wciąż brakuje stu pięćdziesięciu ludzi do kompletu i w ten sposób sprawi mu zawód już przy wypełnianiu pierwszego obowiązku kapitańskiego. Oficer może być najświetniejszym żeglarzem i najbardziej nieustraszonym wojakiem (Hornblower wprawdzie nie myślał o sobie w ten sposób), a mimo to jego talenty będą bezużyteczne, jeśli nie potrafi znaleźć ludzi na swój okręt.

Być może Leighton w ogóle nie zabiegał o jego usługi i trafił on do jego eskadry przez jakiś figiel losu. Leighton będzie go podejrzewał, że był kochankiem jego żony i trawiony zazdrością będzie czatował na każdą okazję, by doprowadzić go do ruiny. Uczyni jego życie piekłem, będzie go prześladował do szaleństwa, aż doprowadzi do załamania i do zwolnienia ze służby — byle admirał potrafi zniszczyć każdego kapitana, jeśli się uprze. Może Lady Barbara umyśliła sobie oddać go w ten sposób w moc Leightona i przygotowywała jego upadek, by się zemścić, że tak ją potraktował na okręcie. To wygląda znacznie bardziej prawdopodobnie niż poprzednie dzikie rojenia, pomyślał Hornblower. Przebiegł go zimny dreszcz.

Musiała po prostu odgadnąć, jakiego rodzaju kobietą jest Maria, i wysłała zaproszenie, aby rozkoszować się jej ułomnościami. Jutrzejszy obiad będzie dla niego jednym długim pasmem poniżeń. Musiałby poczekać jeszcze co najmniej dziesięć dni, by móc pobrać zaliczkę na poczet swojej następnej pensji kwartalnej; gdyby nie to, zabrałby Marię, żeby kupić jej najlepszą suknię, jaką można dostać w Plymouth — chociaż co pomoże suknia z Plymouth przy blasku córki lorda, która na pewno wszystkie swe stroje sprowadza z Paryża? Teraz, po wysłaniu swych czterech poruczników, Busha, Gerarda, Raynera i Hookera, na poszukiwanie rekrutów, nie zostało mu wszystkiego razem nawet dwadzieścia funtów. Wzięli ze sobą trzydziestu ludzi, jedynych, którym można było zaufać na całym okręcie. W konsekwencji na dolnym pokładzie mogą powstać kłopoty — być może akurat jutro, gdy on będzie jadł obiad ze swym admirałem.

Dalej nie mógł się już posuwać w swych ponurych przewidywaniach. Potrząsnął głową z rozdrażnieniem i uderzył mocno o jedną z belek balkonu burtowego. Zacisnął pięści i jak tysiące razy przedtem zaczął złorzeczyć na swoją służbę. To sprawiło, że roześmiał się sam z siebie — gdyby Hornblower nie potrafił w ogóle się śmiać z siebie samego, powiększyłby dawno listę grona obłąkanych kapitanów marynarki wojennej. Wziął się mocniej w garść i zmusił do tego, by pomyśleć serio o przyszłości.

Rozkazy przydzielającego go do eskadry admirała Leightona mówiły krótko, że skierowany został do służby w zachodniej części Morza Śródziemnego, a była to niespotykana łaskawość ze strony lordów z Admiralicji, że powiedzieli mu aż tyle. Znał kapitanów, którzy zaopatrzyli się odpowiednio spodziewając się służby w Indiach Zachodnich, by się dowiedzieć, że przydzielono ich do konwoju bałtyckiego. Zachodnia część Morza Śródziemnego oznaczała blokadę Tulonu, ochronę Sycylii, nękanie genueńskich statków przybrzeżnych i przypuszczalnie także udział w wojnie w Hiszpanii. A więc w każdym razie żywot znacznie bardziej urozmaicony niż przy blokadzie Brestu; chociaż teraz, gdy Hiszpania jest sprzymierzeńcem Anglii, szanse na pryzowe będą znacznie mniejsze.

Jego zdolność porozumiewania się po hiszpańsku wydawała się wskazywać z całą pewnością, że „Sutherland” ma być zatrudniony na wybrzeżu Katalonii, we wspólnych działaniach z armią hiszpańską. Tam właśnie odznaczył się lord Cochrane, lecz teraz jest on w niełasce. Na jego opinii wciąż jeszcze ciąży echo sądu wojennego, jaki się odbył po akcji na redzie biskajskiej, i Cochrane będzie miał szczęście, jeśli znowu dostanie okręt — jest on dobitnym przykładem szaleńczego postępowania oficera w służbie czynnej, polegającego na mieszaniu się do polityki. Może, myślał Hornblower, próbując walczyć naraz z optymizmem i pesymizmem, Admiralicja zamierza dać go na miejsce Cochrane’a. Jeśli tak, to znaczy, że jego zawodowa reputacja jest znacznie lepsza, niż sam ośmielał się przypuszczać. Hornblower musiał stłumić uczucia, jakie myśl ta w nim obudziła; spostrzegł, że szczerzy zęby sam do siebie na wspomnienie, że przed chwilą nadmiar emocji doprowadził go do tego, iż wyrżnął głową w belkę.

To go uspokoiło i zaczął perswadować sobie filozoficznie, że wszystkie te przewidywania to jedynie strata energii; i tak dowie się prędzej czy później i choćby martwił się nie wiem jak, nie zmieni to ani na jotę tego, co mu przeznaczono. Na morzu znajduje się sto dwadzieścia brytyjskich liniowców i blisko dwieście fregat, a na każdym z tych trzystu dwudziestu okrętów jest kapitan, bóg dla własnej załogi i marionetka w rękach Admiralicji. Musi postępować jak człowiek rozsądny, wygnać z głowy te wszystkie mrzonki, wrócić do domu i spędzić spokojny wieczór z żoną, nie martwiąc się myślami o przyszłości.

Mimo to jednak, gdy zszedł z galerii rufowej, by wezwać gig, żeby go zabrał z powrotem, ogarnęła go nowa fala gorączkowej radości na myśl, że jutro ujrzy Lady Barbarę.

Rozdział III

— Czy dobrze wyglądam? — spytała Maria skończywszy się ubierać.

Hornblower zajęty zapinaniem galowego munduru podniósł wzrok na nią i zmusił się do pełnego podziwu uśmiechu.

— Uroczo, moja droga — odrzekł. — Ta suknia lepiej uwydatnia twoją figurę niż wszystkie poprzednie.

Jego takt nagrodzony został uśmiechem. Nie ma sensu mówić Marii prawdy, powiedzieć jej, że ten właśnie odcień niebieskiego kłóci się z intensywną czerwienią jej policzków. Ze swą krępą figurą, prostymi czarnymi włosami i brzydką cerą Maria nie może robić wrażenia kobiety eleganckiej. W najlepszym wypadku wyglądała na żonę sklepikarza; w najgorszym na sprzątaczkę odzianą w strojne szaty, które znudziły się jej pani. Te kanciaste czerwone dłonie, pomyślał Hornblower patrząc na nie, są jak dłonie pomywaczki.

— Wezmę moje paryskie rękawiczki — rzekła Maria zauważywszy jego spojrzenie. To właśnie było niesamowite, ten sposób, w jaki pragnęła uprzedzić każde jego życzenie. Jest w jego mocy zranić ją boleśnie; gdy to sobie uświadomił, zrobiło mu się przykro.
— Coraz lepiej — powiedział szarmancko. Stał przed lustrem i obciągał na sobie mundur.
— Do twarzy ci w stroju galowym — zauważyła Maria z podziwem.

Pierwszą rzeczą, którą uczynił Hornblower po powrocie „Lydii” do Anglii, był zakup nowych mundurów — w czasie ostatniej wyprawy miały miejsce poniżające sytuacje spowodowane ubóstwem jego garderoby. Patrzył z aprobatą na swoje odbicie w lustrze. Mundur miał z najlepszego niebieskiego sukna. Zwisające z ramion ciężkie epolety były ze szczerego złota, tak samo szerokie złociste lamówki i brzegi dziurek na guziki. Mankiety i guzy połyskiwały przy każdym ruchu, przyjemnie było oglądać grube złote pasy na rękawach munduru, oznaczające kapitana z przeszło trzyletnim stażem. Krawat miał z grubego jedwabiu chińskiego. Podobał mu się krój bryczesów z białego materiału w prążki. Grube jedwabne pończochy białego koloru były najlepsze, jakie mógł znaleźć — ciesząc nimi wzrok pomyślał nagle z wyrzutem sumienia, że Maria ma na nogach tanie pończochy bawełniane po cztery szylingi para. Od czubka głowy po pięty ubrany był jak powinien być ubrany dżentelmen; miał zastrzeżenia tylko co do butów. Sprzączki były z tombaku i obawiał się, że ich mosiężny połysk zostanie uwydatniony przez kontrast z prawdziwym złotem zdobiącym wszystkie inne części stroju — gdy kupował buty, jego fundusze były już na wyczerpaniu i nie odważył się wydać dwudziestu gwinei na złote sprzączki. Musi tego wieczoru uważać, by nie ściągać niczyjego wzroku na swe stopy. Wielka szkoda, że szpada wartości stu gwinei, przyznana mu przez Fundusz Patriotyczny za walkę z „Natividad”, jeszcze do niego nie dotarła. Musi dalej nosić tę starą za pięćdziesiąt gwinei, którą otrzymał osiem lat temu jeszcze jako porucznik, po zdobyciu „Castilli”.

Wziął swój trójgraniasty kapelusz — i na nim guz i lamówka były ze szczerego złota — i rękawiczki.

— Jesteś gotowa, kochanie? — spytał.
— Całkiem gotowa, Horatio — odrzekła Maria. Dawno poznała, jak bardzo nie znosi on niepunktualności, i dbała o to, aby nigdy nie narazić mu się w tym względzie.

Na ulicy popołudniowe słońce igrało w złoceniach jego stroju; młody oficer milicji, którego minęli, zasalutował mu z respektem. Hornblower spostrzegł, że dama uwieszona u ramienia oficera patrzyła bardziej uważnie na Marię niż na niego i zdawało mu się, że wyczytał w jej spojrzeniu to współczujące rozbawienie, którego się spodziewał. Maria z pewnością nie jest typem żony, jaką oczekiwano by widzieć u boku dystyngowanego oficera.

Wszelako jest jego żoną, przyjaciółką z dzieciństwa, i teraz musi płacić za niepohamowaną słabość serca, która pchnęła go do małżeństwa z nią. Mały Horatio i maleńka Maria zmarły na ospę w ich mieszkaniu w Southsea i choćby tylko przez pamięć na to winien jej lojalność. A teraz ona sądzi, że znowu jest w ciąży. To było szaleństwo, oczywiście, ale szaleństwo wybaczalne u człowieka, którego serce szarpała zazdrość na wieść o małżeństwie Lady Barbary. Niemniej jednak musi teraz płacić Marii jeszcze większym oddaniem; wszystkie jego uczciwe instynkty, dobroć serca i brak zdecydowania zmuszały go do pozostawania jej wiernym, spełniania jej życzeń i postępowania tak, jakby był naprawdę kochającym małżonkiem.

Nie tylko to. Jego duma nie pozwoliłaby nigdy na publiczne przyznanie się, że popełnił błąd, niemądrą pomyłkę, godną głupiego chłopaka. Z tego względu, gdyby nawet potrafił stać się na tyle twardym, by złamać serce Marii, nigdy nie zdobyłby się na otwarte z nią zerwanie. Hornblower pamiętał sprośne komentarze marynarki na temat spraw małżeńskich Nelsona, a potem Bowena i Samsona. Jak długo będzie lojalny wobec swej żony, nie będą o nim mówić takich rzeczy. Ludzie tolerują ekscentryczność, lecz drwią ze słabości. Będą może dziwić się jego oddaniu i tyle. Póki będzie się zachowywał tak, jakby Maria była dla niego jedyną kobietą na świecie, ludzie będą skłonni przypuszczać, że jest w niej coś więcej, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka.

— Zaprosili nas „Pod Anioła”, nieprawdaż, mój drogi? — spytała Maria, przerywając bieg jego myśli.
— Tak, oczywiście.
— Właśnie minęliśmy to miejsce. Nie słyszałeś, jak mówiłam ci o tym.

Zawrócili i przyjemna pokojówka z Devon powiodła ich w chłodny mrok tylnych pomieszczeń oberży.

W pokoju wyłożonym dębową boazerią, do którego zostali wprowadzeni, było kilka osób, lecz Hornblower widział tylko jedną, Lady Barbarę, w sukni z jedwabiu w kolorze niebieskoszarym, dokładnie takim samym jak jej oczy. Ze złotego łańcuszka na jej szyi zwisał wisiorek z szafirów, lecz szafiry wydawały się bez życia w porównaniu z jej spojrzeniem. Hornblower złożył ukłon i mamrocąc coś pod nosem przedstawił Marię. Miał wrażenie, że dalsze części pokoju toną we mgle; tylko Lady Barbarę widział wyraźnie. Złocista opalenizna, którą pamiętał z ich ostatniego widzenia się, znikła z jej policzków; cera jej miała teraz ten kremowobiały odcień, jaki powinna mieć cera wielkiej damy.

Hornblower uświadomił sobie, że ktoś przemawia do niego — i to już od pewnej chwili.

— Niezwykle miła okazja, kapitanie Hornblower — mówił ten ktoś. — Czy mogę pana przedstawić? Kapitan Hornblower, pani Elliott. Kapitan Hornblower, pani Bolton. Mój kapitan flagowy, kapitan Elliott z „Plutona”. I kapitan Bolton z „Caliguli”, który mi powiada, że byliście kolegami ze starej „Indefatigable”.

Mgła rozproszyła się nieco sprzed oczu Hornblowera. Udało mu się wyjąkać parę słów, na szczęście jednak wejście właściciela oberży, oznajmiającego podanie obiadu, dało mu nieco czasu na opanowanie się.

Posadzono ich przy okrągłym stole. Naprzeciwko siedział Bolton, z czerstwymi policzkami i otwartą, uczciwą twarzą. Hornblower czuł jeszcze uścisk ręki Boltona i twardość jego zrogowaciałej dłoni. Bolton nie miał w sobie nic z elegancji światowca. To samo można było powiedzieć o pani Bolton, która siedziała po prawej stronie Hornblowera, między nim a admirałem. Ku niezmiernej uldze Hornblowera, była równie bez wdzięku i gustu jak Maria.

— Kapitanie, muszę pogratulować panu nominacji na „Sutherlanda” — odezwała się Lady Barbara, siedząca po jego lewej ręce. Gdy mówiła, wionęło od niej perfumami, i Hornblowerowi pociemniało w oczach. Jej zapach i dźwięk jej głosu działały wciąż na niego jak romantyczny narkotyk. Nie wiedział sam, co odrzekł na jej słowa.

— Właściciel tej oberży — zwrócił się admirał do zebranych przy stole, zanurzając chochlę w stojącą przed nim srebrną wazę — przysiągł mi, że zna sztukę robienia zupy z żółwia, toteż oddałem żółwia w jego ręce. Oby tylko nie skłamał. Wino sherry... George, sherry... Mam nadzieję, że nie uznacie za najgorsze.

Hornblower nieostrożnie wziął do ust pełną łyżkę zupy, o wiele za gorącej, i ból, jakiego doznał połykając, pomógł mu wrócić do rzeczywistości. Odwrócił głowę, by przyjrzeć się lepiej admirałowi, któremu będzie winien posłuszeństwo przez następne dwa albo i trzy lata, a który zdobył rękę Lady Barbary i poślubił ją po okresie narzeczeństwa nie trwającym dłużej niż trzy tygodnie. Był to wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o posępnej urodzie. Gwiazda Orderu Łaźni i czerwona wstążeczka zdobiły jego świetny mundur. Mógł mieć najwyżej nieco po czterdziestce — o rok lub dwa więcej niż Hornblower — to znaczy, że musiał osiągnąć obecną rangę w najmłodszym wieku, w jakim wpływy rodziny mogły do tego doprowadzić. Lecz wyraźnie dostrzegalna pełność jego policzków mówiła Hornblowerowi o braku wstrzemięźliwości lub głupocie, a może o jednym i o drugim.

Tyle zdążył Hornblower wyczytać z jego twarzy w tych kilka sekund, po czym zmusił się, by myśleć o swym zachowaniu, chociaż siedząc między admirałem i Lady Barbarą trudno mu było myśleć jasno.

— Mam nadzieję, Lady Barbaro, że cieszy się pani doskonałym zdrowiem? — zapytał. Specyficzny odcień formalizmu zabrzmiał w jego głosie, gdy próbował utrafić dokładnie w ton, jakiego jego zdaniem wymagała ta skomplikowana sytuacja. Zobaczył, że Maria z drugiej strony kapitana Elliotta, za Lady Barbarą, unosi lekko brwi — Maria była zawsze czuła na jego reakcje.

— Jak najbardziej — odrzekła lekko Lady Barbara. — A pan, kapitanie?

— Nie pamiętam, żeby Horatio czuł się kiedykolwiek lepiej — wtrąciła Maria.

— To dobra wiadomość — odpowiedziała Lady Barbara zwracając się ku niej — bo biedny kapitan Elliott wciąż jeszcze cierpi wskutek febry, której się nabawił pod Flushing.

Było to zręcznie zrobione; Maria, Lady Barbara i Elliott zostali naraz wciągnięci w rozmowę, w której nie zostało miejsca dla Hornblowera. Przysłuchiwał się przez chwilę, a potem zmusił się, by przemówić do pani Bolton. Jej umiejętności konwersacyjne były żadne. Wydawało się, że stać ją tylko na „tak” i „nie”, admirał zaś siedzący obok niej był pogrążony w rozmowie z panią Elliott. Hornblower zapadł w ponure milczenie. Maria i Lady Barbara ciągnęły rozmowę, z której Elliott wkrótce wypad! i którą kontynuowały za jego plecami tak gorliwie, że nie zdołało jej przerwać nawet wniesienie następnej potrawy.

— Czy mogę ukroić pani trochę wołowiny, madam? — zwrócił się admirał do pani Elliott. — Hornblower, może bedzie pan tak dobry i zajmie się tymi kaczkami nrzed panem. A to są ozorki, Bolton, tutejszy przysmak, jak pan wie oczywiście. Spróbuje ich pan czy raczej woli pan wołowinę? Elliott, niech nan skusi damy na to ragout. Mogą lubić obce frykasy — mnie potrawy wyszukane nie smaku ja. Na kredensie stoi zimny pasztet wołowy, a gospodarz zapewnia, że jest dokładnie tak zrobiony jak te, na których zbudował swoją reputację. Jest tam też udziec barani, jaki można znaleźć tylko w Devonshire. Pani Hornblower? Barbaro, kochanie?