Popioły na rozstajach - Agnieszka Osikowicz-Chwaja - ebook

Popioły na rozstajach ebook

Osikowicz-Chwaja Agnieszka

4,1

Opis

Ci, którzy nie odnajdą się w nowej rzeczywistości, zginą. Rebelia zmierza do ostatecznego zwycięstwa. Chciałoby się powiedzieć, że nadchodzi szczęśliwe zakończenie. Nic bardziej mylnego. Zwycięzcy nie świętują. Zwycięzcom potrzebni są wrogowie. I cóż że szuka się ich we własnych szeregach? Nie szkodzi. Grunt, aby płynęła krew. Ramię w ramię z bestialskimi przywódcami powstania kroczą okrutni kapłani bogini Horeny – liczą się tylko jej, a właściwie ich, reguły i zasady. Chodzi o to, by podporządkować sobie wszystkich. 

Kapitan Sidort i jego kompania otrzymują ostatnie zadanie w tej wojnie. Pozornie proste, doprowadzi nie tylko do śmierci wielu ludzi, lecz także do rozłamu w jednolitym do tej pory oddziale. Do głosu dochodzą najgorsze instynkty. A magia? Magia rozlewa się coraz szerzej, coraz śmielej. Nawet Asger nie broni się już przed swoimi umiejętnościami…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
3
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy

Śmierć nadchodziła przystrojona w tandetne szaty jarmarcznego widowiska. Mimo zamkniętych okien hałas z rynku docierał do pokoju na piętrze ratusza; podobnie jak strach i żądza krwi przesączające się przez szczeliny lepką, niewidoczną mgłą. Kapitan Asger Sidort nie potrafił oderwać wzroku od ludzi, związanych i przemocą usadzonych tyłem do ustawionych na prowizorycznym podwyższeniu drewnianych pali. Ręce mieli skrępowane za plecami, a szyje unieruchomione w metalowych obręczach przytwierdzonych do drągów, sterczących z podestu niczym martwe drzewa. Kolejne ofiary coraz żarłoczniejszego powstania. Spojrzeniem obejmował też podekscytowany zbliżającym się pokazem przemocy tłum, skupiony wokół podestu. Kapitan pokręcił głową, próbując rozluźnić napięte mięśnie karku i ramion. Na próżno – zbiły się w twarde sploty już chyba na stałe.

Znał wielu z tych ludzi, i z tych na otoczonym kordonem żołnierzy rebelianckiej armii podwyższeniu, i z tych niżej, podnieconych nadciągającą rzezią. Wśród pierwszych widział swoją rodzinę, daleką, bo bliskiej już nie miał, jakąś kuzynkę drugiego czy trzeciego stopnia, jej ojca lub wujka, kilku pociotków, których twarze kojarzył, nie bardzo pamiętając skąd. Widział tam też znajomych rodziny, przyjaciół ojca, jego interesantów lub przeciwników, zbyt słabych, by lata temu otwarcie okazywać swą wrogość; bo przecież tu, na północy, nie było nikogo potężniejszego od Eriga Sidorta. Kiedyś. 

Asger pamiętał ich jak przez gęstą mgłę, jednak był przekonany, że oni poznaliby go, odszczepieńca i zdrajcę, w mgnieniu oka. Odsunął się pół kroku od okna, niepotrzebnie, bo nikt z nich nie miał ochoty rozglądać się i zadzierać głowy. Siedzieli bokiem do ratusza, w dwóch rzędach, z metalowymi obręczami na szyjach.

Dwunastu mężczyzn, siedem kobiet i dwóch chłopców, których z jakiegoś powodu uznano za wystarczająco dorosłych. Jeszcze dziesięć dni temu stanowili urzędniczą oraz finansową elitę Bianki, portowego miasta położonego nad wiecznie zimnym Morzem Siwym. Dzisiaj mieli umrzeć, wśród wyzwisk, śmiechu oraz ciskanych w nich przedmiotów. Jeden z wyrzuconych z tłumu kamieni dosięgnął głowy skrępowanego chłopca, który wyprężył się i konwulsyjnie zadygotał w potrzasku. Siedząca obok niego kobieta, na pewno matka, zawyła przeraźliwie, jakby istotna była różnica, czy syn umrze teraz, czy za kwadrans. Jeden z żołnierzy wspiął się na podest, podszedł do niej, uciszył ciosem w brzuch. Tłum zareagował radosnym rechotem.

Asger objął wzrokiem hałaśliwą większość. Żołnierze w czarnych, szarych, jasnoniebieskich, z rzadka lazurowych wojskowych kurtkach, lub tylko w koszulach, bo przecież lato, chociaż nadchodziło tu późno, to jednak nadeszło. Zacisnął wargi i zmarszczył brwi, gdy w podekscytowanym tłumie ujrzał też swoich ludzi. Nie więcej niż dziesięcioro, jednak i tak traktował to jako osobistą porażkę i celnie wymierzony policzek. Muskat Tihani, Lena Oliana, Kris Mooren i kilku innych. Próbował przez chwilę się okłamywać: przyszli tu, nie wiedząc, co zastaną, bo co robić, będąc uwięzionym w podbitym – chociaż woleli używać określenia – odbitym, przestraszonym mieście? Szybko dał sobie spokój z usprawiedliwieniami: radosna gorączka w oczach podwładnych nie pozwalała się łudzić, podobnie jak wykrzykiwane przez nich przekleństwa i ciskane w kierunku skazańców kamienie. Przyszli, bo chcieli zobaczyć krew, upodlenie i śmierć pokonanych wrogów, a on nie powinien się temu ani dziwić, ani przeciwstawiać. W końcu wciąż trwała wojna.

Krwi nie będzie, oprócz tej od ciosów kamieniami i odłamkami cegieł. Duszenie jest bezkrwawe, lecz pozbawia godności. Wybałuszone oczy, charkot, wywalone języki, mimowolne wydalanie moczu i kału, może i wyraźna erekcja: to wszystko sprawi, że widzowie powinni poczuć się usatysfakcjonowani. Śruba, przymocowana do pala na wysokości obręczy, wbijając się w ciało miała po dłuższej lub krótszej chwili duszenia przerwać rdzeń kręgowy i zakończyć życie skazańca, mogła więc wydawać się narzędziem łaski. Ale właśnie – chwili dłuższej lub krótszej. Wprawny kat, pobudzony wrzaskiem publiczności, potrafił przykręcać ją na tyle wolno, by stała się narzędziem wyrafinowanej wręcz tortury.

Asger dotknął dłonią szyi, bo nagle poczuł, że sam ma problemy z oddychaniem, i odwrócił się w stronę drzwi. Zasalutował wchodzącemu pułkownikowi Elifowi, uderzając pięścią w pierś. Mikel Elif spojrzał na niego spode łba.

– I po co się tam gapisz? – mruknął, chociaż Asger właśnie przestał się gapić.

Pułkownik stanął obok młodszego oficera, oparł dłonie na parapecie i zapatrzył się na rynek. Po chwili wahania Asger ponownie wyjrzał przez okno.

Od południowej pierzei rynku nadciągała wojskowo-religijna procesja. Na czele szli głosiciele Horeny: mężczyźni w prostych lnianych koszulach i spodniach, kobiety w długich białych sukniach, zapinanych wysoko pod szyją. Byli pewni siebie i głoszonej prawdy. Jeszcze kilka miesięcy temu nie rzucali się w oczy, przemykali dyskretnie, pojawiając się tylko tam, gdzie ich oczekiwano. Kręcili się wśród rebeliantów zawsze, tak samo jak kapłani każdego innego z licznych na nowo przypominanych sobie bogów. Wiosną, wraz ze zmianą na stanowisku naczelnego dowódcy, stali się odważniejsi i bardziej natrętni. Generał Lorik Manharin, najwierniejszy z wiernych wyznawców Horeny, zastąpił zmarłego na płuca Hortiga Kansina i objął dowództwo nad całą powstańczą armią. To dodało czcicielom ponurej bogini animuszu i pozbawiło ich subtelności.

Kapitan wśród białych postaci spostrzegł Naim Kyos, przypisaną jego kompanii głosicielkę, wysoką, potężnie zbudowaną kobietę, do której luźna i skromna suknia w ogóle nie pasowała. Skrzywił się. Trzecia kompania nie była wyjątkiem, bo tydzień temu, kilka dni po pojawieniu się w Biance generała Manharina wraz z najważniejszymi głosicielami, każdemu oddziałowi przydzielono kapłana lub kapłankę, których jak na ironię nazwano sługami. Kyos nie mówiła dużo, patrzyła spode łba i trzymała się raczej na uboczu, a co wieczór z niewzruszonym uporem odprawiała nabożeństwa dla nielicznych chętnych. Niby się nie narzucała, lecz sama jej obecność uwierała. Asger jej nie chciał, nie zaakceptował, nie miał nad nią żadnej władzy. Odpowiadała wyłącznie przed swoimi zwierzchnikami, wyżej postawionymi kapłanami, a przede wszystkim przed Najbliższym, Salem Dohalinem, łysawym mężczyzną kroczącym na czele dzisiejszej procesji, z dwoma wysokimi młodzieńcami bo bokach.

Wśród głosicieli panowała ścisła hierarcha, chociaż Asger miał czasem wrażenie, że tworzy się ją naprędce i nieco bez pomyślunku. Na czele stał Najbliższy, co miało oznaczać, że ze wszystkich ludzi najbliżej mu do Horeny. Po nim byli Pierwszy, Drugi, Trzeci, Czwarty i Piąty albo ich żeńskie odpowiedniki, oczywiście w kolejności do bogini. Taki brak inwencji pasował do nich idealnie. Głosicieli przydzielonych oddziałom wojskowym nazwano sługami, a tych, którzy sprawowali religijną władzę w odbijanych miastach – krzewicielami.

Lorik Manharin szedł za głosicielami, w towarzystwie odzianych na ciemnozielono oficerów piechoty. Był drobny i mimo wyprostowanej, wojskowej postawy, wyraźnie niższy od większości otaczających go ludzi. Nie sposób było go jednak nie zauważyć – jego włosy płonęły ogniem, bardziej jaskrawym nawet od marchewkowej czupryny zastępcy Asgera, porucznika Kerka Tora.

Na samym końcu szedł generał Bargul Noredana ze swymi przybocznymi, w mundurach w kolorze zamglonego nieba. Noredana jako jedyny patrzył w górę, prosto w okno kwatery pułkownika. Asger na chwilę przestał oddychać i z trudem zdusił chęć skrycia się w głębi pokoju.

– Pamiętasz, że on nie ma nad tobą władzy? – zapytał Elif.

„Formalnej władzy”, powinien dodać. Uświadomił to kapitanowi wieczorem, tygodnie temu, jeszcze tego samego dnia, gdy Sidort wrócił z Eltingi, gdzie miał rekrutować żołnierzy w obozie jenieckim. Noredana wtargnął wówczas do kwatery pułkownika i śmiertelnie przeraził Asgera, który pojawił się w niej, by złożyć raport. Młodego oficera, sparaliżowanego ze strachu, musiał wyprowadzić sierżant Hadar. Elif zastał go później w jego namiocie, omdlałego z bólu, obok dogasającego paleniska, z wciąż rozżarzonym nożem w dłoni. W powietrzu unosił się jeszcze lekko wyczuwalny swąd spalenizny, a na obnażonym obojczyku kapitana błyszczała świeża rana, głębokie oparzenie, częściowo maskujące wypalone lata temu litery. Pułkownik poprzeklinał pod nosem na histerię i głupotę Asgera, przeniósł go na posłanie i z zadziwiającą delikatnością zajął się raną. Gdy kapitanowi wróciła przytomność, Elif wyjaśnił mu, że nowe oddziały, zebrane z przechodzących na stronę rebelii zwolenników regenta, mają własną hierarchię, niezależną od pierwotnego trzonu armii. Innymi słowy: generał Bargul Noredana nie mógł wydawać rozkazów kapitanowi Asgerowi Sidortowi.

Tak, Asger doskonale o tym pamiętał. Tylko co z tego, skoro każde spojrzenie Noredany, każdy jego uśmieszek, każde słowo sprawiały, że tracił zdolność oddychania, a świat wokół pokrywał się czarnym osadem.

– Niedługo wyjedzie – mówił dalej pułkownik. – Czekają na niego w stolicy. Wytrzymaj jeszcze trochę.

Głosiciele i oficerowie dotarli pod podwyższenie, przepuszczeni przez nagle ucichły tłum, i usiedli na krzesłach, ustawionych dla nich wcześniej w trzech rzędach. Kilka z nich pozostało pustych i Asger był niemal pewien, że na twarzy generała Manharina dostrzegł grymas niezadowolenia.

– Nie powinno tam pana być? – spytał Elifa.

Pułkownik oderwał dłonie od parapetu, skrzyżował ramiona na piersi.

– A ciebie?

Kapitan zerknął na niego zdziwiony.

– Przecież…

– Więc nie zadawaj głupich pytań i ciesz się, że masz wymówkę.

– Jestem tylko kapitanem.

– O interesującym nazwisku. Zapewniam cię, Sidort, że jeśli rozglądają się za którymś z brakujących oficerów, to nie za mną. Nie tylko za mną – poprawił się. – Krzesła może dla ciebie nie przewidzieli, ale eksponowane miejsce stojące na pewno. Nie moją reakcję chcieliby poobserwować. Znasz ich? – Wskazał podbródkiem skazańców.

– Niektórych kojarzę.

– No właśnie.

– Nie będzie miał pan kłopotów?

– Och, daj spokój. Myślisz, że mają czas i ochotę na rozliczanie jednego z pułkowników za nieobecność podczas kolejnej egzekucji? Jeszcze się napatrzę. Ty też.

Asger pomyślał, że i tak stoją przy oknie, nie wiadomo z jakiego powodu. I tak patrzą na upokorzonych skazańców, więc równie dobrze mogliby to robić z przewidzianych dla nich miejsc, tam, wśród podnieconej hałastry i jakoby sprawiedliwych sędziów. Pomyślał też, ze wzruszeniem, czym sam siebie zaskoczył, że nikt nie chroni jego skóry równie skutecznie co wiecznie zirytowany niesfornym podwładnym pułkownik. Nic jednak nie powiedział, bo, po pierwsze, nie wiedziałby co, a po drugie, na rynku zaczął przemawiać Lorik Manharin:

– Administracja i wojsko zdegenerowanej monarchii są w równym stopniu winne popełnianych na mieszkańcach Sahinry zbrodni. Członkowie elity finansowej, swoimi majątkami wspierający rządy zbrodniarzy, są takimi samymi kanaliami co wyrzynający sahinryjskie dzieci, kobiety i mężczyzn oprawcy, zwani żołnierzami regenta. Wszyscy zasługują na śmierć, ponieważ zło przeżarło ich dusze i nie ma dla nich powrotu. Musimy oczyścić nasz kraj, inaczej świeże rany Sahinry zaczną ponownie gnić i nasze ofiary pójdą na zmarnowanie. Niektórzy z was mogą wzdragać się na widok egzekucji przeprowadzanej na cywilach, jednak musicie zrozumieć: nie ma innego wyjścia.

Asger omiótł wzrokiem zgromadzony na placu tłum. Nie dostrzegł nikogo, kto sprawiałby wrażenie, że egzekucja cywili mogłaby mu albo jej przeszkadzać. Czekano na nią z niecierpliwością.

Manharin kontynuował:

– Zawsze, gdy okaże się to możliwe, nawet naszym wrogom okażemy łaskę. Wszystkim, których nie będziemy musieli wyeliminować. W przeciwieństwie do sługusów reżimu nie jesteśmy krwiożerczymi bestiami. Ludzie błądzą. Ludzie, którzy na własne życzenie pozbawili się boskich drogowskazów, błądzą po trzykroć. Naszym zadaniem, z pomocą Horeny, będzie wskazanie im właściwej drogi i wyplenienie zła z ich trzewi. Pokażemy im prawdę i pozwolimy na odkupienie win. Są jednak tacy, dla których jest za późno. Ich musimy zlikwidować, w samoobronie i dla dobra całego kraju. Są źródłem zarazy, jej katalizatorem oraz ścieżkami przepływu. Tym są właśnie ci – wskazał do tyłu, na podwyższenie – których dziś wyrwiemy z tkanki Sahinry! Weszli w nią głęboko i w swym zadufaniu uznali, że są nie do ruszenia. Dziś pokażemy im, jak bardzo się mylili. Pasożyty należy tępić z całą bezwzględnością, bo pasożyty mają jedno zadanie: tuczyć się, wysysając energię z żywiciela. Nie możemy tolerować zła, absolutnego, perfidnego, zdradliwego zła. Nie możemy ratować tych do cna samolubnych łotrów, zachłannych ciemiężycieli i okrutników, po trupach ludu Sahinry dążących do majątku i władzy. Bezwstydnych bezbożników, stawiających się ponad boskim prawem. Pasożyty! – wypluł ostatnie słowo z odrazą.

Pułkownik Elif sapnął i z niedowierzaniem pokręcił głową. Asgerowi zrobiło się zimno i przestał słuchać. Błądził wzrokiem po zgromadzonych na rynku ludziach. Wielu z nich nie interesowały słowa generała, chociaż od czasu do czasu niemal wszyscy nagradzali je krótkimi wybuchami zgiełku. Czekali na egzekucję, po to tu przyszli, nie po wzniosłą przemowę. Żołnierze, kapłani, wyparci na obrzeża placu obywatele Bianki, którzy utracili panowanie nad miastem na rzecz armii – czekali na cudzą śmierć.

Do Bianki dotarły dziesiątki tysięcy wojskowych i nie wszystkich udało się zakwaterować w mieście, mimo że właścicieli największych domów aresztowano, lub, w lepszych przypadkach, wyrzucono na bruk, a siedziby szkół, teatrów czy urzędów przeznaczono na koszary. Za murami Bianki zabieliło się morze namiotów. Trzecia kompania lekkiej jazdy pod dowództwem kapitana Sidorta tam właśnie rozłożyła się obozem i Asger zatęsknił za swoimi ludźmi, tymi, których do miasta nie przyciągnął spektakl na rynku.

– Evar Glomm, Arfada Baltram, Nin Baltram, Mo Diderik, Riana Lorik… – Manharin czytał z wyciągniętej z kieszeni kartki i na dźwięk wypowiadanych monotonnym głosem imion i nazwisk Asger ponownie zaczął słuchać. Znał Glommów, znał Baltramów, może nie wszystkich, bo to był rozrośnięty ród, kojarzył kilku Lorików. – Elion Finula, Lila Sidort…

Kapitan drgnął, Elif spojrzał na niego z niepokojem. Dlaczego Manharin właśnie w tym momencie zrobił przerwę, dlaczego pozwolił, by kilkadziesiąt osób miało czas, by rozejrzeć się wokół w poszukiwaniu nieobecnego na placu oficera? Dlaczego pozwolił na to, by szmer podekscytowanych głosów wybrzmiał pomiędzy kamienicami rynku?

– Yeta Gris, Miriet Gris, Nuka Gris, Erig Kresnuk…

– Znasz ją? Tę Lilę?

Asger pokręcił głową. Nawet nie chciało mu się zastanawiać, która z unieruchomionych kobiet miała z nim coś wspólnego. Musiała pochodzić z jakiejś bocznej linii, bo przecież Sidortowie, oprócz niego, już podobno nie istnieli.

Manharin przestał przemawiać, złożył kartkę, wsunął ją do kieszeni kurtki i usiadł. Trzech głosicieli Horeny weszło między skazańców, mamrocząc pod nosami słowa, których z daleka nie sposób było zrozumieć. Wśród skazańców trzech mężczyzn szarpnęło skrępowanymi nadgarstkami, jedna z kobiet obrzuciła kapłanów przekleństwami, chłopiec załkał. Kilku siedziało z zamkniętymi oczami, być może modląc się do swoich bogów. Evar Glomm, duży, łysy mężczyzna, którego Asger znał całkiem dobrze, błagał o danie szansy, obiecywał przekazać cały majątek na rzecz powstania. Wezmą go sobie i bez jego zgody. Szybko przestał, bo to od niego rozpoczęto egzekucję.

Jeden z dwóch katów, na co dzień żołnierz piechoty, teraz z katowskim znakiem – czerwoną opaską niedbale zawiązaną na przedramieniu, stanął za Glommem, z dużym, metalowym kluczem w dłoni, i na chwilę znieruchomiał, czekając na sygnał. Manharin machnął ręką, jakby odpędzał muchę, która usiadła mu na udzie, i kat nałożył klucz na nakrętkę śruby spinającej obręcz. Prymitywny, powolny sposób egzekucji, dający wreszcie znudzonym przemową widzom trochę rozrywki. Kat zakręcił kluczem, Glomm zacharczał, pułkownik Elif pociągnął Asgera za ramię.

– Wystarczy. Musimy porozmawiać.

Sidort usiadł w trochę zbyt wygodnym fotelu przed biurkiem zwierzchnika. Chłodna skóra ugięła się pod nim i cicho zatrzeszczała. Kapitan oparł się o zagłówek i poczuł, że powieki same mu się przymykają. Dziwne, dotąd nawet nie pomyślał, że jest zmęczony. Już prędzej znużony. Od tygodnia brał udział w najnudniejszym oblężeniu w historii Sahinry: ostatki zwolenników regenta skryły się w wybudowanej na wrzynającym się w Morze Siwe cyplu trzystuletniej twierdzy, której grube mury przez wieki chroniły Biankę, a potem całą Sahinrę przed atakami piratów.

Na morzu stały królewskie okręty, skutecznie odganiane od portu przez powstańczą artylerię. Początkowo flota trzymała się dzielnie, jednak to się szybko skończyło i rozsądek zaczął brać górę nad nieszczerą lojalnością. Po paru dniach część statków czmychnęła, szukając bezpieczniejszych przystani. Część tych bardziej śmiałych, których załogi próbowały wspomóc oblężonych, dosięgły artyleryjskie kule. Coraz głośniej szeptano, że chociaż wierność admirała Senero dla królewskiego rodu jest fanatyczna, to marynarzom i młodszym oficerom blisko do buntu. Oferowanym przez powstanie obietnicom życia i pieniędzy nie mogły się równać zapewnienia o dozgonnej wdzięczności regenta oraz następczyni tronu, których i tak coraz powszechniej uważano za skazańców tuż przed egzekucją.

Oblężeni desperacko wyczekiwali ratunku od strony lądu, nie do końca zdając sobie sprawę z sytuacji. Powstanie nabrało rozpędu i gnało przez Sahinrę jak piaskowa burza. Zgromadzone wiosną pod Dermund siły, czterysta mil na południe, w rozkwicie lata dotarły nad północne Morze Siwe. Po drodze do armii dołączały kolejne oddziały, rebelianckie, ale i takie, które dotąd służyły regentowi. Miasta poddawały się jedno po drugim, w geście dobrej woli wydając nadciągającemu wojsku dotychczasową administrację, a często proponując również okup za niedostateczne dotąd zaangażowanie. Burza nabrzmiewała świeżymi siłami, pochłaniała wszystko na swojej drodze, pozostawiając ślad w postaci nowych władz i trupów tych, którzy nie chcieli się dostosować. Rabowano pieniądze przeciwników, gwałcono i mordowano, chociaż dowództwo dbało, by największe zbrodnie dało się usprawiedliwić jako karę na wrogach. Powstaniu wciąż zależało na poparciu zwykłych ludzi. Trudno było nie wierzyć w rychłe zwycięstwo buntowników, a to wystarczyło, by stali się nie do zatrzymania.

Ludzie dołączali z różnych przyczyn, a te zmieniały się z biegiem czasu. Na początku najważniejsze były ideały. Potem pojawiło się przekonanie, że wybór tej strony po prostu się opłaci. Teraz dochodził strach, bo nawet neutralność mogła zostać źle odebrana.

Nowych żołnierzy i zwolenników przybywało każdego dnia, a Asger, walcząc z opadającymi powiekami, zastanawiał się teraz, czy wkrótce nie zaczną żałować nieuchronnego zwycięstwa.

Pułkownik podszedł do szafki o przeszklonych drzwiczkach i kontemplował jej zawartość. Urzędnik wyższego szczebla, w którego gabinecie kwaterę urządził sobie Mikel Elif, pozostawił imponującą kolekcję alkoholi. Po chwili namysłu Elif wyciągnął rękę i na chybił trafił złapał butelkę. Przyjrzał się jej, a potem nalał płynu o barwie lipowego miodu do dwóch szklanek. Jedną podał Asgerowi.

– Nie śpij – mruknął.

Kapitan posłusznie pociągnął łyk alkoholu. Morelowa wódka, poznał, zanim jego gardło zapłonęło. Zakaszlał i głośno wciągnął powietrze. Elif spojrzał na niego z politowaniem.

– Kto by pomyślał, że taki z ciebie abstynent? Pij powoli, a nie jak portowy menel.

Usiadł naprzeciw podwładnego, zapatrzył się na rozłożoną na biurku mapę. Asger też opuścił wzrok na papierowy plan i ujrzał budynki Bianki, schematycznie naszkicowane przed przesadnie wystylizowaną bryłą wcinającej się w morze twierdzy. A oprócz tego faliste linie oznaczające morze, sterczące z wody skały, szerokie plaże, sosnowe lasy poprzecinane drogami oraz rzekami, z rzadka upstrzonymi piegami miast i wsi. Północ Sahinry. Wyglądało na to, że Sidortowie przez stulecia byli panami i paniami dziczy, leżącej w najlepszym razie na obrzeżach cywilizacji. Nie tak to pamiętał, ale w ogóle mało co pamiętał z poprzedniego życia.

Z rynku dobiegło rozpaczliwe wołanie o łaskę, zagłuszone śmiechem i wyzwiskami. Pułkownik wstał, postąpił krok w stronę okna, ale zatrzymał się zaraz. Było zamknięte, a mimo to dźwięki wdzierały się do kwatery. Wrócił i usiadł ponownie.

– Pojedziesz do Roz Enker.

Asger wydął policzki.

– To ona jeszcze żyje?

– Żyje i będzie żyć wiecznie. Jak to bohaterka. Znasz ją?

– Pamiętam. Pojawiała się czasem w otoczeniu ojca, raz czy dwa byliśmy u niej.

– Co o niej myślisz?

Asger wzruszył ramionami.

– Miałem najwyżej czternaście lat, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Może piętnaście. Była dla mnie stara, ponura i nudna. Nie tak wyobrażałem sobie legendę. Starałem się jej unikać, chociaż oczywiście ojciec mi na to nie pozwalał. – Pochylił się nad mapą, po chwili zastanowienia wbił palec nieco na zachód od Bianki, tam gdzie z lasu wyłaniała się plaża. – Tu gdzieś mieszkała.

– Teraz mieszka tu. – Elif pokazał punkt w samym środku zielonej leśnej plamy, ze skałą wyrastającą ze wzgórza, na szczycie którego niezgrabnie narysowano budynek. Asger popatrzył na dowódcę oczami wielkimi ze zdumienia. – Tak, Asger. Dwór Roz Enker spłonął, chyba przypadkowo, chociaż kto to tam wie, i postanowiła przenieść się do Skałki. Leśnej twierdzy Sidortów. Zapewne czuje się jej współwłaścicielką, bo ona i twój ojciec byli przecież kuzynami. Może nawet uważa, że robi wam przysługę. Wszystko zostaje w rodzinie, nawet jeśli Sidortom regent skonfiskował cały majątek, łącznie z tą posiadłością. Nie mam pojęcia, czy ją dzierżawi, czy dostała za dawne zasługi. Nie patrz tak na mnie. Odwiedzisz stare kąty. A Roz jest nam potrzebna. Ona i jej pomoc. Chcemy, by wsparła powstanie swoim nazwiskiem. Wciąż jest symbolem.

Kapitan ponownie sięgnął po wódkę. Tym razem ledwie umoczył usta, wysączył dosłownie kilka kropel, które rozprowadził na języku, przełknął ostrożnie. Po gardle rozlało się miłe ciepło, lecz już nie pożar. W ostrym smaku alkoholu wyczuł znacznie przyjemniejszą niż za pierwszą próbą słodkość moreli. Zza okna dobiegł rozbawiony harmider, a w jego tle charkot kolejnej ofiary.

– Po co nam Roz Enker, skoro i tak wygrywamy?

– Na przyszłość, gdy już wygramy. Będziemy potrzebować legitymizacji nowej władzy…

– Szable, noże, kule, gorliwi funkcjonariusze wywiadu, tortury, plutony egzekucyjne i banda fanatyków od Horeny nie wystarczą? – mruknął Asger.

– Byłoby dobrze, gdybyś wreszcie nauczył się, kiedy trzymać język za zębami – warknął pułkownik, niespodziewanie ostro. Kapitan przełknął ślinę. – Najwyraźniej nie. Uznano, że nie wystarczą. Mamy kilku bohaterów, martwych lub żywych. Ale Roz Enker jest wyjątkowa. Pochodzi z bogatej szlachty, ale nie znosi arystokracji, która od czasu do czasu rodzi pięknoduchów jak pewien ojciec albo wyszczekanych gówniarzy o oślim uporze i wyjątkowych zdolnościach do pakowania się w kłopoty jak jego syn. Roz twardo stąpa po ziemi, jest niezłomna i odważna. Żyje skromnie i nie zastanawia się, czy jej koszula na pewno ma czyste mankiety, a włosy nie wyrastają o pół paznokcia ponad wyznaczoną długość. Nowe władze mogą ją zaakceptować, potraktować jak jedną ze swoich.

– A mnie nigdy, tak? – zapytał Sidort, zanim zdążył się zastanowić. Poczerwieniał, zacisnął dłonie w pięści.

Elif milczał przez chwilę i to było gorsze od każdej odpowiedzi.

– Ty musisz szczególnie uważać. Tylko tyle. Albo aż tyle, bo przecież do kogo ja mówię!

Asger jednym haustem opróżnił szklankę.

– Ilu mam wziąć ludzi?

– Wszystkich.

– Wszystkich? Mam z nią rozmawiać czy zastraszać?

Pułkownik chwilę kontemplował pustą szklankę podwładnego.

Zdecydował, że jeszcze raz może ją napełnić, chociaż wódki nalał ledwie na dno.

– Znasz to miejsce, wiesz jak wygląda. Pałac… Dwór… Co to właściwie jest?

– Całe dziesięciolecia był ufortyfikowanym dworem. Matka uznała, że jest zbyt ponury jak na tak piękne miejsce, namówiła więc ojca… mojego ojca, swego męża, by go rozbroił. Kazał więc dobudować romantyczne wieżyczki, wymienić meble, zburzyć mur. Tego ostatniego nie zdążyli zrobić przed jej śmiercią, więc dwór wygląda jak dzieło architekta z podwójną osobowością. Może miała rację. Matka. – Zamyślił się. – Chyba nigdy tak naprawdę nie miał znaczenia strategicznego.

– Kiedyś miał. Dziesięciolecia temu. A okoliczne wzgórza nadal są dobrym punktem obserwacyjnym.

– Może. Tylko co tam obserwować?

Pułkownik znowu pochylił się nad mapą. Krótkim palcem stuknął w wąską, szarą wstążkę wijącą się przez las obok dawnego dworu Sidortów.

– Regenckie niedobitki włóczą się po całym kraju. Raczej nie stanowią większego zagrożenia, jednak mogą nam napsuć trochę krwi. Zapewne przynajmniej część z nich będzie próbowała przedostać się pod Biankę. Wątpliwe, by przemieszczali się głównymi drogami, bo to dla nich samobójstwo. Użyją traktów ukrytych wśród lasów, z dala od miast i naszych wojsk. Takich jak ten. Twoją główną misją będzie przekonanie Roz Enker do wsparcia powstania. A twoi ludzie mają w tym czasie obserwować drogę i nie pozwolić, by jakakolwiek banda niedobitków się nią przedarła. Jeśli się pojawią – zatrzymacie ich, chociaż podejrzewam, że czeka was po prostu długa, nudna wycieczka do lasu. Masz być skuteczny, Sidort. Nie znamy poglądów Enker. Nie wiemy, co tam zastaniesz. Nie opowiedziała się wyraźnie po żadnej stronie, jednak możemy przypuszczać, że nie jest wielką miłośniczką powstania. Kto wie, może nie jest także wielką miłośniczką Asgera Sidorta. Musisz mieć uzbrojonych ludzi za plecami i oczy dookoła głowy. Enker nie ma już znaczącej siły militarnej, to wiemy na pewno. Ale jednak trzyma przy sobie zbrojnych, są jej towarzyszami z dawnych lat. Nie lekceważ ich tylko dlatego, że jesteś od nich młodszy.

– A jeśli się nie zgodzi?

– Zatrzymasz ich w areszcie domowym, chociaż tego tak nie nazwiesz. Napiszesz raport i poczekasz na rozkazy. Dla wszystkich byłoby wygodniej, gdyby się zgodziła. Areszt to ostateczność. Może ci się uda, w końcu krew z krwi i nie woda, i tak dalej. Ale jeśli wolisz, to wyślę kogoś innego, a ty zostaniesz na miejscu. Codziennie będziesz mijał się z ludźmi Noredany i funkcjonariuszami wywiadu wewnętrznego. Chcesz?

Z rynku ponownie dobiegły podniesione głosy. Początkowo je zignorowali, jednak narastały i dało się w nich słyszeć jakiś nowy rodzaj histerii. Asger podszedł do okna.

– Jednego wariata od Horeny mniej – stwierdził.

Elif dołączył do młodszego oficera w samą porę, by zdążyć na ostatnie drgawki jednej z głosicielek. Chwilowo obok leżącej na ziemi kobiety zrobiło się pusto, widzieli więc, jak krew, wypływająca kaskadą z jej ust, barwi białą suknię. Znacznie węższymi strumieniami płynęła też z nosa i uszu kapłanki. Z wysokości okna kwatery patrzyli na nią jak na lekko niepokojący okaz zoologiczny, bez większych emocji.

– Która to już? – spytał Asger.

– Druga. W Biance druga, ale wśród głosicieli piechoty Manharina były podobno wcześniej trzy inne ofiary. Przynajmniej o tylu wiemy, bo tylu nie dało się ukryć. Sami kapłani, i to raczej nie szeregowi. Ta tutaj to Piąta. – Asger dopiero po chwili zrozumiał, że cyfra oznaczała miejsce w hierarchii, nie liczbę dotychczasowych ofiar. – A tak przy okazji, jak tam sługa twojej kompanii, co?

– Nie mam pojęcia. Nie rozmawiamy ze sobą. Sługa nie słucha kapitana.

– Rozumiem, że nie bierzesz udziału w sugerowanych cowieczornych modłach?

Asger zerknął na pułkownika, by sprawdzić, czy ten kpi. Nie był pewien.

– Nie zabraniam swoim ludziom, chociaż chętnie bym to zrobił. Okazuje się, że mam w oddziale kilku zwolenników tej ponurej baby, co mnie wystarczająco niepokoi. Mamroczą każdego wieczoru i zatruwają atmosferę. Nie tykają alkoholu i zgrzytają zębami, gdy jakaś dziewczyna podwinie rękawy albo rozepnie dwa guziki koszuli. A pan, pułkowniku, bierze udział w nabożeństwach? – odparował.

– Nie są obowiązkowe.

– Właśnie.

– Jeszcze nie są obowiązkowe.

Głosicielka przestała dygotać. Pojawili się mężczyźni z noszami, ułożono na nich ciało, kondukt białych postaci ruszył w stronę odchodzącej od rynku uliczki. Jeden z katów stał na podwyższeniu i drapał się za uchem, jakby nagle zapomniał, po co tam jest, drugi schodził już z podestu. Dwadzieścioro skazańców było martwych, tylko ostatnia kobieta dygotała i próbowała stłumić szloch przerażenia. Kapitan miał przeczucie, że to właśnie jest Lila Sidort, z jakiegoś powodu zostawiona na koniec. Patrzył na jej skołtunione, ciemne włosy i chude ramię widoczne spod rozdartego rękawa. Nie przypominała mu nikogo.

Kat ocknął się z odrętwienia. Podszedł do kobiety znużonym krokiem, jakby utrata zainteresowania publiczności pozbawiła go energii. Nałożył klucz na nakrętkę, przekręcił. Rozpaczliwy krzyk kobiety szybko przeszedł w charkot. Asger zamrugał i wbił wzrok w parapet.

Elif wrócił do biurka, nalał do szklanek jeszcze po odrobinie wódki. Sidort przełknął łyk i z zadowoleniem stwierdził, że już się przyzwyczaił do jej morelowego ognia.

– Ale to jednak niepokojące, te głosicielskie trupy – powiedział pułkownik.

– Jak dla mnie to może ich być znacznie więcej.

– Asger, nie spodziewałbym się po tobie niczego innego. – Od momentu pojawienia się wśród rebeliantów Bargula Noredany pułkownik częściej zwracał się do kapitana po imieniu, co u tego drugiego powodowało lekki niepokój. – Ale jak już przestaniesz pleść trzy po trzy, to pewnie przyznasz, że to trochę niepokojące.

Asger zastanowił się nad słowami zwierzchnika i nie, nie przyznał. Ugodowo jednak rzucił:

– Trakia… Moja sierżant twierdzi, że to wygląda na działanie beheru. Jeśli tak jest, to trudno będzie wykryć sprawcę, o ile nie zostanie złapany na gorącym uczynku, bo beher zabija po kilku dniach od zaaplikowania.

Elif uniósł brwi.

– I musi być wspomagany magią. Skąd twoja sierżant wie takie rzeczy?

Sidort powiedziałby, że każdy ma swoją historię i własne tajemnice, lecz może Trakia nie chciałaby, aby dyskutował o jej przeszłości. Wzruszył więc tylko ramionami i pokręcił głową.

Rozdział drugi

Przez chwilę Asger myślał, że bladym świtem będzie musiał wysłać posłańca ze Skałki do Bianki, z raportem anulującym poprzedni raport, ledwie pół doby starszy. Chwila okazała się ulotna jak życie tłustej muchy, rozgniecionej na stole wielką dłonią Roz Enker. Podejrzanie uprzejme zaproszenie oficera na kolację nie miało otworzyć nowych drzwi do wzajemnych relacji krewniaków, tylko uchylić lufciki kolejnym złośliwościom. Bohaterka nie miała zamiaru zniżyć się do tego, by stać się częścią nowego porządku wraz z bandą powstańczych amatorów. Nawet jej to przez myśl nie przeszło.

Jej niechęć wypełniała małą jadalnię, której za czasów Sidortów używano w wąskim gronie najbliższej rodziny. Asger zjadł w niej dziesiątki posiłków w towarzystwie rozmarzonej matki oraz pogrążonego w poważnych rozmyślaniach ojca, a potem już tylko tego drugiego. Pomieszczenie niewiele się zmieniło. Stół był ten sam, krzesła też, tylko zaczęły trzeszczeć, niebieski kredens nieco zszarzał. Brakowało drobiazgów: kilku świeczników, haftowanych serwetek, kolorowych talerzy malowanych w maki i chabry. Przede wszystkim jednak inne było towarzystwo.

Marius Enker, syn legendy, wparował do jadalni spóźniony, gdy kapitan mieszał łyżką w burożółtej zupie, nie najgorszej z możliwych, bo zupełnie pozbawionej smaku. Asger właśnie zaczynał fantazjować o kolacji przyrządzonej przez Kila Maanu, Trogarianina i głównego kucharza oddziału. Po południu młody żołnierz poszedł do lasu, razem z Minką Rohą, i wrócili po dwóch godzinach z naręczami zielska, którego większość kompanii nawet nie potrafiła nazwać. Kil jednak uśmiechał się szeroko, a w oczach błyszczała mu radość. To dobrze wróżyło kolejnym posiłkom.

Skurcz żołądka przypomniał Asgerowi, że zjadł dziś tylko śniadanie. Z coraz mniejszą energią bełtał w talerzu i starał się nie zwracać uwagi na to, co aż nadto rzucało się w oczy – mianowicie, że współbiesiadnicy cholernie go nie lubią. Na szczęście przynajmniej wino mieli przyzwoite.

Spóźniony Marius bez słowa pochłonął zupę. Starsza kobieta, która wyszła z ciemnego zakamarka jadalni, zebrała talerze. Kapitan znał ją z dawnych czasów, a ona poznała go i ukłoniła mu się przed kolacją wystarczająco nisko, by poczuł na policzkach gorący wstyd. Teraz zawahała się przed niemal nietkniętym daniem Sidorta, ale on skinął głową z przepraszającym uśmiechem, więc breja zniknęła mu sprzed nosa. Druga z usługujących kobiet podeszła z butelką wina. Asger niepotrzebnie chwycił kieliszek, by go podsunąć. Wino pociekło nie tam, gdzie powinno, dłoń oficera zabarwiła się purpurą. Kobieta spąsowiała, Asger wymamrotał przeprosiny.

– Niezdara – warknął młody Enker, nie bardzo wiadomo, kogo mając na myśli: służącą czy kapitana.

Oficer sięgnął po serwetkę, by wytrzeć rękę. Podniósł kieliszek do nosa, przymknął powieki, wciągnął powietrze. Wino zapachniało ziemią, cynamonem i śliwką. Upił łyk; alkohol był naprawdę dobry, jednak gdy odstawiał naczynie, lekko, niby bezwiednie, skrzywił wargi. Osiągnął cel – Marius zacisnął zęby i odrobinę się zaczerwienił. Dobrze. Asgera irytował ten napuszony do granic możliwości mężczyzna.

Służąca postawiła przed gościem talerz z plastrem mięsa, ozdobionym zieloną papką. Co się stało z całkiem niezłą kuchnią Sidortów?

Roz wbiła widelec w swój ochłap.

– Za twoich czasów inaczej się tu jadało, co? Twoja matka nie doceniała prostoty. Jak mięso, to przepiórki faszerowane owocami albo indycze wątróbki na słodko. Sery tylko z dalekich krain, jakby nasze były gorsze. Warzywa i owoce pokrojone w kwiatki, falbanki, księżyce i gwiazdki. Erig musiał ją szaleńczo kochać, skoro to wytrzymywał. Ba, więcej! Spełniał każdą z jej idiotycznych zachcianek. Biedna Eha. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby zobaczyła, jak skończył jej syn.

– Jeszcze nie skończyłem. Wciąż żyję, jak mi się zdaje.

– Więc wciąż masz szansę, by stoczyć się jeszcze niżej. Zacząłeś wysoko, ale to nie twoja zasługa. Potem Noredana przeżuł cię i wypluł. Wróciłeś i dowiedziałeś się, że nie masz już nic. Nic nie odziedziczysz, bo twojemu ojcu zabrano wszystko. Ze spadkobiercy jednej z największych fortun w kraju zmieniłeś się w bezdomnego wykolejeńca. Pasujesz na dowódcę tej bandy zakapiorów.

Asger opuścił wzrok i wbił widelec w mięso. Było twarde. Z trudem odciął kawałek i przełknął ślinę. Ściśnięte gardło zabolało. Patrzył spode łba, jak młody Enker miażdży twardy jak kamień ochłap zębami i połyka pierwszy, drugi, trzeci kęs. Marius wskazał widelcem kapitana i powiedział: 

– Stoisz na czele zbieraniny prostaków, kobiet i na wpół cywilizowanych cudzoziemców. Zastępcą zrobiłeś malowanego dziwaka. – Zatoczył dłonią krąg wokół twarzy, ilustrując tatuaże Kerka. – Twoi ludzie zachowują się jak okupanci. Dzicz.

Mówił powoli, dobitnie akcentując sylaby i starannie dobierając słowa. Był podobny do matki, a jednocześnie zupełnie odmienny. Przemawiał jak ona, ze wzgardą plując słowami. Czuł się wyjątkowy, jak matka, i tak samo okazywał to światu. Tylko że ona rzeczywiście miała się czym chwalić, a on był pozerem i przebierańcem.

Ona ubierała się prosto i praktycznie, on na co dzień chodził w zaprojektowanym przez siebie mundurze: granatowym jak uniformy wojsk regenta, lecz upstrzonym nieprzepisowymi ozdóbkami – czerwonymi lampasami na spodniach, absurdalnie szerokimi naramiennikami w tym samym kolorze, błyszczącymi guzikami, wyszytymi na złoto wydumanymi dystynkcjami. To nie był regencki mundur tylko operowy kostium, ale kolor zdradzał polityczne preferencje właściciela. Asger nie mógł się nadziwić, że surowa i dominująca matka zezwala na tę błazenadę.

– Jak okupanci, może – zgodził się ostrożnie Asger. – Jak dzicz na pewno nie. A porucznik Tor jest wykształcony lepiej niż my troje tutaj razem.

Ucieszył się, gdy usłyszał, że jego głos brzmi lodowato. Bał się, że go zawiedzie.

Roz się skrzywiła. Syn nie musiał jej mówić, jaka sytuacja panowała w Skałce, sama doskonale się orientowała.

– Co dalej? – spytała.

– Mam czekać na rozkazy. Więc czekam.

– Oczywiście. Jesteś tylko kapitanem. Ważne decyzje zapadają gdzie indziej, nie w kręgu młodszych oficerów. – Cała była pogardą, od zmierzwionych włosów na okrągłej głowie, po znoszone oficerki. Asger nie potrafił sobie przypomnieć, czy już wcześniej zwracała się do niego na ty, czy właśnie zaczęła. – Ja w wieku dwudziestu czterech lat wygrałam wojnę. Powstrzymałam piratów z Pennii, z pomocą twojego dziadka, ostatniego wielkiego człowieka z rodu Sidortów. Twój ojciec plątał się przy nim, bezużyteczny i słaby. Zupełny gówniarz, z głową nafaszerowaną bzdurami. Mieliśmy nadzieję, że z nich wyrośnie. Niestety, trucizna zalała całą rodzinę. Trucizna i degeneracja.

Znał tę historię. Pennia, półpiracki kraj leżący na półwyspie wrzynającym się w Morze Siwe od wschodu, od stuleci zagrażała północnym brzegom Sahinry. Trzydzieści cztery lata temu, po kilku dekadach spokoju, zaatakował ponownie i na razie po raz ostatni. Bandy grabieżców próbowały przedrzeć się w głąb lądu w miejscu mniej oczywistym niż okolice Bianki, jednak natrafiły na opór Roz Enker oraz jej ludzi: cichych, zwinnych, szybkich i doskonale orientujących się na własnym terenie. Piraci mieli pecha, a przede wszystkim kiepskie rozeznanie, inaczej nigdy nie zdecydowaliby się na desant pół dnia drogi od Bianki, na ziemiach Enkerów. Rozproszeni i przerażeni błąkali się po nadbrzeżnym lesie, nękani niespodziewanymi atakami przypominających duchy obrońców. Zanim zdążyli się pozbierać, kilka regimentów królewskiej armii przybyło na pomoc – pod wodzą Garisa Sidorta, dziadka Asgera, dumnego i potężnego pana na północy.

A Roz Enker, młoda kobieta, która z garstką wiernych jej mężczyzn powstrzymała pierwszy atak, okazała się świetnym materiałem na bohaterkę poruszającą ludową wyobraźnię. Pisano o niej wiersze i komponowano pieśni, uliczni aktorzy zabawiali jej historią przechodniów, kobiety ją podziwiały, mężczyźni do niej wzdychali. Stała się legendą.

Teraz wbijała w kapitana świdrujące spojrzenie.

– Bogowie, jakich ty miałeś przodków! Jak skarlał ród Sidortów!

Asger chwycił kieliszek i nagle przyszło mu do głowy, że może nie powinien pić tego wina. Nic nie zjadł, to dobrze, ale jeśli dosypali czegoś do alkoholu? Co prawda już i tak trochę wysączył, jednak… Odstawił naczynie, nieco zażenowany własnymi obawami. Niby dlaczego Roz miałaby go truć?

– Garis od tamtej pory stał się więcej niż tylko krewniakiem. Stał się moim przyjacielem i bratem krwi – mówiła dalej Roz, jakby wcale przed chwilą nie obraziła gościa. – Rozumieliśmy się bez słów. Spędziliśmy w tych lasach wiele czasu, polując, jednocząc się z naturą, wspominając wielkich ludzi z przeszłości i wspaniałe czasy, dawno minione. – Rozmarzyła się. – Ubolewał, że jego syn, jego dziedzic, ma głowę pełną bzdur, martwił się, że pojął za żonę głupiutką, cherlawą pannicę. Potem ty się urodziłeś, prawie zabijając matkę, a Garis kochał cię całym sercem, bo miał nadzieję, że Asger Sidort wrodzi się w dziada i pradziadów, nie ojca. Dobrze, że nie dożył naszych czasów, serce by mu pękło. Co by powiedział, widząc cię w mundurze noszonym przez zdziczałe pospólstwo?

Asger przewrócił oczami, lecz zasłuchana we własne słowa Roz tego nie zauważyła. Marius jednak – owszem.

– Stałeś się nikim – syknął. – Wstydem dla twardych ludzi północy, od wieków broniących swoich domostw z bronią w ręku, do ostatniej kropli krwi!

– Tak jak ty to robisz?

– Rzuciłbym się w walkę bez wahania, gdyby zbrojna, dzika hołota stanęła u bram!

– Sam twierdzisz, że stanęła. A nawet już weszła.

Marius zamilkł i zamrugał. Roz ponownie przejęła inicjatywę:

– Mój syn jest ostatnim z rodu. Z Sidortów została przegniła latorośl, Baltramów i Lorików wyrzynają twoi przyjaciele. Ktoś musi zostać, kiedy to szaleństwo się skończy. Przelałam krew za siebie i za niego.

Kapitan przechylił głowę, uśmiechnął się cierpko.

– Gdyby to tak działało… Ale nie potępiam. Sam wybrałbym podobną drogę, gdybym tylko mógł. Chociaż ubierałbym się lepiej. Bez urazy, Marius.

– Pyskujesz, jak zawsze to robiłeś. Myślałam, że nauczono cię pokory. Powiedz mi, co osiągnąłeś w życiu, oprócz tego żałosnego stopnia kapitana? Śpiewają o tobie pieśni, jak o mnie? Opowiadają legendy, jak o twoich przodkach? Powstrzymałeś hordy piratów z Pennii z zaledwie setką ludzi? Broniłeś swego gniazda własną piersią i własną krwią? Nie. Jak pies, na czele sfory wiejskich kundli, pilnujesz bohaterki, nieśmiertelnej, bo na zawsze pozostanę w pamięci przyszłych pokoleń. Zamierzam żyć długie lata, by zobaczyć twój upadek. Zdechniesz w błocie, mały zdrajco!

– Niestety, nie mogę tego wykluczyć. Ale wątpię, by stało się to dzisiaj. Ja i moje kundle na razie mamy przewagę.

– My też mamy ludzi! – wykrzyknął Marius, głos zawibrował mu trochę zbyt wysokim tonem. – Wiernych ludzi. Świetnych wojowników, od lat lojalnych rodowi Enkerów. Zaprawionych w bojach bardziej niż twoja zbieranina. Starych druhów…

Asger przyłożył palec do warg. Zaskoczony Marius zamilkł posłusznie.

– I tu się zatrzymajmy. Przy kluczowym słowie: „starych”. Tak, zostało wam dwudziestu mężczyzn, na pewno odważnych. Kiedy ostatnio walczyli? Kiedy minęły czasy, gdy byli w sile wieku? Co, Marius? A ty, kiedy ostatni raz walczyłeś? – Trafił, policzki Mariusa zapłonęły. – Rozumiem. Jesteś zbyt cenny, by ryzykować śmierć, już o tym wiem. Ostatni z rodu, zapewne nawet ostatni z wielu godnych uwagi rodów, dlatego tkwisz w tym lesie, zamiast jak dureń chronić regenta własną piersią. Ten groteskowy mundur musi wystarczyć.

– Regenta! – parsknęła Roz. – Jaki ty jednak jesteś głupi – dodała szeptem.

Wstała, przeszła kilka kroków. Poruszała się z wysiłkiem. Miała mocne ciało, potężne, wzbudzające respekt. Ale chyba zaczęło odmawiać jej posłuszeństwa, sfatygowane latami walk i trudnych warunków, które sama sobie stworzyła. Zbliżała się do sześćdziesiątki i chociaż jej twarz pozostała znacznie młodsza, to w ruchach widać było każdy męczący rok życia.

Stanęła za Asgerem, poczuł na ramieniu jej masywną dłoń. Pochyliła się ku niemu.

– Jesteś taki ładny i taki bezczelny. Niebezpieczna kombinacja. Musiałeś mieć ciężko u Noredany, co? – Wyprostowała się. – Kiedy widzieliśmy się ostatni raz? Dziesięć lat temu? I to było właśnie tutaj, tylko wówczas ja byłam gościem. Już wtedy nie zachowywałeś się tak, jak przystało komuś z twoim urodzeniem, chociaż lepiej niż twój ojciec. Byłeś po prostu bezmyślnym młokosem, a nie pozbawioną wyobraźni głową rodu. Przykro patrzeć na upadek tego kraju. Przykro patrzeć na upadek potężnych ludzi. Ta wasza rebelia niszczy dawny porządek, proponując w zamian jedynie mrzonki. Skończy się katastrofą.

Asger wstał. Podszedł do kredensu i przyjrzał się stojącej na nim butelce wina. Upewnił się, że korek jest nienaruszony i wsunął ją pod pachę.

Marius prychnął wzgardliwie.

– Do tego stałeś się złodziejem, kapitanie?

– Czy to robi jakąkolwiek różnicę? Tak, możecie dopisać do listy moich niegodziwości kolejny punkt.

Roz patrzyła na niego w zamyśleniu. Po chwili, dziwnie łagodnym i zmęczonym tonem, stwierdziła:

– Nie wierzę w to wasze powstanie. Ale nie ufam także regentowi. Nigdy mu całkiem nie ufałam, a teraz wszystko stanęło na głowie. Regent przegra, następczyni tronu razem z nim. Nie dość, że niegodni zaufania, okazali się jeszcze słabi. Rozumiem, że samodzielnie ponownie nie zmienię historii, nawet jeśli raz mi się już udało. Daj mi jeszcze dobę do namysłu, chłopcze. Jutro wieczorem ci odpowiem.

Asger zawahał się, jednak w końcu skinął głową.

***

– Co jest? – zapytał porucznik Kerk Tor, który wyłonił się z ciemności korytarza. Jego jasne oczy rozbłysły w świetle trzymanego w dłoni lampionu.

– Nic.

Kerk patrzył na dowódcę uważnie.

– Udało ci się?

– Tak. Ukradłem butelkę wina.

Przez wargi Kerka przemknął skurcz irytacji. Tatuaże zazwyczaj dobrze maskowały jego emocje, lecz nawet one nie zdołały ukryć bólu w oczach i zbyt wyostrzonych rysów. Porucznik wciąż nie pogodził się ze śmiercią Tildy Holaviari. Starał się skrywać żałobę, lecz bez powodzenia. Asger oszczędzał go przez ostatnie miesiące, w końcu jednak Tor będzie musiał wrócić do życia.

Kapitan poprowadził zastępcę w kierunku schodów.

– Chcieli mnie poobrażać, tyle wiem na pewno. Jutro wieczorem Roz Enker da odpowiedź.

Kerk znowu się skrzywił.

– Niech będzie – mruknął, odwrócił się i szybko ruszył ku wyjściu. Asger powlókł się za nim, lecz przystanął w sieni tuż przed drzwiami. Spojrzał w prawo, w wąski, ciemny korytarz, od którego ciągnęło zimnem i wilgocią. Przypomniał sobie, co jest na jego końcu i uśmiechnął się lekko.

Wyszedł z budynku w chłód wieczoru. Zdziczałe ozdobne krzewy, zasadzone przed dworem i wokół dziedzińca, kwitły lub przekwitały, wypełniając powietrze mdlącą słodyczą. Delikatny wiatr przywiał z otaczającego budynek parku zapach wilgoci, igliwia i ziemi, ledwie wyczuwalny w przytłaczającej wonności kwiatów. Na zaniedbanym, zarośniętym trawą dziedzińcu płonęło ognisko, którego światło wydobywało z mroku stojącą w samym środku placu fontannę o kształcie wiotkiej dziewczyny, zasłaniającej głowę ogromnym, kamiennym liściem łopianu. Kiedyś jej gest miał sens, bo z ukrytej w jego ogonku rurki tryskała perlista kaskada, teraz jednak rzeźba była martwa i sucha. Tak jak cały dwór zasilały ją wodociągi pociągnięte z bijących na wzgórzach źródeł, które jednak przestały działać nie wiadomo kiedy i teraz jedyny rezerwuar wody stanowiła wybita na tyłach zabudowań studnia.

Żołnierze obsiedli cembrowinę fontanny, śmiali się i rozmawiali, a ich pogodne głosy zdawały się nie na miejscu w tej posępnej posiadłości. Asger podszedł do ognia, wręczył butelkę z winem jednemu z mężczyzn, skinął na sierżantkę Dalinę Trakię i Evara Kalawę.

– Chodźcie. Kalawa, weź lampę.

Wrócił z nimi do dworu. Weszli w wąski korytarz, puszczając Kalawę przodem. Trakia wzdrygnęła się od ciągnącego z ciemności chłodu i zerknęła na dowódcę ze zdziwieniem. Ten uśmiechnął się krzywo.

– Uważajcie, zaraz będą schody – rzucił.

Po chwili dotarli do drzwi, niskich, choć solidnych. Asger szarpnął za klamkę i przeklął.

– Ostatnio było otwarte.

Sierżantka zabrała trzymaną przez Kalawę lampę i przyjrzała się jej. Uchwyt, metalowe kółko, wyglądał na rachityczny i lekko przerdzewiały. Usunęła go bez trudu, rozprostowała.

– Zepsułaś – stwierdził jednooki żołnierz.

– Później naprawisz. Poświeć mi.

Kalawa odebrał lampę i zaraz syknął, bo rozgrzane szkło parzyło. Naciągnął rękaw kurtki i dopiero wtedy mógł swobodnie ustawić latarnię na dłoni. Obaj mężczyźni patrzyli, jak dziewczyna manipuluje drutem w dziurce od klucza. Zamek pstryknął, pchnięte przez Kalawę drzwi jęknęły. Na włamywaczy wionęło zaskakująco rześkie, chłodne powietrze. Asger minął podwładnych i pierwszy wszedł do środka.

– Skąd pan wiedział, kapitanie? – zapytała zachwycona Trakia.

Piwnica nie była duża, jednak wystarczająca, by pomieścić setki butelek z winem. Leżały jedna przy drugiej na sięgających sufitu półkach.

– Znam tu każdy kąt. Skałka ma w sobie mnóstwo tajemnic. A do tej piwniczki trafiłem… Bo ja wiem? Dziesięć lat temu? Nie, chyba dwanaście. Nie pamiętam dokładnie. Przyjechałem z ojcem, który spiskował z innymi rebeliantami, całymi godzinami i dniami, a mnie się nudziło. W końcu trafiłem tutaj. Zabrałem kilka butelek, ukryłem się przed wszystkimi i upiłem, pierwszy raz w życiu, i to od razu niemal do nieprzytomności. Ojciec się… zdenerwował. Aż na chwilę przestał spiskować, bo musiał się za mnie trochę powstydzić.

– Był pan nieznośnym smarkaczem, kapitanie – stwierdził Kalawa, a Trakia skinęła głową.

Asger przeliczał w myślach, ile butelek mogą wziąć, żeby noc nie skończyła się katastrofą. Postanowił być przezorny, o ile już nie było na to za późno.

– Każdy bierze po sześć.

– Po sześć? – jęknął Kalawa, który też już musiał przerobić obliczenia, tylko wynik wyszedł mu inny. – To osiemnaście flaszek. Na cały oddział? Nie za…

Zamilkł, bo spojrzenie Asgera nie pozostawiało wątpliwości, czyja arytmetyka jest lepsza.

***

Asgerowi trafiło się słodkie wino, jednak postanowił nie narzekać. Z kubkiem w dłoni odszedł od podwładnych, skrył się za wschodnim skrzydłem dworu. Przysiadł pod murem na ławeczce z piaskowca, oparł się i zamknął powieki.

Posiadłość, znana pod nazwą Skałki, leżała na wzgórzu wewnątrz kamiennego ogrodzenia, wysokiego na trzech mężczyzn. Budynek otoczony był gęstym, dzikim parkiem, natomiast las za murem jeszcze do niedawna trzebiono, by zachować obronne i obserwacyjne funkcje posiadłości. Jednak wraz z nastaniem romantycznej epoki Ehy Sidort zaniechano tego. Szczyt wzgórza powoli zarastał i upodobniał się do okolicy, chociaż różnica wciąż była bardzo wyraźna.

Asger dopiero teraz przypomniał sobie, jak bardzo lubił Skałkę, gdy był dzieckiem. Pamiętał wyprawy do lasu, do schowanej wśród drzew osady bartników, do pobliskich wsi. I obecność Hadara, zastępującego towarzystwo rodziców, których głowy wypełnione były tak wieloma sprawami, że syn się w nich zazwyczaj nie mieścił.

Zmarszczył nos, gdy dobiegły go ciche śpiewy. Nie rozróżniał słów, jednak poznał monotonną pieśń poświęconą Horenie. Sługa trzeciej kompanii, Naim Kyos, jak co wieczór rozpoczęła nabożeństwo dla nielicznych chętnych. Trzeba było jej przynajmniej przyznać, że zazwyczaj się uwijała, być może zdeprymowana śladowym zainteresowaniem. Pomruczą kwadrans lub odrobinę dłużej i przestaną, a z odległości ich jednostajny śpiew dopasowywał się do grania świerszczy i wydawał się całkiem przyjemny. Koił, uspokajał, usypiał…

Harmonię zakłóciło szuranie. Asger uniósł powieki, zamrugał, wyprostował się. Jego zastępca stał kilka kroków dalej i patrzył na dowódcę ponuro.

– Jakieś problemy? – zapytał Sidort i odchrząknął, bo głos miał zachrypnięty bardziej niż zwykle.

– Nie. Myślałem, że nikogo tu nie będzie. – Kerk wydawał się nieco zakłopotany.

Potrwali w milczeniu, nie znajdując tematu do rozmowy. Obaj chcieli być sami, ale też obaj czuli przymus, by od siebie nie uciekać tak ostentacyjnie.

Kil Maanu podszedł niemal bezszelestnie i, jak zwykle, z jakiegoś nieznanego Asgerowi powodu, popatrzył na dowódcę wzrokiem pełnym podszytego fascynacją uwielbienia. Oficera trochę to uwierało, ale przynajmniej miał drugą po Hadarze osobę, która pilnowała, by regularnie jadł. Chłopak zasalutował sztywno.

 – Zje pan coś, kapitanie?

– Nie musisz salutować za każdym razem, kiedy mnie widzisz – mruknął dowódca. – A co zrobiłeś?

Zakłopotany młody żołnierz wbił wzrok w ziemię.

– Nic wielkiego. Kasza z leśnymi grzybami i ziołami. Ale wszystkim smakowało – dodał szybko.

– Zostało coś? – zdziwił się Asger.

– Pilnowałem.

Kapitan uśmiechnął się. Był głodny, przecież nic nie zjadł u Enkerów.

– Oczywiście, że chcę.

Oczy Kila rozbłysły radością. Zawrócił i pobiegł w stronę dziedzińca.

– Ten chłopak cię ubóstwia – stwierdził Kerk. – Nie mam pojęcia, dlaczego. 

Chyba chciał zażartować, lecz wyszło kąśliwie. Asger wstał.

– Idę – mruknął, nie wiadomo po co, wziął szklankę z niedopitym winem i powlókł się za Kilem.

Składanie czci Horenie musiało się już skończyć, bo zamiast pomruku modlitw dobiegały rozbawione głosy. Asger usłyszał śmiech, dziki, niemal histeryczny, nieprzyjemny dla ucha. Zawtórowały mu nieco cichsze chichoty.

Na dziedzińcu wciąż płonęło ognisko, jakby większe niż wcześniej. Zza drzew wyłonił się księżyc, wciąż duży, chociaż już nie idealnie okrągły. W jego świetle i w blasku ognia ludzkie sylwetki widać było wyraźnie, niemal tak dobrze jak w dzień. Kolorowe ubrania zarzucone na ramiona żołnierzy lśniły złotymi i srebrnymi nićmi, damskie nakrycia głów groteskowo połyskiwały na tle nocy. Asger zatrzymał się w pół kroku.

Muskat Tihani zwrócił ku dowódcy roześmianą twarz. Ukłonił się teatralnie, zamiatając ziemię przystrojonym w sztuczne kwiaty kapeluszem o szerokim rondzie.

– Kapitanie, jako pierwszorzędny krawiec muszę stwierdzić, że pana rodzina miała świetny gust! Materiały są wybornej jakości. Hafty bogate, ale jednocześnie subtelne, kolory żywe, lecz nie wulgarne. Jestem zachwycony! – stwierdził, przy ostatnim zdaniu nienaturalnie modulując głos. Okręcił wokół szyi szal, jedwabny, malowany w jesienne liście, żółte, czerwone, pomarańczowe. – Artyzm, prawdziwy artyzm! Twórcy nie byli zwykłymi rzemieślnikami, tylko wirtuozami. Ja znam ceny, kapitanie. Wiem, ile warta jest taka garderoba. Ten płaszczyk, Leno – przyciągnął do siebie Lenę Olianę, odzianą w za ciasny wiosenny płaszcz w kolorze młodej trawy, o dużym kołnierzu i bufiastych rękawach – to cały twój roczny żołd. Wyobrażasz sobie? A takich płaszczy, sukien, garniturów, koszul, kapeluszy, butów są dziesiątki. Setki!

Przesadził z tym rocznym żołdem, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Asger wiedział, że się na niego gapią, a w milczeniu przeprowadzają w głowach obliczenia. Poznał ten płaszcz, poznał szal zawinięty wokół szyi Tihaniego, poznał chłopięcą kurtkę ze złotym haftem na mankietach, którą kiedyś tak bardzo lubił i z której już na pewno wyrósł.

Tihani mówił dalej, każdym słowem powiększając przepaść między dowódcą a oddziałem:

– Znamy, kapitanie, pana nazwisko. Znamy pochodzenie. Lecz jednak wiedzieć i widzieć na własne oczy to ogromna różnica. A przecież to niewielki, ukryty w lesie dwór, ledwie mała grudka na ziemiach Sidortów. Te ubrania, te obrazy, kryształowe naczynia, biżuteria – wyjął z kieszeni naszyjnik z dużych zielonych pereł i bransoletę ze złotym motylem – one też są tylko kroplą. Bogowie, musiał pan pięknie wyglądać w tym złocie i zieleniach. Każda arystokratka rozłożyłaby przez panem nogi. Nie jesteśmy godni takiego dowódcy, kapitanie. – Ponownie się skłonił, a Lena zachichotała nerwowo.

Hadar zmaterializował się u boku Asgera, lecz ten zatrzymał go gestem i zaraz tego pożałował. Nie wiedział, co zrobić. Czuł na sobie ciekawe spojrzenia podwładnych, czuł ich wyczekiwanie. Musiał zareagować, lecz nie miał pojęcia – jak.

Naim Kyos weszła w krąg blasku ogniska niczym biały duch i bez wahania wyszarpnęła z dłoni Tihaniego klejnoty. Żołnierz popatrzył na nią z gapowato otwartymi ustami, zaskoczony i niezdolny do reakcji. Damski kapelusz z długim welonem pofrunął z głowy Moorena, strącony dużą ręką głosicielki, zerwana z ramienia kolejnego żołnierza wyszywana złotem kurtka Asgera spadła na ziemię.

– Wasze zachowanie jest niegodne Horeny – syknęła kapłanka. – Przynosicie wstyd bogini i przynosicie wstyd sprawie, jakiej służycie. Kim jesteście? Oślepionymi blichtrem grasantami? Pospolitymi bandytami? Horena widzi wszystko!

Mooren opuścił wzrok, Oliana wyglądała, jakby zielony płaszcz zaczął ją uwierać. Tihani patrzył jednak hardo:

– Mam w dupie twoją Horenę. Jest wojna! Na wojnie żołnierze się bogacą. Krew jest droga, nie możemy jej przelewać bez końca za nędzny żołd. Kapitan to rozumie. – Przeniósł spojrzenie na Asgera. – Nie jest już paniczykiem, na którego czekają jedwabie, lukrowane morańskie gruszki czy spinki do mankietów z zielonymi diamentami. Jest jednym z nas, prawda, kapitanie?

Nie, nie był, a pytanie Tihaniego miało pokazać, że nigdy go całkiem nie zaakceptowali, nigdy nie uznali, że każdą cząstką ciała i umysłu jest jednym z nich. Asger, nawet gdyby znalazł odpowiednie słowa, nie potrafiłby ich wyrzucić z zaciśniętego żalem gardła.

– Prawda, kapitanie?

– Odniesiecie te rzeczy tam, skąd je wzięliście! – Rozległ się niski głos Hadara. – Natychmiast. Dziś każde z was ma w nocy podwójną wartę, rano zgłosicie się do mnie jeszcze przed śniadaniem. Wynocha!

Posłuchali go, kilku od razu, Tihani i Oliana z ociąganiem. Sierżant odciągnął Asgera poza krąg światła z ogniska. Spojrzał na dowódcę z irytującym niepokojem, jak to tylko Hadar potrafił.

– Nie możesz milczeć w takich sytuacjach – stwierdził oczywistość. I westchnął: – Idź, odpocznij. Ustalę warty i też pójdę spać.

Zarumieniony Kil podszedł do dowódcy i, unikając jego spojrzenia, wręczył mu talerz pełen pachnącej grzybami potrawy.

***

Kerk zajął miejsce na ławce opuszczonej przez Asgera, zamknął oczy i schował twarz w dłoniach. Pod powiekami znowu pojawiły mu się kpiący uśmiech, błyszczące jasne oczy oraz przesłaniający je czerwony kosmyk włosów. Poczuł zapach jałowca i wiosennych kwiatów, usłyszał bzyczenie pszczół. Jęknął.

Dobiegające z dziedzińca śmiechy i podniesione głosy rozpraszały go i irytowały. Miał dość wygłupów innych żołnierzy, miał dość udawanego cynizmu dowódcy, miał dość zgiełku oraz bezsensownej rutyny. Miał dość.

Wstał, nie wiedząc, co począć. Głosy przycichły, rozdarły się za to żaby w mokradłach za murami. Wieczór przechodził w noc, z jej spokojem i wyczekiwaniem. Hadar miał zadecydować o wartach, Asger też wciąż był na nogach. Nikt już dziś nie będzie potrzebował porucznika, przekonał sam siebie, i przyniosło mu to ulgę. Ruszył w stronę prostokątnego budynku, wyróżniającego się na tle szarosrebrnego od księżyca nieba. Przybudówka – oficyna, w której nocowali, była nieefektowna nawet w porównaniu z surową bryłą dworu, ale dobrze przystosowana do goszczenia niewielkiego oddziału wojska. W czasach, kiedy posiadłość miała ambicje obronne, w tym gmachu koszarowano zbrojną załogę. Asger twierdził, że jego matka chciała wyburzyć posępny budynek, a na jego miejscu postawić oranżerię. Chciała też prosty kształt dworu udekorować romantycznymi wieżyczkami. Pierwszego nie zdążyła nawet zacząć, drugie owszem, dlatego dach wschodniego skrzydła dworu ozdabiała pojedyncza smukła iglica, kompletnie pozbawiona praktycznej wartości.

Kerk po omacku doszedł do swojej kwatery. Zapalił lampkę stojącą na parapecie, postawił przy niej torbę. Grzebał w niej chwilę, bardziej wyczuwając kształty palcami, niż widząc cokolwiek, wreszcie wyjął fiolkę wypełnioną jasnozielonym płynem. Przyjrzał się jej uważnie w blasku płomienia. Mieszankę skomponował jeszcze w Biance i tam też użył jej pierwszy, i na razie ostatni raz. Efekt go zadowolił, jednak pozostawił bez spełnienia. Kolejne godziny, kolejne dni przemijały w szarości, beznadziei, żalu. Tych kilka chwil w innej rzeczywistości tylko pogłębiły jego melancholię, ale i tak czuł, że musi je przeżyć ponownie.

Zdjął buty i kurtkę, nie kłopocząc się resztą garderoby. Usiadł na łóżku, oparł się o chropawy zagłówek, otworzył fiolkę, wypił zawartość. Osunął się, zapadł głową w poduszkę, przymknął powieki. Usłyszał jeszcze cichy stukot upadającej na podłogę fiolki, a potem znalazł się gdzie indziej.

Krzewy nanuli obsypane były jasnoróżowymi kwiatkami jak śniegiem z odrobiną domieszki soku malinowego, chociaż przecież wtedy, w Eltindze, jeszcze nie kwitły. Pachniały odrobinę cierpko, świeżo jak wiosna, mimo że przecież naprawdę mają ciężki od słodyczy aromat. Dwie pszczoły zakręciły się mu wokół głowy i poleciały dalej, a on chwilę chłonął rozpościerający się przed nim widok. Krzewy, sad, kolorowe ule, mały, schludny domek. Błękitne niebo i słońce, wiosenne, ciepłe, lecz nie gorące, którego promienie wciąż pieściły skórę, a nie paliły niczym rozgrzane pręty. Przegnał z umysłu resztki natarczywej świadomości, że daje się omotać ułudzie, i ruszył ku stojącej tyłem drobnej postaci. Na dźwięk kroków odwróciła się, uniosła welon pszczelarskiego kapelusza, odsłaniając pasma czerwonych włosów. Łobuzerski uśmiech szybko dotarł do oczu dziewczyny i Kerk chciał pozostać wśród tych uli na zawsze.

Rozdział trzeci

Z dziedzińca odchodziła ścieżka, wąska i brukowana otoczakami wyciągniętymi z przecinającego wzgórze strumienia. Po obu jej stronach zasadzono złotokap, który kiedyś, starannie przycinany, tworzył tunel, na przełomie wiosny i lata uginający się pod ciężarem żółtych kwiatowych kiści. W głowie Asgera utkwiło blade wspomnienie histerii, jaka ogarnęła matkę w związku ze sprowadzoną z południa, delikatną rośliną, wystawioną na działanie nieprzyjaznego, północnego powietrza.

Wbrew obawom złotokap przyjął się znakomicie i rósł błyskawicznie, chociaż Eha Sidort krótko się nim cieszyła. Przez kilka lat po jej śmierci Erig kazał wycinać w nim tunel, jakby w ten sposób pielęgnował pomnik zmarłej żony, w końcu jednak dał sobie spokój. Teraz, by przejść ścieżką do furtki w murze, trzeba było przedzierać się przez plątaninę gałęzi. Nierówne kamienie były śliskie, zdradliwe, a o świcie wciąż ledwo widoczne w głębokim cieniu zdziczałego krzewu, Asger szedł więc ostrożnie, często spoglądając pod nogi.

Dotarł wreszcie do furtki i pchnął ją. Zaskrzypiała zgrzytliwie, a oficer wyszedł prosto na przyczółek naturalnego skalnego wiaduktu, który kiedyś łączył dwa wzgórza. Od wielu lat już go nie było; został jedynie ten przyczółek i kawalątek łuku. Asgera na lekcjach historii własnego rodu uczono, kiedy most został wysadzony, by uniemożliwić przejście żołnierzom tej strony, która akurat wówczas Sidortom nie odpowiadała. Chyba w trakcie wojny między synami króla Selewa, tej samej, podczas której magia zainfekowała Smutny Las, daleko na południe stąd. Kamienie dawno uprzątnięto, przetaczając je na pobocze; ukryte w chaszczach zdążyły pokryć się mchem.

Wszedł na kamienny łuk ostrożnie, bo, tak jak w dzieciństwie, tak i teraz miał wrażenie, że jest niezwykle kruchy. Lubił to miejsce, od którego posiadłość wzięła nazwę, między innymi za uczucie ogarniającej go tu lekkiej choć ekscytującej grozy. Usiadł i opuścił nogi. Spojrzał przed siebie. Nie rosły tu zasłaniające widok drzewa, widział więc szeroką panoramę.

W zalesionej, pofałdowanej okolicy wyróżniało się kilka wzgórz. To ze Skałką było płaskie i najrozleglejsze, ze zdobiącą je budowlą na wykarczowanym szczycie. To naprzeciw, kiedyś połączone wiaduktem, miało dla odmiany nienaturalnie spiczasty wierzchołek, z wyrastającym z niego, górującym nad innymi drzewami, wielowiekowym dębem. Za plecami Asgera piętrzyła się Góra Ołtarzy, najwyższe ze wzniesień, mimo to górą nazwane mocno na wyrost. Jej szczyt, kiedyś również wykarczowany, zarósł na powrót, a las zasłonił tajemnicze kamienne stoły i postawione na sztorc głazy o niewiadomym pochodzeniu i przeznaczeniu. Legend i domysłów na temat odbywających się tam w dawnej przeszłości obrzędów powtarzano oczywiście mnóstwo, a każda z opowieści była bardziej nasączona krwią od poprzedniej.

Ostatnie z charakterystycznych wzgórz wśród łagodnych pagórków wznosiło się na południowy wschód od wysadzonego wiaduktu, nieco na lewo. Prawie tak wysokie jak Góra Ołtarzy, o dziwnie łysym wierzchołku, na którym nie rosło nic prócz kolczastych krzewów polotnic. Najlepszy punkt obserwacyjny na wijącą się przez las drogę. Przez zabobonnych przodków Asgera uważane za przeklęte miejsce harców nieczystych sił, więc, mimo idealnego położenia, to nie ono zostało wybrane na teren budowy obronnego dworzyska.

Tak naprawdę niemal każde ze wzgórz nadawałoby się lepiej na budowę twierdzy niż to, które ostatecznie wybrano, rozległe i płaskie na szczycie. Kolejne pokolenia Sidortów mętnie tłumaczyły, że pierwotne przeznaczenie dworu było inne, nie bardzo wiadomo jakie. Asger miał swoją teorię: wśród jego przodków trafił się po prostu wyjątkowy dureń i traf chciał, że to właśnie on wybudował Skałkę. I tak już zostało.

Asger zmrużył powieki, by dostrzec w różowawym blasku wschodzącego słońca szczyt wzniesienia z punktem obserwacyjnym. Nie podzielał wiary przodków w zło zamieszkujące łyse wzgórze, więc wysyłał na nie patrole. Na wszelki wypadek jednak nie wtajemniczał żołnierzy w stare legendy. Mieli czekać i patrzeć, a gdyby coś wypatrzyli – rozpalić ognisko. Ostrzegawczy ogień jednak wciąż nie płonął, więc zagrożenie nie nadciągało i oficer mógł wrócić do kontemplacji okolicy.

Spojrzał niżej, nieco wysuwając głowę i wbijając palce w nierówności kamienia. Miał lęk wysokości, nie paraliżujący, lecz powodujący lekki ucisk w klatce piersiowej oraz zawroty głowy. Nikomu się do niego nie przyznawał.

Biegnąca pod wiaduktem droga zarosła trawą, wdzierały się na nią krzewy i gałęzie drzew. Docierające tam światło słoneczne wykorzystywały zwłaszcza sarmaki, ogromne, osiągające wzrost trzech ludzi, trawowce, o drewniejących z czasem, lecz elastycznych łodygach. Latem kwitły gęstwiną drobnych, bladoniebieskich kwiatków, które jesienią zmieniały się w uwielbiane przez ptaki granatowe kulki. Sarmaki powoli przesuwały się w kierunku środka drogi, zawężały ją i po obu jej stronach tworzyły zielono-brązowy płot. Dziś traktem mogliby swobodnie przejechać obok siebie najwyżej dwaj konni.

Dawno temu, w innym życiu, sarmaki służyły mu do zabawy. Ganiał wśród nich z dziećmi z okolicznych osad, wbrew histerycznym zakazom matki, niezadowolonej z umorusanego towarzystwa syna. Giętkie łodygi stawały się katapultami albo prymitywnymi łukami, z których nie dało się strzelać, nawet gdyby ktoś potrafił używać tych prawdziwych. Asger z niedowierzaniem pokręcił głową. Jak to możliwe, że kiedykolwiek czuł taką beztroskę?

Położył się na chłodnym po nocy kamieniu, popatrzył w niebo, które szybko zrzucało z siebie szary przedświt, coraz słabiej kryjący krystalicznie czystą niebieskość. Zapowiadał się kolejny piękny dzień, którego urody Asger niemal nie zauważy. Więc jeszcze tylko chwilę…

Od strony dworu dobiegły go głosy. Nawoływania, śmiechy, harmider porannej krzątaniny. Wyobraźnia Asgera wyrysowała postać Hadara, stojącego na środku dziedzińca i rozglądającego się za dowódcą. Parsknął śmiechem – tak realna była ta wizja i tak niemądrze zatroskaną minę miał w niej sierżant. Kapitan westchnął, usiadł, po chwili wstał.

Ruszył w stronę furtki i złotokapowym gąszczem dotarł do dziedzińca.

***

Hadar stał na środku dziedzińca właśnie z taką miną, jaką przed chwilą wyobraził sobie Asger. Na widok kapitana wyraźnie się rozluźnił. Trakia i Kalawa siedzieli na prowadzących do dworu schodach, dziewczyna z głową na ramieniu wielkiego żołnierza. Tylko na pozór do siebie nie pasowali: smukła, poważna kobieta o ostrym języku oraz sympatyczny olbrzym czytający w cudzych emocjach jak w książce. W rzeczywistości uzupełniali się, dopasowali nawzajem swoimi chropowatościami i aż dziw brał, że dopiero teraz to odkryli.

Oliana umknęła wzrokiem przed Asgerem, Tihani łypnął na niego spode łba i z ociąganiem zasalutował, gdy oficer wytrzymał jego spojrzenie. Z ich wieczornego rozbawienia nie pozostał ślad, jednak w oczach i postawach czaiło się wyzwanie. Asger kątem oka dostrzegł wyłaniającego się z oficyny Kerka. Zacisnął zęby. Porucznik wyglądał na zmęczonego; nawet tatuaże na jego twarzy zdawały się wyblakłe, nie potrafiły ukryć wyostrzonych rysów i białej skóry. Pomarańczowe włosy przyszarzały, jak obsypane popiołem, chuda sylwetka wyszczuplała jeszcze bardziej i porucznik przypominał dziś wielkiego owada o patyczakowatych kończynach. Tylko oczy mu błyszczały, lecz Asgerowi nie podobał się ten błysk.

Kerk spojrzał na kapitana, przeciągle i niechętnie. Chwilę stał, jakby się namyślał, co zrobić, a potem odwrócił się i szybko poszedł wzdłuż oficyny, w stronę parku. Znów próbował zrejterować i Asgera ogarnęła irytacja, która coraz częściej zastępowała współczucie, więc bez zastanowienia ruszył za nim. Stanął wśród pierwszych drzew, rozglądając się bezradnie. Park był miejscem, którego matka nie zdążyła tknąć palcem ogrodniczej reformatorki. Nie zdążyła wytyczyć alejek, pobudować altan, sztucznych stawów ani poustawiać posągów nimf oraz mitycznych herosów. Ktoś, kiedyś, dziesiątki lat wcześniej próbował wprowadzić tu jakiś ład, zasadzić ozdobne drzewa, tkwiące teraz jak powyginane karły pomiędzy muskularnymi dębami i smukłymi świerkami, lecz z wysiłków tego tajemniczego przodka nie zostało niemal nic.

A Kerk zniknął w trzewiach drzewiastego monstrum i Asgerowi przyszło na myśl, że jego zastępca i to miejsce zdumiewająco dobrze do siebie pasują. Porucznik powinien tu zostać, do reszty zdziczeć, jak miniaturowe klony o różowych liściach czy chude jak on sam niedobniki o kolczastych owocach pachnących piernikami. Powinien tu zostać, zapuścić korzenie, wpasować się w tło ze swoją koroną rudych włosów i dziwnymi wzorami na przemienionej w korę skórze. Może Asgerowi ubyłby wtedy choć jeden uprzykrzony kłopot.

Zrobił kilka kroków, bardziej by się rozruszać niż z nadzieją na znalezienie Kerka, i znowu zaraz stanął. Nieopodal, po drugiej stronie nieforemnie rozrośniętej trzmieliny dostrzegł dwie głowy: okrągłą, należącą do Roz Enker, oraz pociągłą, o wydatnych kościach policzkowych, mężczyzny w średnim wieku, którego Asger raz czy dwa widział wśród ludzi bohaterki.

Kapitan przykucnął, chowając się za krzakiem. Enker przekazała mężczyźnie jakiś papier, złożony w kostkę, a tamten schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki. Do Asgera dotarły kawałki słów wypowiedziane teatralnym szeptem: 

– Muszą …ważać. Chwilę …czaić. Niech …sze wieści.