Widok ze wzgórza odciętych głów - Osikowicz-Chwaja Agnieszka - ebook + audiobook

Widok ze wzgórza odciętych głów ebook i audiobook

Osikowicz-Chwaja Agnieszka

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ainika to raj. Hałaśliwy, niebezpieczny, chaotyczny, czasem nawet cuchnący, ale raj. Zwłaszcza w porównaniu z resztą kraju.

 

Siranuk ma winnicę i swoje sekrety, Kira chce po prostu leczyć ludzi, a Tamasowi zależy wyłącznie na korzystaniu z władzy oraz benefitów z nią związanych. Ich życia są całkiem przyjemne i pełne możliwości.

 

Do czasu.

 

Prawdziwa Rewolucja nadciąga ze stolicy wraz z nową Siewczynią Sprawiedliwości, armią betonowych golemów i złowrogim bluszczem. Ainika ma stać się taka, jak reszta kraju – szara, milcząca oraz zamknięta.

 

Czy zmieni się w grobowiec swoich mieszkańców?

 

Agnieszka Osikowicz-Chwaja po raz kolejny oddaje w nasze ręce doskonałą powieść pełną fantastyki. To kolejny po Pamięci lasu i Szeptach na wzgórzach tekst, w którym fantastyczne wizje autorki pozostają w bliskim związku ze światem rzeczywistym.

 

Nieprzeciętna opowieść! Jest tu wszystko: walka i emocje, rewolucja i nadzieja, magia i prawda, dramat i piękno. Czytajcie!

Katarzyna Kmieć, @pani_ka_czyta

 

Urokliwe nadmorskie Frai wydaje się być ostatnim bastionem normalności. Lecz gdy ledwo zdążymy pojąć jego wyjątkowość, życie bohaterów zostaje wywrócone do góry nogami, a nas pochłania coraz mroczniejsza fabuła. Kolejny raz Agnieszka Osikowicz-Chwaja zachwyciła mnie swoją wyobraźnią i warsztatem pisarskim!

Olga Olejniczak, @zaczytany_introwertyk

 

Niezwykle plastyczna opowieść, która niczym bluszcz oplata umysł, aby przenieść w świat wielkiej polityki, w której władza i magia przenikają się nawzajem. W tym świecie każdy ma swoje tajemnice, a o wolność przyjdzie ciężko zawalczyć. Ogromnie polecam!

Asia Gębicz, @asia_bookasia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 9 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
3,7 (27 ocen)
7
11
4
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czibob

Z braku laku…

Nie można zarzucić autorce, że nie potrafi pisać. Narracja jest jak najbardziej przyzwoita, natomiast miałam wrażenie jakbym czytała przydługie opowiadanie lub jedynie wstęp do jakiejś głównej historii, która ostatecznie nie nastąpiła. Zanim akcja się rozkręciła to książka zdążyła już się skoczyć. Nie pomagało w odbiorze również to, że zostajemy wrzuceni w sam środek wydarzeń, więc naprawdę ciężko się połapać kto jest kim i o co w ogóle chodzi.
00
Aguleczek5

Z braku laku…

Masa bohaterów i masa wątków, a to wszystko kompletnie źle ze sobą połączone. Nienawidzę gdy czytelnika wrzuca się w sam środek akcji, a autorka tak właśnie tu zrobiła. Niestety nieumiejętnie rozwinęła fabułę i sylwetki postaci przez co przez niemal całą lekturę towarzyszyło mi uczucie chaosu i zagubienia. Jestem na nie.
00
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lekko mroczna historia. Nieoczekiwane sploty wydarzeń zaskakują. Teraz będę się bać bluszczu, bo będzie kojarzył mi się z tą książką. Ciekawi bohaterowie, wciągająca fabuła, niezmiernie polecam!!!
00
seba2332pl

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, ale za krótka. Mam niedosyt😪
00
Moooneta

Dobrze spędzony czas

„Widok ze Wzgórza Odciętych Głów” rozciągał się przed moim oczami zbyt krótko. Jednocześnie chciałam skończyć tę książkę, i nie chciałam jej kończyć. Opowieść rozpoczyna się niespiesznie, zarysowując głównych bohaterów w ich codziennym życiu. Jednak szybko w tę rutynę zaczynają wkradać się nowe, niepokojące elementy, a wizja stworzona przez Autorkę staje się coraz mroczniejsza, niepokojąca, wywołująca dreszcz grozy. Bohaterowie starają się jakoś odnaleźć w tej nowej dla nich rzeczywistości, a chociaż czyny niektórych postaci można bez żadnych wątpliwości uznać za niemoralne i odpychające - nie są one pozostawione bez wyjaśnienia, bez jakiejś domieszki człowieczeństwa i ludzkiej słabości, dzięki którym trudno jest tych bohaterów całkowicie skreślić. Z każdym rozdziałem atmosfera staje się coraz bardziej duszna, a krajobraz szary - nie czarno-biały, lecz tak jak bohaterowie, zatopiony właśnie w odcieniach szarości. Książka napisana jest ładnym, zgrabnym, wartkim językiem, a przez kolej...
00

Popularność




Rozdział I

HAKOB

Całe Frai wyległo na plac Słonecznych Wspomnień, by zobaczyć odsłonięcie pomnika upadłego bohatera. Toporna, przyciężkawa figura nie pasowała do hałaśliwego portowego miasta i zdaniem Kiry wyglądała tak, jakby za jej pośrednictwem postanowiono pokazać mieszkańcom, jak mało mają w nim do powiedzenia. Hakob Tiigran, jeszcze do niedawna wyklęty i znienawidzony, górował teraz nad zgromadzonymi na placu ludźmi oraz otaczającymi ich pstrokatymi kamienicami i martwym betonowym wzrokiem spoglądał w kierunku morza. Kira czuła się tak, jakby intruzi wdarli się do jej mieszkania, postawili na środku salonu wielki, brzydki, niechciany prezent i zasugerowali, by nie ważyła się go usunąć.

Przeszedł ją dreszcz. Przekonała samą siebie, że to z powodu wciąż chłodnego wiosennego wiatru, przynoszącego wąskimi uliczkami znad oddalonego o zaledwie kilkadziesiąt metrów morza zapach glonów i ryb. Rano zapowiadała się piękna pogoda, więc Kira, zwiedziona rozkwitającą wiosną, włożyła sukienkę z cienkiego materiału. Słońce jednak schowało się już za budynkami, a plac Słonecznych Wspomnień utonął w cieniu. Kolory przygasły, jakby zarażone szarością posągu. Wkrótce zapłoną latarnie i do codziennych zapachów portu dołączy słodkawa woń płonącej aguntry. Tylko głowa Tiigrana łapała jeszcze ostatnie promienie dnia, które nadawały jego czołu i nosowi chorobliwą bladość. Kira nie rozumiała potrzeby stawiania pomników, zwłaszcza takich jak ten – pełnych patosu i posępnej powagi. Szkoda, że miał kolor popiołu, bo nawet gdy mewy obsrają tę toporną głowę, bohater niewiele straci ze swego heroizmu.

Przeniosła wzrok na oficjeli siedzących na wzniesionym obok pomnika prowizorycznym podwyższeniu. Ci najbardziej eksponowani, najbliżej statuy, w większości przyjechali ze stolicy, Utry. Specjalnie na odsłonięcie tego kloca. Ta myśl z jakiegoś niejasnego powodu niepokoiła Kirę. Jej rodzinną bałaganiarską Ainikę, nadmorski region Tarbargaru, stolica zostawiała zazwyczaj w spokoju. Wprawdzie obserwowano ich uważnie z daleka, jak każdy inny zakątek kraju, lecz publiczne zgromadzenia stołecznych urzędników należały tu do rzadkości. Prawdę mówiąc, Kira nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała naraz tyle kobiet oraz mężczyzn odzianych w czerń i szarość, z minami poważnymi jak na pogrzebie, w którym trzeba uczestniczyć z obowiązku. Ich oczy były puste jak oczy manekinów, wpatrzone gdzieś w dal, niemal wytrzeszczone, by powieki nie opadły zdradziecko. Mięśnie twarzy mieli napięte, zęby zaciśnięte i chociaż każdy z oficjeli wyglądał inaczej, to teraz łączyło ich jakieś dziwne podobieństwo.

Wyróżniała się jedynie wysoka kobieta, piękna dojrzałym, zimnym typem urody, w sukni koloru porannego nieba. Jej twarz sprawiała wrażenie maski, dotknięta jednak była tym rodzajem spokoju i przekonania o własnej racji, który przyprawia o dreszcze. Przemawiała przed chwilą, stojąc sztywno jak maszt żaglowca. Chwaliła zalety Hakoba Tiigrana, o których większość mieszkańców nie miała dotąd pojęcia. Jak ona się nazywała? Marika… Jakoś tam. Wszyscy oni, przybysze z Utry, ze swoimi surowymi minami i w podobnych do siebie ubraniach, szczelnie zakrywających ciała, zupełnie nie pasowali do tego miejsca. Frai może nie było najbardziej przyjaznym miastem na świecie, ale miało barwy, zapachy i dźwięki. Żyło!

– Birgitt wygląda wśród nich jak papuga.

Kira skinęła głową. Słowa Aleha Bedisaara, kolegi z pracy, a przy okazji kochanka, trafiały w sedno. Siedzący na podwyższeniu Tamas Birgitt, tutejszy Siewca Sprawiedliwości, najwyższy rangą urzędnik Ainiki, rzeczywiście wyglądał jak papuga wśród gołębi, mimo że tego dnia ubrany był wyjątkowo mało krzykliwie. Ciemnobordowy garnitur w ledwo widoczne prążki stanowił chyba szczyt jego umiejętności wtapiania się w tło. Górował jednak wzrostem nad wszystkimi, więc i tak nie mógł pozostać niezauważony.

Przyjrzała mu się uważniej. Birgitt zajmował krzesło po lewej stronie przemawiającej kobiety, miejsce odpowiednie dla jego pozycji. Założył nogę na nogę i kołysał stopą obutą w zielono-bordowy trzewik, a po jego ustach błądził dziwny uśmieszek. Desperacko próbował sprawiać wrażenie rozluźnionego i pewnego siebie, jak zawsze, lecz Kira widziała, że nawet jemu udzieliła się napięta atmosfera. Przez jego twarz raz czy dwa przebiegł skurcz. Chyba czuł się niekomfortowo z tym, że zwraca na siebie powszechną uwagę, i to również zaniepokoiło Kirę. Tamas był stworzony do tego, by być w centrum zainteresowania. Uwielbiał to. Zacisnęła dłonie w pięści, a potem zaraz je rozluźniła, próbując rozładować stres usztywniający mięśnie. Jeśli Tamas Birgitt obawiał się tej wizyty, oznaczało to, że pozostali mieszkańcy także powinni poczuć strach.

Plac roił się od golemów – nigdy nie widziała ich tyle w jednym miejscu. Porozstawiano je wokół zgromadzonego tłumu, otoczyły plac szarym kwadratem. Ich sylwetki widać było też pomiędzy ludźmi; górowały nad tłumem, duże, niezgrabne, betonowe – niczym pomniejszone wersje pomnika. Tylko oczy miały inne: nie lekko wypukłe, szare, chropowate, lecz głębokie, czarne czernią jaskiń, zimne i straszne. Golemy stały bez ruchu, pozornie martwe, jednak Kira widziała je już kiedyś w akcji. Nagle stawały się nie do powstrzymania, zwinne i szybkie, silne i uparte. Przyjrzała im się teraz, szukając różnic między nimi. Trudno było je znaleźć. Jeden miał pęknięcie na czole, inny utłuczony nos, kolejny strzaskany dół twarzy. Ale tych defektów nabawiły się z czasem. Wszystkie zostały odlane w identycznych formach i na początku wyglądały tak samo: ze stosunkowo małymi głowami, doczepionymi do kwadratowych korpusów grubymi szyjami, z ramionami o ledwo co zaznaczonych mięśniach, rękami o dużym zasięgu, których dłonie kończyły się w okolicach kolan. Nogi też miały długie i potężne; gdy golemy się rozpędzały, gnały szybko i bez zmęczenia, niszcząc wszystko na swojej drodze, jak rozpędzone betonowe tarany. Nagie, pozbawione cech płciowych, sprawiały dokładnie takie wrażenie, jakie zaplanowano przy ich tworzeniu: budziły podszyty grozą wstręt.

Jednak to wcale nie one najbardziej przerażały zgromadzonych. Za krzesłami gości ze stolicy stali bowiem równym rzędem służebni odziani w sięgające ziemi białe szaty, patrząc przed siebie pozbawionymi życia oczami. Produkty uboczne procesu tworzenia golemów, o bardzo małej lub wręcz zerowej wartości. We Frai i w całej Ainice istniało przekonanie, że przyzwoici ludzie nie mają służebnych, tych pozbawionych woli żałosnych istot, których widok najbardziej i najokrutniej przypominał, do jakiego kraju należała Ainika i czym naprawdę był Tarbargar. Tamas Birgitt oczywiście ich miał, jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby Siewcy przyzwoitym człowiekiem. Kira rozumiała, że ich obecność w tak eksponowanym miejscu stanowi nieme, lecz wyraźne ostrzeżenie. Mieszkańcy niesfornego miasta powinni zapamiętać, czym grozi nadmierna niezależność.

Kira patrzyła na służebnych, próbując w ich twarzach odnaleźć cokolwiek, co wskazywałoby na to, że kiedyś żyli, czuli, buntowali się. Niczego takiego nie znalazła. Trochę za długo przyglądała się jednej z nich, niskiej dziewczynie o piegowatej twarzy, zadartym nosie i krótkich, niesfornych jasnych włosach. Wyobraziła sobie łobuzerski uśmiech, który tak pasował do tych ust, iskry rozbawienia w jasnych oczach, drobne ciało pędzące uliczkami miasta. Coś ścisnęło Kirę w żołądku i opuściła wzrok. Wyobraźnia bywała okrutna.

Oficjele z Utry wstali, zaczęli klaskać. Tłum u stóp pomnika nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować, nieśmiałe oklaski szybko ucichły przyduszone powszechnym milczeniem.

– Chyba się kończy – mruknęła Kira i obejrzała się przez ramię, szukając najłatwiejszej drogi odwrotu.

Otaczające plac golemy wciąż trwały na stanowiskach, pilnując… No właśnie, najgorsze było to, że Kira nie miała pojęcia, czego właściwie pilnują.

Aleh chwycił ją za dłoń i ścisnął mocno. Uniosła głowę, by popatrzeć mu w twarz. Czuł się niekomfortowo, to było widać od razu. Nie chciał tu przychodzić, do końca bił się z myślami. Wygrał bezpieczny konformizm – i to też dręczyło Aleha. Jego nieobecność mogłaby zostać zauważona, więc się pojawił. Zawsze lepiej, by szef chirurgii największego szpitala we Frai płynął z politycznym prądem, dla dobra swojej placówki, pacjentów i pracowników. I własnego. Przyszedł zatem, chociaż oficjalnego obowiązku nie było. Jeszcze nie. A ona mu towarzyszyła, nie chcąc go porzucać w trudnej chwili.

– Pójdziemy do portu, napijemy się – zaproponowała, a Aleh sztywno skinął głową. Zerknął na nią i uśmiechnął się z przymusem.

Kobieta w bladobłękitnej sukni wstała pierwsza, dając sygnał, zaraz po niej podnieśli się Tamas Birgitt i reszta. Ostrożnie schodzili z drewnianego podwyższenia, jakby miało się pod nimi rozpaść, i znikali między szerokimi plecami golemów, które ustawiły się w dwóch szeregach, twarzami do tłumu, tworząc przejście do drzwi ratusza. Kira ponownie obejrzała się za siebie i spostrzegła, że również golemy na obrzeżach placu schodzą z posterunków. Odetchnęła z ulgą i pociągnęła Aleha w kierunku najbliższej odchodzącej od placu uliczki, która prowadziła prosto do portu. Ruszył za nią, jednak po chwili stanął. Odwróciła się zniecierpliwiona. Powinni się pośpieszyć, bo tłum zaraz zatka wszystkie drogi ucieczki, a w portowych tawernach zabraknie miejsc. A ona musiała się teraz napić.

– Siranuk? – zapytał chirurg. – Dobrze się czujesz? Blado wyglądasz.

Kira przewróciła oczami, gdy tylko usłyszała to imię. No tak, brakowało tu jeszcze tylko Siranuka Karyali. Po co w ogóle przylazł? Chodził własnymi ścieżkami, opinie innych miał za nic. Plac Słonecznych Wspomnień wypełniony sztywnymi jak kije oficjelami, pęczniejącymi od banału przemówieniami oraz ciekawskimi mieszkańcami był ostatnim miejscem, w którym należałoby się go spodziewać. Powinien siedzieć w swojej winnicy, o tej porze dnia już na wpół upojony czerwonym winem. Albo białym, z dodatkiem musującej kuleczki nanulawy. To oczywiste, że blado wyglądał. Zawsze blado wyglądał.

Jednak spojrzała na niego uważniej. Aleh miał lekarskie oko, a Siranuk był w końcu jego pacjentem. Rzeczywiście, jasna cera młodego mężczyzny poszarzała, pod oczami pojawiły się cienie. Nie uśmiechał się kpiąco i bezczelnie, jak to miał w zwyczaju. W jego granatowych oczach czaiło się coś niepokojącego, jakiś cień paniki czy rodzącej się histerii.

Siranuk popatrzył na Aleha, jakby go nie poznawał. Po chwili jednak potrząsnął głową, odganiając otępienie, i odpowiedział:

– Tak. Nic mi nie jest.

– Jesteś pewien?

– Tak. – Obejrzał się za siebie, zadarł głowę, przypatrywał się pomnikowi, ignorując ludzi, którym stał na drodze i którzy musieli go omijać jak woda opływająca tkwiącą w rzece skałę. – Bohater – wyrzucił z siebie ze wstrętem. – Miałem nadzieję, że rozpadł się już w pył, on sam i pamięć o nim. Wyciągnęli go z trupich podziemi, wygrzebali paluchami każdy gnijący kawałeczek, a potem pozlepiali, by nas straszył, niby martwy, a jednak na rozkaz ożywiony. Trup zwiastuje nam nowe czasy. – Siranuk uśmiechnął się nagle, nieprzyjemnie, zgryźliwie, lecz zaraz jakby się tego zawstydził i znowu spoważniał.– Niedługo nie będzie dokąd uciec przed jego smrodem – dodał, a kilku ludzi spojrzało na niego ze zdumieniem. On jednak nie zwracał na nich uwagi. – To jest po prostu jakiś absurd – mruknął jeszcze cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, a potem oddalił się bez słowa pożegnania.

Kira i Aleh patrzyli za nim zdumieni, potrącani przez zniecierpliwionych przechodniów. Szybko zniknął im z oczu, jego szczupła sylwetka dała się pochłonąć falującemu tłumowi.

– O co mu chodziło? – zapytała Kira.

Aleh bezradnie pokręcił głową.

Rozdział II

HAYANA

Siranuk stanął na pomoście i popatrzył w dół. Mgła słała się u jego stóp gęstym kłębem, otaczała go z każdej strony. Właściwie więziła, bo bał się poruszyć, by się w niej nie zagubić. Stłumiła wszystkie odgłosy dotąd dominujące nad dostojnym pomrukiem morza: jak nożem uciął, umilkły nocne ptaki i koncertujące cykady. Siranuk odetchnął głęboko. Morze pachniało tu inaczej niż w obskurnym porcie Frai. Tu nawet zapach ryb i wodorostów był przyjemny i świeży, nie powodował odruchu wymiotnego. Szum fal przynosił ukojenie, wyrównywał rytm serca, uspokajał myśli.

Woda nagle nieco się wzburzyła, fale zaczęły głośniej rozbijać się o brzeg i filary pomostu. Biała piana wdarła się na deski, by zaraz zniknąć z cichym sykiem. Siranukowi wydawało się, że dociera do niego dźwięk młócących wodę wioseł, jednak może to było tylko złudzenie. Może sobie to po prostu wyobraził, bo za bardzo starał się go usłyszeć.

Wiedział, że mgła nie opadnie przez najbliższe godziny, ponieważ jej twórca był rzemieślnikiem co najmniej solidnym, lecz za chwilę nieco się przerzedzi: gdy tylko łódź odpłynie wystarczająco daleko, a stojący na końcu pomostu, niewidoczny w mlecznych obłokach mężczyzna opuści ręce. Siranuk zastanawiał się, w jaki sposób można było w tych warunkach w ogóle sterować łodzią, gdyż on sam straciłby orientację od razu po odcumowaniu od pomostu. Jednak zawsze się udawało. Zawsze bezpiecznie dobijała do brzegu Kalingi po drugiej stronie cieśniny, do brzegu, który dla wielu mieszkańców Tarbargaru był ułudą, niemożliwym do osiągnięcia marzeniem. Niemal mitycznym lądem, idealizowanym rajem, przystanią wolności i bezpieczeństwa. Wielu już tam uciekło przed uszczęśliwiającymi ich bez umiaru działaniami tarbargarskich władz, nie potrafiąc docenić wszystkich tych stworzonych dla ich oczywistego dobra zakazów, nakazów i represji.

Siranuk był w Kalindze dwa razy, obydwa w interesach. Wypłynąć mógł całkiem oficjalnie i legalnie, jednak dopiero po załatwieniu grubego pliku pozwoleń ozdobionych niezliczonymi pieczątkami. Miał więc szansę się przekonać, że Kalindze wprawdzie daleko do raju, lecz jeszcze dalej do dusznego piekła, którym stała się większa część Tarbargaru.

W każdym razie łodzie, które wypływały z pogrążonej we mgle przystani rybackiej osady, zawsze wracały dokładnie tu, do tego pomostu, jakby sternicy płynęli nie w zamglonej ciemności nocy, ale w krystalicznie czystej jasności dnia. Mieszkańcy osady, którą miał za plecami, bez wątpienia posiadali niezwykłe umiejętności.

Deski pomostu zaskrzypiały, Siranuk poczuł, że lekko się uginają, i zaraz zobaczył wyłaniającą się z mgły pękatą, niską sylwetkę. Po chwili ujrzał inteligentne niebieskie oczy, złamany nos oraz głęboką bliznę na brodzie. Nadchodzący mężczyzna uśmiechnął się i powiedział:

– Wyglądasz na lekko… rozbitego. Chciałbyś zostać na noc?

Siranuk odwzajemnił uśmiech, chociaż czuł, że kąciki ust poruszają się z oporem, jakby zdrętwiały z bezruchu.

– Miałem nadzieję, że zapytasz, Błotniaku. Tak, bardzo chętnie. Przywiozłem wino.

– To świetnie. Kończą nam się zapasy. Chociaż wciąż uważam, że rakija jest lepsza. Chodź. Zostało mi jeszcze trochę gulaszu z krewetek i małży. I rybich głów.

Siranuk zmarszczył nos.

– Wiesz przecież, że nie znoszę owoców morza. A na samą myśl o rybich głowach przewraca mi się w żołądku.

– Wiem. Jesteś nienormalny. Ale usmażę ci pitalę. Co ty na to?

– Twoja pitala to mistrzostwo świata.

Odwrócił się i zaczęli iść plażą. Zabudowania małej rybackiej osady tworzyły kształt podkowy, dwoma końcami sięgając prawie do morza. Kilka topornych drewnianych budynków tkwiło ponad jego spokojną teraz taflą na palach wbitych w dno. Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Siranuk sprawdzał, czy wciąż stoją. Wydawało mu się, że nie mają prawa się utrzymać – coraz bardziej krzywe, coraz bardziej pochylone ku wodzie, coraz bardziej pokraczne. Ale jakoś trwały.

Wszystkie chaty były do siebie podobne: niewielkie, na planie prostokąta, o płaskich dachach i sterczących ze ścian tarasach pozbawionych balustrad. W otwartych oknach i drzwiach, przy bladym oświetleniu, majaczyły ludzkie sylwetki, ciche i nierzeczywiste. Kilka ciemnych postaci przemknęło tuż przy brzegu morza, rozbryzgując wodę. Ich cienkie, rozbawione głosy nie pasowały do widmowego otoczenia. Siranuka zawsze dziwiło, że w osadzie mieszkają dzieci.

Cała wioska zdawała się żyć w doskonałej symbiozie z przyrodą wraz z otaczającym ją z trzech stron sosnowym lasem. Niskie, powykrzywiane drzewa stanowiły dobre tło dla wciśniętych pomiędzy nie chatek. Rozwieszone na płotach i gałęziach sieci rybackie wyglądały jak ogromne pajęczyny chroniące mieszkańców przed intruzami z zewnątrz. Mrok nocy rozjaśniały szklane kule wypełnione białym kunwarem, który fosforyzował srebrzystym światłem, a także kilka pochodni nasączonych olejem z aguntry. Rozproszony blask, zmiękczony mgłą, oraz panująca cisza czyniły osadę krainą duchów. Przyjaznych duchów, zazwyczaj przyjaznych duchów, które jednak potrafiły się rozzłościć.

Siranuk przystanął i spojrzał w lewo.

– Hayana jest u siebie? – zapytał.

Błotniak westchnął przeciągle.

– Tak. Grzebie w tym swoim gruzie. Idź, jeśli chcesz, sprawdź, może ma coś dla ciebie. Ale potem wracaj. Oczyścisz się, zjesz coś, napijesz się. Uspokoisz.

Siranuk skinął głową i ruszył w stronę zachodniej krawędzi zatoki, mijając wyciągnięte na brzeg łodzie i starając się nie zaplątać w rozrzucone po plaży sieci. Delikatny wiatr wpychał mu w nozdrza rybi zapach, pod podeszwami butów pękały skorupy małży. Schylił się i przeszedł pod tarasem ostatniego z domków, którego pale tkwiły już w wodzie, obrośnięte pancerzykami pąkli niczym białosrebrzystym mchem. Po kolejnych kilkudziesięciu krokach stanął przed niskimi drzwiami, które wyglądały jak zespolone ze skalistym uskokiem. Zapukał, a gdy jak zawsze nie usłyszał odpowiedzi, nacisnął klamkę, schylił głowę i ostrożnie wsunął się do środka.

Ciasne wnętrze naturalnej groty było oświetlone, lecz zadymione, a w powietrzu unosiła się słodka woń oleju spalanego w lampkach stojących na taboretach. Izba wyglądała wprawdzie lepiej, niż można by się spodziewać po tym, jak prezentowała się od zewnątrz, ale nadal sprawiała nie najlepsze wrażenie. Panował w niej nieład, po kamiennej podłodze walały się narzędzia i brudne naczynia. Jedynymi meblami były dwa taborety, pełen drzazg stół oraz kilka półek wypełnionych narzędziami, niezidentyfikowanymi gratami i kurzem.

– Wychodzisz stąd czasem?

Odwrócona tyłem kobieta nie przerwała pracy, chociaż Siranuk wiedział, że wyczuła go, zanim jeszcze zapukał do drzwi jej jaskini. Uderzała młotkiem w dłuto z drażniącą regularnością, a głuche dźwięki odbijały się od ścian i wpadały do uszu Siranuka, przemieszczając się jeszcze niżej i w końcu rezonując o jego zęby. Kobieta wyprostowała się po minucie czy dwóch, a potem odwróciła się od stołu i machnęła gościowi przed nosem młotkiem.

– Jasne. Przecież tu nie śpię.

– O ile w ogóle sypiasz. Udusisz się.

Podrapała się po burzy mocno już siwych włosów, które kiedyś musiały być tak ciemne, jak jego. Odrzuciła na plecy niedbale spleciony warkocz, a w jej czarnych oczach zabłysło złoto aguntrowych płomieni.

– Z tym to masz rację. Muszę pomyśleć o lepszej wentylacji.

– Raczej o jakiejkolwiek wentylacji. Albo o kunwarze.

– Oczy mnie od niego bolą. Marzy mi się elektryczność.

Parsknął śmiechem, podszedł do jednej z półek i zdjął z niej pudełko wypełnione pożółkłymi karteczkami. Zaczął w nich grzebać.

– Mnie też się marzy. A we Frai nawet kiedyś była, na chwilkę, podobnie jak w innych dużych miastach. Dopóki się nie okazało, że aguntra jest zbyt mało wydajna, a innych surowców do wytwarzania elektryczności nie mamy. To znaczy mamy, ale ledwie wystarcza do najważniejszych celów. Władza potrzebuje. W końcu szuje muszą się szybko porozumieć z bydlakami, a kanalie powinny dobrze widzieć wyroki, które podpisują. A poza tym… Dumny Tarbargar nie będzie przecież o nic prosił. W końcu jest samowystarczalny, a ciemność jest taka nastrojowa. Kto wie, może nasi wyimaginowani wrogowie po prostu nas w niej nie znajdą. Masz coś nowego?

– Dużo dziś gadasz, na dodatek same banały. To, że mieszkamy z dala od miasta, nie oznacza, że nie mamy pojęcia, co się wyprawia w naszym przewspaniałym i jedynym sprawiedliwym kraju – stwierdziła Hayana, przypatrując mu się uważnie.

Przygryzł wargę, gdy poczuł mrowienie w skroniach, które jednak ustąpiło, zanim zdążył się rozzłościć. Na pewno była ciekawa, skąd to podenerwowanie, jednak starała się nie wykorzystywać swej przewagi i wycofała się, tak jak zazwyczaj. Był jej za to wdzięczny. Na jego pytanie odpowiedziała, gdy już chciał zadać je ponownie:

– Tam. – Wskazała na półkę niżej. – Zawsze mam coś nowego. Zawsze coś się może zagubić… w tej mgle. A teraz chyba będzie się gubić częściej.

Siranuk sięgnął po trzy skrawki papieru wskazane przez kobietę. Zdjął obciążający je kamień i wciągnął w płuca powietrze, czując znajome poruszenie. Kartki były prostokątne, małe i pożółkłe. Wszystkie trzy, ułożone jedna na drugiej, mieściły mu się w otwartej dłoni, przez chwilę zdradziecko drżącej. Podniósł jedną ze stojących na taborecie lampek i zbliżył ją do karteczek.

Trzy imiona i trzy nazwiska wypisane rdzawymi literami. Mira Drin, Nikola Tomorika, Tarek Harami. Siranuk zacisnął wargi i odłożył świstki na miejsce. Kobieta patrzyła na niego uważnie i ponownie poczuł natarczywe mrowienie w głowie. Jej ciekawość nabrzmiewała i stała się trudniejsza do utrzymania w ryzach.

– Przestań – mruknął.

Mrowienie ustało.

– Przepraszam, czasem się zapominam. Nie znalazłeś?

Potrząsnął głową.

– Przecież wiesz – zaryzykował i zerknął na nią spode łba, by się przekonać, czy jego przypuszczenia są słuszne. Nie zaprotestowała i wnętrzności skręciły mu się w supeł. Hayana już dawno wydarła z zakamarków jego umysłu informację o tym, czego szukał. Wiedziała. Domyślał się tego, jednak pewność uderzyła go niemal fizycznie jak pięścią w żołądek. Odwrócił głowę, by ukryć oczy przed jej wzrokiem. – Gdzie one są? Golemy? Powłoki?

– Dwa już w morzu. Trzeci… Tarek Harami tam. – Machnęła dłonią w stronę ciemnego kąta.

Siranuk z trudem wyłowił z niego wzrokiem zarysy betonowego korpusu i głowę z dziurą zamiast nosa oraz dwoma wgłębieniami w miejscu oczu. Sine palce dłoni wystawały z niedbale rzuconego na ziemię worka. Szary pył cienką warstwą pokrywał całą podłogę groty, w tamtym kącie było go jednak znacznie więcej niż gdzie indziej.

– Chcę wypłynąć z nim jeszcze tej nocy – dodała. – Szkoda nie skorzystać z takiej mgły.

Podeszła do korpusu martwego golema, zza pasa przytrzymującego workowate spodnie wyjęła dłuto. Siranuk wzdrygnął się na widok przepastnych oczu betonowej głowy skierowanych wprost na niego.

– Hayano…

– Tak?

– Czy… Czy jeśli zginie golem, to umrze też służebny?

– Nie wiem. Masz ich nazwiska na tych tabliczkach. Na pewno można to jakoś sprawdzić. Spróbuj, jeśli bardzo cię to ciekawi.

Pokiwał głową, jednak niezbyt energicznie.

– A odwrotnie, jeśli umrze służebny, to czy golem też się… bo ja wiem… zepsuje?

– Nie mam pojęcia, Siranuk. – Na chwilę przerwała pracę i popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi. – Myślę, że gdyby tak było, znaczyłoby to, że są ze sobą wciąż jakoś połączeni, że istnieje między nimi jeszcze jakaś więź. W przeciwnym razie oznaczałoby to, że nic już ich nie łączy. Rozumiesz? Ale to są tylko moje gdybania, chłopcze. Nie wiem. Wątpię. Golemy są cenne, służebni zazwyczaj nie. Nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Gdyby miało tak być, gdyby funkcjonowanie golemów miało zależeć od życia służebnych, to chyba i o tych drugich bardziej by dbano. Nie traktowano by ich jak odpady. Tak myślę. Ale czy to istotne? Ani golemy, ani służebni nie są już tym, czym… kim byli wcześniej.

Wróciła do pracy, chociaż wiedziała, że pytania się nie skończyły. Siranuk był dziś wyraźnie w melancholijnym i nieco gorzkim nastroju. Nie czekała długo.

– Nie jestem pewien, Hayano. Służebni tak, zapewne. Jednak golemy… Przecież czują. Wiedzą. Pamiętają. Gdyby się udało… – zająknął się, nie bardzo wiedząc, jak sformułować myśl, by nie zabrzmiała niedorzecznie. – Jak myślisz, czy da się na powrót połączyć służebnych… to znaczy ich ciała z tym, co im odebrano i wsadzono do golemów? Z ich… człowieczeństwem? Albo inaczej. Czy da się połączyć służebnego z jakąkolwiek… świadomością zamkniętą w golemie? Nawet jeśli ta świadomość pierwotnie pochodziłaby z innego ciała? Rozumiesz mnie w ogóle? – dodał bezradnie.

Hayana westchnęła, zamarła na chwilę, a potem wstała. Zbliżyła się do Siranuka i położyła mu dłoń na ramieniu. Jej oczy wyrażały troskę i współczucie, więc mężczyzna z rozdrażnieniem zmarszczył brwi.

– Nie wiem – powtórzyła po raz kolejny. – I nie mam zamiaru się dowiadywać. Takie eksperymenty to nie dla mnie. Nie wyobrażam sobie tego, o co pytasz. Ale kto wie? Wątpię, tyle ci powiem. U służebnych niczego nie można wyczuć, rozumiesz? Niczego. Nawet ja nie potrafię niczego wychwycić. Moim zdaniem są martwi. Tak, jakbyś za pomocą magicznej sztuczki uruchomił drewnianą figurę. Nie ożywił, ale właśnie uruchomił. Zaledwie odrobinę więcej, niż nakręcił kluczykiem. Różnica między drewnianymi lalkami a nimi jest taka, że serca im biją, krew płynie, oddychają. Można je wyuczyć najprostszych czynności, jak dobrze wiesz, jednak będą je wykonywać mechanicznie, bez żadnej refleksji. Golemy to inna bajka. W puste skorupy wpycha się wykradzione świadomości, pełne emocji i myśli. Pozbawia kontroli nad nowymi ciałami uruchamianymi rozkazami, które wzbudzają w nich wyłącznie odrazę. Zmusza się je do robienia rzeczy, z powodu których zaczynają nienawidzić samych siebie. Łamie się, krok za krokiem. Patrzymy na te nieforemne, pokraczne powłoki z obrzydzeniem i nienawiścią, zapominając, kto jest w środku. – Kościstymi dłońmi czule pogładziła betonowy korpus, który zostawił na jej palcach jasny pył. Martwe golemy ponownie stawały się twarde, znikała moc, która potrafiła nadać giętkość sztywnej formie. – Naprawdę uważasz, że po tym wszystkim pozostają tacy sami i takie same? Rozpoznaję ich uczucia. Rozpacz, gniew. Takie nieszczęście, które mnie ogłusza. Czasem myślę, że oszaleję. Gdy usuwam im z piersi te kartki zabezpieczone ich własną krwią, pozbawiam je życia, ostatniej nici, która trzyma ich na tym świecie… – zdjęła z półki pojemnik z karteczkami i zaczęła w nich przebierać – …są mi wdzięczne. Wszystkie. Nagle spływają na mnie ich ulga i spokój. A potem nie ma nic. Kiedyś miałam wątpliwości, czy to, co robię, jest słuszne. Przecież to nie ich powinno się eliminować, tylko tych, którzy im to zrobili. Pozbyłam się skrupułów. – Spojrzała na Siranuka uważnie i znowu poczuł jej obecność w głowie. Wycofała się jednak, zanim zdążył zaprotestować. – Idź, Siranuk. Jesteś zmęczony, niespokojny i zadajesz zbyt trudne pytania, a ja mam jeszcze trochę roboty. Zobaczymy się rano.

Wyszedł z ciasnego warsztatu w orzeźwiający chłód nocy. Stanął na plaży i odetchnął głęboko. Kontrast między zadymioną, duszną izbą Hayany a powietrzem przesączonym zapachem sosnowego lasu, soli morskiej, ryb i wodorostów był tak silny, że zakręciło mu się w głowie. Nad wodą wciąż unosiła się mgła, wciąż tak samo gęsta jak przed dwoma kwadransami. Siranuk odwrócił się i spojrzał na osadę drżącą w skąpym, migotliwym oświetleniu, cichą, pozornie pogrążoną we śnie. Miał jednak wrażenie, że to ułuda. Zawsze mu się wydawało, że osada czuwa nawet wówczas, gdy jej mieszkańcy śpią. Patrzy dziesiątkami oczu, nasłuchuje, czujna i gotowa zareagować. Osobny żywy organizm.

Błotniak, przywódca osady – o czym wszyscy wiedzieli, chociaż nikt nigdy go tak nie nazwał – twierdził, że mieszkali tu od zawsze, lecz Siranuk wiedział, że nie może ufać jego słowom. Hayana potrafiła każdego przekonać do wszystkiego, a nie była tu jedyną osobą z podobnymi umiejętnościami, choć jej były wyjątkowo silne. Zresztą każdy tutaj miał jakiś dar, a on wolał nawet się nie zastanawiać, w jaki sposób mogliby go omamić, gdyby tylko zechcieli. Mieszkańcy, przekonani przez Błotniaka, zaufali Siranukowi na tyle, że nie ukrywali przed nim swych zakazanych zdolności, inaczej nie mogliby przecież współpracować. Potrzebował ich talentów do swoich szmuglerskich praktyk, a oni mieli własne powody, by mu pomagać bez stawiania wygórowanych warunków. Jednak czy naprawdę mieszkali tu od pokoleń, czy może stanowili grupę uchodźców z Tarbargaru, którzy z jakiegoś powodu postanowili zatrzymać się na tej plaży i nie przekraczać morza, czy byli jeszcze kimś innym… Tego nie mógł być pewien. Nawet by się nie zorientował, gdyby Hayana wdarła się do jego głowy i przekonała go, że tak naprawdę jest starym poławiaczem pereł z żoną i tuzinem dzieci lub piratem z dalekich wysp. Po prostu zdobyłby skądś papugę i zaczął jeszcze więcej przeklinać.

Ociężałym krokiem ruszył w stronę zabudowań. Wyglądały, jakby istotnie stały tu od dziesięcioleci, wrośnięte w przyrodę tak mocno, że czasem można było koło nich przejść i ich nie zauważyć. Wiedział jednak, że i własnym oczom nie może ufać całkowicie. I tak naprawdę wcale go nie obchodziło, czy ci ludzie żyją tu od lat pięciu czy pięciuset.

Błotniak czekał na niego przed domem z dwiema szklaneczkami rakii w dłoniach. Siranuk z uśmiechem przyjął jedną z nich. Usiedli na schodach prowadzących na małą, krzywą werandę. Na najniższym stopniu w dużej muszli leżały prażone łuski narakali. W świetle wiszącej latarenki mieniły się zielenią i fioletem. Błotniak zagłębił w nich palce i włożył sobie do ust małą garść; Siranuk skrzywił się, gdy usłyszał, jak łuski trzeszczą i trzaskają między jego zębami. Pochodził z centrum Tarbargaru i chociaż do Ainiki przeniósł się lata temu, wciąż nie przyzwyczaił się do niektórych smaków charakterystycznych dla tej nadmorskiej okolicy. I pewnie nigdy się już nie przyzwyczai.

Wypił łyk trunku i od razu poczuł, jak alkohol zaczyna krążyć w jego żyłach. Przymknął oczy, pozwalając, by uczucie rozluźnienia rozlało się po całym ciele. Na co dzień nie pijał rakii, była dla niego za mocna, za szybko skracała dystans między napięciem a nieuważnym rozluźnieniem. Ale tu, w towarzystwie Błotniaka, pił ją zawsze. Stało się to zwyczajem kojarzącym się mu z zawaloną sieciami plażą, zapachem znienawidzonych owoców morza i serdeczną, chociaż nieco niepokojącą obecnością tego mężczyzny oraz jego żony.

– Gdzie Malena? – zapytał.

– Śpi. Małemu wyrzynają się zęby i był dziś nieznośny. Zasnęła razem z nim. Nie mam serca jej budzić.

– Nie mogłeś mu pomóc?

– Trochę pomogłem. Ale przecież to dziecko. Niemowlę. Gdybym teraz zaczął mu podawać to, co tobie, za rok nie mógłby żyć bez moich specyfików. – Wyszczerzył się.

– Przeszkadzam wam.

Błotniak machnął ręką.

– Daj spokój. Piękna noc. Malena i mały śpią. A ja i tak niedługo muszę być znowu przy pomoście. Arek i Keran będą wracali. Poczekaj, zjemy tutaj. A potem pomogę ci zasnąć. Ryba chyba jest już gotowa.

Wszedł do domu i po chwili wrócił, niosąc dwa talerze. Pitala jak zwykle była wyśmienita, jednak Siranuk nie miał już na nią ochoty. Podłubał trochę, przełknął kilka kawałków białego mięsa, chociaż miał wrażenie, że utkną mu w zaciśniętym gardle. Błotniak patrzył na niego badawczo, aż w końcu zabrał mu talerz.

– Nie katuj się.

W niemal absolutnej ciszy Siranuk usłyszał szelest czegoś ciągniętego po piachu, a potem łomot betonowych skorup wrzucanych na dno łodzi, wreszcie plusk wioseł rozbijających fale. Wstał i wytężył wzrok, lecz nic nie dostrzegł. Czerń morza i nieba wciąż zasłaniały grube strzępy oparów.

– Hayana – wyjaśnił Błotniak. – Chce skorzystać z mgły.

– Wiem.

Poszedł za gospodarzem za dom na wychodzący w kierunku lasu zadaszony taras. Błotniak rozsunął zasłony i moskitiery, puszczając gościa przodem. Siranuk powinien być już przyzwyczajony, jednak jak zawsze widok go zaskoczył. Ten taras w żaden sposób nie przypominał prymitywnych platform wyrastających z każdej chaty osady jak sfatygowane, niezdatne do lotu skrzydła. Żółty kunwar w uwieszonej pod sufitem kuli sprawiał, że para unosząca się nad wypełnioną wodą balią migotała złotem. Utkana z kolorowych skrawków materiałów narzuta nadawała prostemu materacowi egzotyczny wygląd. Słaby wiatr delikatnie wydymał kremowe zasłony odcinające taras od zewnętrznego świata. Błotniak zapalił lampki stojące na okrągłym stoliku. W nozdrza Siranuka szybko wdarł się znajomy zapach tymianku, leśnych owoców i czegoś, czego nie potrafił rozpoznać. Wszystko na tym tarasie pulsowało: powietrze, światło, krew w skroniach.

Błotniak wyszedł, a Siranuk szybko zrzucił ubranie i zanurzył się w ciepłej, pachnącej ziołami wodzie. Musiał się pilnować, by nie zasnąć, bo natychmiast poczuł, jak przez jego ciało przepływają spokój i rozleniwienie. Przymknął powieki, wsłuchał się w pochodzące z lasu dźwięki. Powinien się obawiać niezrozumiałych szeptów i pomruków, jednak zdążył się już do nich przyzwyczaić. Brzmiały groźnie, lecz nie były wrogie. Nie pierwszy raz spędzał noc na tym tarasie, nie pierwszy raz przekonywał się, że nic w tej osadzie nie jest takie, jak gdzie indziej. Dopóki go akceptowała, nie miał się czego obawiać.

Skończył kąpiel po kwadransie albo czterech, bo czas płynął tu bez wyraźnych ram. Włożył przygotowane wcześniej szerokie popielate spodnie i białą koszulę, a wówczas ponownie pojawił się Błotniak.

– Lepiej? – zapytał.

– Tak. Nie tylko Hayana potrafi mącić umysły. Twoje zioła robią to równie skutecznie.

Gospodarz się roześmiał.

– Chyba powinieneś się cieszyć. Korzystasz z naszych umiejętności. Z ich powodu jesteśmy najlepszymi przemytnikami w całej Ainice.

Podał Siranukowi kubek wypełniony mętnym płynem, a gość wypił, krzywiąc się z powodu wyczuwalnej goryczy. Zadrżał, gdy wypełniła go dziwna mieszanka mocy i odprężenia. Głośno wciągnął powietrze, gdy chaos, który miał w głowie, zniknął, uleciał w powietrze wraz z niechcianymi myślami. Było to odprężające uczucie.

Światło przybladło, taras pogrążył się w miękkim mroku, w którym wciąż migotały drobiny złota. Siranuk zamknął oczy i usiadł na łóżku, nie potrafiąc już dłużej utrzymać się w pionie. Jego serce zwolniło, ale pracowało mocno i równo, usłyszał krew płynącą w żyłach silnym strumieniem. Głosy z zewnątrz zbliżyły się, złagodniały, zaszeptały kojąco, a zasłony się poruszyły, wpuszczając ożywcze podmuchy wiatru. Siranuk wsunął się pod kolorowy pled, a delikatne muśnięcie, jakie poczuł na czole, sprawiło, że zachciało mu się spać. Usłyszał ciche słowa Błotniaka, lecz dochodziły jakby z oddali, więc niczego z nich nie zrozumiał. Cykady znowu zagrały, a ich monotonny koncert nasilił potrzebę snu. W lesie odezwały się nocne ptaki. Otworzył jeszcze oczy, jednak dostrzegł wyłącznie przyjazną ciemność, która wkrótce ogarnęła go całego.

Rozdział III

NIFA

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.

Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.

Szczelina zdobyła najważniejszą słowacką nagrodę literacką ANASOFT LITERA w kategorii NAGRODA CZYTELNIKÓW!

Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej rodzina ściąga ją ku przeciętności i życiowej bierności.

Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?

Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.

Kiedy tłumaczka Sonia przeprowadzała się do osady Białe, leżącej w Kotlinie Kłodzkiej, spodziewała się ciszy i spokoju. Stary dom oczarował ją atmosferą, a dziki ogród dawał iluzję harmonii z przyrodą. Jednak już kilka dni później okolica zaczęła odkrywać przed nową mieszkanką swoje sekrety.

Karina to młoda policjantka, która po znajomości dostała pracę w kłodzkim wydziale kryminalnym. Trafia do zespołu niezbyt pracowitych samców alfa. Jeden z nich postanawia zawładnąć jej życiem.

Sprawdź, czy ktoś za tobą nie stoi. Bo nie wszystkie historie mają dobre zakończenie.

Mglista Kotlina Kłodzka i jej mrok, który znowu budzi się do życia.

Pierwsze jesienne dni w kotlinie przynoszą niepokojące wiadomości. Morderstwo młodej kobiety wstrząsa małą górską społecznością. Do pomocy w kłodzkim oddziale dochodzeniowym zostaje oddelegowana psycholożka – Klementyna Sawicka. Kobieta przeprowadza się do kotliny wraz z córką, aby wśród natury i dzikości krajobrazu szukać ukojenia.

Czy uda jej się rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa?

Czy wynajmowane mieszkanie, którego ściany zdobi mroczne malowidło, okaże się bezpieczną kryjówką?

Z pomocą może przyjść jej ambitna sierżant policji Karina Maj. Jednak toksyczny związek z niebezpiecznym policjantem wysysa siły witalne z młodej policjantki. Czy wystarczy jej sił, aby wyrwać się z chorego układu i zaangażować w śledztwo?

Las, noc i porzucona walizka. Mazury, jakich nie chcielibyście poznać.

Klara porzuca swoje olsztyńskie życie, by podjąć wymarzoną pracę. Jednak etat w wiejskiej szkole okazuje się pułapką, z której nie ma ucieczki.

Rozwikłanie sekretu czerwonej walizki porzuconej na szosie staje się obsesją młodej nauczycielki, a mieszkańcy klaustrofobicznej wsi niczego nie ułatwiają. Niebawem Klara nawiązuje znajomość z jednym z nich, dużo bliższą, niż początkowo planowała.

NN – tak oznaczane są osoby pochowane bez ustalonej tożsamości. W Polsce jest niemal cztery tysiące takich grobów, co przeraża bardziej niż najstraszniejsze książki. Powieść Pauliny Cedlerskiej kiełkuje właśnie z tego strachu.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV

Karta redakcyjna

Copyright © Agnieszka Osikowicz-Chwaja, 2021

Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2021

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości

lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.

Projekt okładki: Radosław Bączkowski, Quite Studio

Redakcja: Iwona Huchla

Korekta: Marzena Golisz

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN 978-83-66013-62-9

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek